W pewnej chwili, gdy po kilku krótkich zdaniach rozmowa urwała się i zaległa cisza, spokojny wzrok księdza Siechenia zmusił Taisę do opuszczenia izby. Wolno, z niechętnym ociąganiem, kołysząc Józika w ramionach podeszła do drzwi. Już je otworzyła i znalazła się za progiem, w mroku kuchni, gdy nagle, jakby coś się jej przypomniało, zatrzymała się i odwróciła głowę.
Proboszcz stał przy łóżku Siemiona, dłońmi wsparty o poręcz, lekkim pochyleniem pleców zasłaniając leżącego. Z oddalenia kilku kroków wśród tego ciężkiego milczenia wydał się jej jeszcze bardziej obcy niż przed chwilą. Czyż był to ten sam człowiek, któremu z drżącym sercem i niemal ze łzami powierzyła przed wielu latami swoje dziewczęce grzechy i z którego rąk przyjmowała pierwszą komunię? Cóż pozostało z tamtej jego dobrotliwości, z uśmiechu, który w promieniu rannego słońca zdawał w siebie wchłaniać i radosny śpiew chłopców na chórze, i czystość umajonego ołtarza? A dzień, kiedy na tym samym miejscu klęczeli oboje z Siemionem: proboszcz splótł im dłonie stułą, w kościele był półmrok, pełno ludzi, deszcz dzwonił po dachu… wreszcie, gdy długo schyleni podnieśli głowy – ujrzeli przed sobą księdza stojącego w ogromnej jasności, z przymkniętymi oczami i twarzą tak bardzo cichą, iż tylko lekkie drżenie warg zdradzało modlitwę.
Teraz usta proboszcza wydały się Taisie zacięte i surowe. Stała jeszcze chwilę we drzwiach, jakby łudziła się, że ksiądz ją zawoła. Ale nawet się nie odwrócił. Cofnęła się więc i cicho zamknęła za sobą drzwi. Otoczyło ją gorąco i gęsty mrok ciasnych, zadymionych ścian i niskiego pułapu. W kuchni nie paliło się światło, tylko od uchylonych drzwiczek pieca padał na podłogę odblask dogasającego żaru.
Odurzona dusznym powietrzem, machinalnie przysiadła na stołku. Wprawdzie Józik coraz bardziej ciężył jej w ramionach, nie chciała go jednak kłaść do kołyski. Wolała mieć przy sobie. Często zresztą budził się i popłakiwał. Teraz wyjątkowo od dłuższego czasu spał. Ostrożnie więc rozluźniwszy dłonie, usunęła go na kolana. Łagodny pył światła, unoszący się nisko nad podłogą, wyłonił z półcienia drobną, spokojnie uśpioną twarzyczkę. Musiało śnić się dziecku coś przyjemnego, przesuwał mu się bowiem po buzi uśmiech zachwytu i drgały kąciki leciutko rozchylonych warg. Silniejsze uderzenie serca kazało Taisie nachylić się nad małym. Długo wpatrywała się w śpiącego.
Szum lasu biegł z daleka równym, miarowo rosnącym przypływem. Noc stała się jednolita i sięgnąwszy mrokiem po najodleglejsze krańce, zatrzymała się w miejscu. Tu była cisza. Już gdzieś spoza pieca, jak zawsze w taką porę, wykwitnął ćwierk świerszcza. Choć zrazu nieśmiały, przycupnięty w kącie, zaraz jednak wychynął z fantazją. O, te godziny wieczorne, godziny wypoczynku i oczekiwania, gdy za oknami ciemnieje błękitny zmierzch i niebo zstępuje na ziemię, gdy pod kuchnią syczy i pęka dopalające się drzewo, a cisza jest tak czysta, iż słychać chrobot własnego serca, które jak robaczek drzewny pracuje bez ustanku! Tylko patrzeć, a na dworze wśród radosnego poszczekiwania Podrostka rozlegną się znane kroki, silne ramię pchnie drzwi i na progu stanie Siemion, jak zawsze cokolwiek schylony, jest bowiem zbyt wysoki, aby mógł z wyprostowaną głową wejść do środka. Zanim zdejmie kurtkę, od razu, ledwie zdąży odetchnąć ciepłem, weźmie na ręce Józika. Będzie z nim chodzić po izbie szerokimi krokami, będzie pokrzykiwać wesoło, a gdy mały uniesiony ramionami ojca wysoko pod sam prawie sufit zbudzi się, cóż za radość widzieć jego oczy ożywione i ciekawie patrzące dokoła.
Nagle Józik żałośnie zakwilił. I byłby się przebudził, gdyby Taisa szybko go nie uspokoiła lekkim kołysaniem. „Śpij, maleńki, śpij…” Nie zanuciła jednak w obawie, że głos może spłoszyć dziecku sen. Usłyszała tylko melodię. I jednocześnie zdała sobie sprawę, że piosenka, którą od lat śpiewają dzieciom wszystkie matki tych stron, istnieje w niej niezmiennym i uporczywym rytmem od wielu godzin. Znała ją od dzieciństwa. Sama ileż razy tymi łagodnymi i pełnymi tęsknoty dźwiękami usypiała Józika. A przecież tylekroć słyszane – prawdziwie usłyszała je po raz pierwszy dopiero ubiegłej nocy.
Gdy w pewnej chwili dobiegł ją jęk Siemiona, wówczas zdecydowała się. Instynkt podszepnął jej, iż w podobnej godzinie, kiedy świat zostaje rozdarty i kona w strzępach, tylko pewność bliskiej śmierci odegna od człowieka rozpacz. Jakaż bowiem inna siła mogłaby jej ramionom dać tyle namiętnego spokoju, jaka inna przyszłość pozwoliłaby bezpiecznie spocząć przy Siemionie w ciemnościach? Słowa pociechy? Łzy? Wszystko daremne! Śmierć, wystarczy ją jedną przyjąć, aby cierpienie, jak wzburzona rzeka pędząca ciasnym łożyskiem, wystąpiło z opornych brzegów i rozlało się dokoła w cichy nurt. Nie ma innego ratunku. Jak podtrzymać serce, gdy przestaje bić, jak dłoniom drętwiejącym przywrócić prężność, a powiekom nie pozwolić zamknąć się? Wyjść naprzeciw śmierci. To wszystko.
Gdy trzymając w ramionach uciszone ciało Siemiona słyszała niedaleki oddech uśpionego Józika, zdała sobie sprawę, że za niewielką ilość godzin, może jutro o tej porze, nikt z nich trojga nie będzie żył. Cóż znaczyło życie bez Siemiona? Był dla niej i dla małego, za którego czuła, tym, czym są korzenie i pień dla gałęzi. Jego śmierć podcinała ich oboje i wlokła za sobą. Kiedy to zrozumiała, ogarnął ją spokój, jakby weszła w sen, który nigdy ma się nie skończyć. I wtedy usłyszała w sobie ową melodię. To w jej powolnym rytmie kołysała Siemiona, jak przedtem zwykła kołysać Józika. Śpiew, odganiający od śpiących dzieci złe duchy, pędził wiatr. Niby zwolniona błyskawica przełamywał ciemność.
Teraz słyszała to samo. Kołysanka łopotała w niej cicho i łagodnie. Więc taka jest śmierć?
Z izby, w której ksiądz Siecheń został z Siemionem, dobiegał stłumiony i monotonny szmer. Taisa drgnęła, zaskoczona ledwie uchwytnym głosem. Nie mogła zorientować się, kto mówi. Była pewna, że Siemion ciągle śpi. Kiedyż go opuściła? Wydało się jej, że już bardzo długo, od wielu godzin, siedzi w kuchennym półmroku ze śpiącym Józikiem na kolanach. A przedtem co było? Chciała przypomnieć sobie, co robiła, zanim tu weszła. Ale nie zdążyła uchwycić pierwszego z brzegu obrazu, gdy rozwiał się zaraz, zacierając następne. Uczuła tylko, że przed chwilą dręczył ją jakiś niepokój. „Nie, nie – podszepnął jej głos wewnętrzny – to wszystko sen.”
Świerszcz coraz głośniej nawoływał z kąta. Pachniało żywicą. Gęste cienie przepływały za oknem. Wiatr. I ciągle ta sama uporczywa melodia.
Lekko podjęła z kolan Józika, przytuliła do piersi i podeszła do okna. W smukłej, ciemniejszej od mroku plamie domyśliła się Fiodora. Stał przy płocie z głową poddaną pod pęd wiatru, nieco pochylony w biodrach, z piersią napiętą, jakby swoim ciałem chciał odeprzeć noc.
Odruchowo przylgnęła twarzą do szyby. Gąszcz kotliny wzniósł się aż do urwistego lasu i właśnie stamtąd, z czarnej głębi, ciągnął wicher. Przed kilku dniami, w podobny wieczór, Siemion stał na miejscu zajętym teraz przez Fiodora. Gdy ujrzała go wówczas w ciemnościach, wyższego i smuklejszego od brata, wydał się jej w tym zuchwałym i zdobywczym pochyleniu podobny do Michała Archanioła, którego obraz wisiał od niedawna w sedelnickim kościele. Cienie nocy jak skrzydła zwycięskie łopotały dokoła jego ramion, a nagie drzewo, wysmuklone samotnością urwiska, strzelistym mieczem wyrastało przy wzniesionej dłoni.
Nagle ogarnął ją lęk. Zawołała cicho:
– Siemion!
Nie, nie mógł słyszeć. Pchnęła więc okno.
– Siemion!
Mężczyzna poruszył się.
– Siemion – szepnęła drżąc – boję się!
Podszedł bliżej. Nareszcie, co za ulga. Za chwilę poczuje go przy sobie. Jego ramiona, opiekę jego ciała. Zamknęła oczy. Posłyszała bliski głos:
– Taiska, cóż ty? Tu nie ma Siemiona. Nie poznajesz mnie?
Drgnęła, jakby ją uderzono. Cofnęła się i podniósłszy ramiona zasłoniła się Józikiem.
– Taiska!
– Kto to? Kto tu jest? Gdzie Siemion! – krzyknęła głosem stłumionym rozpaczliwym akcentem.
Fiodor szybko i zwinnie, jak młody pies, wskoczył na okno. Przechyliwszy się, przyciągnął ku sobie Taisę. Dopiero teraz zobaczył, że ma rozgorączkowaną twarz i nieprzytomne oczy. Ogarnęło go serdeczne roztkliwienie, a jednocześnie radość, iż jest dość dojrzały, aby móc pocieszać. Pomyślał, że niejedna dziewczyna z Sedelnik chciałaby znaleźć się na miejscu Taisy.
Trzymał ją za ręce delikatnie, zresztą nie wyrywała się.
– Taiska – powiedział miękko i śpiewnie, nachylając się ku niej – poznajesz mnie? To ja, Fiodor.
Przypatrzyła mu się uważnie.
– A Siemion? – spytała wreszcie żałośnie. – Gdzie Siemion?
Zaczął jej jak dziecku tłumaczyć. Słuchała go posłusznie, z natężoną uwagą, ale po chwili zgubiła sens słów. Słyszała dalej już tylko głos Fiodora, niski i tkliwy, tak bardzo podobny do głosu Siemiona. Czuła bliskość męskiego ciała, dotyk rąk szorstkich w przegubie od włosów, a na twarzy oddech, który ciepłym dreszczem spływał ku szyi. Ogarnęła ją leniwa senność. Zapomniała o Józiku. Przymknęła powieki. Poddała się naprzód całym ciałem. Kolana przycisnęła do zwisających z okna kolan Fiodora.
Nagle Fiodor zamilkł. Bezszelestnie, nie puszczając dłoni Taisy, zsunął się z parapetu. Stali na wprost siebie, tylko Józik ich rozdzielał. Chłopak zbladł, pociemniały mu oczy.
– Taiska… – szepnął.
Przechyliła głowę. Miał teraz przed sobą jej rozchylone, wilgotne wargi. Lekki ruch wystarczył z jego strony, aby do nich przypaść. Nie chciał jednak, żeby zbudził się Józik. Ścisnął ją mocniej za rękę.
– Daj małego.
Nie zrozumiała, o co mu chodzi. Szumiało jej w głowie, bała się podnieść powieki, aby nie upaść. Kiedy jednak poczuła, że ręce mężczyzny obejmują Józika i chcą go od niej oderwać – szarpnęła się.
– Nie, nie!
– Ciszej! – syknął. – Usłyszą tam jeszcze… No, daj, przeszkadza ci tylko…
– Nie, nie! – powtórzyła z bezbronnym akcentem.
Chciała dalej mówić, gdy usta jej zamknął pocałunek. Gorąco tych natarczywych warg przeniknęło ją chłodnym dreszczem. Nie czuła rozkoszy, tylko gorzki smak i ból, który stawał się coraz bardziej gryzący i okrutny. Ale Fiodor o niczym już nie pamiętał, niczego nie widział. Nie zdawał sobie nawet sprawy, gdzie się znajduje. Dyszał pośpiesznie, ramiona jego wzmacniały uścisk.
Wtem zdławiony jęk Taisy ocucił go. Ujrzał jej twarz bladą i zmienioną cierpieniem, pojął, że obok za ścianą umiera Siemion. Przeraził się tym, co uczynił. Nim się jednak zdążył cofnąć – skrzypnęły drzwi.
Ujrzawszy w kuchni mrok, ksiądz Siecheń zatrzymał się na progu. W pierwszej chwili wydawało mu się, że izba jest pusta. Od strony otwartego okna ciągnął chłodny podmuch. Pomyślał, że Tereska wyszła na dwór. Chciał więc cofnąć się, gdy z głębi dobiegł wyraźny oddech.
Zbliżył się o krok w tamtą stronę.
– To ty, Teresko?
Żadnej odpowiedzi. Podszedł jeszcze bliżej. Nagle, gdy znajdował się od Taisy i Fiodora na wyciągnięcie zaledwie ramienia, zobaczył ich oboje. Stali pod ścianą do siebie przytuleni, ale ponieważ cień przysłaniał ich twarze – żadne podejrzenie w nim nie powstało. Wydało mu się naturalnym, że są tu razem.
Powiedział:
– Teresko, Siemion chce, żebyś do niego przyszła.
Taiska drgnęła i lękliwie wtuliła głowę w ramiona.
– Moje dziecko… – powtórzył proboszcz.
Wiatr targał otwartym oknem. Silny podmuch chłodu kazał księdzu Siecheniowi pochylić głowę. I w tej chwili wyraźnie zobaczył oboje młodych: nieprzytomne oczy Taisy, bolesny skurcz jej warg, a obok twarz chłopca zeszpeconą pożądaniem.
Pod wzrokiem księdza Fiodor cofnął się i rzucił dokoła szybkie spojrzenie. Nie, nie miał którędy uciec. Poczuł się tak, jakby go osaczono ze wszystkich stron. Stał z opuszczoną głową, bojąc się spotkać z oczami księdza. Ale proboszcz już nie na niego patrzył. Po krótkim wahaniu podszedł do Taisy i ujął ją za rękę.
– Moje dziecko, tam ciebie Siemion potrzebuje.
– Siemion? – spytała z niedowierzaniem.
– Idź do niego.
Dalej jednak zdawała się tego wszystkiego nie rozumieć. Ksiądz Siecheń pogładził ją po głowie.
– No, idź… Trzeba spokoju. Dużo spokoju.
I lekko pchnął ją w kierunku drzwi.
Posłuchała tym razem. Cicho przeszła obok proboszcza, po chwili zatrzymała się i odwróciwszy głowę, spojrzała na niego pytająco. Uśmiechnął się tylko. Gdy wreszcie znikła w sąsiedniej izbie, ksiądz Siecheń zamknął za nią drzwi, potem podszedł do okna i zrobił to samo.
Cisza zaległa teraz w kuchni. Ogień pod płytą dopalał się. Odblask żaru na podłodze kurczył się i szarzał.
Ksiądz Siecheń stał na środku izby. Fiodor widział jego postać nieco przygarbioną w ramionach, niżej splecione dłonie księdza, a jeszcze niżej jego buty niezgrabne i utytłane w błocie. Przedłużające się milczenie coraz bardziej ciążyło chłopcu. Spodziewał się ostrych słów, surowej i bezwzględnej nagany. Gdyby to, co uczynił, zostało raz nazwane i osądzone, czułby się już jak gdyby rozgrzeszony i wolny. Teraz zaś nic jego postępku nie mogło złagodzić, nic go nie zacierało i nic nie tłumiło gorzkiego niepokoju, który rósł w sercu. Po raz pierwszy zdał sobie Fiodor sprawę, że pożądanie może iść w parze z cierpieniem, że jednocześnie z rozkoszą fizyczną, która wydawała mu się dotąd jedynie radosnym i zdobywczym uniesieniem, rodzi się i ból rzucający ciężki cień. Gdy minie pewien czas, zapomni Fiodor o tej chwili. Bo to, co nas zmienia i plącze nasze drogi, zawsze zostaje zapomniane. Ale choć zatarte w pamięci, przecież te właśnie minuty dążyć będą za chłopcem, później za mężczyzną, aby wśliznąć się w godziny ślepego zapamiętania i sycić je smutkiem.
Gdy ksiądz Siecheń, poruszył się, Fiodora ogarnął lęk, że proboszcz może odejść bez jednego słowa.
– Proszę księdza… – szepnął.
Proboszcz spojrzał na niego.
– Ksiądz proboszcz chce już iść?
– Tak. Musi tu gdzieś być mój płaszcz i kapelusz.
Fiodor szybko skoczył po zapałki. Zapalił świecę. Palto księdza, wiotkie i zrudziałe ze starości, leżało na krześle. Milcząc pomógł proboszczowi ubrać się. Przez ten czas myślał, co powinien powiedzieć. Ale dopiero w ostatniej chwili zdobył się na odwagę.
– Odprowadzę księdza proboszcza, dobrze? Tak ciemno teraz…
Ksiądz Siecheń skinął głową. Był już gotowy do drogi. Fiodor zdmuchnął świecę. Wyszli.
Od razu runął na nich gwałtowny wiatr. Proboszcz nacisnął na czoło kapelusz i postawił kołnierz. Przez chwilę szli w milczeniu. Dopiero w miejscu, w którym ścieżka zaczynała zbiegać w dół jaru, ksiądz Siecheń przystanął. Uczynił to tak nagle, iż Fiodor idący z tyłu ledwie zdążył zatrzymać się. Stali blisko siebie, dotykając się nieomal piersiami.
– Chciałeś mi coś powiedzieć? – spytał proboszcz.
Upłynęła dłuższa chwila, zanim Fiodor zebrał rozpierzchnięte myśli.
– Tak – powiedział wreszcie, spuściwszy oczy. – Chciałem powiedzieć… że to, co ksiądz proboszcz widział, to ja… to tylko ja tego chciałem, tylko ja!
– Wiem.
– I co mam teraz robić? Co mam robić, proszę księdza?
– Ona nie będzie tego pamiętać.
– Ja też nie będę pamiętać – zawołał Fiodor gorąco. – Ja także…
– Nie! – przerwał mu ksiądz – ty powinieneś pamiętać.
I po chwili spytał:
– Zrozumiałeś mnie?
Fiodor skinął głową.
– Tak. Będę pamiętać.
– Lepiej nie przyrzekaj. Za dużo, mój synu, przyrzekamy i sobie, i innym. Cóż z tego? Zadowolenie, jakie daje nam chwila przyrzeczenia, często zwalnia nas od wypełnienia przyrzeczeń. Postaraj się pamiętać, to wszystko. I tak jutro będziesz tego pragnął mniej niż obecnie. No, a teraz – położył mu rękę na ramieniu – czas na mnie. Wracaj już.
– Ksiądz proboszcz chce iść sam? – zdziwił się Fiodor.
– Nie zabłądzę – uśmiechnął się ksiądz Siecheń. – Nie bój się.
– Może kawałek chociaż do lasu.
– Nie – odpowiedział stanowczo.
Żal targnął Fiodorem.
– Ksiądz proboszcz pogardza mną!
– Mój synu…
Urwał i umilkł. Jednak w głosie jego zabrzmiał tak głęboki smutek, iż Fiodor więcej nie nalegał.
– Przepraszam – szepnął.
Ksiądz Siecheń spojrzał chłopcu w oczy.
– Chcę być sam, moje dziecko – powiedział tonem usprawiedliwienia. – I ty także powinieneś być sam.
Fiodor długo patrzył za odchodzącym. Mrok szybko pochłonął jego sylwetkę. Dalej jednak stał, jakby spodziewał się powrotu proboszcza. Ucichł już odgłos kroków. Wiatr niósł szeroki szum lasu.
Powoli zawrócił Fiodor w stronę domu. Nim doszedł do ogrodzenia, poczuł przy nogach ciepły, kudłaty łeb.
– Podrostek! – zawołał cicho.
Schylił się i objął psa ramieniem. Ten przygarnął się do niego radośnie, wspiął mu się na piersi i szorstkim językiem lizał twarz.
– Podrostek – powtórzył Fiodor pieszczotliwie. – Stare psisko, mój stary… No, chodź!
Wstał i dopiero teraz, gdy zobaczył przed sobą ciemniejący w mroku zarys chaty, zdał sobie sprawę, że nie może wrócić do domu. Nie mógłby ani Taisie, ani Siemionowi spojrzeć w oczy, nie było dla niego pomiędzy nimi miejsca. Stał niezdecydowany, co ma dalej robić. Nigdy dotąd nie czuł się tak samotny. Łzy napłynęły mu do oczu. Machinalnie gładził Podrostka. Nagle pies żałośnie zaskowytał.
– Cicho, Podrostek!
Skręcił ze ścieżki i obszedł dom od strony stodoły. Za nim ze zwieszonym łbem powlókł się Podrostek.
W pobliżu oświetlonego okna Fiodor zatrzymał się. Cofnął się dalej w mrok. Stamtąd, jak przez mgłę, bo szyby pokryła para, zobaczył Taisę stojącą przy łóżku Siemiona. Mimo oddalenia twarz jej wydała mu się wyraźna i uchwytna w każdym szczególe. Od wielu przecież miesięcy znał ją na pamięć. Zapamiętał wszystko, co ją ożywiało, począwszy od włosów połyskujących w miękkim załamaniu, poprzez gęsty cień rzęs, aż po usta, o których wilgotnym smaku tyle razy w skrytości marzył.
Odetchnął głęboko. Ale zimny pęd powietrza nie chłodził rozpalonego czoła ani warg. Fiodor odrzucił głowę do tyłu, przymknął oczy, lecz ciągle widział Taisę. Znowu pragnął jej. Pragnął jeszcze zachłanniej niż przed chwilą, całą głodną siłą swoich siedemnastu lat. Nie myślał, czy to dobrze, czy źle. W pewnym momencie przypomniały mu się słowa księdza Siechenia. Posłyszał nieomal jego głos. I uczuł przelotny, jakby śpieszący się wstyd. Nie odszedł jednak. Stał dalej, wiedząc, że gdyby dzięki narzuconemu sobie przymusowi stracił z oczu Taisę, cierpiałby dotkliwiej niż teraz, kiedy cierpiał patrząc.
Tymczasem Podrostek widząc, że jego pan stoi bez ruchu w jednym miejscu, zwinął się w kłębek i swoim ciepłem grzał mu stopy. Mimo wczesnej pory noc była tak nieprzenikniona, jaką bywa zwykle po wielu dopiero godzinach ciemności. Wiatr przeciągał poprzez mrok niezmiennie porywisty, pełen powtarzających się szumów. Daleko ostry krzyk puszczyka nawoływał.
Wtem ramiona Taisy drgnęły i głowa jej, jakby ścięta mocnym uderzeniem, usunęła się poniżej okna. Fiodor stał jeszcze chwilę i czekał. Potem ostrożnie przysunął się bliżej. Nic jednak nie mógł zobaczyć: szyba zaszła gęstym oparem. Chłód stawał się coraz dokuczliwszy. Gwizdnął więc na psa i poszedł do stodoły. Szybko zasnął.