ROZDZIAŁ III

Przeraziłam się nie na żarty. Upuściłam trzy palone migdały na rozpoczętą kompozycję i zaniemówiłam na dłuższą chwilę.

Marcus musi ożenić się z Marietta! Musi? Co to ma oznaczać?

– Pani Fernér – zaczęłam drżącym głosem – mam podobne zdanie o tej młodej damie.

Mogłam sobie pozwolić na te słowa, bo dopóki żył ojciec, tworzyliśmy dobrą rodzinę, a ludzie otaczali nas szacunkiem. Przynajmniej ci, którzy potępiali brak zasad i zepsucie.

Marcus… Był jak z krótkiego, choć pięknego snu. Teraz musiałam się obudzić.

Pani Fernér westchnęła ciężko, a jej oczy spoczęły na moim dziele.

– Och, Annabello, to jest piękne! Czego jeszcze masz zamiar użyć oprócz palonych migdałów?

– Francuskich ciasteczek z lukrem, petits fours, kandyzowanych płatków róży, wiśni w likierze i suszonych śliwek w koniaku. Wiśnie i śliwki obleję czekoladą. Na koniec mój własny specjał. Zechce pani skosztować?

Podałam jej garść karmelków domowej roboty.

– Mmm, rozpływają się w ustach. – Pani Fernér uśmiechnęła się. – Mogę prosić o jeszcze?

Przepis na domowe karmelki nie stanowił żadnej tajemnicy, ale ja wprowadziłam doń istotną innowację, dzięki której moje cukierki miały lekką i delikatną konsystencję. Gotowałam cukier z wanilią, kakao i śmietaną i dodawałam drobno posiekane migdały, a potem ubijałam masę, póki nie ostygła. Moje karmelki zawsze robiły furorę. Cieszyłam się, że Marcus ich spróbuje.

Marcus…

Na samą myśl o nim poczułam ukłucie bólu w sercu.

Pani Fernér zaniosła gotową piramidę do jadalni i umieściła pośrodku stołu. Potem zamknęła drzwi na klucz, by nikogo nie skusił widok smakołyków.

Moja sympatia do pani Fernér rosła z każdą chwilą. Współczułam jej, bo los obdarzył ją oschłym i wymagającym mężem, a przecież pani Fernér była osobą ciepłą i życzliwą. Nigdy nie okazała mi arogancji czy wyniosłości, wręcz przeciwnie, traktowała mnie nieomal jak siostrę, z którą łączyły ją więzy wspólnej tajemnicy. Nie była przecież na tyle głupia, by nie zauważyć, że podkochuję się w Marcusie. Miałam też wrażenie, że pani Fernér źle znosi osamotnienie i lubi przebywać w moim towarzystwie. Marcus pojawił się w kuchni jeszcze raz tamtego wieczora, ale pochłonięta przygotowaniem zapiekanej szynki, nie miałam czasu długo z nim rozmawiać. Te kilka słów, które do niego skierowałam, wypowiedziałam z powściągliwością, jak przystoi pannie konwersującej z mężczyzną obiecanym innej kobiecie.

– Annabello… – Marcus spojrzał na mnie z powagą. – Po tym, co przydarzyło się wczoraj, nie powinnaś wracać sama do domu. Czy mogę cię odprowadzić?

Zaczerwieniłam się.

– Dziękuję, poruczniku Dalin – odrzekłam sztywno, nie podnosząc wzroku znad stołu – ale tak być nie może. Zresztą jedna z tutejszych dziewcząt mieszka niedaleko mnie, więc pójdziemy razem.

Marcus tylko się skłonił, choć na jego twarzy zagościł wyraz smutku. Odwrócił się do Marietty, która w tej samej chwili zjawiła się w kuchni i położyła mu rękę na ramieniu. Miałam ochotę wysmarować ciastem tę jej piękną twarzyczkę. Zwłaszcza kiedy Marcus uśmiechnął się do niej w taki sposób, jakby dzielili ze sobą mnóstwo słodkich tajemnic!

Wtedy zgasły we mnie ostatnie iskierki miłości. Dla Marcusa byłam jedynie przelotną znajomością.

W jednej chwili odstąpiła mnie radość z wykonywanej pracy…

Byli już po trzech pierwszych daniach, na stół wjeżdżało czwarte. W pospiesznej krzątaninie zapomniałam o całym świecie. Służące, specjalnie na tę okazję wynajęte do podawania do stołu, znosiły nam meldunki z jadalni.

– To przeklęte babsko nie przepuści żadnemu mężczyźnie – relacjonowała jedna z nich. – Nawet panu Fernérowi! Co za wstyd. Pani Fernér nie odrywa wzroku od talerza i popłakuje…

Ja też miałam ochotę się rozpłakać. Byłam zmęczona, głodna i… nieszczęśliwa. Myśl, że Marcus ożeni się z taką kobietą, sprawiała mi niemal fizyczny ból.

Dekorowałam właśnie płaty łososia gwiazdeczkami z marchewki, gdy przypomniałam sobie jego słowa. „Nie wierz w to, co zobaczysz czy usłyszysz. Nie cierpię tej kobiety!”

Więc w co miałam wierzyć?

Obiad był w toku, wynoszono kolejne dania i wszystko przebiegało bez zakłóceń. Dopiero przy marcepanowym torcie zdarzył się mały wypadek. Tort przesunął się na tacy i mimo wysiłków nie zdołałyśmy przywrócić mu pierwotnego wyglądu. Służąca, która zaniosła go do jadalni, wróciła niezwykle wzburzona.

– Wiecie, co powiedziała ta diablica? – syknęła. – Ze czegoś równie żałosnego nie należy stawiać na stole. Na całe szczęście ten sympatyczny porucznik uratował sytuację. Stwierdził, że w życiu nie jadł pyszniejszego ciasta.

Kiedy obiad dobiegł końca, opadałyśmy już z sił. Wreszcie i dla nas przyszła chwila wypoczynku i mogłyśmy posilić się z na wpół opróżnionych półmisków. Przyznam, że wszystko smakowało wyśmienicie.

Właśnie dziękowałam moim pomocnicom, gdy wezwano nas wszystkie do salonu.

– Co się stało? – jęknęła głucho gospodyni.

Spojrzałyśmy po sobie. Z zaczerwienionymi policzkami, kosmykami włosów wysuwającymi się spod czepków, z dłońmi uwalanymi sadzą i w fartuchach nie prezentowałyśmy się zbyt atrakcyjnie.

– Gdzie popełniłyśmy błąd? – mruknęłam nerwowo. Byłam bliska płaczu.

Szybko pozbyłyśmy się fartuchów i poprawiłyśmy stroje przed lustrem. Gęsiego wkroczyłyśmy na pokoje, gotowe na przyjęcie krytyki.

Powitano nas aplauzem! Panowie wstali i głośno klaskali w dłonie. Tylko Flora Mørne nie ruszyła się z krzesła, patrząc na nas pogardliwie. Marietta też się podniosła i klaskała równie ochoczo jak panowie. Popisuje się, pomyślałam kwaśno. Miałam tej kobiety powyżej uszu.

Oczy pani Fernér błyszczały, tym razem ze szczęścia i dumy. Pułkownik Lehbeck wzniósł toast za panią domu, a potem zwrócił się do mnie, dziękując za najbardziej wyrafinowany obiad, jaki zdarzyło mu się jeść. Marcus spoglądał na mnie roziskrzonym wzrokiem, a pan Fernér, wyraźnie rozochocony obfitością wypitych trunków, wygłosił mowę. Wypełnił ją mnóstwem nadętych frazesów i zakończył hymnem na moją cześć, w którym uznał, że kunsztem dorównuję matce.

Miałam nadzieję, że nigdy jej tego nie powie…

Podziękowałyśmy, dygając wielokrotnie, i rozpłomienione wycofałyśmy się do kuchni. Jeszcze drzwi nie zamknęły się za nami, kiedy dobiegł nas głos Flory.

– Ona miała brudne paznokcie!

– Oczywiście, Floro – zareagowała błyskawicznie Marietta. – Spróbuj przygotować taki posiłek, nie brudząc sobie paznokci.

W kuchni rozpoczęło się wielkie sprzątanie.

– Nie lubię żadnej z tych kobiet – stwierdziłam kwaśno, zbierając resztki jedzenia. Słowa Flory przyćmiły moją radość i dumę z sukcesu.

– Marietta jest miła – powiedziała jedna ze służących.

– Doprawdy? – Spojrzałam na nią ze zdumieniem. – Jeszcze niedawno złościłaś się na nią, kiedy zrugała nas za tort marcepanowy.

– Złościłam? Na Mariettę? Ależ skąd!

– Przecież… mówiłaś, że…

– Miałam na myśli Florę.

Pozostałe służące włączyły się do dyskusji.

– Marietta to dobra dziewczyna. To tej drugiej nie możemy znieść.

– Ale ona umizguje się do wszystkich mężczyzn…?

– To właśnie Flora Mørne!

– Co? – Nie mogłam zrozumieć. – Marcus wspominał o femme fatale, więc z pewnością chodziło mu o Mariettę?

– Gdzie tam! To Flora zyskała sobie taką sławę.

– I to Flora zalecała się do pana Fernéra i doprowadziła panią Fernér do płaczu?

– Tak.

– No ale Marcus ma się ożenić z Mariettą?

– To niemożliwe – roześmiały się chórem. – Oni są bliźniętami.

Bliźniętami?

Przenosiłam wzrok z jednej na drugą.

– Chcecie więc powiedzieć, że Marcus żeni się z tą odrażającą…?

– Florą Mørne, tak. Coś się za tym kryje. Oszukano go, czy też zmuszono do tego związku.

Potrząsnęłam głową.

– Więc wszystko pomieszałam. W głowie mi się nie mieści, że ktoś mógłby zakochać się we Florze…

Marcus… Wcale się w niej nie zakochał. Nie znosił jej. I choć to absurdalne, zrobiło mi się lżej na duszy.

Pomogłam przy zmywaniu, mimo że nie należało to do moich obowiązków. Nie mogłam uspokoić rozbieganych myśli.

– Nie rozumiem jeszcze jednej rzeczy… Sądziłam, że Marietta jest córką pułkownika Lehbecka?

– Ależ skąd! Jest jego żoną.

– Wyszła za mąż za starego człowieka?

– I co z tego? To mężczyzna z klasą – odparła jedna z pomocnic. – Wygląda na to, że są szczęśliwi.

Nie skończyłyśmy zmywać, kiedy zjawiła się pani Fernér i zabrała mnie ze sobą. Miała zamiar urządzić herbatkę dla pań za parę dni i chciała zapytać o radę.

Pozostałych gości nie zobaczyłam, słyszałam jedynie ich głosy w przyległych pokojach.

Pani Fernér zapłaciła mi tego samego wieczora. Zanim zdążyłyśmy zakończyć rachunki, służba kuchenna poszła już do domu. Przyszło mi więc znów wracać samotnie, ale nie miało to większego znaczenia. Nie bałam się ciemności, a mój dom leżał niedaleko.

Letnia noc była jasna i ciepła. Z rozkoszą oddychałam rześkim powietrzem. Wiedziałam, że matka nocuje u Gyldenbrandów, więc nie miałam się do kogo spieszyć.

Szłam pogrążona w myślach o Marcusie i Florze, kiedy usłyszałam za sobą szybkie kroki. Ktoś biegł, choć pora była co najmniej dziwna na bieganie.

Przyspieszyłam instynktownie. W tych krokach czaiła się ukryta groźba, odgadywałam to i ogarniał mnie coraz większy strach. Miałam nikłą nadzieję, że usłyszę głos Marcusa, że to on mnie goni, by odprowadzić do domu. Nikt jednak się nie odezwał.

Moja przewaga zmalała i nagle ciężka dłoń zamknęła się na moim ramieniu. Wyrwałam się z krzykiem, lecz potknąwszy się o krawężnik, upadłam i zraniłam w kolano. Sparaliżowana strachem, w ogóle nie poczułam bólu.

Mężczyzna skoczył na mnie, usiadł mi okrakiem na plecach i złapał za gardło. Krzyknęłam rozpaczliwie i w tej samej chwili znów usłyszałam kroki. Tym razem to był Marcus!

Warknął gniewnie na napastnika i uścisk na mojej szyi zelżał. Marcus uderzył mężczyznę ze wściekłością, a ten chwiejnym krokiem rzucił się do ucieczki. Podnosząc się z ziemi, ujrzałam przelotnie jego twarz.

Marcus nie uznał za stosowne ruszać w pogoń. Nachylił się z troską nade mną.

– Co z tobą, Annabello? Przepraszam, powinienem był wcześniej wyjść z domu. Tylko że ona się domyśliła…

– Oczywiście, że się domyśliła – przerwałam mu. – Ja też nie życzyłabym sobie, by mój narzeczony odprowadzał inną.

– Flora nie jest moją narzeczoną – odrzekł zdecydowanie. – Jestem ofiarą niemiłosiernego losu i niedorzecznej tradycji rodzinnej. Co z tobą? Jesteś ranna?

– Otarłam sobie jedynie kolano.

– Zdaje się, że chciał cię udusić!

– Na to wyglądało. Dziękuję za ratunek.

– Znasz go?

– Tak. A właściwie nie. To on dał mi wczoraj ten świstek papieru. – Ruszyłam w dół ulicy. – Nie mam jednak pojęcia, kim jest ten człowiek.

Dotarliśmy pod dom. Zatrzymałam się.

– Tutaj mieszkam – rzuciłam lekko. – Dziękuję za towarzystwo.

– Piękny dom – stwierdził z niejakim zdziwieniem i pomógł mi otworzyć furtę.

– Tak. Mój ojciec był rajcą miejskim – wyjaśniłam, wpuszczając go do środka. – Po jego śmierci matka nie chciała pozbywać się domu, więc zaczęła najmować się do pracy, by go zatrzymać. Cieszę się, że jej się to udało. – Odwróciłam się do Marcusa. – Musisz już iść. Dziękuję za pomoc…

Nie doszłam jeszcze do siebie po tym nieprzyjemnym zdarzeniu i Marcus to zauważył.

– O, nie – odrzekł stanowczo. – Nie odejdę, póki nie nabiorę pewności, że jesteś bezpieczna.

– Splamisz moje dobre imię i reputację, jeśli nie odejdziesz – ostrzegłam. – Jestem sama, matki nie ma w domu.

– Nikt nie wie, że tu jestem – droczył się ze mną. – Ulica była pusta, a ja wyjdę stąd niezauważenie. Pozwól mi zająć się raną. Przy okazji porozmawiamy spokojnie o tym zdarzeniu.

Wstrzymałam oddech.

– W takim razie obmyję kolano – oznajmiłam szybko. – Zaraz wracam.

– Nie, nie! Trzeba to zrobić odpowiednio! Nie lękaj się. Przez myśl mi nie przeszło, by nastawać na twoją cześć. To nie w moim stylu. – Rzucił mi krótkie spojrzenie. – W twoim zresztą też nie.

Skinęłam słabo głową.

– Zaprowadź mnie do swego pokoju – poprosił.

Z Marcusem czułam się bezpiecznie, a tego właśnie mi było trzeba, bo wciąż nie mogłam dojść do siebie po wstrząsie. Zresztą miał rację, nikt nas nie widział. Chyba że… Chyba że Flora wpadnie na pomysł, by go poszukać…

Myśl o Florze wzbudziła we mnie ducha przekory. Niech go sobie szuka…

– Chodź – powiedziałam – pokażę ci drogę.

Usiadłam na łóżku zasłanym ładną białą kapą. Pokój był wysprzątany i pachniał czystością.

– Zejdę do kuchni i zagotuję wodę – stwierdził Marcus. – Zrobić ci kawy? A może… – Zawahał się.

Zrozumiałam jego wahanie. Kawa była luksusem zastrzeżonym dla bogatych i szlachetnie urodzonych. Gdzież jednak szukać kawy jak nie w domu kucharki? Oprócz zapłaty dostawałyśmy często trochę ziaren. Kiedy wyjaśniłam to Marcusowi, uśmiechnął się ciepło i ruszył do kuchni.

Po jego wyjściu podciągnęłam spódnicę i przyjrzałam się ranie. Nie była groźna, lecz bolesna.

Puściłam z przestrachem skraj sukni, kiedy tuż nad moją głową zabrzmiał głos Marcusa.

– Nie wygląda tak źle. Nie… nie wstydź się, bo nie będę ci mógł pomóc.

Uklęknął przy mnie i zbadał zadrapanie w świetle lampy. Byłam bliska omdlenia z zażenowania, ale zmusiłam się, by siedzieć w bezruchu. Marcus dotykał mego kolana z niezwykłą ostrożnością i delikatnością. Powoli budziłam się z szoku, do oczu napłynęły łzy. Przełknęłam ślinę, nie chciałam płakać.

– Nie zdążyłeś wyjaśnić mi, co oznacza słowo „Aldebaran” – powiedziałam, kiedy czekaliśmy, aż woda się zagotuje. Byłam zadowolona, że udało mi się znaleźć neutralny temat rozmowy.

– Nie, masz rację. W tym wypadku słowo musi mieć jakieś specjalne znaczenie, skoro napadł cię ten sam człowiek… Tylko jakie?

Marcus zamyślił się na chwilę, zaraz jednak przyniósł wodę i zaczął przemywać moje kolano.

– Aldebaran to nazwa gwiazdy w konstelacji Byka – zaczął – ale trudno przypuszczać, by miało to jakiś związek ze sprawą. Może chodzi o gospodę, statek, konia, jakiś kamień szlachetny… Cokolwiek. Aldebaran znaczy po arabsku „iść za kimś”.

Znów pogrążył się w myślach.

– To, co najbardziej mnie niepokoi, to…

– Tak?

– … to, że może chodzić o kryptonim spisku. A wtedy sytuacja stanie się naprawdę niebezpieczna.

Spojrzałam nań pytająco, ale Marcus nie dodał ani słowa.

– Dlaczego więc mnie napadnięto?

– To proste. Mężczyzna wziął cię za kogoś innego. Mówiłaś, że zatrzymałaś się pod latarnią, by poprawić podwiązkę.

– Sądzisz więc, że wziął mnie za ulicznicę?

– Tak. Kogo spotkałaś w chwilę później?

– Dziewkę uliczną!

Marcus skinął głową.

– Kartka była przeznaczona dla niej. Rozpoznałaś ją?

Zawahałam się.

– Nie… nie sądzę. Ale… dlaczego miałby wręczać kartkę ulicznicy?

– Nie wiadomo, czy nią była. Przyznasz jednak, że kobiecie nietrudno wcielić się w tę rolę?

– Tak – odrzekłam – każda może zdobyć się na odrobinę wulgarności. A tamta była wulgarna aż do przesady.

Marcus nie odpowiedział, tylko kończył opatrunek.

– Nie chcę być niedyskretna – zaczęłam ostrożnie – ale nie potrafię powściągnąć ciekawości…

Uśmiechnął się.

– By się dowiedzieć, co połączyło mnie z tym potworem, Florą Mørne? O to ci chodzi?

– Tak…

– Miałem nadzieję, że zapytasz, bo chętnie ci o wszystkim opowiem.

Wygładził mi suknię, przyniósł kawę i rozsiadł się wygodnie. Zanim rozpoczął, zaczerpnął głęboko powietrza, jakby gotował się na coś bardzo nieprzyjemnego.

Загрузка...