CZĘŚĆ 9 Historia naturalna

Później Nirgal pojechał z Saxem na północ, do Da Vinciego, i zatrzymał się w mieszkaniu starego przyjaciela. Pewnej nocy odwiedził ich Kojot. Było już po szczelinie czasowej, w porze, w której chyba nikomu innemu nie przyszłoby do głowy składać wizyty.

Nirgal powiedział w kilku słowach, co się zdarzyło w wysokim basenie.

— Tak, no i co? — spytał Kojot.

Nirgal odwrócił wzrok.

Kojot poszedł do kuchni i zaczął przetrząsać lodówkę Saxa, krzycząc do salonu z pełnymi ustami:

— Czego się spodziewałeś po takim wietrznym stoku? Ten świat to nie ogród, mój drogi. Sporo terenów co roku zostaje podobnie zasypanych. Za rok lub dziesięć lat nadejdzie inny wiatr i zwieje cały ten pył z twojego wzgórza.

— Do tego czasu cała roślinność umrze.

— Takie jest życie. Teraz czas, żebyś się zajął czymś innym. Co robiłeś, zanim się tam osiedliłeś?

— Szukałem Hiroko.

— Cholera. — Kojot pojawił się w progu, wskazując dużym kuchennym nożem prosto w syna. — No nie, ty też?!

— Tak, ja też.

— Och, daj spokój. Kiedy wreszcie dorośniesz? Hiroko nie żyje. Powinieneś się przyzwyczaić do tej myśli.

Z gabinetu wyszedł Sax, mrugając mocno oczyma.

— Ależ ona żyje — oświadczył.

— No nie, znów to samo! — krzyknął Kojot. — Jesteście jak dzieci!

— Widziałem ją podczas burzy na południowym stoku Arsia Mons.

— Dołącz do towarzystwa głupców, człowieku.

Sax zamrugał, patrząc na niego.

— Co masz na myśli?

— Och, przestań, cholera.

Kojot wrócił do kuchni.

— Słyszałem o różnych miejscach — powiedział Nirgal do Saxa. — Relacje są dość zgodne…

— Wiem, że…

— Codziennie ktoś coś mówi na jej temat! — krzyknął z kuchni Kojot. Po chwili zjawił się w salonie. — Codziennie ktoś ją spotyka! Włączcie nadgarstki. W sieci jest nawet taki plik, z którego można się dowiedzieć, gdzie ją widziano! W zeszłym tygodniu pojawiła się w dwóch różnych miejscach tej samej nocy, w Noachis i na Olympusie! Na zupełnie przeciwstawnych częściach planety!

— Nie sądzę, żeby to cokolwiek znaczyło — powiedział z uporem Sax. — O tobie również mówi się takie rzeczy, a — jak widzę — wciąż żyjesz.

Kojot gwałtownie potrząsnął głową.

— Nie. Ja jestem wyjątkiem potwierdzającym regułę. Wszyscy inni, którzy podobno znajdują się w dwóch różnych miejscach jednocześnie, nie żyją. To pewny znak. — Pragnąc ubiec następne stwierdzenie Saxa, krzyknął: — Hiroko nie żyje! Pogódźcie się ż tym! Zginęła podczas ataku na Sabishii! Szturmowe oddziały z ZT ONZ schwytały ją, Iwao, Gene‘a, Ryę i całą resztę. Żołnierze zabrali ich do pewnego pokoju, gdzie ich wykończyli albo wypompowali powietrze. Takie rzeczy się zdarzały! Nadal się zdarzają! Sądzicie, że tajna policja nie zabijała dysydentów, których ciała znikały tak skutecznie, że nikt ich nigdy nie odnalazł? To się ciągle zdarza! Cholera, tak się dzieje wszędzie, nawet na waszym drogocennym Marsie! Wiecie, że to prawda! Tacy są ludzie. Zabiją innych i w dodatku twierdzą, że to ich obowiązek i praca, że w taki sposób po prostu zarabiają na utrzymanie swoje i dzieci albo że postępują tak dla bezpieczeństwa świata… I tyle. Zabili Hiroko i wszystkich jej przyjaciół.

Nirgal i Sax bez słowa patrzyli na zdenerwowanego Kojota, który drżał na całym ciele.

Po chwili Sax odchrząknął.

— Desmondzie… Skąd masz pewność?

— Ponieważ sam szukałem! Szukałem wszędzie! Nie było jej w żadnej z kryjówek. Mówię wam, że nie opuściła miasta. Przecież od czasu Sabishii nikt naprawdę jej nie widział. Dlatego właśnie nigdy nie otrzymaliście od niej wiadomości. Nie jest przecież potworem, zawiadomiłaby nas jakoś…

— Ależ jaja widziałem — upierał się Sax.

— Powiedziałeś, że to było podczas burzy? Przypuszczam, że miałeś wówczas pewne kłopoty. I widziałeś ją zapewne przez chwilę… Pomogła ci i zniknęła na dobre?

Sax zamrugał oczyma.

Kojot roześmiał się zgrzytliwie.

— Tak właśnie sądziłem. No cóż, w porządku. Możesz sobie dalej roić, co ci się żywnie podoba, ale nie mieszaj tych marzeń z rzeczywistością. Mówię ci, że Hiroko nie żyje.

Nirgal spojrzał na jednego mężczyznę, potem na drugiego. Obaj milczeli.

— Ja również jej szukałem — powiedział. A potem, widząc zwarzoną minę Saxa, dodał: — Wszystko jest możliwe.

Kojot potrząsnął głową, następnie wrócił do kuchni, mamrocząc coś do siebie. Sax spojrzał Nirgalowi w oczy.

— Może jeszcze raz spróbuję ją znaleźć — odezwał się młody Marsjanin.

Sax pokiwał głową.

— To lepsze niż uprawa roli — rzucił Kojot z kuchni.


Ostatnio Harry Whitebook wynalazł metodę zwiększenia zwierzęcej tolerancji na dwutlenek węgla. Dokonał tego, wprowadzając do organizmów ssaków gen, który zawierał w sobie pewne charakterystyczne cechy krokodylej hemoglobiny. Krokodyle potrafiły wstrzymywać pod wodą oddech na bardzo długi czas, a dwutlenek węgla, który docierał do ich krwi, rozpuszczał się w niej w jony dwuwęglanu i wiązał z zawartymi w hemoglobinie aminokwasami; powstała mieszanina powodowała, iż z hemoglobiny uwalniały się cząsteczki tlenu. Wysoka tolerancja na dwutlenek węgla łączyła się zatem ze zwiększoną wydajnością nadtlenienia, wspaniałą adaptacją organizmów do nowych warunków. W dodatku, jak się okazało, istniała naprawdę prosta metoda (odkąd wskazał ją Whitebook) przekazywania tej cechy ssakom — dzięki wykorzystaniu najnowszej technologii kopiowania cech: wyznaczano odpowiednie odcinki „naprawczej”, enzymatycznej fotoliazy DNA, które — podczas kuracji gerontologicznych — wykazywały zdolność łączenia wyznaczników danej cechy z nowym genomem, zmieniając lekko własności hemoglobiny osobnika.

Sax należał do pierwszych osób, którym zezwolono na używanie tej metody. Sam pomysł bardzo mu się spodobał, ponieważ zapewniał w przyszłości rezygnację z masek na twarz pod gołym niebem, a Sax wiele czasu spędzał w terenie. Poziom dwutlenku węgla w atmosferze sięgał ciągle jeszcze około czterdziestu milibarów z całkowitych pięciuset (przy poziomie morza), oprócz dwustu sześćdziesięciu milibarów azotu, stu siedemdziesięciu milibarów tlenu i trzydziestu — rozmaitych gazów szlachetnych. Stężenie dwutlenku węgla wciąż było zatem zbyt wysokie, aby ludzie bez masek filtracyjnych mogli je tolerować. Gdyby jednak Sax zastosował na sobie metodę kopiowania cech, mógłby chodzić swobodnie po dworze i obserwować zwierzęta z tą samą cechą. Mutanty w swoich ekologicznych niszach, umierające z powodu ciepła bądź zimna, inwazji i regresji, daremnie szukające równowagi, która nie była jeszcze możliwa. Innymi słowy, życie na Marsie nie różniło się od życia na Ziemi, tyle że tutaj rozwój dokonywał się w znacznie szybszym tempie, ponieważ naturalnym zmianom pomagał człowiek. Modyfikacje, wprowadzanie cech i ich kopiowanie, translacje, udane i nieudane interwencje, efekty nie zamierzone, nieprzewidziane lub niezauważalne; działalność ta osiągnęła stopień, w którym wielu rozważnych naukowców przestawało udawać, że ma nad nią jakąkolwiek kontrolę.

„Niech się stanie to, co się może stać” — jak mawiał Spencer, gdy bywał podchmielony, obrażając poczucie sensu Michela. Niestety, na obecną sytuację nikt nie miał wpływu, toteż Michelowi pozostawało zacząć myśleć po nowemu. Życie rozwijało się w sposób nieprzewidziany, zachodziła ewolucja. Sax sprawdził, że słowo to pochodzi z łaciny i pierwotnie oznaczało rozwinięcie zwoju bądź otwarcie książki. Istniała też ewolucja bezpośrednia, szybka, na krótką metę. Na tutejszą ludzie mieli częściowy wpływ i potrafili ją przyspieszać — w każdym razie, pewne jej aspekty… Trzeba się było pogodzić z faktem, że Marsjanie nie do końca wiedzą, co robią.

Sax wędrował po Półwyspie Da Vinciego, prostokątnym fragmencie lądu otaczającym koliste stożkowe wzgórze Krateru Da Vinciego i ograniczonym fiordami Simud, Shalbatana i Ravi, które uchodziły do południowego krańca zatoki Chryse. Na zachodzie, przy ujściu fiordów Ares i Tiu, leżały dwie wyspy: Kopernik i Galileusz. Układ morza i żyznej ziemi był idealny dla pączkującego życia — technicy z laboratoriów Da Vinciego wybrali naprawdę znakomite miejsce, choć Sax był absolutnie przekonany, że wtedy, przed laty nie mieli pojęcia o okolicy. Zresztą, kiedyś istniały tu tajne lotniczo-kosmonautyczne laboratoria podziemia, a krater cechował się grubym stożkiem i znajdował w odpowiedniej odległości od Burroughs i Sabishii. O krok do raju. Przez całe życie można było obserwować to miejsce, nie opuszczając domu.

Hydrologia, biologia inwazji, areologia, materiałoznawstwo, fizyka cząstek elementarnych, kosmologia: wszystkie te dziedziny niezwykle interesowały Saxa, jednak jego codzienna praca w ostatnich latach przeważnie wiązała się z meteorologią. Na Półwyspie Da Vinciego klimat był bardzo „gwałtowny”; deszczowe burze przesuwały się na południe zatoki, suche katabatyczne wiatry opadały z południowych wyżyn i fiordowych kanionów, tworząc na morzu duże, północne fale. Ponieważ miejsce leżało tak blisko równika, cykl perihelium-aphelium oddziaływał na nie o wiele bardziej niż zwykłe inklinacyjne pory roku. Aphelium przynosiło zimną pogodę co najmniej dwadzieścia stopni na północ od równika, podczas gdy perihelium prażyło równik tak samo jak regiony południowe. W styczniach i lutych ogrzane słońcem południowe powietrze wznosiło się w stratosferę, skręcało na wschód przy tropopauzie i łączyło się z krążącymi prądami strumieniowymi nad wybrzuszeniem Tharsis. Południowy prąd był wilgotny, niósł znad Zatoki Amazońskiej deszcze, które zrzucał na Daedalię i Ikarię, czasami na zachodnią ścianę gór basenu Argyre, gdzie tworzyły się lodowce. Północny prąd natomiast rozlewał się po górzystych obszarach Tempe-Mareotis, potem uderzał ponad Morzem Północnym, gromadząc wilgoć na kolejną burzę. Na północ od niego, ponad czapą polarną, powietrze chłodziło się i opadało na wirującą planetę, wywołując powierzchniowe wiatry z północnego wschodu. Te zimne, suche wichury mknęły czasami pod cieplejszym i wilgotniejszym powietrzem umiarkowanych stałych wiatrów zachodnich, powodując powstawanie nad Morzem Północnym frontów ogromnych kowadeł burzy, nieraz wysokich na dwadzieścia kilometrów.

Wiejące na południowej półkuli — bardziej jednolitej niż północna — wiatry „zachowywały się” jeszcze bardziej zgodnie z zasadami fizyki powietrza: południowo-wschodnie pasaty wiały od równika do szerokości areograficznej trzydziestej, dominujące stałe wiatry zachodnie od szerokości trzydziestych do sześćdziesiątych, natomiast polarne stałe wiatry wschodnie stamtąd aż do bieguna. Na południu znajdowały się ogromne pustynie, zwłaszcza między szerokością piętnastą i trzydziestą, gdzie wznoszące się przy równiku powietrze ponownie opadało, powodując wysokie ciśnienie i gorącą temperaturę; powietrze nasycone było mnóstwem nie skroplonej pary wodnej. Na tym obszarze (leżały tu między innymi hiperjałowe prowincje: Solis, Noachis i Hesperia) rzadko kiedy padały deszcze, wiatry podnosiły pył z suchej ziemi, a burze pyłowe zdarzały się często i znacznie gęstsze niż wcześniej, czego Sax sam niestety doświadczył podczas pobytu z Nirgalem na Tyrrhenie.

Tak wyglądały główne wzorce marsjańskiej pogody: gwałtowny klimat w okresie aphelium, łagodny — w trakcie helioekwinokcjów. Południe było półkulą ekstremów, północ — półkulą umiarkowaną. Zakładały tak w każdym razie pewne modele. Sax obserwował symulacje tworzące te modele, zdawał sobie jednak sprawę, że harmonizują z rzeczywistością jedynie w przybliżeniu; każdego roku rejestrowano rozmaite wyjątki, w dodatku warunki zmieniały się w każdej fazie terraformowania. Przyszłości klimatu Marsa nie można było przewidzieć, nawet gdyby „zamrozić” zmienne i wbrew faktom udawać, że terraformowanie się ustabilizowało. Sax stale symulował na komputerze pogodę okresu tysiąca najbliższych lat, zmieniając w modelach parametry i za każdym razem jawił mu się zupełnie inny klimat. Fascynujące! Lekka grawitacja i spowodowana nią elementarna wysokość atmosfery, ogromna, pionowa rzeźba powierzchni, obecność Morza Północnego (które mogło pokryć się lodem lub pozostać płynne), gęstniejące powietrze, cykl perihelium-aphelium (który stanowił aberrację i powoli ulegał precesji na rzecz inklinacyjnych pór roku) — skutki każdej z tych osobliwości można było sobie dość łatwo wyobrazić, lecz układ ich wszystkich razem sprawiał, że marsjański klimat stał się niezwykle trudny do przewidzenia. Sax miał wrażenie, że im dłużej obserwuje komputerowe symulacje, tym mniej wie. Samą pracę uważał jednakże za bardzo interesującą, potrafił więc przesiedzieć przed ekranem cały dzień.


Siadywał też czasem na Punkcie Simshal i wpatrywał się w chmury płynące przez hiacyntowe niebiosa. Położony na północnym zachodzie Fiord Kasei stanowił wietrzny tunel, w którym zdarzały się najsilniejsze katabatyczne porywy na planecie; wiatr wiejący w kierunku zatoki Chryse miewał prędkość nawet pięciuset kilometrów na godzinę. Ilekroć zbliżała się tak silna wichura, Sax dostrzegał — sygnalizujące ją — cynamonowe chmury na północnym horyzoncie. W dziesięć lub dwanaście godzin później od północy nadchodziły spore, wznoszące się na pięćdziesiąt metrów fale, które z łomotem uderzały w morskie klify, a następnie rozpryskiwały się o skały; powietrze na całym półwyspie zmieniało się w gęstą białą mgłę. Niebezpiecznie było płynąć po morzu podczas takiej wichury. Sax dobrze o tym wiedział, ponieważ nauczył się obsługiwać mały katamaran i kiedyś, w trakcie żeglugi przybrzeżnymi wodami południowej zatoki, złapał go sztorm.

Znacznie przyjemniej było obserwować burzę z klifu. Tego dnia wiał ledwie dość mocny wiatr, chociaż daleko, na północ od Kopernika, woda ciemniała od szkwału. Sax czuł na skórze gorące promienie słońca. Globalna średnia temperatura zmieniała się co roku, raz rosnąc, raz malejąc, przeważnie jednak rosnąc… Na wykresie czasem pojawiała się pozioma oś, czasem wznoszące się górskie pasmo. Zapomniano już o „roku bez lata”. Zresztą, trwał w rzeczywistości trzy lata (nikt jednak nie miał ochoty nazywać tego okresu „trzema niezwykle chłodnymi latami”), których ludzie woleli nie wspominać. Sax, spędziwszy sporo czasu w Sabishii u Michela i Mai, wiedział, że ludzie myślą symbolicznie i potrzebują doznań pozytywnych. Kochają dramatyzm. Maja chyba bardziej niż większość, mogła wręcz posłużyć za przykład przesadny. Sax martwił się jej wpływem na Michela. Duval najwyraźniej nie cieszył się życiem. Cierpiał z powodu nostalgii. Nostalgia… Od greckich słów nostos — „powrót do domu” i algos — „ból”. Ból spowodowany niemożnością powrotu do domu. Bardzo adekwatny opis; czasami słowa niosły w sobie głębokie prawdy! Wydawało się to paradoksalne, dopiero gdy człowiek uświadomił sobie, w jaki sposób działa mózg, wszystko okazywało się znacznie mniej zaskakujące. Model interakcji mózgu z rzeczywistością fizyczną, zamazany w miejscu połączenia. Nawet nauka musiała to przyznać. Nie trzeba jednakże rezygnować z prób wyjaśnienia problemów świata!

— Wyjedź ze mną — nakłaniał Sax Michela. — Chcę zrobić trochę badań w terenie.

— Tak, tak, wkrótce.

— Skoncentruj się na chwili obecnej — rzucił Sax. — Każda oznacza szczególną rzeczywistość, charakteryzuje się niepowtarzalną aktualnością. Nie potrafisz przepowiadać, ale umiesz wyjaśniać. Koniecznie, powinieneś spróbować. Jeśli jesteś dobrym obserwatorem i masz trochę szczęścia, potrafisz powiedzieć, dlaczego coś się zdarza! Jakie to interesujące!

— Sax. Kiedy stałeś się poetą?

Russell nie wiedział, co na to pytanie odpowiedzieć. Michel był smutny, przepełniała go ogromna nostalgia.

— Znajdź czas na wyjazd w teren — powtórzył na koniec Sax.


W nieostre zimy, kiedy wiatry były umiarkowane, Sax opływał katamaranem południowy kraniec zatoki Chryse, Złotej Zatoki. Przez resztę roku pozostawał na półwyspie. Często rano opuszczał Krater Da Vinciego i pieszo lub w małym pojeździe odbywał wycieczki. Przeważnie robił wówczas pomiary meteorologiczne, chociaż oczywiście bacznie obserwował wszystko wokół. Na wodzie pozwalał się unosić łodzi; czując, jak wiatr dmie w żagiel, posuwał się od jednego małego zakrętu wybrzeża do następnego. Jeśli znajdował się na lądzie, jechał tak długo, aż znalazł odpowiednie miejsce. Wtedy zatrzymywał pojazd i wysiadał.

Spodnie, koszula, skafander, wysokie buty dla wędrowców, stary kapelusz — niczego więcej nie potrzebował każdego dnia sześćdziesiątego piątego roku marsjańskiego. Nadal interesował się pogodą. Zwykle temperatura wynosiła kilka stopni powyżej dwustu osiemdziesięciu kelwinów — był to orzeźwiający chłodek, który Sax lubił. Globalne średnie oscylowały wokół dwustu siedemdziesięciu pięciu stopni Kelvina. Russell uważał tę przeciętną — nieco ponad punktem zamarzania wody — za dobrą. Takie ciepło stopiłoby zmarzlinę mniej więcej w tysiąc lat. Na szczęście, istniały również inne metody…

Wędrował po tundrowym mchu i koprze morskim, turzycy i trawie. Życie na Marsie — dziwna sprawa… Właściwie istniało wszędzie. Przyczyny jego pojawienia się nie były jasne. Ostatnimi czasy Saxa nurtował właśnie ten problem. Dlaczego w jakiejś części kosmosu rozprzestrzeniał się porządek, skoro wszyscy spodziewali się jedynie entropii?, zapytywał siebie. Zaintrygowało go też wypowiedziane na poczekaniu wyjaśnienie Spencera, który pewnej nocy na odeskim gzymsie przy piwie oświadczył, że w rozszerzającym się wszechświecie porządek nie jest naprawdę porządkiem, lecz tylko różnicą między faktycznie istniejącą entropią i maksymalną możliwą entropią; tę różnicę ludzie postrzegali jako porządek. Sax był zaskoczony, słysząc taką interesującą kosmologiczną myśl z ust przyjaciela, ale Spencer był zaskakującym człowiekiem. Tyle że pił zbyt wiele alkoholu…

Leżąc na trawie i patrząc na tundrowe kwiaty, Sax musiał myśleć o życiu. W świetle słońca małe, intensywnie kolorowe kwiaty jarzyły się antracyjänami. Ideogramy porządku. Nie wyglądały jak zwyczajna różnica w poziomie entropii. Jakże piękna jest materia płatka kwiatu; skąpane w świetle, były widoczne w postaci neoimpresjonistycznych kropli: tu biała kropla, tam lawendowa, dalej błękitna. Gdyby poszczególne cząsteczki były widoczne, okazałyby się bardzo małe, może nawet mniejsze, niż potrafi sobie wyobrazić człowiek. Chociaż ostatnio teoretycy z Da Vinciego zaczęli wspominać o postępach w dziedzinach zajmujących się maleńkimi cząsteczkami — teorii superstrun i teorii grawitacji kwantowej; podobno nawet przetestowali tezy, które kiedyś stanowiły wielką słabość teorii strun. Ponieważ Saxa zainteresował powrót do działań eksperymentalnych, postanowił zrozumieć, czym właściwie się zajmują badacze. Porzucił morskie klify i wrócił do sal wykładowych, zasiadał w nich popołudniami podczas deszczowych pór roku, obserwował spotkania grupy, oglądał prezentacje i przysłuchiwał się późniejszym dyskusjom. Patrząc na ekran, studiował równania matematyczne, a poranki spędzał, czytając o powierzchniach Riemanna, algebrach Lie, liczbach Eulera, topologiach gęstych przestrzeni sześciowymiarowych, geometriach różniczkowych, zmiennych Grassmanna, operatorach awaryjnych Włada i wszystkich innych matematycznych kwestiach, których znajomość była niezbędna, by nadążyć za aktualnym pokoleniem naukowców.

Superstrunami Sax zajmował się już nieco wcześniej. Teoria powstała prawie dwieście lat temu, roztrząsano ją jednakże teoretycznie na długo przedtem, zanim w ogóle pojawiła się matematyka czy też odpowiednie możliwości badań eksperymentalnych. Opisywała najmniejsze cząsteczki czasoprzestrzeni nie jako punkty geometryczne, ale jako ultramikroskopowe pętle, drgające w dziesięciu wymiarach, z których sześć zbijało się wokół tych pętli, czyniąc je egzotycznymi obiektami matematycznymi. Przestrzeń, w której wibrowały cząsteczki, została już wcześniej skwantyzowana przez teoretyków dwudziestego pierwszego wieku we wzory pętli zwane sieciami spinowymi, w których linie działania siły w najmniejszym ziarnie pola grawitacyjnego zachowywały się podobnie jak linie działania siły magnetycznej wokół magnesu — pozwalały drgać strunom jedynie w pewnej harmonii. Te supersymetryczne struny, wibrujące harmonijnie w dziesięciowymiarowych sieciach spinowych, obliczono dokładnie i w sposób wiarygodny dla różnych sił i cząsteczek postrzeganych na poziomie subatomowym; obliczono wszystkie bozony i fermiony oraz ich efekty grawitacyjne. W pełni opracowana teoria stanowiła udane połączenie mechaniki kwantowej z teorią grawitacji, będącą problemem fizyki teoretycznej przez dwa stulecia.

Sax uznał tę dziedzinę za ekscytującą, jednak wraz z wieloma innymi sceptykami dostrzegał przeszkodę w postaci bardzo małych rozmiarów występujących w teorii pętli i przestrzeni. Wszystkie one oscylowały wokół rzędu l O”33 centymetra, tak zwanej długości Plancka, znacznie mniejszej od cząsteczek subatomowych; typowe atomowe jądro miało na przykład średnicę około 1013 centymetra, czyli jedną milionową miliardowej części centymetra… Kiedyś Sax intensywnie usiłował przemyśleć tę wielkość. Pomysł był dość rozpaczliwy, uważał jednak, że trzeba spróbować; ktoś powinien choć na chwilę skupić się na tej beznadziejnie niepojętej miniaturowości. Później Sax przypomniał sobie, że w teorii strun mówi się o wielkościach jeszcze dwudziestokrotnie mniejszych — o obiektach rzędu jednej tysięcznej jednej miliardowej części rozmiaru atomowego jądra! Wytężył umysł nad tym współczynnikiem i doszedł do wniosku, że struna byłaby w takim razie rozmiaru atomu, gdyby atom miał wielkość… Układu Słonecznego. Ledwie mógł pojąć ten stosunek.

Co gorsza, struna była zbyt mała, aby badać ją eksperymentalnie. Dla Saxa fakt ten stanowił sedno problemu. Fizycy prowadzili eksperymenty w akceleratorach na poziomach energetycznych rzędu stu gigaelektronowoltów, czyli masowej energii protonu. Z tych eksperymentów, prowadzonych z wielkim wysiłkiem przez wiele lat, wyłonił się tak zwany poprawiony standardowy model fizyki cząsteczkowej. Model ten wyjaśniał wiele, był naprawdę zadziwiającym osiągnięciem i składał się z tez, które można było udowodnić bądź obalić za pomocą laboratoryjnego eksperymentu lub kosmologicznych obserwacji, tez tak urozmaiconych i dobrze sformułowanych, że fizycy mogli dzięki nim z przekonaniem mówić o wielu zdarzeniach, które miały miejsce w historii wszechświata od Wielkiego Wybuchu, a ściśle rzecz biorąc, potrafili „cofnąć się” aż do jednej milionowej sekundy czasu.

Jednakże teoretycy zajmujący się strunami chcieli wykonać fantastyczny skok poza poprawiony model standardowy, do odległości Plancka, czyli najmniejszego możliwego zakresu, minimalnego ruchu kwantu, którego nie można było zmniejszyć, nie popadając w sprzeczność z zasadą wykluczenia Pauliego. Skupianie się na minimalnym rozmiarze cząstek z pewnością miało jakiś sens, jednak faktycznie obserwacja zdarzeń w tak małej skali przybierała eksperymentalne poziomy energetyczne wielkości przynajmniej 10 l9 gigaelektronowoltów; naukowcy nie potrafili ich osiągnąć, żaden akcelerator nigdy się nie zbliżył do takich wartości. Skala pasowała bardziej do serca supernowej. Nie, nie. Wielka odległość — niczym ogromna przepaść bądź pustynia — dzieliła teoretyków od zakresu Plancka. Ten poziom rzeczywistości pozostawał nieznany we wszystkich możliwych sensach fizycznych.

Tak w każdym razie utrzymywali sceptycy. Jednak osobom naprawdę zainteresowanym jakąś teorią nigdy się nie da wyperswadować studiów nad nią. Naukowcy szukali zatem choćby niebezpośredniego potwierdzenia swej teorii na poziomie subatomowym, który z ich perspektywy wydawał się gigantyczny, oraz w kosmologii. Anomalie w zjawiskach, których poprawiony model standardowy nie potrafił wyjaśnić, mogłyby wytłumaczyć tezy postawione przez teorię strun w związku z zakresem Plancka. Tezy te były wszakże nieliczne i dotyczyły trudnych do dostrzeżenia zjawisk. Nie znaleziono żadnych rzeczywistych i rozstrzygających dowodów. Niemniej jednak, w kolejnych dekadach zawsze znalazło się kilku entuzjastów strun, podejmujących się badań nad nowymi układami matematycznymi, które mogłyby ujawnić dodatkowe odgałęzienia teorii i wyznaczyć łatwiejsze do sprawdzenia rezultaty niebezpośrednie. Nie było to wiele, Sax zresztą sądził, że jest to ryzykowna droga dla fizyki, całym sercem bowiem wierzył w eksperymentalne testowanie wszelkich teorii. Jeśli jakiegoś zjawiska nie dawało się potwierdzić eksperymentem, pozostawało ono zdaniem Saxa w krainie matematyki i jego piękno było jedynie abstrakcyjne. W matematyce znajdowało się wiele dziwacznych, atrakcyjnych i egzotycznych obszarów, jeśli jednak nie modelowały one świata zjawisk, nie interesowały Saxa.

Teraz jednak po tylu dziesięcioleciach pracy naukowcy zaczynali osiągać postęp w interesujących Saxa kwestiach. W nowym superkolizerze w stożku Krateru Rutherforda odkryli cząsteczkę wtórną „Z”, której istnienie znacznie wcześniej przewidziała teoria strun. A detektor monopolu magnetycznego, orbitujący wokół słońca poza płaszczyzną ekliptyki, wykrył ślad czegoś, co wyglądało na nie ograniczoną cząstkę frakcyjnie naładowaną o masie równej masie bakterii — było to bardzo rzadkie mignięcie „litej cząsteczki o słabym oddziaływaniu”, czyli LCSO. Teoria strun przewidziała je, jednak poprawiony model standardowy nie potwierdził ich istnienia, chociaż na podstawie kształtów galaktyk twierdzono, że masa grawitacyjna każdej z nich jest dziesięciokrotnie większa, niż można by sądzić po widocznym świetle. Sax pomyślał, że interesująca byłaby teoria, która potrafiłaby w sposób zadowalający wyjaśnić ciemną materię jako „litą cząsteczkę o słabym oddziaływaniu”.

Jedna z najwybitniejszych osób związanych z tą teorią pracowała właśnie w Da Vincim. Należała do grupy, której przyglądał się Sax, i nazywała się Bao Shuyo. Urodziła się i wychowała w Dorsa Brevia, miała pochodzenie japońsko-polinezyjskie. Jak na młodą Marsjankę była niewysoka, chociaż i tak o pół metra przewyższała Saxa. Czarne włosy, ciemna skóra, orientalne, bardzo regularne, a równocześnie osobliwie zwyczajne rysy. Onieśmielał ją zarówno Russell, jak i inni ludzie; czasem się nawet jąkała, co Saxa bardzo wzruszało. Kiedy jednak stawała w sali wykładowej i zaczynała mówić o swojej pracy, potrafiła nad sobą zapanować; na ekranie pisała równania i notatki niezwykle szybko. W owych momentach wszyscy słuchający wykładu niczym zahipnotyzowani całkowicie skupiali się na tym, co mówiła. Bao pracowała w Da Vincim od roku i każda w miarę inteligentna osoba potrafiła w niej rozpoznać jednego z najgenialniejszych współczesnych naukowców, odkrywającego rzeczywistość przed oczyma swoich uczniów.

Inni młodzi zapaleńcy oczywiście stale jej przerywali, zadając pytania. W tej grupie naukowej było wiele tęgich umysłów, wszyscy czuli się równi i razem pracowali nad matematycznym modelowaniem grawitonów i grawitinów, ciemnej materii i materii cienia. Ogólnie rzecz biorąc, sesje były bardzo twórcze w sensie naukowym i pasjonujące, a Bao najwyraźniej stanowiła ich siłę napędową, na której polegali i z którą musieli się liczyć.

Bao nieco niepokoiła Saxa. Spotykał przedtem kobiety na wydziałach matematyki i fizyki, ale Bao była jedynym kobiecym geniuszem matematycznym, o jakim kiedykolwiek słyszał, i to w całej długiej historii tej dziedziny, która — teraz to sobie uświadomił — była absolutnie zmaskulinizowana. Czy istniało w życiu coś równie męskiego jak matematyka? I dlaczego tak się działo?

Z drugiej strony Saxa martwił fakt, że prace Bao opierały się na nie publikowanych tekstach tajskiego matematyka z ubiegłego stulecia, nerwowego młodego człowieka nazwiskiem Samui, który pomieszkiwał w domach publicznych Bangkoku, aż w końcu popełnił samobójstwo w wieku dwudziestu trzech lat. Pozostawił po sobie wiele „ostatecznych rozwiązań” w stylu wielkiego twierdzenia Fermata i przez całe życie upierał się, że wszystkie matematyczne tezy przekazali mu telepatycznie obcy. Bao ignorowała całą tę otoczkę, potem wyjaśniła niektóre z bardziej niejasnych innowacyjnych pomysłów Samuiego, wreszcie użyła ich dla rozszerzenia grupy wyrażeń zwanych udoskonalonymi operatorami Rovellego-Smolina, które z kolei pozwoliły jej wprowadzić pojęcie systemu sieci spinowych, doskonale zazębiających się z superstrunami. Bao doprowadziło to do świetnego połączenia mechaniki kwantowej i teorii grawitacji, czyli do rozwiązania wielkiego problemu… Jeśli rzeczywiście jej się udało. W każdym razie, teoria okazała się potężna i Bao ustaliła wiele wyraźnych tez w poważniejszych dziedzinach związanych z atomem i kosmosem; od tamtego czasu potwierdzono niektóre z tych tez.

Dzięki swoim odkryciom Bao stała się obecnie królową fizyki — pierwszą królową fizyki — a eksperymentatorzy we wszystkich laboratoriach Marsa stale komputerowo łączyli się z Da Vincim i z niepokojem oczekiwali kolejnych sugestii od wielkiej matematyczki. Podczas popołudniowych sesji w sali wykładowej czuło się napięcie i podniecenie. Spotkania rozpoczynał Max Schnell i w pewnym momencie zapraszał Bao, która wstawała i podchodziła do monitora ustawionego przy drzwiach frontowych pomieszczenia; skromna, pełna gracji, poważna, energiczna, młoda kobieta. Pióro biegało po ekranie, gdy Bao przedstawiała sposób dokładnego obliczania masy neutrina, opisywała bardzo szczególne sposoby, w jakie drgają struny, aby tworzyć rozmaite kwarki, lub mówiła, jak kwantyzują przestrzeń, skutkiem czego grawitina dzielą się na trzy rodziny. Koledzy i przyjaciele Bao, około dwudziestu mężczyzn i jedna kobieta, przerywali jej wykład pytaniami, dopisywali równania wyjaśniające kwestie poboczne lub opowiadali pozostałym o najnowszych rezultatach z Genewy, Palo Alto czy Rutherforda. W trakcie tej godziny zebrani w sali Da Vinciego zdawali sobie sprawę, że się znajdują w centrum świata.

Wszędzie, w laboratoriach na Ziemi, Marsie i na pasie asteroidowym, notowano ogromne zainteresowanie pracami matematyczki, naukowcy prowadzili trudne, szczegółowe eksperymenty, tworzono osobliwe wzory geometryczne, odkrywano cząsteczki LCSO ciemnej materii i materii cienia, wyjaśniano różne rodziny leptonów, fermionów i leptokwarków, tymczasowo rozwiązywano problem gazowego zmasowania galaktyki i tak dalej. Fizycy mieli wrażenie, że ich dziedzina jest w końcu bliska Ostatecznej Teorii. Albo przynajmniej w samym środku „następnego dużego kroku”.

Ponieważ Sax zdawał sobie sprawę z wielkości umysłu Bao, sama myśl o rozmowie z nią deprymowała go. Nie chciał marnować czasu matematyczki na sprawy trywialne. Jednak pewnego popołudnia, na przyjęciu kavovym, które odbywało się na jednym z łukowych balkonów wychodzących na kraterowe jezioro Da Vinciego, młoda kobieta sama go zagadnęła; była jeszcze bardziej speszona niż on i jąkała się bardziej niż zwykle, więc Russell poczuł się zmuszony udawać swobodnego i poprowadzić dyskusję. Starał się najlepiej, jak potrafił, i jakoś udało im się odbyć krótką rozmowę, między innymi na temat jego starych wykresów dotyczących grawitinów; Sax uważał, że owe wykresy są obecnie bezużyteczne, ale Bao oznajmiła, że ciągle jeszcze pomagają jej „zobaczyć” mechanizm grawitacji. Później Russell zapytał swoją rozmówczynię o wykład, który wygłosiła tego dnia, a wówczas Bao nieco się odprężyła. Tak najwyraźniej Saxowi udało się ją rozluźnić; powinien był od razu wybrać taki temat. Sam przecież także lubił rozmawiać o sprawach, na których się znał.

Od tej pory nabrali zwyczaju dyskutowania co jakiś czas. Sax zawsze musiał na początku trochę uspokajać Bao, jednak uważał to zadanie za całkiem interesujące. A kiedy od jesiennego ekwinokcjum nadeszła sucha pora roku i Sax zaczął znowu wypływać na żaglówce z małego portu Alfa, spytał nieśmiało dziewczynę, czy nie zechciałaby się do niego przyłączyć. Omawiając całą sprawę, czuli się skrępowani, niemniej jednak następnego ładnego dnia Bao spotkała się z Saxem i pożeglowali razem na jednym z wielu małych katamaranów należących do laboratorium.

Po całym dniu pływania Russell zacumował w małej Zatoce Florenckiej, położonej na południowy wschód od półwyspu, gdzie fiord Ravi rozszerzał się (później przechodził w Zatokę Arsenową). Właśnie tu Sax nauczył się żeglować i nadal był świetnie obznajomiony z wiatrami i prądami. Kiedyś, podczas dłuższych wycieczek zbadał tutejszą deltę fiordów i zatok przy dolnym końcu systemu marineryjskiego, a trzy czy cztery razy pożeglował w górę wschodniej strony zatoki Chryse, aż do fiordu Mawrth i wzdłuż półwyspu Synaj.

Tego szczególnego dnia jednakże poprzestał na Zatoce Florenckiej. Wiatr wiał z południa i Sax halsował, przy każdej zmianie kursu prosząc o pomoc Bao. Żadne z nich nie mówiło zbyt wiele. W końcu, aby przerwać milczenie, Sax zmusił się do rozmowy na tematy dotyczące fizyki. Dyskutowali o sposobach, w jakie struny tworzą prawdziwą strukturę czasoprzestrzeni, zamiast po prostu zastępować punkty w jakiejś całkowicie abstrakcyjnej siatce.

Sax zastanowił się nad tą kwestią i powiedział:

— Czy kiedykolwiek się martwisz, że do tej pory niedostępna dla eksperymentu praca okaże się domkiem z kart, który przewróci jakaś prosta matematyczna sprzeczność albo późniejsza teoria, mogąca pokazać coś lepiej albo w łatwiejszy sposób?

— Nie — odparła Bao. — Tak piękna teoria musi być prawdziwa.

— Hmm… — zamyślił się Sax, patrząc na dziewczynę. — Muszę przyznać, że wolałbym coś solidniejszego. Coś w typie Einsteinowskiej Rtęci — znaną sprzeczność poprzedniej teorii, którą rozwiązuje nowa teoria.

— Niektórzy powiedzieliby, że pasuje tu brakująca materia cienia.

— Być może.

Bao roześmiała się.

— Rozumiem, potrzebujesz czegoś więcej. Może coś da się zrobić.

— Nie trzeba — stwierdził Sax. — Chociaż, oczywiście, byłoby miło. To znaczy, przydałoby się coś przekonującego. Jeśli daną kwestię dokładniej się rozumie, można ją wykorzystać lepiej. Tak jak z plazmą w reaktorach termojądrowych — dodał, nawiązując do nadal nie rozwiązanego problemu, którym zajmowało się inne laboratorium w Da Vincim.

— Plazmę można by lepiej zrozumieć, gdyby ją powiązać z sieciami spinowymi.

— Naprawdę?

— Tak sądzę.

Bao zamknęła oczy, jak gdyby pisała sobie w głowie wzory. Sax poczuł przenikliwe ukłucie zazdrości bądź… żalu. Zawsze pragnął posiadać tego rodzaju wnikliwość, którą miała siedząca obok w łodzi osoba. Dziwnie jest być świadkiem czyjegoś geniuszu.

— Sądzisz, że ta teoria będzie oznaczać koniec fizyki? — spytał.

— Och, nie. Chociaż moglibyśmy opracować podstawy. Wiesz, podstawowe prawa. Tak, to możliwe. Jednak wówczas, wraz z nowym poziomem, pojawiłyby się nowe problemy. Praca Taniejewa zaledwie szkicuje tę kwestię. Fizyka jest jak gra w szachy, możemy się nauczyć wszystkich jej zasad, a i tak nie będziemy grać bardzo dobrze z powodu stale się pojawiających nowych kombinacji. Hm, no wiesz… pionki mogą być silniejsze bądź słabsze. To zależy od ich miejsca na szachownicy. Nie nauczysz się o tym z podręcznika, ponieważ jest to rezultat wszystkich połączonych ze sobą zasad.

— Tak jak z pogodą.

— Zgadza się. Już rozumiemy lepiej atomy niż pogodę. Interakcje elementów są zbyt skomplikowane i nie potrafimy za nimi nadążyć.

— To holonomia. Studiowanie całych systemów.

— Jednak obecnie stanowi tylko garść domysłów. Początek nauki, ot co.

— I tak samo jest z plazmą.

— Plazma jest bardzo jednorodna. Wiąże się z nią niewiele czynników, zatem można ją rozpatrywać na podstawie analizy siatki spinowej.

— Powinnaś o tym porozmawiać z grupą termojądrową.

— Naprawdę? — Spojrzała zaskoczona.

— Tak.

Wtedy uderzył potężny podmuch wiatru, więc Sax i Bao na kilka minut musieli się skupić na obserwacji łodzi. Wiatr uderzał w żagle, powodując rozmaite odgłosy. Wreszcie Sax wyregulował kurs i katamaran płynął ku słońcu w coraz mocniejszej bryzie. Światło igrało w pięknych czarnych włosach Bao zebranych na karku. Za dziewczyną Sax widział morskie klify Da Vinciego. Sieci, drżące pod dotykiem słońca — och, nie. Nie mógł patrzeć, ani otwartymi, ani zamkniętymi oczyma.

Ostrożnie spytał:

— Czy kiedykolwiek myślałaś o tym, że jesteś, no wiesz, jedną z pierwszych wielkich kobiet matematyczek?

Bao spojrzała na niego zaskoczona, potem odwróciła głowę. Wiedział, że wielokrotnie się nad tym zastanawiała.

— Atomy w plazmie poruszają się we wzorcach, które są dużymi fraktalami wzorów sieci spinowych — stwierdziła.

Sax skinął głową, zadał dodatkowe pytania na ten temat. Sądził, że Bao potrafiłaby pomóc grupie termojądrowej z Da Vinciego w rozwiązaniu problemów dotyczących budowy lekkiej aparatury do syntezy jądrowej.

— Zajmowałaś się kiedyś inżynierią? Albo fizyką?

— Ależ jestem fizykiem — odrzekła obrażona.

— No ale… matematycznym fizykiem, a ja myślę o stronie praktycznej.

— Fizyka to fizyka.

— Rzeczywiście.

Jeszcze raz spróbował i tym razem niebezpośrednio.

— Kiedy zaczęłaś się uczyć matematyki?

— Gdy miałam cztery lata, mama dała mi równania kwadratowe i różne gry matematyczne. Zajmowała się statystyką, była bardzo gorliwa.

— A szkoły w Dorsa Brevia…

Bao wzruszyła ramionami.

— W porządku. Ale matematykę poznawałam sama. Czytałam. Korespondowałam też z wydziałem w Sabishii.

— Rozumiem.

Zaczęli rozmawiać o innych sprawach: o środowisku, pogodzie, obsłudze żaglówki. A w następnym tygodniu Bao znowu towarzyszyła Saxowi, tym razem podczas spaceru po klifach półwyspu. Russell z wielką przyjemnością pokazywał dziewczynie fragment tundry. Po jakimś czasie, krok po kroku, Bao zdołała przekonać Saxa, że naukowcy coraz lepiej rozumieją to, co się dzieje na poziomie Plancka. Sax pomyślał, że naprawdę zadziwiająca jest taka kolejność — najpierw wyczuwać coś intuicyjnie, potem spekulować i dedukować, aby ucieleśnić daną teorię i pojąć ją; tak się tworzy bardzo skomplikowana, potężna fizyka, mówiąca o „rzeczach” niezmiernie małych i rozumiana przez nielicznych. Niesamowite! Struktura rzeczywistości. Chociaż oboje zgadzali się, że wiele podstawowych kwestii nadal pozostaje bez odpowiedzi. Było to zresztą nieuniknione. Sax i Bao leżeli obok siebie na trawie w słońcu, wpatrywali się intensywnie w płatki jakiegoś tundrowego kwiatu. Niezależnie od tego, co się działo na poziomie Plancka, tu i teraz płatki jarzyły się błękitnie w świetle, przyciągając absolutnie niezgłębioną siłą ludzkie oko.


Sax, leżąc na trawie, uświadomił sobie, jak bardzo się topi wieczna zmarzlina. Ponieważ topnina leżała na twardym, stale jeszcze zamarzniętym gruncie, warstwa powierzchniowa stawała się coraz bardziej przemoczona i bagnista. Kiedy wstał, wichura przewiała go na wskroś, wyciągnął więc ramiona do słońca. Deszcz fotonowy, drgający w spinowych sieciach.

Podczas drogi powrotnej do rovera Sax powiedział Bao, że w wielu regionach ciepło z elektrowni atomowych jest kierowane w zmarzlinę, w wąskie chodniki i z tego względu powierzchnia wilgotnych stref coraz silniej nasiąka wodą. Ziemia topniała i nagle zaczęły powstawać tereny podmokłe. Tamtejsza bioma była bardzo aktywna; „czerwoni” protestowali. Tyle że większość terenów, na których pojawiała się zmarzlinowa topnina, i tak znajdowała się obecnie na dnie Morza Północnego. Natomiast tę niewielką ilość, pozostałą poza powierzchnią morza, powinno się chronić jako „naturalne” bagna i moczary.

Reszta hydrosfery również podlegała zmianom. Nic nie można było na to poradzić, bowiem woda jest bardzo skutecznym rzeźbiarzem nawet najtwardszych skał. Aby zdać sobie sprawę z tego faktu, wystarczyło obserwować pajęczo lekki wodospad, który sączył się w dół urwiska i — na długo, zanim uderzył w ocean — zmieniał się w białą mgłę lub w ciężkie, gigantyczne fale, tak mocno poniewierające klifami, że trzęsła się cała powierzchnia. Sax pomyślał, że po kilku milionach lat takiej działalności klify zostaną znacząco zerodowane.

— Widziałeś kaniony nadbrzeżne? — spytała Bao.

— Tak, widziałem Nirgal Vallis. Woda na dnie pięknie pasuje. Patrząc na nią, odczuwałem wielką satysfakcję.

— Nie wiedziałam, że tu rośnie tak duża tundra.

Sax wyjaśnił, że tundra stanowi przeważający ekosystem większości południowych wyżyn. Tundra i pustynia. W tundrze cząsteczki miału przylegały bardzo skutecznie do gruntu, żaden wiatr nie mógł bowiem podnieść błota ani grząskich piasków o tak wielkiej powierzchni, że podróż po pewnych regionach była wręcz niebezpieczna. Na pustyniach natomiast potężne wiatry pędziły wielkie ilości pyłu w górę, w niebo, powodując ochłodzenie temperatury, zaciemnienie powietrza w dzień i problemy podczas lądowania. Nagłe skojarzenie kazało Saxowi zapytać Bao:

— Spotkałaś kiedykolwiek Nirgala?

— Nie.

Obecne burze piaskowe nie były już wprawdzie tak silne jak dawno zapomniana Wielka Burza, niemniej jednak ciągle trzeba je było brać pod uwagę. Stworzony przez mikrobakterie pustynny chodnik stanowił jedyne rozwiązanie rokujące nadzieję, chociaż zajmował jedynie szczytowy centymetr pokładów i wiatr często zdzierał jego krawędź. Problem nie był łatwy. Burze zostaną chyba z Marsjanami na wieki.

A jednak, istniała aktywna hydrosfera! I co za tym idzie, życie.


Matka Bao zginęła w katastrofie jakiegoś małego samolotu i Bao jako najmłodsza córka musiała jechać do domu i zająć się takimi sprawami, jak własność domu rodzinnego. Saxowi wyjaśniono, że prawo dziedziczenia przez najmłodszą córkę mieszkanki Dorsa Brevia wzorowały na matriarchacie Indian Hopi. Bao nie była pewna, kiedy wróci; istniało nawet ryzyko, że nie wróci. Podchodziła do całej sytuacji praktycznie, wiedziała, że po prostu musi wypełnić swój obowiązek jak należy. Już była skupiona na własnych myślach, toteż Saxowi pozostało tylko pomachać jej na pożegnanie i, potrząsając głową, wrócić do pokoju. Rozumieć podstawowe prawa rządzące wszechświatem, a nie mieć pojęcia, co oznacza termin „społeczeństwo”… Szczególnie nieczuły przedmiot badań… Sax połączył się z Michelem i pożalił się.

— Dzieje się tak, ponieważ kultura stale się rozwija — odpowiedział mu Francuz.

Sax rozumiał, co jego przyjaciel ma na myśli — gwałtownie zmieniało się nastawienie ludzi do wielu spraw. Werteswandel, jak to nazywał Bela, czyli zmiana wartości. Należeli jednakże do społeczności, która walczyła z wszelkiego rodzaju archaizmami. Przedstawiciele naczelnych łączyli się kiedyś w plemiona, strzegli terytorium, modlili się do jakiegoś boga o wyglądzie kreskówkowego ojca…

— Czasami wydaje mi, że nie dostrzegam żadnego postępu — mruknął. Czuł się dziwnie strapiony.

— Ależ, Saxie — zaprotestował Michel — właśnie tu, na Marsie, mamy do czynienia z zanikiem zarówno patriarchatu, jak i praw własności, co stanowi jedno z największych osiągnięć w ludzkiej historii.

— Jeśli to w ogóle prawda.

— Nie sądzisz, że kobiety dysponują władzą na równi z mężczyznami?

— O ile wiem, nie.

— Gdy dochodzi do reprodukcji, mają chyba nawet więcej praw.

— To co mówisz, rzeczywiście ma sens.

— A gruntami zarządzają wspólnie. Ciągle posiadamy na własność osobiste przedmioty, do nikogo jednak nie należy żaden skrawek ziemi. To nowa społeczna rzeczywistość, zmagamy się z nią codziennie.

Michel miał rację. Sax przypomniał sobie zawzięte konflikty z dawnych czasów, kiedy na porządku dziennym były takie problematyczne kwestie, jak własność czy kapitał. Tak, rzeczywiście: patriarchat i prawa własności powoli znikały. Przynajmniej na Marsie, przynajmniej teraz. A co do teorii strun, może zabrać sporo czasu doprowadzenie jej do przyzwoitego stanu. Mimo wszystko, nawet Sax, który nie żywił żadnych uprzedzeń, dziwił się, widząc kobietę-matematyka. Albo, mówiąc bardziej precyzyjnie, kobietę-geniusza. Która zresztą z miejsca go, hm, zahipnotyzowała — podobnie jak wszystkich innych mężczyzn w swojej grupie naukowej — do tego stopnia, że jej wyjazd zupełnie Saxa rozstroił.

— Zdaje się, że na Ziemi ludzie walczą tak samo jak przedtem — powiedział niepewnie.

Nawet Michel musiał mu przyznać rację.

— Naciski populacyjne — rzucił, z pogardą machając ręką. — Na Ziemi mieszka zbyt wiele osób. Jest ich coraz więcej… Widziałeś, co się działo podczas naszej wizyty. Póki na Ziemi panuje taka sytuacja, Mars jest zagrożony. Z tego powodu, my tutaj również ze sobą walczymy.

Sax pokiwał głową. Fakt ten w pewnym sensie go pocieszył; ludzkie zachowanie nie było może złe czy głupie, ale z pewnością zaledwie na wpół racjonalne w stosunku do danej sytuacji (niebezpiecznej) historycznej. Każdy łapał, co mógł, sądząc, że dla wszystkich nie wystarczy. Za wszelką cenę starali się chronić swoje potomstwo. Takie zachowanie rodziców uczyło dzieci egoizmu; często walczyły między sobą. Ale przynajmniej był to krok naprzód.

— Nie jest tak źle — mówił Michel. — Nawet na Ziemi ludzie mają mniej dzieci. Poza tym, biorąc pod uwagę powódź i wcześniejsze kłopoty, musisz przyznać, że Ziemianie dość dobrze się przystosowują do życia kolektywnego. Zresztą, wiele nowych ziemskich ruchów społecznych zainspirowały nasze działania. I działalność Nirgala. Tamci ciągle go obserwują i słuchają, nawet kiedy nic nie mówi. Nadal owocuje to, co powiedział w trakcie naszej wizyty.

— W to akurat wierzę.

— No cóż, sam widzisz! Przyznasz, że idzie ku lepszemu. A kiedy kuracje przedłużające życie przestaną działać, pojawi się równowaga narodzin i zgonów.

— Wkrótce osiągniemy tę sytuację — przepowiedział Sax ponuro.

— Dlaczego tak mówisz?

— Pojawiły się oznaki. Ludzie umierają z różnych przyczyn. Problem starzenia się nie jest prosty. Pozostajemy przy życiu, mimo że powinniśmy odchodzić — to cud. Z pewnością starzenie się ma w sobie jakiś cel. Choćby, unika się dzięki niemu przeludnienia. Robi się miejsce dla nowego materiału genetycznego.

— Dla nas to kiepska przepowiednia.

— Przekroczyliśmy już przeciętny wiek o dwieście procent.

— Zgoda, a jednak… Nikt nie chce umierać z takiej przyczyny.

— Nie. Ale musimy się skupić na chwili obecnej. Skoro już o tym mowa… dlaczego nie pojedziesz ze mną w teren? Uświadomisz sobie, jak wielkim staję się tam optymistą. Zresztą, na otwartej przestrzeni jest naprawdę bardzo interesująco.

— Spróbuję znaleźć trochę wolnego czasu. Mam wielu pacjentów.

— Masz dużo wolnego czasu. Sam zobaczysz.


Słońce stało wysoko. Krągłe, białe chmury tłoczyły się w powietrzu, tworząc pociemniałe przy spodach wielkie masy o niepowtarzalnych kształtach. Wydawały się solidne jak marmur. Kłębiaste chmury deszczowe. Sax ponownie stał na zachodnim klifie Półwyspu Da Vinciego i patrzył przez fiord Shalbatana na ostre urwisko wschodniego stoku Lunae Planum. Za plecami Russella wznosiło się wzgórze o płaskim wierzchołku — stożek Krateru Da Vinciego. Bliska sercu baza. Mieszkał tu już od dłuższego czasu. Obecnie jego spółdzielnia wysłała na orbitę wiele satelitów i rakiety nośne. Współpracowała z laboratorium Spencera w Odessie oraz z wieloma innymi zakładami. Duża spółdzielnia w stylu Mondragonu — pierścień laboratoriów i domów w stożku, a także pola i jeziora wypełniające dno krateru. Niektórzy ludzie złościli się na ograniczenia, jakie ekosądy narzucały im w związku z planowanymi projektami, na przykład w sprawie elektrowni produkujących rzekomo zbyt wiele ciepła. W ostatnich kilku latach GSE, jak to mówiono, „racjonował stopnie Kelvina”: dana społeczność mogła wprowadzić do globalnego ocieplenia zaledwie ułamek stopnia Kelvina. Różne wspólnoty „czerwonych” bardzo starały się otrzymać przydział „racji kelwinów”, a potem ich nie wykorzystać. Tak w każdym razie twierdzili przedstawiciele innych społeczności. Sądy zresztą bardzo skąpo przydzielały te racje. Sprawa wchodziła na wokandę rejonowego ekosądu, potem jego orzeczenie musiał zatwierdzić GSE. Nie sposób było uniknąć tej procedury, chyba że jakaś grupa posiadała petycję podpisaną przez pięćdziesiąt innych wspólnot, a nawet wtedy prośbę składano na stosie podań, które miał do rozpatrzenia niezdyscyplinowany tłumek Dumy.

Powolny postęp. A niech to! Sax był zadowolony z przeciętnej temperatury globalnej, ponieważ przekraczała punkt zamarzania wody. Zdawał sobie sprawę z tego, że gdyby mieszkańców Marsa nie ograniczał GSE, atmosfera w krótkim czasie ogrzałaby się za bardzo. Nie, nie, Sax już się nie spieszył. Stał się zwolennikiem stabilizacji.

Teraz na dworze w słońcu perihelium panowało orzeźwiające dwieście osiemdziesiąt jeden kelwinów. Sax szedł wzdłuż krawędzi klifu Da Vinciego i przyglądał się górskim kwiatom rosnącym w rozpadlinach rumoszu. Później spojrzał dalej, na odległy kwantowy blask słonecznej powierzchni fiordu i dostrzegł ją — krawędzią klifu szła wysoka kobieta w kombinezonie, dużych butach do wędrówek i masce na twarzy: Ann. Rozpoznał ją natychmiast… Te charakterystyczne duże kroki… Ann Clayborne we własnej osobie.


Zaskoczony przypomniał sobie dwie sytuacje — Hiroko wyłaniająca się ze śniegu, aby poprowadzić go do jego rovera, oraz Ann w Antarktyce… Szła wówczas podobnymi, dużymi krokami po skale, aby się z nim spotkać… Ale po co?

Skonfundowany, próbował się skupić na tej myśli. Podwójny obraz… pojedynczy wizerunek…

Nagle znalazła się przed nim i wspomnienia zniknęły, zapomniane jak sen.


Sax nie widział Ann od chwili, gdy narzucił jej kurację gerontologiczną w Tempe, i teraz był bardzo zaniepokojony. Wydawało mu się mało prawdopodobne, żeby Ann fizycznie go zaatakowała. Chociaż… już to przedtem zrobiła. Jednak Sax nigdy nie martwił się tego rodzaju napaścią. Wtedy w Antarktyce… Na moment zrozumiał sens tego nieuchwytnego wspomnienia, niestety znowu je stracił. Wspomnienia na krawędzi świadomości zawsze znikały, zwłaszcza jeśli ktoś z rozpaczliwym wysiłkiem usiłował je wskrzesić. Tajemnicą pozostawał powód.

Sax nie wiedział, co powiedzieć.

— Uodporniłeś się już na dwutlenek węgla? — spytała przez maskę.

Starannie dobierając słowa (tak jak to robił przed laty, po przeżytym wstrząsie), opowiedział jej o nowej kuracji hemoglobinowej. Gdy był w połowie wyjaśnień, Ann roześmiała się głośno.

— Krokodyla krew, co?

— Tak — potwierdził, odgadując jej myśl. — Krokodyla krew, umysł szczura.

— Setki szczurów.

— Tak. Szczególnych szczurów — dodał. Starał się być dokładny. Jak wykazał Levi-Strauss, w mitach, mimo wszystko, tkwi pewna, surowa logika. Sax chciał powiedzieć Ann, że szczury były geniuszami, setką geniuszy. Musieli to przyznać nawet jego paskudni doktoranci.

— Umysły się zmieniają — stwierdziła Ann, podążając za jego tokiem myślenia.

— Tak.

— A zatem, po twoim uszkodzeniu mózgu, zmieniłeś się dwukrotnie — zauważyła.

— Zgadza się. — Owa myśl wydała się Saxowi przygnębiająca. Szczury były daleko od domu. — Zwiększenie plastyczności mózgu. Czy ty…?

— Nie. Nie poddałam się kuracji.

Ciągle ta sama stara Ann. Sax miał nadzieję, że spróbowała jakichś leków. Zobaczyć światło! Ale nie. Chociaż w gruncie rzeczy kobieta, która stała przed nim, nie zachowywała się jak znana mu Ann. To spojrzenie w jej oczach… Sax przyzwyczaił się już do jej spojrzeń, które kojarzył z niezawodnymi oznakami nienawiści. Od czasu ich kłótni na „Aresie”, może wcześniej… Miał czas, aby się do nich przyzwyczaić. Albo przynajmniej nauczyć się przyzwyczajać.

Teraz, z maską na twarzy i odmiennie niż zwykle mrużąc oczy, Ann wyglądała niemal jak inna osoba. Obserwowała go uważnie, ale nie ściągała skóry wokół oczu. Pomarszczona staruszka, oboje byli straszliwie pomarszczeni, ale układ zmarszczek Ann sugerował obecnie rozluźnienie. Może nawet maska skrywała uśmiech. Sax nie wiedział, jak zareagować.

— Wysłałeś mnie na kurację gerontologiczną — zauważyła Ann.

— To prawda.

Czy powinien powiedzieć, że jest mu przykro, a może lepiej nic? Miał wrażenie, że język mu kołowacieje, czuł szczękościsk. Patrzył na Ann jak ptak unieruchomiony przez węża i czekał na jakiś znak od niej, oznaczający, że wszystko jest w porządku, że zrobił dobrze.

Nagle kobieta wskazała na ich otoczenie.

— Co próbujesz teraz robić?

Usiłował zrozumieć, o co chodzi jego rozmówczyni. Sposób myślenia Ann był tak gnomiczny jak koan.

— Kręcę się po dworze i patrzę — odparł. Nie przychodziło mu do głowy, co powinien powiedzieć. Język angielski… Wszystkie te piękne, cenne słowa nagle rozproszyły się niczym stado przestraszonych ptaków. Wszystkie słowa leżały poza zasięgiem Saxa. Nie rozumiał już ich znaczenia. Jesteśmy parą zwierząt stojących w słońcu, pomyślał. Patrzmy, patrzmy, patrzmy!

Ann już się nie uśmiechała. Nie posyłała mu też morderczych spojrzeń. Raczej go oceniała, jak gdyby był skałą. Skała; jeśli Ann uważała go za skałę, powinien uznać, że to postęp.

Nagle odwróciła się i odeszła, w dół klifu, ku małemu portowi morskiemu o nazwie Zed.


Sax wrócił do Krateru Da Vinciego lekko oszołomiony. Jak co roku, organizowano właśnie spotkanie nazywane „Przyjęciem z rosyjską ruletką”, podczas którego wybierano przedstawicieli do Dumy i Senatu na następny rok oraz przyznawano stanowiska spółdzielcze. Po wylosowaniu przypadkowych nazwisk dziękowano osobom pełniącym stanowiska w ubiegłym roku, pocieszano wybranych na kolejny, a później świętowano.

Tylko dzięki metodzie przypadkowego wyboru do prac administracyjnych w Da Vincim można było skłonić ludzi do działania. O ironio, tak długo walczyli o to, by każdy obywatel jak najpełniej mógł brać udział w samorządzie, po czym okazało się, że technicy z Da Vinciego są po prostu „uczuleni” na tego typu działalność. Chcieli się zajmować jedynie swoimi badaniami.

— Niech administrowaniem zajmą się AI — zaproponował pomiędzy kolejnymi łykami spienionego piwa, zresztą tak jak co roku, Konta Arai.

Aonia, zeszłoroczna reprezentantka w Dumie, tłumaczyła wybranemu na ten rok:

— Jedziesz do Mangali, tam wykłócasz się, a personel wykonuje konieczną pracę. Większość zadań przekazujesz dalej, radzie, sądom albo partii. W sumie, tak naprawdę tą planetą rządzą aparatczycy „Uwolnić Marsa”. Ale miasto jest bardzo ładne, można sobie przyjemnie pożeglować po zatoczce, a w zimie uprawiać bojery.

Sax chodził wśród ludzi. Ktoś skarżył się, że w południowej zatoce, zbyt blisko, powstaje za dużo nowych miast portowych. Polityka w swej najbardziej pospolitej formie: skarga. Nikt nie chciał się zajmować rozwiązywaniem problemów, ale wszyscy lubili narzekać. Tego rodzaju rozmowy potrwają przez około pół godziny, potem znowu podjęty zostanie temat pracy badawczej. Po głosach Sax wywnioskował, że w jednej grupie już rozmawiano o nauce; podszedł i stwierdził, że zebrani mówią o syntezie jądrowej. Zatrzymał się obok i słuchał. Naukowcy byli podekscytowani z powodu ostatnich postępów w laboratorium. Zajmowali się budową silnika o impulsowym napędzie termojądrowym. Ciągłej syntezy dokonano już kilka dziesięcioleci temu, ale wówczas niezbędne były do tego niezwykle ciężkie urządzenia typu tokamak, zbyt duże, masywne i kosztowne, aby używać ich na co dzień. To laboratorium jednakże próbowało szybkiej, wielokrotnej implozji małych grudek opałowych i wykorzystywało rezultaty syntezy dla napędu.

— Czy Bao omawiała z wami ten temat? — spytał Sax.

— No cóż, zanim wyjechała, przyszła z nami porozmawiać o wzorcach plazmowych. Początkowo nam się to nie przydało, ponieważ Bao zajmuje się o wiele mniejszymi cząsteczkami. Tyle że dziewczyna jest cholernie bystra i w pewnej chwili powiedziała coś, dzięki czemu Yananda mógł dokonać implozji, nie rezygnując z późniejszej emisji.

Potrzebowali laserów, aby rozbić grudki opałowe, musiało jednakże istnieć także ujście dla naładowanych cząsteczek. Bao najwidoczniej zainteresowała się tym problemem i teraz grupa naukowców żywo dyskutowała wybrane rozwiązanie, a kiedy ktoś podchodził do kręgu i wspominał o wynikach ostatnich wyborów, machali niecierpliwie rękoma.

— Och, Ka, prosimy, tylko bez polityki.

Sax poszedł dalej, jednym uchem słuchając rozmów w mijanych grupach. Uderzyła go apolityczność większości naukowców i techników. W polityce tkwiło coś, co ich drażniło. Saxa zresztą również. Polityka była dziedziną subiektywną, nieodłącznie kojarzyła się z kompromisem, przeciwstawiając nauce. Czy to prawda?,’zapytał siebie Sax. Jego odczucia i uprzedzenia również były subiektywne. Można traktować politykę i naukę — jako długą serię eksperymentów związanych z życiem społecznym (biorąc pod uwagę wszystkie możliwe dane). Ludzie wybierali jakiś system rządów, podporządkowywali się mu, potem zastanawiali nad własnym stosunkiem do niego, zmieniali go i zaczynali z innym. W ciągu kolejnych „eksperymentatorskich” stuleci ustalali pewne powtarzające się problemy, zasady i wzory, usiłowali bowiem maksymalnie się zbliżyć do szczęśliwego ustroju, który promuje takie wartości, jak dobrobyt, wolność jednostki, równość, zarządzanie gruntami, kontrolowany system rynkowy, odpowiednie zasady prawne, współczucie. Po kolejnych eksperymentach stało się oczywiste (przynajmniej na Marsie), że wszystkie te — czasami sprzeczne ze sobą — cele najlepiej można osiągnąć w poliarchii, skomplikowanym systemie, w którym władzę rozdziela się na wielką liczbę instytucji. W teorii dzięki tej sieci władzy, częściowo scentralizowanej i częściowo zdecentralizowanej, uzyskiwano najwięcej wolności dla jednostki i zbiorowego dobra; poziom ten osiągano przez maksymalizację kontroli, jaką posiada dana jednostka nad swoim życiem.

Czyli politologia. Wspaniała, lecz tylko w teorii. Ludzie wierzyli tej teorii, musieli więc poświęcić sporo czasu na udowadnianie posiadanej władzy. Traktowali kwestię samorządu w sposób tautologiczny: „rządzę sam” i to samodzielne rządzenie zabierało im dużo czasu.

„Ci, którzy cenią wolność, muszą się zdobyć na konieczny wysiłek i stanąć w jej obronie”, powiedział kiedyś Tom Paine. Sax wiedział o tym, ponieważ Bela nabrał złego nawyku pozostawiania w korytarzach tego typu przepełnionych porywem natchnienia sentencji. „Naukę od polityki różnią jedynie środki” — oznajmiał dość tajemniczo inny napis.

Tyle że w Da Vincim większość ludzi nie chciała tracić czasu na politykę. „Socjalizm nigdy nie odniesie sukcesu”, zauważył Oscar Wilde (jak napisano ręcznie na kolejnym znaku), „bowiem potrzeba by na to zbyt wiele wieczorów”. No właśnie! Znajomi Saxa chcieli mieć wieczory dla siebie. Dlatego podjęto decyzję o loteryjnej metodzie wyborczej, choć niosła w sobie ryzyko — wybrana osoba mogła przecież nie podołać wyznaczonemu zadaniu. Zwykle jednak ryzyko się opłacało. Stąd corocznemu przyjęciu za każdym razem towarzyszyła radość. Ludzie rozmawiali z ożywieniem, wchodząc do jadalni bądź wychodząc przez szklane drzwi na otwarte tarasy, z których rozciągał się widok na kraterowe jezioro. Nawet wybrani na nową kadencję zaczynali się ponownie uśmiechać, pocieszeni kavajava, alkoholem i może myślą, że władza daje również pewne możliwości. Pracę wprawdzie im narzucono, ale mogli dokonać pewnych mniej lub bardziej znaczących posunięć — popsuć szyki przeciwnikom, zrobić przysługi ludziom, którym chcieli zaimponować… W tym sensie system jeszcze raz zadziałał: świeże osoby stanęły w poliarchicznym szeregu, w radach rejonowych: rolniczej, wodnej, architektonicznej, rozpatrującej projekty, ekonomicznej, a także kraterowej radzie zajmującej się koordynacją działalności tych mniejszych grup i globalnej radzie doradczej. Na Marsie działały całe sieci małych organizacji kierowniczych, których powołanie od stuleci proponowali w takiej czy innej wersji postępowi politolodzy; nawiązywano do pewnych aspektów prawie zapomnianego socjalizmu gildii w Wielkiej Brytanii, jugosłowiańskich rządów robotniczych, praw ziemskich stanu Kerala i innych. Eksperyment miał polegać na syntezie. Do tej pory system najwyraźniej spełniał swoją funkcję, choćby w tym sensie, że technicy z Da Vinciego wydawali się niemal równie swobodni i szczęśliwi, jak podczas doraźnych podziemnych lat, kiedy każdą decyzję podejmowano instynktownie albo — mówiąc precyzyjniej — przez powszechną zgodę (o wiele mniejszej wówczas) populacji Da Vinciego.

Naprawdę wyglądali na szczęśliwych; na zewnętrznych tarasach ustawiali się przy dużych rondlach z kavajava i kawą po irlandzku lub obok beczek z piwem. Tłoczyli się w rozgadanych grupkach i gwar głosów roznosił się niczym fale, tak jak na każdym innym przyjęciu koktajlowym. Russell uważał wszystkie te złączone razem głosy za dźwięk niezwykły. Chór rozmów — muzyka, której chyba nikt z wyjątkiem Saxa świadomie nie słuchał. A on sam mocno podejrzewał, że właśnie dzięki temu odgłosowi ludzie (nieświadomie go słyszący) stają się na przyjęciach tak szczęśliwi i towarzyscy. Zbierz razem dwieście osób, niech rozmawiają tak głośno, by daną rozmowę słyszeli jedynie ludzie zebrani w małej grupce. Powstanie prawdziwa muzyka!

Zatem mimo iż obywatele Da Vinciego nie wykazywali zainteresowania rządami, można je było uznać za udany eksperyment. Gdyby mogli być mniej szczęśliwi… Może ignorowanie rządu było dobrą strategią. Może dobry rząd to taki, którego istnienie można bezpiecznie zlekceważyć, „aby wreszcie wrócić do swojej pracy!”, jak przed chwilą oświadczył radosnym tonem nieco nietrzeźwy osobnik, były przewodniczący rady wodnej. Samorządu nie uważano za „własną pracę”!

Chociaż niektórzy ludzie naprawdę lubili działalność polityczną. Interesował ich ten związek teorii i praktyki, spory, rozwiązywanie problemów, współpraca z innymi ludźmi, służenie ogółowi jako rodzaj daru, nieskończone dyskusje, a także władza. Takie osoby nadal działały na dwóch albo nawet — jeśli im pozwolono — trzech polach, a potem natychmiast przyjmowali na ochotnika inne zadania. Bela, na przykład, bronił się wcześniej przed funkcją przewodniczącego głównego laboratorium, teraz pragnął działać w ochotniczej grupie doradczej, w której zawsze pozostawało kilka miejsc do obsadzenia. Sax podszedł do niego:

— Zgodziłbyś się z Aonią, że „Uwolnić Marsa” zdominowało globalną politykę?

— Och, bez wątpienia. Z pewnością. Mają tylu członków! Przejęli już sądy i załatwiają wiele spraw po swojemu. Pragną chyba kontrolować wszystkie nowe kolonie na asteroidach. No i podbić Ziemię. Wszyscy młodzi tubylcy z politycznymi ambicjami ciągną do tej partii, niczym pszczoły do kwiatu.

— Próbują opanować inne osady…

— Tak?

— To stanowi problem.

— Zgadzam się.

— Słyszałeś o lekkim silniku termojądrowym?

— Tak, trochę.

— Mógłbyś nieco poprzeć ów projekt. Gdyby statki kosmiczne miały takie silniki…

— To co? Sax?

— Posiadanie szybkich środków transportu przełamałoby panowanie jednego ugrupowania.

— Tak sądzisz?

— Cóż, trudniej byłoby im kontrolować sytuację.

— Przypuszczam, że masz rację. Hm, muszę się nad tym trochę zastanowić.

— Tak. Naukę od polityki różnią jedynie środki. Nie zapominaj.

— Rzeczywiście! — Z tym słowami Bela ruszył do beczek z piwem. Mamrotał coś do siebie, a później witał się z kilkoma osobami, które do niego podeszły.

Spontanicznie, powoli wyłaniała się klasa urzędnicza, czego zawsze obawiali się politolodzy: pojawiali się eksperci kontrolujący sprawy administracji państwowej, którzy przypuszczalnie nigdy nie zamierzali porzucić działalności politycznej. Komu zresztą mieliby przekazać pałeczkę? Kto jeszcze chciałby się zajmować polityką? Nikt, o ile Sax potrafił to ocenić. Jeśli Bela miał ochotę, mógłby na zawsze pozostać członkiem rady doradczej. Ekspert, od łacińskiego experiri, czyli próbować. Tak jak podczas eksperymentu. Mieli więc na Marsie do czynienia z rządami eksperymentatorów, osób, które rządziły za pomocą prób. Były to rządy ludzi zainteresowanych. A może po prostu kolejny rodzaj oligarchii. Czy mieli wybór? Skoro trzeba było losować członków instytucji rządowych, w takim razie paradoksem stawało się samo pojęcie samorządu jako przejawu wolności jednostki.

Zadumę Russella przerwali Hector i Sylvia z seminarium Bao, którzy zaprosili go, by zszedł na dół i posłuchał wyboru pieśni z Maria dos Buenos Aires dokonanego przez ich grupę muzyczną. Sax zgodził się i ruszył za nimi.

Przed małym amfiteatrem, w którym miał się odbyć koncert, zatrzymał się przy stole z napojami i nalał sobie kolejną małą filiżankę kawy. Czuł, że wszędzie wokół niego wzmaga się świąteczny nastrój. Podnieceni oczekiwaniem Hector i Sylvia poszli się przygotować do występu. Obserwując ich, Russell przypomniał sobie ostatnie spotkanie z Ann. Gdyby tylko mógł się przygotować do niego! Zachował się idiotycznie! A mógł się przecież zmienić w Stephena Lindholma, może wówczas skutek byłby lepszy. Gdzie jest teraz Ann, o czym myśli? Co robi? Czy chodzi po marsjańskiej powierzchni, niczym duch, czy przemieszcza się od jednej stacji „czerwonych” do następnej? A „czerwoni”? Co teraz robią, jak żyją? Czy zbombardowaliby Da Vinciego, gdyby mieli okazję? Nie, chyba nie. W terenie ekotażyści nadal niszczyli rozmaite projekty naukowe, jednak odkąd oficjalnie ustalono „limity terraformowania”, większość „czerwonych” zaaklimatyzowała się jakoś w społeczności planety i teraz stanowiła po prostu jedną z głównych sił politycznych. Byli czujni, szybko potrafili kwestionować posunięcia, które im nie odpowiadały (stanowiska polityczne interesowały ich znacznie bardziej niż przedstawicieli innych, mniej ideologicznych grup społecznych), niemniej jednak stopniowo stawali się „normalnymi” obywatelami. Gdzie w takim razie będzie pasowała Ann? Z kim podejmie współpracę?

No cóż, mógłby do niej zadzwonić i zapytać.

Tyle że Sax bał się zadzwonić. Bał się rozmawiać z Ann! Przynajmniej przez nadgarstek. Chociaż, najwyraźniej osobiście także się bał. Nie powiedziała mu, co myśli o kuracji, której została poddana wbrew swojej woli. Nie podziękowała Saxowi, ale też nie obrzuciła przekleństwami. Nic, żadnej reakcji. Co myśli? I co myślała wtedy?

Russell westchnął, sącząc kawę. Na scenie zaczynał się spektakl. Hector deklamował po hiszpańsku recytatyw. Głos młodego mężczyzny był tak melodyjny i wyrazisty, że Sax niemal rozumiał słowa po samej intonacji.

Ann, Ann, Ann. To obsesyjne zainteresowanie myślami innej osoby było bardzo niepokojące. O wiele łatwiej skoncentrować się na planecie, na skale i powietrzu, na biologii. Tego typu skupienie Ann zrozumiałaby. Wszak w ecopoesis było coś szczególnie intrygującego. Narodziny świata. Niezależne od ludzkiej kontroli. A Sax ciągle się zastanawiał, jaki jest stosunek Ann do tej działalności. Może znowu kiedyś spotkają przypadkowo…


Tymczasem musiał się zająć swoim otoczeniem. Wrócił w teren. Zmiętoszona ziemia pod błękitną kopułą nieba. Wiosną każdego dnia niebo na równiku zmieniało barwę, przybierając kolejne, zbliżone do siebie odcienie: było niebieskie, hiacyntowoniebieskie, lazurowe, w kolorze purpurowego indygo bądź żelazawego błękitu, zabarwione żelazawym żelazocyjankiem; interesujące, jak wiele drobinek żelaza znajdowało się w powietrzu. Żelazowy błękit. Marsjańskie niebo było wprawdzie nieco bardziej purpurowe, ale przypominało uwiecznione na fotografiach niebiosa Himalajów, a równocześnie nieco się różniło od ziemskiego nieba widocznego na podobnych do Da Vinciego wysokościach. Z barwy nieba i skalistego krajobrazu można by sądzić, że Da Vinci leży na sporej wysokości. Takie się tu odnosiło wrażenie. Jasne niebo, „zmęczona” skała, zimne, czyste i rzadkie powietrze. Jak w górach. Szedł pod wiatr, z wiatrem wiejącym z boku lub w plecy i za każdym razem czuł się inaczej. Wiatr szalał mu w nozdrzach i przeszkadzał w myśleniu niczym łagodny napój alkoholowy. Sax kroczył po pokrytej porostami skale, od jednej płyty do następnej, jak gdyby szedł po swoim prywatnym chodniku wyłaniającym się w magiczny sposób z rozstępującej się ziemi. W górę, w dół, krok po kroku — wędrował uważnie, skoncentrowany na danej chwili. Od momentu do momentu, a każdy następny oderwany od poprzedniego, jak czasoprzestrzenne pętle Bao, jak kolejne ułożenie główki zięby; małe ptaszki zmieniające jedną kwantową pozycję na inną. Z bliska okazało się, że kolejne momenty nie są jednostkami regularnymi i zmieniają się wraz z upływem czasu — każdy następny zależy od tego, co zdarzyło się w poprzednim.

Nagle wiatr osłabł, w zasięgu wzroku nie było już żadnych ptaków, wszystko znieruchomiało i zapadła cisza; słychać było jedynie brzęczenie owadów. Każdy z tych przysłowiowych momentów mógł trwać wiele sekund. Gdy wróble przekomarzały się w powietrzu z krukiem, momenty mijały niemal niezauważalnie. Intensywne skupienie — czasami ciągły ruch, czasem poszczególne odgłosy.

Wiedzieć. Istniały różne odmiany wiedzy, ale Sax uznał, iż żadna z nich nie jest równie satysfakcjonująca, co bezpośrednie pojmowanie sensów. Tu, w terenie, w olśniewającym wiosennym świetle i zimnym wietrze, dotarł do krawędzi klifu i spojrzał w dół na ultramarynową taflę fiordu Simud, posrebrzonego mnóstwem świetlnych błysków, które odbijały się od wody. Klify po drugiej stronie były uwarstwione, niektóre z warstw miały postać zielonych stopni wyrytych w bazalcie. Nad wodą, w przepastnym powietrzu kołowały mewy, maskonury, rybołówki, nurzyki i rybołowy.


Kiedy poznał inne fiordy, niektóre z nich polubił. Zatoka Florencka, położona bezpośrednio na południowy wschód od Da Vinciego, była ślicznym, malowniczym owalem wody; spacer wzdłuż długich urwisk górujących nad nią był niezwykle przyjemny. Urwiska porastała gęsta trawa, która wyglądała jak mata. Sax myślał, że tak wygląda wybrzeże Irlandii. Brzegi klifów wydawały się łagodne, ponieważ szczeliny wypełniała gleba i roślinność — powstawały hałdy, po których szło się bardzo miękko; omijał ostre krawędzie gołej skały.

Od północy, znad morza napłynęły chmury i po chwili spadł deszcz; powierzchnię zalała potężna ulewa. Następnego dnia po burzy powietrze zwykle parowało, a grząska ziemia — chlupotała pod stopami. Wszędzie wokół gołej skały ciągnęło się błoto. Wrzosowiska, torfowiska, trzęsawiska. Karłowate małe lasy na niskich pagórkach. Widziany kątem oka szybki brązowy lis pędzący za porastającym sierrę jałowcem. Za czym tak biegł? Nie sposób odgadnąć, co dzieje się w głowie zwierzęcia. Fale uderzały w klify, po czym cofały się, dotykając nowych fal i tworząc z nimi interferencyjne obrazy. Piękny widok! Dziwne, że świat tak dobrze pasuje do matematycznej formuły. Niesamowita była skuteczność matematyki; to ona stanowi sedno Wielkiej Niewyjaśnionej.

Każdy zachód słońca wyglądał inaczej — powodem były szczątkowe drobinki miału w wyższych partiach atmosfery. Miał unosił się tak wysoko, że często słońce oświetlało go jeszcze długo, mimo że wszystko inne znalazło się już w wielkim cieniu zmierzchu.

Sax siadał na zachodnim klifie, oczarowany zachodem słońca. Pozostawał przez godzinę w zapadającym mroku, obserwując, jak niebo zmienia kolor, gdy znikają ostatnie promienie słońca. Później, czasami pojawiały się wysokie, nocne chmury: ogromne smugi, które zawisały trzydzieści kilometrów ponad planetą, połyskując jak muszle wielkiego ślimaka z rzędu Haliotis.

Pewnego wieczoru po mglistym dniu niebo było cynowe. Nazajutrz krzykliwy zachód słońca w srogim wietrze. Albo ciepło słońca na skórze Saxa w spokojnym, bezwietrznym, późnym popołudniu. Poniżej wzory fal na morzu. Uczucie dotyku wiatru, jego obraz.

Innego wieczoru indygowy zmierzch; pod iskrzącym się szeregiem zaćmionych, zamglonych gwiazd Sax poczuł się nieswojo. „Śnieżne bieguny bezksiężycowego Marsa”, napisał Tennyson zaledwie na kilka lat przed odkryciem Fobosa. Pozbawiony księżyca Mars… Właśnie o tej godzinie, niczym błysk, Fobos wznosił się przed laty ponad zachodnim horyzontem. Tak wygląda moment areofanii. Fobos i Dejmos, Strach i Przerażenie. Sax sam zakończył kiedyś desatelizację. Mogli wysadzić bazę militarną, zbudowaną na Dejmosie. Co wtedy myślał? Nie mógł sobie przypomnieć. Jakieś pragnienie symetrii; w dół, w górę. Jednak symetria była chyba wartością, którą matematycy cenili wyżej niż inni ludzie. W górę. Dejmos ciągle krążył gdzieś wokół Słońca.

— Hm…

Sax spojrzał na nadgarstek. Dalej od Słońca powstawało wiele nowych kolonii: ludzie wydrążali asteroidy, potem puszczali je w ruch, aby stworzyć efekt grawitacji we wnętrzach, wreszcie wprowadzali się. Nowe światy.

Jakieś słowo przyciągnęło jego oko: „Pseudofobos”. Przyjrzał się dokładniej, przeczytał: „nieformalna nazwa dla asteroidy, która rozmiarem i kształtem nieco przypominała utracony księżyc”.

— Hmm…

Wystukał polecenie na miniaturowej klawiaturze i wydrukował odbitkę. No cóż, podobieństwo było powierzchowne; trójosiowa elipsoida, trochę inna. Kształt ziemniaka, zduszona na jednym końcu, przybliżony rozmiar, w pewnym miejscu dziwny kształt — krater podobny do Stickneya. Stickney: w nim znajdowała się ładna osada… A nazwa? Powiedzmy, że opuścimy „pseudo”. Para automatycznych urządzeń naprowadzających i kilka AI, jakieś silniki boczne… Ach, ten szczególny moment, kiedy Fobos wschodził ponad zachodni horyzont.

— Hmm… — powiedział głośno Sax.


Mijały dni i pory roku. Russella zajmowały badania w terenie i prace meteorologiczne. „Wpływ ciśnienia atmosferycznego na tworzenie się chmur”. Badania oznaczały objazd półwyspu, potem spacer, w końcu wysłanie balonów i latawców. Balony meteo były eleganckie, instrumentarium ważyło mniej niż dziesięć gramów, kosz natomiast mierzył osiem metrów. Taki balon swobodnie mógł się wznieść w egzosferę.

Sax znajdował przyjemność w puszczaniu balonów. Ustawiał kosz na równym pasie piasku lub trawy (czubek balonu z wiatrem) i siadał obok z delikatnym, małym ciężarkiem w palcach. Później uruchamiał mechanizm, który wstrzelał sprężony wodór, i obserwował, jak balon się napełnia, a następnie wznosi w niebo. Sax szybko się przekonał, że jeśli trzymał w ręku linę, szybko musiał wstać, a gdy zapomniał rękawiczek, lina przecinała mu dłoń. Uwalniał więc urządzenie, siadał z powrotem na piasku i wpatrywał się w okrągły czerwony punkt, który chybocząc na wietrze, przesuwał się w górę, aż stawał się tak mały jak czubek szpilki, a potem znikał Saxowi z oczu — na wysokości około (zależnie od gęstości mgły w powietrzu) tysiąca metrów; kiedyś balon zniknął na czterysta siedemdziesiątym dziewiątym metrze, a innym razem (gdy dzień był bardzo jasny) na tysiąc trzysta pięćdziesiątym drugim. Po zniknięciu balonu Russell czytał dane z nadgarstka. Siedząc w blasku słońca, czuł, jak mały fragment jego osobowości unosi się w przestrzeń. Dziwne, myślał, co może uszczęśliwić człowieka.

Latawce także sprawiały mu przyjemność. Były nieco bardziej skomplikowane niż balony, lecz Sax bardzo je lubił wypuszczać, zwłaszcza jesienią, kiedy codziennie wiały silne, stałe pasaty. Wychodził wówczas na jeden z klifów zachodniego morza, brał krótki rozpęd z wiatrem, i wysyłał w powietrze latawiec — duży pomarańczowy przedmiot w kształcie rombu. Latawiec podskakiwał na wietrze do chwili, aż jego lot ustabilizował bardziej stały wiatr, a wtedy Sax popuszczał sznurek, czując, jak latawiec przesuwa się w niebo, łagodnie drżąc. Czasami klinował szpulę w jakiejś rozpadlinie, regulował opór i obserwował, jak romb wznosi się i odlatuje. Lina była prawie niewidoczna. Kiedy szpula rozwijała się, słychać było szum liny, a jeśli Sax trzymał ją między palcami, fluktuacja wiatru powodowała swego rodzaju muzykę. Latawiec pozostawał wówczas tygodniami w górze, jako maleńki, coraz bardziej zanikający punkt na niebie. Przez cały czas przekazywał dane. Czworokątny obiekt był widoczny z większej odległości niż okrągły przedmiot tej samej wielkości. Umysł to zabawne zwierzę.


Michel zadzwonił, ot, tak, by pogadać. Tego rodzaju rozmowy sprawiały Saxowi największą trudność. Widoczny na ekranie przyjaciel spuścił w pewnej chwili wzrok, po czym spojrzał w prawo, a Russell uświadomił sobie, że Francuz myśli o czymś innym, że jest nieszczęśliwy, a więc on musi pokierować pogawędką.

— Przyjedź mnie odwiedzić. Pójdziemy pospacerować po okolicy — zaproponował ponownie Sax. — Naprawdę sądzę, że powinieneś przyjechać. — W jaki sposób uwydatnić prośbę? — Naprawdę tak uważam! — Jak wyrazić myśli słowami? — Da Vinci przypomina zachodnie wybrzeże Irlandii. Koniec Europy, całkowicie zielony klif nad dużą taflą wody.

Michel pokiwał niepewnie głową.


W parę tygodni później rzeczywiście przyleciał. Szedł korytarzem Da Vinciego.

— Nie mam nic przeciwko obejrzeniu końca Europy.

— Drogi przyjacielu!

Wyprawili się na całodzienną wycieczkę. Sax zawiózł Michela na zachód, na klify Shalbatany. Tam wysiedli i ruszyli na północ, ku Punktowi Simshal. Przyjemnie było wędrować ze starym kolegą po takim pięknym miejscu. Kontakt z przedstawicielem pierwszej setki stanowił dla niego miłą odmianę, niecodzienne zdarzenie, co wysoce sobie cenił. Mijały tygodnie spędzane w całkiem dobrym samopoczuciu, a potem nagle pojawiał się jeden z członków jego starej rodziny i Sax miał wrażenie, że wrócił do ojczyzny. Niestety, nie miał prawdziwego domu. Czasem przychodziło mu do głowy, żeby się kiedyś przeprowadzić do Sabishii albo do Odessy — wówczas mógłby doświadczać takiego cudownego uczucia o wiele częściej.

Towarzystwo żadnej innej osoby nie odpowiadało mu tak bardzo jak towarzystwo Michela. Chociaż tego dnia wędrujący obok niego Francuz był dziwnie roztargniony. Wydawał się czymś zmartwiony. Sax patrzył na niego i zastanawiał się, jak mu pomóc. Michel tak bardzo go wspierał podczas długich miesięcy, gdy Sax na nowo uczył się mówić: praktycznie nauczył go ponownie myśleć i widzieć wszystko inaczej niż dotąd. Dobrze byłoby teraz coś zrobić dla niego, aby spłacić dług, choćby częściowo.

No cóż, aby pomóc, trzeba się było odezwać. Zatrzymali się, a Sax wziął latawiec, szpulę wręczył Michelowi.

— Proszę — powiedział. — Potrzymam latawiec, ale ty go puścisz. Ustaw w ten sposób, z wiatrem. — Sax został z latawcem, a Michel odszedł trawiastą hałdą, póki lina się nie napięła, wtedy Sax puścił latawiec, a Michel zaczął biec. Latawiec zaczął się wznosić.

Michel wrócił z uśmiechem.

— Masz, dotknij liny… można wyczuć wiatr.

— Ach — zdziwił się Sax. — Więc też go czujesz. — Prawie niewidoczna lina bębniła o palce Duvala.

Usiedli, otworzyli wiklinowy koszyk i wyjęli zapakowany przez Saxa piknikowy lunch. Michel znowu milczał.

— Czy coś cię martwi? — Sax zaryzykował pytanie, kiedy zaczęli jeść.

Michel zamachał kromką chleba, potem przełknął zjadany kęs.

— Zdaje mi się, że chciałbym wrócić do Prowansji.

— Na stałe? — spytał wstrząśnięty Sax.

Michel zmarszczył brwi.

— Niekoniecznie. Chociaż w odwiedziny. Zanim zdążyłem się nacieszyć ostatnią wizytą, musieliśmy wyjeżdżać.

— Na Ziemi żyje się trudno.

— To prawda. Mnie jednak było zaskakująco łatwo.

— Hmm… — Saxowi nie podobał się sam pomysł powrotu do ziemskiej grawitacji. Wprawdzie w trakcie ewolucji ich ciała przystosowały się do niej i z tego powodu życie w 0,38 G powodowało wiele medycznych problemów, jednak Sax przyzwyczaił się już do marsjańskiego ciążenia, tak że w ogóle go nie zauważał, a jeśli zauważał, czuł się w nim dobrze.

— Bez Mai? — spytał.

— Przypuszczam, że tak. Maja nie chce lecieć. Mówi, że kiedyś poleci, ale stale odsuwa termin. Pracuje teraz dla kredytowego banku spółdzielczego w Sabishii i uważa się za osobę niezastąpioną. No cóż, to nie jest w porządku. Maja po prostu nie chce niczego przegapić.

— Nie możesz stworzyć czegoś w rodzaju Prowansji tu, gdzie mieszkasz? Posadzić gaj oliwkowy?

— To nie będzie to samo.

— Wiem, lecz…

Sax nie miał pojęcia, co powiedzieć. Absolutnie nie tęsknił za Ziemią. A co do życia z Mają, nie potrafił go sobie wyobrazić inaczej niż wieczny pobyt w zniszczonej błędnej wirówce przeciążeniowej. Szaleństwo. Podobnie chyba traktował nostalgię Michela za stałym lądem, za dotykiem Ziemi.

— Więc leć — oświadczył. — Ale na razie się wstrzymaj. Jeśli uda się zastosować silniki o impulsowym napędzie termojądrowym do statków kosmicznych, wtedy dotrzesz tam znacznie szybciej.

— Ale wtedy mogę mieć prawdziwe problemy z ziemską grawitacją. Sądzę, że potrzeba kilkumiesięcznej podróży, aby się przygotować.

Sax pokiwał głową.

— Potrzebujesz czegoś w rodzaju szkieletu skórnego. Dzięki niemu czujesz się, jak gdybyś się znajdował w lżejszej grawitacji. Słyszałem, że te nowe lotnie przypominają skórny szkielet, w przeciwnym razie nikt nie potrafiłby utrzymać skrzydeł w odpowiedniej pozycji.

— Stale zmieniający się pancerz węglowy — powiedział Michel ze śmiechem. — Płynna skorupa.

— Tak. Mógłbyś coś takiego na siebie założyć. Nie byłoby źle.

— Mówisz więc, że najpierw przylecieliśmy na Marsa, gdzie przez sto lat musieliśmy nosić walkery, a później, kiedy zmieniliśmy tutejszy świat do takiego stopnia, że możemy przesiadywać w słońcu, jedynie lekko marznąc, wracamy na Ziemię, gdzie znowu przez następne stulecie mamy nosić walkery.

— Albo na zawsze — pokiwał głową Sax. — Niestety, tak jest.

Michel roześmiał się.

— No cóż, chyba w takim razie polecę, gdy co nieco się zmieni. — Potrząsnął głową. — Któregoś dnia będziemy mogli robić wszystko, co chcemy, prawda?

Słońce prażyło. Wiatr szeleścił w trawie. Każde źdźbło wyglądało jak zielony błysk światła. Michel przez jakiś czas mówił o Mai. Najpierw na nią narzekał, potem ją tłumaczył, wreszcie zaczął wyliczać jej zalety, cechy, które czyniły ją niezbędną; Maja stanowiła źródło całego podniecenia w jego życiu. Sax przez uprzejmość kiwał głową po kolejnych wyznaniach, niezależnie od tego, jak bardzo były one sprzeczne z poprzednimi. Wydawało mu się, że słucha nałogowego narkomana. Wiedział jednak, że w ludziach kryją się sprzeczności, od których i on sam nie jest wolny.

Gdy zapadło milczenie, spytał:

— Jak twoim zdaniem Ann postrzega aktualny krajobraz?

Michel wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Nie widziałem jej od lat.

— Nie poddała się kuracji zwiększenia plastyczności mózgu.

— Nie. Jest uparta, prawda? Chce pozostać sobą. Jednak obawiam się, że w tym świecie…

Sax skinął głową. Jeśli człowiek wszelkie oznaki życia na Marsie uważa jedynie za zanieczyszczanie krajobrazu, za straszliwy odlew pokrywający skorupą czyste piękno skalnego świata, wówczas nawet tlenowy błękit nieba wyda mu się czymś okropnym. Myśląc w taki sposób, można się doprowadzić do szaleństwa. Nawet Michel najwyraźniej tak uważał, ponieważ powiedział:

— Obawiam się, że Ann nigdy już całkowicie nie odzyska zdrowych zmysłów.

— Wiem.

Z drugiej strony, kim byli, aby tak mówić? Czy Michela należało uznać za obłąkanego, skoro obsesyjnie myślał o jakimś regionie na innej planecie, albo dlatego, że zakochany był w kobiecie o bardzo trudnym charakterze? Czy Saxa powinno się nazwać wariatem, ponieważ w wyniku wstrząsu i eksperymentalnej kuracji nie potrafił się właściwie wysławiać i miał kłopoty z pamięcią? Russell na oba pytania odpowiadał przecząco. A przy tym — niezależnie od tego, co mówił Desmond — naprawdę i mocno wierzył, że podczas burzy pomogła mu Hiroko. Ktoś mógłby twierdzić, że ma do czynienia, hm, z czysto umysłowymi zdarzeniami, które wyraźnie wykraczają poza zewnętrzną rzeczywistość. Sax przypomniał sobie, że coś takiego często uważano za symptom szaleństwa.

— Tak jak ci ludzie, którym się zdaje, że widzieli Hiroko — mruknął tytułem próby, aby sprawdzić, co odpowie Michel.

— Ach, tak — stwierdził Francuz. — Myślenie magiczne jest bardzo uporczywe. Nigdy nie pozwól sobie na rezygnację z racjonalnego myślenia, nawet jeśli czasem myślisz magicznie. Często zdarzają się takie archetypowe wzorce, jak w przypadku Hiroko. Jej historia przypomina opowieści o Persefonie albo o Chrystusie. Przypuszczam, że kiedy ktoś taki umiera, szok spowodowany stratą jest niemal niemożliwy do zniesienia. Potem wystarczy, że jednemu z zasmuconych przyjaciół lub uczniów przyśni się utracony mistrz. Nieszczęśnik budzi się z krzykiem „Widziałem go” i w przeciągu tygodnia wszyscy są przekonani, że prorok wrócił albo że w ogóle nigdy nie umarł. Tak samo dzieje się z Hiroko, którą wiele osób regularnie spotyka na swojej drodze.

Ależ ja naprawdę ją widziałem, chciał powiedzieć Sax. Chwyciła mnie za nadgarstek.

Był jednak zbyt zakłopotany, aby się odezwać. Wyjaśnienie Michela wydawało się bardzo sensowne i świetnie pasowało do słów Desmonda. Sax wiedział jednakże, że obaj ci mężczyźni bardzo tęsknią za Japonką i podejrzewał, że usiłowali się pogodzić z faktem jej zniknięcia przez najbardziej prawdopodobne wytłumaczenia. Chociaż zdawał sobie równocześnie sprawę z tego, iż podczas stresu, zwłaszcza związanego ze złym samopoczuciem fizycznym, mogą się pojawić niezwykłe zdarzenia psychiczne. Może Saxowi rzeczywiście tylko się zdawało, że widzi Hiroko. Ale nie, to niemożliwe, pomyślał. Przecież każdy szczegół tego spotkania pamiętał tak żywo!

Zauważył jednak, że pamięta spotkanie jak sen tuż po przebudzeniu. Pamiętał zresztą tylko samo spotkanie. Wszystko inne pozostawało poza zasięgiem pamięci niczym coś śliskiego bądź nieuchwytnego. Na przykład nie mógł sobie zupełnie przypomnieć, co się działo na chwilę przed pojawieniem się Hiroko czy też po jej zniknięciu. W każdym razie, nie w szczegółach.

Nerwowo zacisnął zęby. Wszędzie wokół najwidoczniej panoszyły się różne rodzaje szaleństwa. Ann wędrowała po starym świecie, samotna i niezależna, a pozostali przedstawiciele pierwszej setki chwiejnym krokiem krążyli po nowym świecie jak duchy, usiłując jakoś ułożyć sobie życie. Może Michel mówił prawdę, twierdząc, że nie mogą sobie poradzić z własną długowiecznością, że nie wiedzą, co robić z czasem, że nie potrafią tworzyć życia…

No cóż — a jednak. Jednak tu byli, siedzieli na klifach Da Vinciego. Nie trzeba się przesadnie denerwować o te sprawy, naprawdę nie warto. Jak spytałby Nanao, czegóż im teraz brakowało? Zjedli dobry lunch, byli syci, nie spragnieni, przebywali na dworze, w słońcu i wietrze, obserwowali, jak latawiec wznosi się coraz wyżej w ciemnym, aksamitnym błękicie nieba; starzy przyjaciele ucinający sobie pogawędkę na trawie. Czego im brakowało? Spokoju umysłu? Nanao roześmiałby się na taką odpowiedź. Obecności innych starych przyjaciół? No cóż, nadejdą kolejne dni, będą inne okazje. Teraz, w tej chwili, byli dwojgiem starych kolegów, którzy siedzieli obok siebie na klifie. Po wszystkich tych latach walki mogli przesiedzieć tu całe popołudnie — jeśli tylko chcieli — puszczać latawiec i rozmawiać. Rozmawiać o starych przyjaciołach i o pogodzie. Przedtem istniały problemy i później też się jakieś pojawią. Teraz jednak, jak mawiał Boone, po prostu byli tutaj.

— Pomyśl, jak bardzo coś takiego spodobałoby się Johnowi — zauważył z wahaniem Sax. Trudno mówić o takich sprawach. — Zastanawiam się, czy Boone potrafiłby sprawić, żeby Ann zrozumiała. Bardzo za nim tęsknię. I bardzo chcę, aby Ann pojęła ten świat. Nie musi widzieć go w taki sposób, w jaki ja go widzę. Po prostu chcę, by zobaczyła go jako coś… dobrego. Żeby dostrzegła, jaki jest piękny… piękny na swój własny sposób. W jaki cudowny sposób wszystko wokół się tworzy. Twierdzimy, że kierujemy tym światem, lecz nie jest to prawdą. Świat jest zbyt skomplikowany. My tylko przywieźliśmy nasiona, ale ten świat wykiełkował sam. Teraz próbujemy skierować jego rozwój w tę czy w inną stronę, jednak cała biosfera… sama się tworzy. Nie ma w niej niczego nienaturalnego.

— No cóż… — zaczął Michel i zamilkł.

— Naprawdę! Możemy manipulować przy tym wszystkim, lecz w gruncie rzeczy przypominamy tylko terminatorów czarnoksiężnika. To jest samo życie.

— Ależ życie było tu przedtem — zaoponował Michel. — I do niego Ann właśnie przywiązuje najwyższą wagę. Życie skał i lodu.

— Życie?

— Coś w rodzaju spokojnego mineralnego bytu. Nazwij to zresztą, jak chcesz. Areofania skały. A skąd wiesz, czy te skały nie mają jakiejś własnej świadomości?

— Sądzę, że świadomość musi łączyć się z mózgiem — odrzekł z powagą Sax.

— Prawdopodobnie, ale kto to może wiedzieć? Jeśli nie świadomość, tak jak ją definiujemy, w takim razie, przynajmniej jakiś byt. Pewna wewnętrzna wartość, choćby dlatego, że coś istnieje.

— Ta wartość nie zniknęła. Ciągle jest. — Sax podniósł kamyk wielkości piłki baseballowej. Na pierwszy rzut oka fragment zgruzowanych ejektamentów: odprysk. Codzienny jak błoto, a może nawet o wiele pospolitszy. Przyjrzał się dokładnie odłamkowi. Witaj, skało. O czym myślisz? — Chcę powiedzieć, że to wszystko nadal tu jest. Ciągle jest.

— Jednak inne.

— Nic nigdy nie jest takie samo. Z każdą chwilą wszystko się zmienia. A co do świadomości minerałów, jest chyba dla mnie zbyt mistyczna. Nie, żebym się automatycznie sprzeciwiał mistycyzmowi, a jednak…

Michel roześmiał sie. — Bardzo się zmieniłeś, Sax, niemniej jednak ciągle pozostajesz sobą.

— Mam nadzieję. Ann jednak również nie wydaje mi się mistyczką.

— Jak więc wytłumaczysz jej postępowanie?

— Nie wiem! Nie wiem! Może… Jako rasowy naukowiec nie potrafi znieść, że ktoś kala materiał badawczy? To byłoby niemądre. Lęk przed zjawiskiem. Wiesz, co mam na myśli? Szacunek wobec tego, co jest. Żyj z tym i czcij to, ale nie próbuj zmienić, zanieczyścić. Lepiej zniszczyć… Zresztą, nie wiem. Chciałbym się jednak dowiedzieć.

— Ty zawsze chcesz wszystko wiedzieć.

— Rzeczywiście, Ale chcę się dowiedzieć bardziej niż większości innych kwestii. Bardziej niż czegokolwiek innego, co mi przychodzi do głowy! Naprawdę.

— Ach, Sax. Ja pragnę Prowansji, ty pragniesz Ann. — Michel uśmiechnął się. — Obaj jesteśmy stuknięci!

Roześmiali się. Fotony spadały na ich skórę. Czuli ciepło. Byli tutaj, ludzki pyłek.

Загрузка...