CZĘŚĆ 14 Jezioro Feniksa

Wypalił karabin, zadzwonił dzwonek, chór śpiewał kontrapunkt.

Trzecia marsjańska rewolucja okazała się tak skomplikowana, a równocześnie pozbawiona przemocy, że trudno ją było w ogóle nazwać rewolucją: bardziej przypominała przemianę ewolucyjną, zwrot w stałym sporze, zmianę z odpływu w przypływ, przerwanie stanu równowagi…

Przejęcie windy stanowiło zarodek kryzysu, a w kilka tygodni później ziemskie wojska zjechały po kablu na powierzchnię i na całej planecie wybuchł konflikt. Na małe wcięcie wybrzeża Tempe Terra opadła z nieba grupa lądowników — kołysały się pod spadochronami lub migotały nad pióropuszami bladego ognia: duża nowa kolonia, nie uzgodniony z rządem marsjańskim najazd imigrantów z Ziemi. Grupa pochodziła z Kambodży. W wielu miejscach planety lądowały pojazdy z osadnikami z Filipin, Pakistanu, Australii, Japonii, Wenezueli, Nowego Jorku. Zdezorientowani Marsjanie nie wiedzieli, jak zareagować. Nie byli społecznością zmilitaryzowaną, nigdy nie rozważali niebezpieczeństwa ataku i nie potrafili się bronić. Tak w każdym razie sądzili.

Do działania znowu namówiła ich Maja. Włączyła komputer naręczny i — jak kiedyś Frank — zaczęta dzwonić do ugrupowań z otwartej koalicji marsjańskiej oraz do różnych osób; uzgadniała z nimi ewentualną odpowiedź.

— Ruszcie się — powiedziała do Nadii. — Jeszcze ten raz.

Po miastach i osadach zaczęła krążyć nowina. Ludzie wyszli na ulice albo wsiedli w pociągi jadące do Mangali.

Na wybrzeżu Tempe nowi kambodżańscy osadnicy wysiedli z lądowników i ruszyli do małych schronów, które przywieźli ze sobą — dokładnie tak samo jak przedstawiciele pierwszej setki dwa stulecia wcześniej. Wtedy od strony wzgórz nadeszli odziani w futra ludzie z lukami i strzałami. Marsjanie. Mieli czerwone, kamienne My i włosy związane w końskie ogony. „Ach — odezwali się do osadników zebranych przed jednym ze schronów — pozwólcie, że wam pomożemy. Odłóżcie broń. Pokażemy wam, gdzie jesteście. Nie potrzebujecie takiego schronu, to stary model. Widoczne na zachodzie wzgórze to Krater Perepelkina. U jego podnóża znajdują się jabłkowe i wiśniowe sady, możecie brać, co potrzebujecie. Proszę, weźcie plany talerzowego domu, stanowią najlepszy model dla tych terenów. Za jakiś czas zbudujecie zapewne basen dla jachtów, lodzi i kutrów rybackich. Jeśli pozwolicie nam z niego korzystać, pokażemy wam, gdzie rosną trufle. Tak, to talerzowy dom, widzicie, talerzowy dom Sattelmeiera. Cudownie się żyje na otwartym powietrzu. Sami zobaczycie”.

Wszystkie departamenty marsjańskiego rządu spotkały się w mangalskiej sali zgromadzeń, aby omówić sprawę kryzysu; w senacie, radzie wykonawczej i Globalnym Sądzie Ekologicznym większość mieli przedstawiciele „Uwolnić Marsa”. Wszyscy zgadzali się, że nielegalne wtargnięcie ziemskich kolonistów to akt agresji porównywalny z wypowiedzeniem wojny. Trzeba było nań odpowiednio zareagować. Z izby wyższej parlamentu padła propozycja, aby skierować na Ziemię asteroidy w roli bomb, które można by zawrócić tylko w przypadku, gdyby imigranci wrócili do domu, a nadzór nad windą ponownie sprawowaliby przedstawiciele obu planet. W przeciwnym razie nastąpiłoby trafienie typu KTi tyle. Obecni na podeście dyplomaci ONZ nazwali tę taktykę samobójczą.

Nagle ktoś zapukał do drzwi sali zgromadzeń w Mangali i po chwili weszła Maja Tojtowna.

— Chcemy porozmawiać — oświadczyła, po czym wprowadziła do pomieszczenia tłum czekający na zewnątrz; niczym niecierpliwy owczarek pchała ludzi na podest: najpierw idących ramię w ramię Saxa i Ann, potem Nadię i Arta, Tariki i Nanao, Zeyka i Nazik, Michaiła, Wasilija, Ursulę i Marinę, nawet Kojota. Starzy issei przyszli przedstawić swoją opinię. Maja wskazała na monitory, które pokazywały, co się dziej e przed budynkiem. Tłum ciągnął się w regularnej linii od podestu, przez korytarze budynku, aż do wychodzącego na morze, centralnego placu, na którym zebrało się około pól miliona osób. Ulice miasta również były zatłoczone ludźmi obserwującymi na ekranach to, co się działo w sali zgromadzeń. Po Zatoce Chalmersa pływała flota statków mieszkalnych. Wyglądała jak dziwaczny nowy archipelag; z masztów powiewały flagi i chorągwie. W każdym marsjańskim mieście przed domy wyległy tłumy i włączono monitory. Ludzie obserwowali i czekali.

Ann podeszła do mikrofonu i powiedziała spokojnie, że zakazując imigracji z Ziemi, marsjański rząd postępował w ostatnich latach niezgodnie zarówno z prawem, jak i z ludzkim sumieniem. Marsjanie nie zamierzają tego dłużej tolerować. Potrzebują nowego rządu, ten nie otrzyma już wotum zaufania. Nowe najazdy ziemskich osadników są nielegalne i nie do przyjęcia, ale zrozumiale, ponieważ rząd Marsa pierwszy złamał prawo, a poza tym liczba nowych, nielegalnych osadników jest mniejsza niż ustalona oficjalnie (tyle że prawowitych kolonistów rząd nie wpuścił na planetę). Ann powiedziała, że, biorąc pod uwagę fizyczne ograniczenia, Mars musi pozostać maksymalnie otwarty na ziemską imigrację, póki nie osłabnie fala populacyjna, która zresztą nie powinna potrwać już zbyt długo. Ostatnie z tych trudnych lat trzeba przeżyć w pokoju — tak wygląda obecny obowiązek Marsjan wobec własnych potomków.

— Nic nie jest warte wojny — zakończyła. — Mamy doświadczenie. Wiele widzieliśmy.

Potem przez ramię spojrzała na Saxa, który podszedł do mikrofonów i stanął obok niej.

— Trzeba chronić Marsa — oznajmił.

Powiedział, że biosfera jest nowa, a jej pojemność ograniczona. Planeta nie posiada bogactw Ziemi, a wiele pustych lądów z powodów klimatycznych musi takimi pozostać. Ziemianie powinni to zrozumieć i przestrzegać lokalnych układów; w przeciwnym razie całkowicie zniszczą Marsa i nie będzie już z niego żadnego pożytku. Ziemia ma spore problemy z falą populacyjna, jednak sam Mars nie stanowi rozwiązania.

— Trzeba renegocjować umowę Ziemia-Mars.

Zebrani zaczęli omawiać nowe warunki. Zaprosili na podest przedstawiciela ONZ, który miał wyjaśnić kwestię najazdów osadników. Wszyscy dyskutowali, spierali się i czynili sobie nawzajem wymówki; spotkanie przerodziło się w zażartą kłótnię. W terenie tubylcy stawili czoło nowym osadnikom; jedni i drudzy odgrażali się, że użyją przemocy. Na podest wchodziły kolejne osoby; mówiły, przypochlebiały się, wrzeszczały, kłóciły się i oskarżały nawzajem. W każdym momencie debaty gdzieś na Marsie mogły wybuchnąć zamieszki, ponieważ sporo osób wściekało się z powodu obecnej sytuacji; chwilowo zwyciężali zwolennicy spokoju i w większości miejsc kłótnie nie przeradzały się w coś groźniejszego. Na razie! Sporo ludzi obawiało się, że taka sytuacja na dłuższą metę jest nie do utrzymania, niektórzy wręcz uważali to za niemożliwe. I rzeczywiście, gdzieniegdzie wybuchały zamieszki. Zebrani na ulicach ludzie obserwowali je i starali się utrzymać status quo. W pewnym momencie, mimo wszystko, mutacja wartości (Werteswandel,) musiała się jakoś wyrazić sama. Dlaczego zatem nie tutaj, dlaczego nie teraz? Na planecie znajdowało się bardzo mało broni, trudno więc było zaatakować kogoś podczas kłótni albo na niego napaść. Mawiano, że nadszedł moment mutacji, że historia się toczy, że ludzie widzą ją tuż przed sobą, na ulicach, stokach mieszkalnych i ekranach. Marsjanie mogli dokonać historycznego zwrotu, wykorzystać moment i pchnąć sprawy w nowym kierunku. Przekonywali się nawzajem do takiego działania. Nowy rząd! Nowy traktat z Ziemią! Pokojowa sytuacja „o wielu twarzach”. Negocjacje potrwają lata, a oni wszyscy byli niczym chór w kontrapunkcie, chór śpiewający wielką fugę.


— Przez cały czas powtarzałem, że kabel w końcu wróci i będzie nas straszył.

— Wcale nie, zawsze kochałeś kabel, narzekałeś jedynie, że jazda windą trwa zbyt długo. Mówiłeś, że szybciej można się dostać na Ziemię niż na Clarke’a. I to jest prawda, zresztą śmieszna… Ale nie mówiłeś, że wróci i będzie nas straszył. Musisz przyznać, że istnieje zasadnicza różnica. Kelner, hej, kelner! Tequila dla wszystkich i parę kawałków limany.

— Kiedy tamci przylecieli, pracowaliśmy akurat w „gnieździe”. Wewnętrzna komora nie miała szans, lecz „gniazdo „to duży budynek. Nie wiem, czy mieli plan, który się nie powiódł, czy też nie mieli żadnego, w każdym razie zanim zjechał ich trzeci wagonik, „gniazdo „było już zaplombowane i tamci stali się dumnymi posiadaczami ślepej uliczki o długości trzydziestu siedmiu tysięcy kilometrów. Głupota, nie? I ten nocny koszmar… Nocami stale przychodziły lisy, które wyglądały jak wilki, tyle że były trochę szybsze. Rzucały się prosto do gardeł. Plaga wściekłych lisów, człowieku, prawdziwy koszmar. Jak gdyby znowu wrócił rok 2128. Nie wiem, czy to prawda. Ach, ziemska policja w Sheffield! Kiedy ludzie o tym usłyszeli, tłumnie wylegli na ulice. Ulice były napakowane nimi, naprawdę zatłoczone, a ja jestem niski, więc czasem szorowałem twarzą komuś po plecach albo wjeżdżałem nosem w kobiece piersi. O sprawie usłyszałem już po pięciu minutach od dziewczyny stojącej obok. Jej powiedział przyjaciel, który mieszkał w pobliżu „gniazda”. Zebrani zareagowali natychmiast i po prostu przejęli dolną część kabla. Akcja była szybka i nerwowa. Szturmowe oddziały ONZ nie wiedziały, co robić. Jeden próbował zająć plac Hartza, ale otoczyliśmy żołnierzy i wepchnęliśmy w coś na kształt ciągu próżniowego. Nagle rzuciła mi się do gardła jakaś wściekła bestia z pianą na ustach. Naprawdę warczała! To był pieprzony koszmar. Zepchnęliśmy oddział do parku na stożku i ci cholerni żołnierze nie mogli się posunąć nawet o centymetr, chyba że chcieli zmasakrować tysiące osób. Tłumy na ulicach to jedyna rzecz, której obawiają się rządzący.

— To albo ultimatum.

— Albo wolne wybory!

— Może jeszcze zamach.

— Albo jak ludzie się z nich śmieją. Cha-cha-cha!

— Ludzie z różnych miast łączyli się i zawiązywali gigantyczne partie uliczne. Byliśmy w Lasswitz. Wszyscy zeszli do parku nad rzeką i stali ze świecami w rękach. W ciemnościach wyglądało to jak morze świec. Sax i Ann stali razem, zadziwiając wszystkich. Nikt nie mógł uwierzyć, że się pogodzili. A wtedy, podczas wiecu przerazili swoimi słowami przedstawicieli ONZ, którzy zapewne pomyśleli, że posiadamy gotowe do uruchomienia urządzenia do przekazywania myśli. Najbardziej mi się podobało to, co było później: kiedy Peter zażądał od kierownictwa partii „czerwonych „nowych wyborów i skłonił Iriszkę, by przeprowadziła je w trybie natychmiastowym, w dodatku poprzez sieć komputerową. Te partyjne kwestie są naprawdę trudne. Gdyby Iriszka odmówiła, zniszczyłaby sobie polityczną karierę. Zgodziła się więc, ale powinniście widzieć, jakim wzrokiem spojrzała na Petera.

— Kiedy usłyszeliśmy o głosowaniu wśród „czerwonych”, byliśmy w Sabishii. Wygrał Peter. Cieszyliśmy się, a w mieście zapanowało święto.

— Podobnie w Senzeni Na.

— Iw Nilokeras.

— I w Piekielnych Wrotach.

— Ina Stacji Argyre. Rany, jaka tam panowała radość.

— Czekaj, czekaj, głosów było tylko około sześćdziesięciu do czterdziestu, a na Stacji Argyre panował raczej smutek, ponieważ znajdowało się tam wielu zwolenników Iriszki, którzy przegrali. Przecież właśnie Iriszka uratowała basen Argyre i wszystkie suche nizinne miejsca na planecie, Peter Clayborne natomiast — jeśli chcesz znać moje zdanie — jest tylko starym nisei, który nigdy niczego nie dokonał. Kelner, kelner! Piwo dla wszystkich, jasne piwko, bitte.

Wysyłał jedzenie tym małym Ziemianom, a oni nie mieli o niczym pojęcia.

— Nirgal uściskał każdemu z nich rękę.

— Więc ten lekarz pyta: „A skąd pan wie, że cierpi pan na ostrą niewydolność?”

— To był pieprzony koszmar.

— Zaskoczyło mnie, że Ann pracowała z Saxem. Wyglądało mi to na zdradę ideałów.

Tak, ale weź pod uwagę, że podróżowali razem i… Rany, byłeś na Wenus czy gdzieś?

— Tak, gdzieś.

— „Brązy”, „błękity”, to głupie. Powinniśmy coś z tym zrobić dawno temu.

— No cóż, po co się martwić, tamci są skończeni. Za dziesięć lat nie zostanie ani jeden.

— Nie byłbym tego taki pewien. Zresztą, nie ciesz się za bardzo, idioto, jesteś od nich zaledwie kilka lat młodszy.

— Najbardziej był interesujący ów tydzień, kiedy spaliśmy w parkach i wszyscy byli tacy mili.

— Niemcy nazywają to Werteswandel. Potrafią nazwać wszystko.

— To, co się zdarzy, będzie ewolucją.

— Wszyscy jesteśmy teraz mutantami.

— Mów za siebie, stary. Zamów coś. Sześć lat! Wspaniała nowina. Zaskoczyło mnie, że jesteś trzeźwy.

— Nie jestem, cha, cha, wcale nie jestem! Małe czerwone ludziki szarżują na czerwonych mrówkach. Zdaje mi się, że zbliżają się do krawędzi stożka… Mam nadzieję, że to są łatające mrówki… Nic dziwnego, że widzę takie mnóstwo mrówek.

— No i ten facet odpowiada: „No cóż, panie doktorze…”

— Tak, i co?

— To koniec dowcipu, dupku, człowiek zdążył powiedzieć jedynie „No cóż, panie doktorze „i zaraz potem umarł, dopadła go ostra niewydolność.

— Niech cię szlag, bardzo zabawne!

— Zgadza się, zabawne! No już dobrze, nie warto się nad tym roztkliwiać. Za każdym razem, gdy chcesz skłonić ludzi do śmiechu, musisz ich trochę przerazić, rozumiesz?

— Pieprzę cię.

— Och, wielkie dzięki.

— Więc, w każdym razie, byliśmy tam wtedy. Wojsko zachowało się w taki sposób, jak gdyby chciało wrócić do „gniazda”. Zabrali się do tego bardzo subtelnie: jeden rządzą małym wozem hotelowym. Ruszyliśmy się trochę, pozwalając przejść. Nerwowo nas minęli, a wtedy nasi ludzie zaczęli im ściskać dłonie jak Nirgal przy bramie i prosili ich, żeby zostali i żeby im odpuścili. Całowali ich w policzki i zawieszali na szyjach hawajskie wieńce z kwiatów, aż tamci nie mogli oddychać. Potem nastąpił powrót do „gniazda”.

— Dlaczego zatem postawili na swoim i postraszyli nas tym cholernym, zdradzieckim rządem, który podobno poddał się bez walki?

— Ten facet najwyraźniej nie rozumie zasad jujitsu.

— Czego? Co?

— Hej, właściwie, kim, do diabła, jesteś?

— Jestem obcy w tym mieście.

— Co? Czym? Przepraszam panienko, mogłabyś przynieść kave dla wszystkich?

— No cóż, tak, ciągle próbujemy osiągnąć rząd części miliardowych, ale jak dotąd nam się nie udaje.

— Nie mów mi o Fassnachcie, nienawidzę go, to dla mnie najgorszy dzień w roku, Boone ‘a zabili w Fassnacht. Drezno zbombardowali w Fassnacht. Nie wystarczy czasu, aby odpokutować za to całe zło.

— Żeglowali po Chryse, aż „wyjęć” szarpnął ich łodzią i przerzucił ją nad Górami Cydonii.

— Tego rodzaju doświadczenia zbliżają do siebie łudzi.

— No proszę, wielka mi sprawa. Wszędzie wokół latają takie sterówce, żadna rewelacja.

— Nas złapał ten sam „wyjęć”, ale byliśmy w pobliżu Santorini. Musisz wiedzieć, że powierzchnię wody rozdzierało na drobne kropelki aż do głębokości dziesięciu metrów. Nie żartuję. AI łodzi, którą płynęliśmy, zgłupiało i wpakowało nas prosto w inną łódź. Myśłałem, że to koniec świata. Bum! I wszystko ciemne. AI oszalało, chyba przeraziło się na śmierć. Przysięgam.

— Prawdopodobnie po prostu się zepsuło.

No, złamałem obojczyk.

— To będzie dziesięć cekinów, proszę.

— Dziękuję.

— Te „wyjce „są naprawdę niebezpieczne. Przeżyłem taki w Echusie. Musieliśmy siedzieć na tyłkach, a i tak ledwo uszliśmy z życiem. Trzymałem okulary, żeby wichura nie zdarła mi ich z uszu. Pojazdy skakały jak pchełki. Oczyściło cały basen jachtowo-łodziowy, nie został ani jeden statek. Jak gdyby jakiś wielki dzieciak rozrzucał po pokoju zabawki w kształcie łódek.

— Ja również przeżyłem taką wściekłą burzę. Odwiedzałem właśnie statek mieszkalny „Wniebowstąpienie” na Morzu Północnym, w pobliżu Wyspy Koralowa.

— Hej, a więc tam, gdzie surfuje Will Fort.

— Tak. Podobno tam są najwyższe fale na Marsie, a wówczas podczas burzy wznosiły się na sto metrów od niecki po wierzchołek. Nie, wcale sobie nie żartuję, fale były znacznie wyższe niż burta miasta-statku, który tocząc się po tych strasznych, czarnych wzgórzach, wydawał nam się nie wyższy niż szalupa ratunkowa. Byliśmy jak korek na wodzie. Zwierzęta były niespokojne. A w dodatku rzuciło nas ku południowemu Przylądkowi Koralowa. Na końcu przylądka fale zupełnie się łamały, więc za każdym razem, gdy wpływaliśmy na czub gigantycznej fali, pilot skręcał statek na południe, a ten prześlizgiwał się przez chwilę po powierzchni grzebienia i dopiero potem spadał w kolejną nieckę. Z każdą falą poruszaliśmy się trochę szybciej. Zbliżaliśmy się do przylądka, gdzie fale były naprawdę strasznie wysokie i strome. Sam koniuszek przylądka skręcał lekko na wschód i widzieliśmy, że fale załamują się tam od lewej do prawej, rozbijając się na skałach, a potem na rafie. „Wniebowstąpienie „spadło z ostatniej fali, pilot skręcił w prawo. Przy dnie statek zrobił zwrot i uniósł się z powrotem na powierzchnię, poruszając się z prędkością, której nie sposób było obliczyć. Mieliśmy wrażenie, że latamy. Tak, ogromną jak wioska łajbą surfowaliśmy po stumetrowej fali i tuż ponad podwodnymi skałami. Na sekundę wpłynęliśmy w tunel łamiącej się fali, a potem znaleźliśmy się wreszcie na głębokich wodach i zapanował spokój. Minęliśmy wyspę.

— No i ten doktor pyta: „Jak się pan ma?” „Jak? Świetnie”. Tak, ten moment warto było zapamiętać. Zamierzam odebrać mój kapitalik i przejść na emeryturę, tak właśnie postanowiłem. Teraz nie jest już tak jak kiedyś, ludzie to bandyci.

— Słyszałeś, że odleciała na jednym z tych statków międzygwiezdnych? Poważnie.

— Naprawdę ją widziałeś?

— Wcale tego nie mówiłem. Musisz zdobyć lepszy translator.

— „Nic nie szkodzi, doktorze, czuję się dobrze”.

— Co za diabelska maszyna. Kelner!

— Osady takie jak na Ziemi, tyle że nie ma żadnych kast. Gdyby chcieli wprowadzić system kastowy, tamci by ich wyśmiali. Zresztą, niektórzy issei próbują, ale nisei wolą życie „dzikich”.

— Słyszałem, że małe, czerwone ludziki w końcu wkurzyły się na tę sytuację i wsiadły na niedawno udomowione czerwone mrówki. Zaczęły więc tę cala kampanię i akurat pędziły nam na ratunek, gdy wylądowali Ziemianie. Możesz powiedzieć, że są zadufani w sobie, lecz musisz pamiętać, że biomasa czerwonych mrówek na tej planecie wynosi w przybliżeniu metr grubości, jest więc jej tak dużo, że zamierzali wyrzucić nas z orbity… Powinni wypróbować mrówki na Merkurym. A z każdą mrówką łączy się całe stado małych ludzików w miastach i innym miejscach. Więc, mimo wszystko, wcale nie byli przesadnie pewni siebie. Siła leży w masie.

— A tamci rozmyślnie wydali taką głupią uchwalę rządową. Chcieli doprowadzić do konfrontacji. Zastanawiałem się, jaką ci dranie mieli wymówkę, musieli jakąś mieć… Ludzie przenoszą się do Mangali i od razu zmieniają się w zachłannych, skorumpowanych kretynów. Naprawdę nie wiem, jak to się dzieje.

— Przyjechali tu dla nas.

— Dlaczego ciągle mówicie o małych, czerwonych ludzikach? Cokolwiek się zdarzyło Wielkiemu Człowiekowi, nienawidzę tych ludzików i ich umoralniających małych opowiastek. Opowiastki to głupota, prawda jest o wiele bardziej interesująca. Albo przynajmniej duże pieprzone opowieści. Tytani i Gorgony rzucają się spiralnymi galaktykami jak bumerangami o ostrych brzegach. Szu! Szu!

— Hej, uważaj, facet, i zwolnij trochę. Kelner, daj temu narwańcowi trochę kavy, dobra? Trzeba nieco gościa uspokoić. Opanuj się, facet.

— Rzucają supernowymi w tył i w przód! Bum! Hej, Ka! Ka bum!

— Ucisz się, rany! Czegoś się tak podniecił?

— Bokiem mi wyłażą te małe ludziki. Zabierz ode mnie łapy!

— Ten rząd znalazł sobie naprawdę marną wymówkę. Wszystko zawsze wygląda tak samo. Żądzę władzy wysysają z mlekiem matki. Mówiłem im, żeby się trzymali namiotów, żadnego globalnego rządu, żeby władza nie kusiła, ale myślisz, że mnie słuchali? Nie.

— Więc powiedziałeś im?

— Tak, powiedziałem, byłem tam.

— Nirgal, jasne.

— Nirgal i ja wróciliśmy.

— Twierdzisz, szacowny starcze, że nie jesteś słynnym Gapowiczem?

— No, tak, jestem.

— Więc jesteś ojcem Nirgala, powinieneś zrobić, tak jak mówisz.

— No cóż, w Zygocie nie zawsze tak to wyglądało.

— Powiem ci, że gdybyś jej pozwolił, ta suka mydliłaby ci oczy przez całe życie. Podobno latami mieszkałeś w szafie.

— Ach, daj spokój, nie jesteś Kojot.

— Cóż mogę powiedzieć? Niewiele osób mnie rozpoznaje. Skąd zresztą mieliby mnie znać?

— Założę się, że to nie Kojot. Nie możesz nim być, facet.

— Skoro jesteś ojcem Nirgala, to dlaczego on jest taki wysoki, a ty taki niski?

— Nie jestem niski. Czemu się śmiejecie? Mam pięć stóp, pięć cali wzrostu.

— Stopy? Na świętego Ka, mamy tu człowieka, który mierzy swój wzrost w stopach! W stopach, wyobrażacie sobie?

— Stopa miała około jednej trzeciej metra, trochę mniej.

— I ludzie tak mierzyli? Trochę mniej niż jedna trzecia metra? Nic dziwnego, że wszystko jest takie popieprzone.

— Hej, z jakiego powodu sądzicie, że wasz cenny metr jest taki wspaniały, to tylko ułamek odległości z ziemskiego bieguna północnego do równika Ziemi. Napoleon wybrał go pod wpływem kaprysu! Chodzi o sztabkę metalu w Paryżu, we Francji i jej długość określono z powodu fantazji pewnego szaleńca!

— Nie wyobrażajcie sobie, że jesteście mądrzejsi niż dawni ludzie.

— Och, przestań, proszę, umrę ze śmiechu. Proszę!

— Macie bardzo mało szacunku dla swoich starców, ale mnie to nie przeszkadza.

— Hej, dajcie staremu Kojotowi kolejnego drinka. Co sobie życzysz?

— Tequile, dzięki. I trochę kavy.

— No, no, no! Ten facet wie, jak żyć.

— Jasne, że wiem. „Dzicy” próbują mnie naśladować, ale nie zaszli daleko. Długo myśleli i nic nie wymyślili. Nie chodzić, lecz jeździć. Nie polować, lecz kupować. Spać każdej nocy na aerożelowym łóżku i mieć dwie nagie, młode tubylki zamiast kołdry.

— No, no! Uff! Ty stary rozpustniku! Ty szacowny starcze. Nieprzyzwoity.

— No cóż, jakoś mi się udaje. Nie śpię za dobrze, ale jestem szczęśliwy. Dzięki, nie mam nic przeciwko temu, dzięki. Doceniam to. Zdrowie. No, wypijmy za Marsa.


Obudziła się w tak ogromnej ciszy, że słyszała bicie swego serca. Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Potem nagle sobie przypomniała. Zatrzymali się w domu Nadii i Arta na wybrzeżu morza Hellas, nieco na zachód od Odessy. Stuk-puk. Świt, pierwsze błyski dnia. Nadia buduje coś na zewnątrz. Wraz z Artem mieszkali na skraju osady plażowej, w kompleksie spółdzielczym. Były tu domy, pawilony, ogrody, ścieżki. Społeczność liczyła około stu osób, bardzo znacząca ilość. Nadia jak zawsze pracowała nad infrastrukturą. Stuk-puk, stuk-puk! W obecnej chwili budowała pomost, który miał otoczyć zygotańską wieżę bambusową.

W następnym pokoju ktoś oddychał. Drzwi między pomieszczeniami były otwarte. Ann usiadła. Draperie na ścianie. Rozsunęła je. Przedświt. Szarość. Rezerwowy pokój. Za drzwiami, w następnym pokoju, na dużym łóżku leżał Sax. Pod grubą kołdrą.

Poczuła chłód. Wstała i poszła do jego pokoju. Miękka twarz na szerokiej poduszce. Stary człowiek. Wczołgała się pod kołdrę i przytuliła. Jego ciało było ciepłe. Był niższy od niej, niski i zaokrąglony. Wiedziała o tym, widziała go rozebranego w saunie, na basenie w Underbill, w łaźniach Zygoty. Część wspólnoty. Stuk-puk. Drgnął, więc się przysunęła. Sax przytulił się, ciągle śpiąc głębokim snem.


Podczas eksperymentu z pamięcią Ann skupiła się na myślach o Marsie. Michel powiedział jej kiedyś: „Twoim zadaniem jest znaleźć Marsa, który przetrwa wszystko”. Widok tych samych pagórków i kotlin otaczających Underhill szybko jej przypomniał pierwsze lata pobytu tutaj, kiedy za każdym horyzontem leżało coś nowego i nieznanego. Lądy. W umyśle Ann te lądy potrafiły przetrwać wszystko. Na Ziemi nigdy nikt niczego nie wiedział naprawdę. Lekkość grawitacji, zwartość i bliskość horyzontu, wszystko niemal w zasięgu ręki. Potem nagłe rozległe widoki, kiedy pojawiła się jedna z krain Wielkiego Człowieka: ogromne urwiska, głębokie kaniony, kontynentalne wulkany, dziki teren chaotyczny. Gigantyczna kaligrafia czasu areologicznego. Opasające całą planetę wydmy. Nigdy by tego nie poznali, a wyobraźnia nie wystarczała.

Ann jednak znała ów świat i podczas eksperymentu pamięciowego skupiła się na takich myślach — cały dzień, który wydawał się trwać dziesięć lat. Ani razu nie pomyślała o Ziemi. Sztuczka, a równocześnie kolosalny wysiłek. Nie myśl o słowie „słoń”! Ale udało się. To była sztuczka, którą Ann dobrze sobie przygotowała i teraz potrafiła się wspaniale skoncentrować. Była silna. Chyba tak… Tyle że potem przybiegł Sax, krzycząc: „Pamiętasz Ziemię? Pamiętasz”? Ach, było niemal zabawnie.

Wtedy przypomniała jej się Antarktyka. Umysł Ann — tak dziwny i tak bardzo skupiony — natychmiast podpowiedział: „Tak, Antarktyka, jedyny fragment Marsa na Ziemi. Kontynent przeniesiony na tamtą planetę”. Rok, który tam przeżyli, miał stanowić streszczenie ich przyszłości. W Suchych Dolinach przebywali na Marsie, nawet o tym nie wiedząc. Pytanie Saxa sprawiło, że Ann wcale nie wróciła myślami na Ziemię, ale do pre-Underhill, do lodowego Underhill i innego, ale podobnego obozu; do tych samych ludzi, tej samej sytuacji. W magii anamnestycznej sztuczki przypomniała sobie ówczesne rozmowy z Saxem, którego wtedy polubiła, gdyż tak jak ona był samotnikiem zatopionym w nauce; dlatego ją pociągał. Nikt inny nie rozumiał, że można się tak całkowicie na czymś skupić. Stale się wtedy spierali. Każdej nocy. O Marsa. Aspekty techniczne, aspekty filozoficzne. Nie zgadzali się. Ale byli razem.

Może niezupełnie, bowiem Saxa zaszokował dotyk jej dłoni. Kiepskie ciało… Tak pomyślała. Najwyraźniej myliła się. I źle się stało, ponieważ gdyby zrozumiała… Gdyby on zrozumiał, gdyby oboje zrozumieli… Być może wówczas cała historia wyglądałaby inaczej. Albo i nie. W każdym razie, nie zrozumieli. Zresztą, co się stało, już się nie odstanie.

Podczas eksperymentu Ann nawet przez chwilę nie pomyślała o Ziemi bardziej na północ ani o Ziemi wcześniejszej. Cała rodzima planeta skurczyła się dla Ann do jednej jedynej Antarktyki. Poza tym, Ann całkowicie się koncentrowała na Marsie. Mars w jej umyśle, czerwony Mars. Mówiono, że kuracja anamnestyczna pobudza pamięć i powoduje, że świadomość opowiada szczegółowo — zawiązujące się latami — skojarzeniowe kompleksy punktu węzłowego i sieci. Ta „opowieść” wzmacnia wspomnienia w nerwacji fizycznej, czyli nieskończonym polu wzorców stworzonych przez oscylację kwantową. Wszystkie powracające wspomnienia były „wzmocnione”, natomiast inne, które nie przypomniały się podczas eksperymentu, możliwe, że zostały zapomniane na zawsze. Powody mogły być różne: uszkodzenie, błąd, załamanie kwantowe, zniszczenie…

Była teraz nową Ann. Nie Kontr-Ann ani też tą tajemniczą trzecią osobą, która prześladowała ją od tak długiego czasu. Nowa Ann. W końcu w pełni marsjańska Ann. Na jakimś nowym, brązowym Marsie; czerwień, zieleń, błękit — wszystkie barwy zawirowały, łącząc się i mieszając. Jeśli nadal była w niej tamta ziemska Ann, kuląca się w utraconym już prywatnym alkierzu kwantowym; ważne było samo życie. Człowiekowi nie znikają w pełni żadne blizny, może je zmazać dopiero śmierć i ostateczny rozkład ciała. Tak zapewne powinno być; człowiek nie chce tracić zbyt wiele, nawet tych nieprzyjemnych spraw. Musi zostać zachowana równowaga.

Marsjańska Ann, już nie issei, lecz starszawa, nowa tubylka, urodzona na Ziemi yonsei. Marsjańska Ann Clayborne, w tym i tylko w tym momencie.

Pomyślała, że dobrze jej się tu leży.


Sax poruszył się w jej ramionach. Popatrzyła na jego twarz. Inna twarz, ale ciągle ten sam Sax. Ann otaczała go ramieniem. Przesunęła zimną dłonią po jego piersi w dół. Obudził się, zobaczył ją i uśmiechnął się nieznacznym, sennym uśmieszkiem. Przeciągnął się, odwrócił, przycisnął twarz do jej ramienia, potem pocałował ją w szyję, lekko gryząc. Przytulili się do siebie, tak jak wtedy, w lecącej łodzi podczas burzy. Szaleńcza podróż. Byłoby zabawnie kochać się na niebie. Choć w tak dużym wietrze niezbyt możliwe. Może innym razem. Ann zastanowiła się, czy wszystkie materace wykonywano tak samo. Ten był twardy. Sax miał ciało miększe, niż się wydawało.

Tulili się do siebie i ściskali. Seks. Nagle Sax znalazł się w Ann; poruszał się. Zamknęła go w mocnym uścisku.

Teraz całował ją po całym ciele, gryząc lekko, całkowicie przykryty kołdrą. Pływanie pod wodą. Ann czuła go całą sobą. Od czasu do czasu jego zęby, ale przeważnie przesuwał czubkiem języka po jej skórze, jak kot. Lizał. Było jej przyjemnie. Sax coś mamrotał. Pierś drżała mu, mruczał.

— Rrr, nr…

Spokojny, zmysłowy dźwięk. Czuła wibrację na całej skórze. Drgania, koci język, delikatne liźnięcia. Naciągnęła na siebie kołdrę, aby na niego patrzeć.

— Które czuje się teraz lepiej? — wyszeptał Sax. — A? — Pocałował ją. — Czy B? — Pocałował w kolejne miejsce.

Ann nie była w stanie powstrzymać śmiechu.

— Sax, zamknij się i rób swoje.

— Ach, tak? Okay.


Zjedli śniadanie z Nadią, Artem i członkami „rodziny”. Ich córka Nikki i jej mąż wyjechali z „dzikimi” na wyprawę w góry Hellespontus; towarzyszyły im trzy inne pary ze spółdzielni. Wyjechali poprzedniego wieczoru, podnieceni, zostawiwszy córkę Francescę i dzieci przyjaciół: Nanao, Boone’a i Tati. Francesca i Boone mieli po pięć lat, Nanao — trzy, Tati — dwa. Wszystkie cieszyły się, że wspólnie pobędą z dziadkami Franceski. Dzisiaj mieli iść na plażę. Wspaniała przygoda! Po śniadaniu opracowali plan. Sax zamierzał zostać w domu z Artem i pomóc przyjacielowi posadzić kilka nowych drzewek w gaju oliwnym na wzgórzu tuż za domem. Spodziewał się także przyjazdu dwojga zaproszonych gości: Nirgala i matematyczki Bao z Da Vinciego. Ann wiedziała, że jest podekscytowany, ponieważ bardzo chce przedstawić sobie tych dwoje.

— To eksperyment — zwierzył się przyjaciółce.

Rumienił się przy tym jak dziecko.

Nadia zamierzała popracować przy pomoście. Wraz z Artem, Saxem i jego gośćmi powinna dotrzeć na plażę później, więc przez cały poranek dziećmi miała się opiekować „ciocia Maja”. Były tak podniecone tą perspektywą, że nie umiały usiedzieć spokojnie; nie mogły sobie znaleźć miejsca i biegały wokół stołu jak młode psy.

Wyszło na to, że Ann pójdzie na plażę z Mają i dziećmi, Rosjanka mogła bowiem potrzebować pomocy. Wszyscy patrzyli na Ann z uwagą i pytali, czy sobie poradzi. Skinęła głową.

Pojechali tramwajem.

Ann z Tati na kolanach oraz Francesca i Nanao tłoczyli się na pierwszym siedzeniu za motorniczym, Boone i Maja siedzieli za nimi. Maja przychodziła do dzieci codziennie. Mieszkała na dalekim końcu osady Nadii i Arta w jakiejś samotnej chacie na urwisku ponad plażą. Poza tym pracowała dla spółdzielni, a wiele wieczorów spędzała ze swoją grupą teatralną. Była także stałą bywalczynią aktorskiej kafeterii i najczęstszą opiekunką dzieci przyjaciół.

W tramwaju Maja zaangażowała się w dziką bitwę na łaskotki. Ona i Boone machali zawzięcie rękoma i bez zmieszania chichotali. Ann zastanowiła się, ile erotyki jest w zmysłowym pojedynku pięciolatka z dwustutrzydziestoletnią kobietą; z pewnością była to gra dwojga istot ludzkich bardzo doświadczonych w doznawaniu rozkoszy cielesnych. Ann i pozostałe dzieci milczeli, lekko skrępowani, że są świadkami takiej sceny.

— Co się dzieje? — zapytała zadyszana Maja w przerwie — kot zjadł wam języki?

Przerażony Nanao podniósł oczy na Ann i spytał:

— Kot ci zjadł język?!

— Nie — odparła Ann.

Maja i Boone piszczeli i śmiali się. Pasażerowie tramwaju patrzyli na nich, niektórzy z uśmiechem, inni z niesmakiem.

Ann zauważyła, że Francesca ma interesujące, nakrapiane oczy po Nadii, było to jednak jej jedyne podobieństwo do babci, bardziej przypominała Arta, choć właściwie nie była podobna do żadnego z dziadków. W dodatku, prawdziwa mała piękność.


Dotarli do przystanku przy plaży, małej osłoniętej przed deszczem tramwajowej stacyjki; obok znajdował się kiosk, restauracja, parking dla rowerów, jakieś wiejskie drogi prowadzące w głąb lądu oraz szeroka ścieżka przecinająca trawiaste wydmy i opadająca na plażę. Maja i Ann szły obładowane torbami pełnymi ręczników i zabawek.

Dzień był pochmurny i wietrzny, toteż na plaży panowała niemal zupełna pustka. Szybkie, niskie fale nadchodziły rzędami, łamiąc się na płyciznach w urywanych, białych liniach. Morze wydawało się mroczne, chmury w kształcie strzałek — perłowoszare pod matowym, lawendowym niebem. Maja położyła torby, potem pobiegła z Boone’em na brzeg. Plaża leżała na wschód od Odessy; miasto wznosiło się na stoku, pod przerwą w chmurach, toteż wszystkie maleńkie białe ściany budynków połyskiwały żółto w słońcu. Wokół krążyły szukające jedzenia mewy, wiejący od lądu wiatr spychał je w fale, nad którymi przesuwał się właśnie pelikan. Wyżej latał na lotni jakiś mężczyzna. Widok ten przypominał Ann o Zo. Niektórzy umierają tak młodo — po czterdziestce, trzydziestce, dwudziestce, a nawet przed dwudziestką, kiedy mogą się jedynie domyślać, co czekałoby ich w życiu; wiele osób umarło także w wieku tych dzieci. Żywot krótki jak jatki jednodniówki. Wszystko się może zdarzyć. Można zginąć w każdej chwili. Wiatr porywa cię i zabija. Teraz działo się trochę inaczej i wyjąwszy wypadki, te dzieci miały szansę żyć długo. Bardzo, bardzo długo. Nowoczesny świat.

Przyjaciele Nikki prosili, żeby nie pozwalać ich córce Tati jeść piasku, Ann próbowała więc zatrzymać małą na wąskim trawniku między wydmami i plażą, niestety dziecko wyrwało jej się z krzykiem i rzuciło się w samej pieluszce na piasek obok innych; wyglądało na zadowolone.

— Okay — oświadczyła Ann, ustępując — ale niczego nie jedz.

Maja pomagała Nanao, Boone’owi i Francesce wykopać dziurę.

— Kiedy dotrzemy do wody, zaczniemy budować zamek z piasku — zapowiedział Boone. Pochłonięta kopaniem Maja skinęła głową.

— Patrz — zapiszczała do nich Francesca — kreślę wokół was kręgi.

Boone ledwie na moment spojrzał w górę.

— Nie — odparł — my wykreślamy wokół ciebie owale.

Po tych słowach wrócił do rozmowy z Mają na temat cyklu życiowego piaskowych krabów. Ann pamiętała, że dzieciak rok temu ledwie mówił, posługując się jedynie prostymi zdaniami, tak jak Tati i Nanao. „Dawaj!” „Moje!” Teraz chłopiec stał się językowym pedantem. Ann uważała tę dziecięcą umiejętność przyswajania sobie mowy za absolutnie niewiarygodną. W tym wieku wszyscy oni byli geniuszami, dorośli musieli latami uczyć się tego, co dzieciom zajmowało dni. Zresztą, od pewnego momentu dorośli starzeli się i karłowacieli, aż zaczęli przypominać zdeformowane dzieci. I wcale nie przyznawali się do swego zdziecinnienia. Nikki i jej przyjaciele, gdy pakowali się przed górską wyprawą, także zachowywali się jak dzieci. A mieli prawie po osiemdziesiąt lat! Pewnie ostatnio nie zdarzało im się często zachowywać w ten sposób, ponieważ już coraz mniej rzeczy tak bardzo ich cieszyło.

Francesca przestała krążyć wokół budowniczych i wyrwała z rączek Nanao plastikową łopatkę. Chłopiec zaprotestował i rozpłakał się. Francesca odwróciła się i stanęła na czubkach palców, jak gdyby chciała zademonstrować swoje starszeństwo.

— To moja łopatka — oznajmiła przez ramię.

— Nie!

Maja ledwie podniosła oczy.

— Oddaj.

Francesca kręciła się z łopatką nad głową.

— Zignoruj ją — pouczyła Maja Nanao, który lamentował coraz głośniej; jego twarz przybrała barwę buraka. Popatrzyła na dziewczynkę. — Chcesz lody albo coś innego?

Francesca upuściła łopatkę na głowę Nanao. Boone i Maja, już ponownie zajęci kopaniem, nie zwrócili na to uwagi.

— Ann, mogłabyś przynieść trochę lodów z kiosku?

— Jasne.

— Weź ze sobą Tati, dobrze?

— Nie! — krzyknęła Tati.

— Lody — podpowiedziała jej Maja.

Tati zastanowiła się, po czym zaczęła się gramolić, w końcu wstała.

Ann poszła z dziewczynką za rękę do kiosku na przystanku tramwajowym. Kupiły sześć lodów, pięć Ann włożyła do torebki. Tati swojego loda chciała zjeść podczas drogi powrotnej. Nie potrafiła jeszcze wykonywać kilku czynności równocześnie, toteż posuwały się powoli. Stopione lody ściekały po patyczku; mała bez zastanowienia ssała je i własną piąstkę.

— Pycha — powiedziała. — Smakują pycha.

Na przystanek przyjechał tramwaj, zatrzymał się, następnie ruszył dalej. W parę minut później ścieżką nadjechały trzy osoby na rowerach: Sax, Nirgal i jakaś tubylka. Nirgal zahamował obok Ann. Nie widziała go od wielu lat. Był stary. Uściskali się mocno. Uśmiechnęła się do Saxa. Pragnęła go przytulić.

Całą grupą dotarli do Mai i dzieci. Rosjanka wstała, przywitała się czule z Nirgalem, potem potrząsnęła dłonią Bao. Sax jeździł w tę i z powrotem po trawniku nad plażą. W pewnej chwili, nie przerywając jazdy, puścił kierownicę i pomachał zebranym; Boone, który wtaśnie się ostatnio uczył jeździć, zobaczył go i zdumiony krzyknął:

— Jak to robisz?

Sax chwycił kierownicę, zatrzymał rower i marszcząc brwi, popatrzył na Boone’a. Chłopiec podszedł do niego niezdarnie z wyciągniętymi na boki ramionami.

— Coś ci nie wychodzi? — spytał starzec.

— Staram się jechać, nie używając móżdżku!

— Dobry pomysł — zauważył Sax.

— Pójdę dokupić lodów — zaproponowała Ann. Tym razem zostawiła Tati i zaczęła się wspinać po piasku, aby dojść do trawiastej ścieżki. Szła z wiatrem i było jej bardzo przyjemnie.

Kiedy wracała z drugą torebką lodowych baloników, powietrze oziębiło się. Nagle Ann poczuła w sobie jakąś słabość. Zachwiała się. Nad powierzchnią morza połyskiwał łuk błyszczącej, mocnej purpury. A Ann było coraz zimniej. „O, cholera!”, pomyślała. Tak to się zaczyna. Ostra niewydolność! Czytała wcześniej o takich objawach, słyszała też o nich od osób, które przeżyły atak. Serce tłukło jej się szaleńczo w piersi, niczym dziecko usiłujące wyjść z ciemnej szafy. Ciało stało się dziwnie martwe, jak gdyby coś wypłukało je z wszelkiej masy, pozostawiając porowatą gąbkę. Ann zgięła się w pół, opierając palcami o zapyloną ziemię. Stuk! Chrząknęła z zaskoczenia i bólu. Walczyła ze sobą. Ból w piersi. Zrobiła krok ku ławce obok ścieżki, potem zatrzymała się i zgarbiła pod wpływem ponownego ataku bólu. Stuk-puk, stuk-puk!

— Nie! — krzyknęła i kurczowo ścisnęła torbę z lodami. Arytmia serca, tak właśnie. Serce szalało, nierówno podskakując. Stuk-puk, stuk-puk. Nie, pomyślała, jeszcze nie. Jest bez wątpienia nową Ann, ale miała za mało czasu. — Nie — jęknęła, po czym całkowicie skupiła się na walce o życie.

Serce, musisz bić! Ann skoncentrowała się, zaczęła iść chwiejnym krokiem. Nie, jeszcze nie. Wiatr miał temperaturę około zera, uderzał prosto w twarz i w osłabłe ciało. Walczyła samą wolą. Słońce było bardzo jaskrawe, Ann miała wrażenie, że ostre promienie przebijają ukośnie jej klatkę piersiową. Przezroczystość świata! Serce biło, wiatr przelatywał wprost przez nią. Usiłowała utrzymać w jedności wszystkie kurczące się mięśnie. Czas się zatrzymał, wszystko się zatrzymało.

Krótko zaczerpnęła powietrza. Atak minął. Wiatr powoli stawał się cieplejszy. Aureola ponad morską taflą zniknęła, woda miała kolor jasnego błękitu. Serce Ann waliło w swoim slarym rytmie. Masa ciała wróciła, ból złagodniał. Powietrze było słone i wilgotne, wcale nie zimne.

Szła dalej. Czuła ciężar swego ciała. Musiała się trzymać, zamierzała bowiem żyć. Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas… Jeśli to nie będzie teraz… Chyba przeżyła. Szła dalej, krok za krokiem. Najwyraźniej, wszystko było w porządku. Udało się. Atak okazał się lekki i nie zabił jej.

Siedząca przy zamku z piasku Tati zobaczyła Ann i ruszyła w jej kierunku, wpatrzona w torbę z lodami. Dziewczynka biegła jednak zbyt szybko i upadła na buzię. Kiedy podniosła się, miała całą twarz w piasku i Ann sądziła, że mała zaraz się rozpłacze, ta jednak tylko siedziała, liżąc górną wargę — mały koneser.

Ann podeszła, aby pomóc dziewczynce wsiać. Podniosła ją i spróbowała zetrzeć jej piasek z górnej wargi, lecz Tali odsunęła się, nie chcąc pomocy. No, dobrze, pomyślała Ann, niech sobie je piasek. Co jej się może siać.

— Hej. Nie bierz za dużo. Te lody są dla Saxa, Nirgala i Bao. Nie bierz! Hej, popatrz… Popatrz na mewy! Popatrz!

Tati podniosła oczy, zobaczyła mewy nad głową, próbowała je śledzić wzrokiem i upadła na pośladki.

— Uch! — powiedziała. — Ładne! Ładne! Nie jest ładne? Nie jest?

Ann znowu pomogła jej się podnieść i wzięła za rękę. Ruszyły ku grupie osób skupionej przy kopcu zwieńczonym kilkoma zamkami z piasku. Nirgal i Bao stali na brzegu, pogrążeni w rozmowie. Mewy latały nad głowami. Na falach surfowała jakaś stara Azjatka. Morze było ciemnoniebieskie, niebo już niemal bezchmurne, jasnoróżowofiołkowe; resztki chmur uciekały na wschód. Wiał mocny wiatr. Kilka pelikanów ślizgało się w linii po powierzchni fali. Tati pociągnięciem zatrzymała Ann i wskazała na ptaki.

— Nie jest ładne?

Ann próbowała iść dalej, ale Tati nie chciała się ruszyć i szarpała natarczywie jej rękę.

— Nie jest ładny? Nie jest? Nie jest?

— Jest.

Tati puściła ją i pobiegła po piasku, z trudem utrzymując pozycję stojącą; pielucha kołysała jej się jak kaczy kuper, z tyłu kolan tłustych nóżek powstawały dołeczki.

Ann pomyślała: A jednak się kręci. Szła za dzieckiem, uśmiechając się na myśl o swoim małym żarciku. Galileusz oficjalnie wyrzekł się prawdy, prywatnie nie. Jego śmieszny bunt uważała za niemądry. Lepiej powiedzieć, co trzeba, i robić swoje. Walka o życie przypomniała jej, co jest w tym życiu ważne. Och, tak, bardzo ładny, jaki ładny widok! Przyznała się do tego i pozwolono jej żyć. Bij dalej, moje serce. Dlaczego się do tego nie przyznać? Nigdzie na planecie ludzie się nie zabijali, nigdzie nie było zdesperowanych osób poszukujących schronienia lub jedzenia, nigdzie nikt się nie bał o swoje dzieci. Tak się jednak mówi. Piasek skrzypiał pod stopami Ann. Przyjrzała mu się uważniej: ciemne drobinki bazaltu zmieszane z mikroskopijnymi fragmentami muszelek i rozmaitymi kolorowymi kamykami: niektóre z nich bez wątpienia były zgruzowanymi kawałkami samego meteorytu Hellas. Ann popatrzyła na wzgórza leżące na zachód od morza; pod słońcem wydawały się czarne. Zewsząd wyłaniały się wspomnienia. Przy brzegu fale łamały się w szybkich liniach; Ann szła przez piasek ku przyjaciołom. W wietrze, na Marsie, Marsie, Marsie!

Загрузка...