CZĘŚĆ 11 Viriditas

Z powodu nacisków populacyjnych czasy byty trudne. Ogólny plan zakończenia okresu hipermaltuzjańskiego wydawał się wyrazisty i przynosił rezultaty: w każdym pokoleniu rodziło się mniej dzieci. Ziemię zamieszkiwało obecnie osiemnaście miliardów ludzi, a Marsa — osiemnaście milionów. Ludzi stale przybywało i przez cały czas odbywały się przeprowadzki z większej planety na mniejszą. Mieszkańcy obu krzyczeli: „Wystarczy! Już wystarczy!”

Kiedy Ziemianie usłyszeli krzyk Marsjan, wielu ogarnął gniew. Pojęcie „pojemności” oznaczało dla nich jedynie liczby i obrazki na ekranach. Zaniepokojony globalny rząd marsjański bardzo się starał ułagodzić sąsiadów. Wyjaśnił, że Mars posiada rzadką biosferę, a zatem nie może pomieścić tylu osób, co wielka, stara Ziemia. Skłonił też swoje fabryki związane z przemysłem rakietowym do budowy wahadłowców i szybko rozszerzył program przemiany asteroid w latające miasta. Program ten niespodziewanie wykorzystywał zdobycze systemu więzienniczego. Przez wiele lat bowiem za poważniejsze przestępstwa zasądzano karę trwałego wygnania z planety na kolonię asteroidową. W momencie wyroku rząd marsjański przestawał się interesować zesłańcami — o ile nie zamierzali wracać na rodzimą planetę — toteż ci, po pewnym czasie, często przeprowadzali się w inne miejsce. Jedną z tego typu kolonii była Hebe, na którą wysyłano spore grupy ludzi i z której mnóstwo osób już odleciało. Trafiali na ciągle jeszcze rzadko zaludnione księżyce zewnętrzne, wewnętrzne lub jedną z wielu kolonii założonych na wydrążonych asteroidach. Da Vinci i wiele innych spółdzielni produkowały i rozdzielały sprzęt potrzebny przy zaludnianiu kolonii; zresztą mnóstwo organizacji pomagało w tym programie, który — szczerze mówiąc — nie był trudny. Zespoły miernicze znalazły już tysiące odpowiednich ciał na pasie asteroidowym, a na najlepszych zostawili wyposażenie niezbędne do przekształcenia tego świata w kolonię. Potem na jednym końcu asteroidy pracę zaczynał zespół samoodtwarzających się automatycznych koparek — wierciły w skalistym podłożu, wyrzucając większość gruzu w przestrzeń, a resztę zużywając na wytworzenie paliwa dla siebie. Kiedy skalę wydrążono, otwarty koniec przykrywano i sztucznie puszczano asteroidę w ruch, aby siła odśrodkowa dostarczyła wewnątrz odpowiedniej grawitacji. W środku wydrążonych walców zapalano potężne lampy nazywane słonecznymi liniami bądź kropkami słońca; dostarczyły one tyle światła, że osada wyglądała jak podczas marsjańskiego albo ziemskiego dnia. Do światła dopasowywano grawitację, skutkiem czego powstawały małe miasta „ziemskie”, „marsjańskie „i pośrednie — leżące między tamtymi lub gdzieś z boku. Na wielu małych światach eksperymentowano też z bardzo niską grawitacją.

Nowe miasteczka-państwa zawierały sojusze między sobą oraz z założycielską organizacją istniejącą na rodzimej planecie. Panowała równość. W początkowym okresie kolonie niezależne, szczególnie zamieszkane przez marsjańskich zesłańców, żywiły wrogość wobec nowych osadników; pojawiały się nawet próby narzucania statkom kosmicznym opłat przelotowych, tak wysokich, że można je było jedynie określić jako piractwo. Teraz jednak przelatujące przez asteroidowy pas wahadłowce poruszały się z ogromną prędkością i nieco powyżej bądź poniżej płaszczyzny ekliptyki, próbowały bowiem uniknąć pyłu i gruzu, których przybywało, im więcej wydrążono skalnych asteroid. Trudno było żądać od statków zatrzymania się w celu wniesienia opłaty, zwłaszcza że pył mógł je całkowicie zniszczyć, a wówczas winni z pewnością ponieśliby srogie kary. W ten sposób zaniechano pobierania opłat.

Teraz, gdy zarówno Ziemia, jak i Mars odczuwały coraz dotkliwiej problemy populacyjne, marsjańskie spółdzielnie starały się ze wszystkich sił popierać szybki rozwój nowych miast asteroidowych. Budowano również nowe osady namiotowe na księżycach Jowisza i Saturna, a ostatnio także Urana; planowano też satelity Neptuna, a może nawet Plutona. Największe księżyce wewnętrznych gigantów gazowych były ciałami naprawdę dużymi, wręcz małymi planetami i na wszystkich mieszkali teraz ludzie, chętni do wdrażania własnych projektów terraformowania, których długość i intensywność zależała od lokalnej sytuacji. Żadnego z satelitów nie sposób było sterraformować w jednej chwili, ale wszędzie przekształcanie okazało się możliwe, przynajmniej do pewnego stopnia, a w niektórych miejscach odkryto nawet nowe, wspaniałe możliwości. Tytan, na przykład, zaczął tracić swą azotową mgiełkę, kiedy osadnicy mieszkający w namiotach na mniejszych, pobliskich księżycach ogrzali i wypompowali w atmosferę jego powierzchniowy tlen. Poza tym na Tytanie znajdowały się korzystne dla terraformowania substancje lotne i chociaż księżyc znajdował się w wielkiej odległości od Słońca (docierał do niego zaledwie jeden procent nasłonecznienia Ziemi), oświetlał go coraz dłuższy rząd luster, a mieszkańcy zastanawiali się nad możliwością dodatkowego zainstalowania na orbicie swobodnie wiszących deuterowych latarni termojądrowych. Było to wyjście alternatywne wobec zastosowania urządzenia — któremu Saturnianie sprzeciwiali się do tej pory — nazywanego latarnią gazową. Tego typu latarnie krążyły obecnie w górnych partiach atmosfery Jowisza i Urana, gdzie gromadziły, a następnie spalały hel} i inne gazy, tworząc światło odbijane później na zewnątrz przez elektromagnetyczne płytki. Mieszkańcy Saturna nie godzili się na zainstalowanie latarni gazowych, ponieważ nie chcieli ingerować w kształt planety i jej pierścieni.

Marsjańskie spółdzielnie były zatem niezwykle zajęte, pomagając Marsjanom i Ziemianom wyemigrować na jeden z nowych małych światów. W miarę upływu czasu ludzie skolonizowali sto, a później tysiąc asteroidów i maleńkich księżyców; jedni nazywali eksperyment wybuchową diasporą, inni — accelerando. Wiele osób było zainteresowanych emigracją i projekt stale nabierał rozpędu. Wszędzie wokół odczuwało się wzrost poczucia własnych możliwości twórczych ludzkości, jej żywotności i różnorodności. Accelerando — co zrozumiałe — było odpowiedzią ludzi na głęboki kryzys przeludnieniowy, który tak bardzo się ostatnio zaostrzył, że ziemski potop z 2129 roku wydawał się przy nim jak niegroźna powódź spowodowana wylewem rzeki. Taki kryzys mógł stanowić pierwszy krok do ostatecznej katastrofy, po której świat stałby się barbarzyński, pogrążony w chaosie; natomiast idea zaludniania nowych światów niosła w sobie nadzieję na największy w historii ludzkości rozkwit cywilizacji, na nowy renesans.

Wielu historyków, socjologów i innych zawodowych obserwatorów społeczności próbowało wyjaśnić „drżącą „naturę tego najbardziej kłopotliwego ze stuleci. Pewna szkolą historyków, zwana Grupą Potopową, ponownie skupiła się na kwestii wielkiej ziemskiej powodzi, po czym ogłosiła wszem i wobec, że właśnie w owej klęsce żywiołowej sprzed lat tkwi przyczyna nowego renesansu; mówili o wymuszonym skoku na wyższy poziom. Inna szkoła myślicieli opublikowała tak zwane wyjaśnienie techniczne. Ich zdaniem ludzkość przeszła na nowy poziom kompetencji technologicznej; naukowcy twierdzili, że od pierwszej rewolucji przemysłowej ludzie wykonywali taki krok mniej więcej co pięćdziesiąt lat. Grupa Potopowa preferowała termin „diaspora”, Technicy — „accelerando”.

Później, w latach siedemdziesiątych dwudziestego drugiego wieku, marsjańska historyczka nazwiskiem Charlotte Dorsa Brevia napisała i opublikowała dokładną wielotomową metahistorię analityczną (tak w każdym razie nazwała swoje dzieło), w której utrzymywała, że wprawdzie wielka powódź rzeczywiście posłużyła jako coś w rodzaju zapalnika, a postęp techniczny umożliwił podróże po Układzie Słonecznym, jednak ten specyficzny charakter nowego renesansu spowodowała bardziej znacząca zmiana, a mianowicie przejście od jednego rodzaju globalnego systemu społeczno-ekonomicznego do następnego. Badaczka opisała coś, co nazwała „szczątkowym wyłaniającym się kompleksem zachodzących na siebie wzorców”, w którym każda wielka era społeczno-ekonomiczna składała się z niemal równych dwóch części systemu osadzonego jeszcze w przeszłości i tego przyszłego, chociaż oczywiście na nowy system miał wpływ nie tylko okres bezpośrednio go poprzedzający oraz okres po nim następujący; kształtowały one podstawy danego ustroju i z nich brały swój początek jego najbardziej sprzeczne komponenty, jednak dodatkowe ważne cechy pochodziły z wyjątkowo trwałych aspektów starszych ustrojów, a także na razie słabych i niezdecydowanych poglądów, które miały się przyjąć dopiero wiele wieków później.

Typowy przykład — feudalizm. Zdaniem Charlotte, składały się nań cechy szczątkowego systemu absolutnej monarchii religijnej, późniejszego ustroju kapitalistycznego oraz — nie mniej ważne — echa bardziej archaicznego systemu kast plemiennych i słabe zapowiedzi późniejszych humanizmów indywidualistycznych. Konfrontacja tych wszystkich sil nastąpiła dopiero wówczas, gdy szesnastowieczny renesans wszedł w epokę kapitalizmu, na który — jak utrzymywała Charlotte — złożyły się pozostałości kapitalizmu oraz elementy przyszłego porządku społecznego, znacznie później odpowiednio zdefiniowanego, nazywanego przez badaczkę demokracją (Charlotte twierdziła, że obecnie ludzkość — przynajmniej na Marsie — tkwi w samym środku tejże ery demokratycznej). Zatem kapitalizm, tak jak wszystkie epoki, stanowił kombinację dwóch systemów, które bardzo ostro się sobie przeciwstawiały. Tę sprzeczność składowych części ustroju uwydatniły jeszcze bardziej niefortunne do świadczenia j ego „krytycznego cienia”, socjalizmu, który podszywał się pod demokrację, a równocześnie używał metod aktualnie dostępnych, czyli tych samych metod feudalnych, które były tak bardzo rozpowszechnione w samym kapitalizmie; z tegoż powodu oba ustroje skończyły się mniej więcej w ten sam destrukcyjny i niesprawiedliwy sposób, jak ich wspólny poprzednik. Lustrzanym odbiciem feudalnych hierarchii w kapitalizmie były socjalistyczne eksperymenty socjalne, a cala epoka stała się symbolem popisu różnych wersji dynamicznej walki między feudalizmem i demokracją.

Na szczęście z tej kapitalistycznej ery w końcu (na Marsie) wyłoniła się epoka demokracji, która również — idąc za myślowym wzorcem Charlotte — była konglomeratem cech ustroju pozostałego i późniejszego: związanych z systemem kapitalistycznym resztkowych sporów i współzawodnictwa oraz pewnych przyszłych aspektów porządku postdemokratycznego, którego nie sposób było jeszcze scharakteryzować, jako że nigdy nie istniał; Charlotte nazywała go wstępnie Harmonią bądź Powszechną Życzliwością. Tego spekulatywnego skoku udało jej się dokonać częściowo dzięki dokładnym studiom nad związkami różnych spółdzielni ekonomicznych z kapitalizmem, a częściowo przez przyjęcie jeszcze szerszej perspektywy metahistorycznej i rozpoznanie ogólnego ruchu historii (nazywanego przez komentatorów Wielkim Wahadłem Charlotte), który sięgał od dominacyjnych hierarchii u naszych przodków z rzędu naczelnych zamieszkujących sawanny aż po bardzo powolne, niepewne, trudne, niezdecydowane, swobodne powstanie czystej harmonii i równości, które charakteryzują najprawdziwszą demokrację. Charlotte twierdziła, że oba te długoterminowe, kolidujące ze sobą elementy istniały zawsze, tworząc duże wahadło, a równowaga między nimi powoli i nieregularnie zmieniała się przez całą historię ludzkości: hierarchie dominacyjne leżały u podstaw wszystkich istniejących do tej pory ustrojów, jednak równocześnie wartości demokratyczne zawsze stanowiły nadzieję i cel, wyrażając się w poczuciu własnego ja każdego człowieka, a także w jego oburzeniu na układ hierarchiczny, który trzeba było utrzymywać, używając siły. Przez stulecia, im większą moc zyskiwały siły demokratyczne — choć przez długi czas próby wprowadzenia demokracji wydawały się ewidentnie niedoskonałe — tym bliższe osiągnięcia stanu równowagi było wahadło metahistorii. Tym samym, w społeczeństwach niewolniczych, takich jak starożytna Grecja albo Stany Zjednoczone okresu rewolucji, istniało bardzo niewielu ludzi o równych prawach, a było ich znacznie więcej w późniejszych „demokracjach kapitalistycznych „jednym słowem z każdym następnym ustrojem krąg obywateli równych sobie zwiększał się o mniejszy bądź większy procent, aż do chwili obecnej, kiedy równe prawa przyznano nie tylko wszystkim ludzkim istotom (w teorii, w każdym razie), lecz także zwierzętom, a nawet roślinom, czyli ekosystemom i ich elementom. Ten ostatni fakt, nazywany „rozszerzeniem obywatelstwa”, Charlotte uważała za jedną z zapowiedzi nowego układu społecznego, który ma nadejść po aktualnej demokracji, czyli postulowanego przez badaczkę okresu utopijnej „harmonii”. Myśl ta spotkała się z dość nikłym odzewem wśród innych historyków, toteż odległy „upragniony” system Charlotte pozostawał jedynie nieuchwytną hipotezą.

Kiedy Sax Russell czytał ostatnie tomy pracy Charlotte, z wielkim zainteresowaniem ślęcząc nad nie kończącymi się przykładami i tezami (jej praca była naprawdę obszerna), z wypiekami na twarzy odkrywał ogólny wzorzec, dzięki któremu wreszcie zaczynał rozumieć historię, a jednocześnie zastanawiał się, czy ten domniemany wiek powszechnej harmonii i życzliwości kiedykolwiek rzeczywiście nadejdzie; wydawało mu się możliwe, a może nawet prawdopodobne, że w ludzkiej historii istnieje coś w rodzaju asymptotycznej krzywej — jakiegoś „dala balastowego” — która kazałaby ludzkości nawet w epoce demokracji walczyć o lepszy świat, nigdy się nie cofać, ale też nigdy nie posuwać zbyt daleko naprzód. Jednocześnie Sax przypuszczał, że sam ten stan wystarczał dla stworzenia udanej cywilizacji. Wystarczał, by nieść zadowolenie.

Metahistoryczna teoria Charlotte wpłynęła na wiele osób, dostarczając rozwijającej się gwałtownie diasporze swego rodzaju teoretycznych podstaw. Badaczka załączyła małą listę nazwisk historyków, których analizy wpłynęły na bieg historii ich własnej epoki; znaleźli się na niej tacy badacze jak; Platon, Plutarch, Bacon, Gibbon, Chamfort, Carlyle, Emerson, Marks, Spengler i — na Marsie przed Charlotte — Michel Duval. Większość czytelników dzielą historyczki zgadzała się, że kapitalizm stanowił mieszaninę feudalizmu i demokracji, a obecnie panuje era demokratyczna, czyli mieszanina kapitalizmu i harmonii. Ludzie przyznawali też, że ich własna epoka może się jeszcze przekształcić w inną, Charlotte twierdziła bowiem z uporem, że nie ma czegoś takiego jak historyczny determinizm, istnieje natomiast odwieczna ludzka dążność do spełnienia pragnień i nadziei; w takim razie późniejsze rozpoznanie owych nadziei przez analityka stworzyło iluzję determinizmu. Wszystko mogło się zdarzyć: świat mógł popaść w ogólną anarchię albo zmienić się na czas kryzysu w państwo policyjne. Na szczęście zrodziła się demokracja, ponieważ wielkie ziemskie konsorcja metanarodowe poszły w siad Praxis i przekształciły się w spółdzielnie, stanowiące własność pracowników, ludzi, którzy kontrolowali własną pracę. W ten sposób zrealizowano marzenia.

Społeczeństwu demokratycznemu udało się osiągnąć coś, czego poprzedni ustrój nigdy nie zdołał dokonać, czyli przeżyć okres hipermaltuzjański. Teraz, w dwudziestym drugim wieku, ludzie zaczęli pojmować tę fundamentalną przemianę z jednego systemu społecznego w następny; osiągnęli równowagę, ażeby zaadaptować się do nowych warunków. Wszyscy wiedzieli, że w demokratycznej gospodarce spółdzielczej stawki są wysokie, wszyscy czuli się odpowiedzialni za los zbiorowości i wszyscy korzystali z szalonego wybuchu skoordynowanej budowy nowych światów, co miało miejsce w całym Układzie Słonecznym.

Kwitnąca cywilizacja rozwijała się nie tylko na zewnątrz Układu Słonecznego, ale również na wewnętrznych planetach. Czując przypływ energii i śmiałości, ludzkość pracowała także nad strefami, które dotąd uważano za nie nadające się do zamieszkania. Obecnie Wenus przyciągała nowych terraformerów, którzy pod wodzą Saxa Russella kontynuowali pracę nad przemieszczeniem wielkich zwierciadeł marsjańskich i opracowali wspaniałą wizję ostatecznego zaludnienia tej planety, w wielu kwestiach uznawanej za siostrę Ziemi.

Nawet na Merkurym powstało miasto, chociaż sporo osób zdawało sobie sprawę z tego, że terraformowanie owej planety było znacznie ograniczone ze względu na zbyt bliską odległość od Słońca. Okres obrotu Merkurego wokół osi trwa pięćdziesiąt dziewięć ziemskich dni, a jego rok — osiemdziesiąt osiem, toteż trzy jego dni równały się dwóm latom i wzorzec ten nie był zbiegiem okoliczności, ale wiązał się z pływami, tak jak wpływ Księżyca na Ziemię. Kombinacja tych dwóch ruchów wirowych spowodowała, że pierwsza planeta od Słońca bardzo powoli przemierzała swoją dobę słoneczną, podczas której dzienna półkula nagrzewała się o wiele za bardzo, a na nocnej panował niezwykły chłód. Samotne miasto miało zatem kształt ogromnego pociągu, pędzącego wokół planety po torze ułożonym na pięćdziesiątej piątej szerokości północnej. Szyny wykonano ze stopu metalowo-ceramicznego, stanowiącego pierwszą z wielu alchemicznych sztuczek dokonanych przez merkuriańskich fizyków; stop wytrzymywał osiemset stopni Kelvina, najwyższą ciepłotę, jaka panowała w środku słonecznej półkuli. Samo miasto, o nazwie Terminator, przemieszczało się po torach z prędkością około trzystu kilometrów na godzinę, dzięki czemu nie istniał dla niego terminator planety, strefa cienia przedświtu, która niemal na całym terenie miała około dwudziestu kilometrów szerokości. Lekka rozszerzalność torów wystawionych na poranne słońce dalej na wschodzie kierowała miasto ku zachodowi, gdzie „odpoczywało „w szczelnie dopasowanych osłonach izolujących, ukształtowanych w taki sposób, aby mogło się bez problemów przesuwać dalej, z dala od miejsca rozszerzenia. Ten ruch był tak potężny, że opór wobec niego w innej części osłony wyzwalał równie duże ilości energii elektrycznej, co kolektory słoneczne, które ciągnęły miasto, stojąc na samym szczycie wysokiej Ściany Świtu i chwytając tam pierwsze promienie słońca. Nawet dla społeczeństwa, w którym energia była tania, Merkury stanowił planetę wyjątkową, dołączył więc do światów mieszkalnych i stał się jednym z najjaśniejszych.

Każdego roku zaludniano sto następnych ciał; były rozmaite — latające miasta, male miasta-państwa — i każde z nich miało własny statut, osadniczą mieszaninę, charakterystyczny krajobraz i styl.

Mimo dynamicznie rozwijającej się cywilizacji i przekonania o wspaniałości accelerando, w powietrzu czuło się napięcie, innymi słowy: grożące niebezpieczeństwo. Powstały wprawdzie nowe budowle, kwitła emigracja, kolonizacja i zaludnianie, a jednak na Ziemi ciągle żyło osiemnaście miliardów ludzi, natomiast na Marsie — osiemnaście milionów; używając przenośni, półprzepuszczalna membrana między tymi dwiema planetami była maksymalnie naprężona od jednostronnego, osmotycznego nacisku demograficznego braku równowagi. Stosunki Ziemi z Marsem pozostawały napięte i wiele osób obawiało się, że maleńkie przekłucie tej wybrzuszonej w jedną stronę błony może spowodować jej rozerwanie. W obecnej nerwowej sytuacji historia nie dawała zbyt wiele pociechy. Wprawdzie do tej pory jeszcze jakoś sobie radzili, ale wiadomo było, że na żaden tego typu kryzys ludzkość nigdy nie reagowała długoterminowym, logicznym, konsekwentnym i rozsądnym planem; zawsze wcześniej wybuchało masowe szaleństwo. Ludzie niewiele się przecież zmienili, byli właściwie tymi samymi istotami, które w poprzednich stuleciach w obliczu konieczności utrzymania się przy życiu i przetrwania, bez zastanowienia nawzajem się mordowały. Istniało niebezpieczeństwo, że ponownie może dojść do tragedii.

Zatem ludzie budowali, kłócili się, coraz bardziej denerwowali, niespokojnie czekali, aż najstarsi ze starców umrą, a każdemu napotkanemu dziecku rzucali twarde spojrzenia. Renesansowi nie towarzyszyła więc radość. Wszyscy żyli szybko i o krok od wybuchu; tę epokę, Accelerando, nazywano czasem obłędnym złotym wiekiem. I nikt nie potrafił przewidzieć, co się zdarzy.


Zo siedziała na tyłach sali pełnej dyplomatów i wypatrywała przez okno na Terminator, owalne miasto, które majestatycznie toczyło się po przeklętych nieużytkach Merkurego. Półelipsoidalna przestrzeń pod wysoką, przezroczystą miejską kopułą była idealna dla lotniarzy, lokalne władze zakazały jednak tego sportu, uważając, że jest zbyt niebezpieczny — był to jeden z wielu panujących tu faszystowskich zakazów… Państwo jako opiekun, a człowiek w nim… Typ, który Nietzsche tak trafnie nazywał „mentalnością niewolnika”, ciągle istniał i miał się dobrze pod koniec dwudziestego drugiego stulecia; w dodatku niemal wszędzie, bowiem system hierarchiczny powstawał we wszystkich nowych prowincjonalnych koloniach: na Merkurym, na asteroidach, na najdalszych ciałach Układu Słonecznego — wszędzie z wyjątkiem wspaniałego Marsa.

Tu, na Merkurym, sytuacja była wyjątkowo nieprzyjemna. Spotkania mieszkańców planety z marsjańską delegacją odbywały się w Terminatorze od tygodni i Zo była już zmęczona zarówno samymi zebraniami, jak i merkuriańskimi negocjatorami, kastową grupą zarozumiałych oligarchicznych mułłów, hardych, a równocześnie fałszywie przymilnych, którzy jeszcze nie zrozumieli nowego układu na świecie. Zo chciała zapomnieć o nich, wrócić do domu i oddać się lataniu.

Z drugiej strony, ponieważ do tej pory udawała niższą asystentkę, była osobą nic nie znaczącą w obradach. Teraz, gdy negocjacje nieuchronnie zmierzały do nieudanego końca i zapowiadało się, że z powodu uporu i tępoty tych szczęśliwych niewolników, strony odejdą z niczym, nadeszła wreszcie kolej Zo. Kiedy po zebraniu wszyscy zaczęli się rozchodzić, poprosiła o spotkanie na osobności asystenta głównego przywódcy Terminatora, nazywanego dość obrazowo Lwem Merkurego. Młody mężczyzna, były Ziemianin, zgodził się — Zo znacznie wcześniej nabrała pewności, że jest nią zainteresowany — i wycofali się na jeden z zewnętrznych tarasów biur zarządu miasta.

Zo położyła rękę na ramieniu mężczyzny i powiedziała uprzejmie:

— Bardzo się niepokoimy, że jeśli Merkury i Mars nie zawrą trwałego porozumienia, Ziemia wejdzie między nas klinem i obróci przeciwko sobie. Stanowimy dwa największe skupiska metali ciężkich, jakie pozostały w Układzie Słonecznym, i im bardziej rośnie obszar zamieszkany przez ludzi, tym cenniejsze stają się obie nasze planety. Proszę zauważyć, jak intensywnie rozwija się cywilizacja. Epoka, w której żyjemy, to Accelerando. Metale są coraz bardziej wartościowe.

Merkurego określano obecnie mianem naturalnego zapasu metali. Istniały naprawdę pokaźne pokłady, chociaż miano spore trudności z eksploatacją. Planeta była zaledwie nieco większa od ziemskiego księżyca, jednak jej grawitacja prawie dorównywała marsjańskiej, co wyraźnie świadczyło o ciężkim, żelaznym jądrze i istnieniu — tuż pod pokiereszowaną meteorytami powierzchnią — mnóstwa niezwykle cennych metali.

— No i…? — ponaglił ją młody mężczyzna.

— Czujemy, że istnieje potrzeba stworzenia bardziej formalnego…

— Kartelu?

— Spółki.

Młody Merkurianin uśmiechnął się.

— Nie martwimy się o to, że ktoś nas może podjudzić przeciwko wam.

— No cóż, my się martwimy.

Po raz pierwszy od początku kolonizacji Merkurego, pozycja planety wydawała się równa marsjańskiej. Koloniści nie tylko posiadali metale, ale — ponieważ Merkury leżał tak blisko Słońca — mieli możliwość korzystania z wielkiej ilości energii słonecznej. Już sam opór istniejący między osłonami izolującymi miasto i budowanymi przez mieszkańców rozległymi torami tworzył tak ogromne jej ilości, że planeta zużywała jedynie niewielki procent słonecznego potencjału; kolektory umieszczone na merkuriańskiej orbicie przesyłały pewną jego ilość nowym koloniom położonym na zewnętrzu Układu Słonecznego. Od pierwszego szeregu szynowych wagoników w 2142 roku, poprzez budowę Terminatora trwającą przez lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte i siedemdziesiąte dwudziestego drugiego wieku mieszkańcy pierwszej planety od Słońca uważali się za bogaczy.

Teraz był jednakże rok 2181 i wynaleziono różne rodzaje energii termojądrowej, toteż moc znacznie potaniała. Nikogo też nie trapiły problemy z oświetleniem, odkąd zbudowano tak zwane satelity lampowe oraz latarnie gazowe, które spalały się w górnych partiach atmosfery gazowych gigantów. Skutkiem tego, bogate słoneczne zasoby Merkurego pozostawały nie wykorzystane. Planeta posiadała teraz jedynie cenne metale, lecz była uważana za okropne „gorąco-zimne” miejsce, nieprzyjemny przydział. No i była w zasadzie niemożliwa do sterraformowania.

Zo bez zbytniej subtelności przypomniała swemu młodemu rozmówcy te kwestie, mówiąc o „upadku ich fortuny” i sugerując, że Merkury musi podjąć współpracę z najbliższymi sojusznikami w Układzie.

— W przeciwnym razie, ryzyko ponownej dominacji Ziemi jest całkiem realne — dodała.

— Ziemia za bardzo się zaplątała we własne problemy, aby narażać innych — oświadczył młodzieniec.

Zo pokręciła głową.

— Im w gorszych tarapatach jest Ziemia, tym większe niebezpieczeństwo grozi koloniom. Dlatego właśnie się martwimy. Żywimy też obawy, że jeśli nie zechcecie zawrzeć z nami stosownych umów… może będziemy musieli zbudować własne krążące miasto i tory na waszej planecie, na przykład na południowej półkuli. Tam, gdzie znajdują się jedne z najlepszych pokładów metali.

Słowa Zo zaszokowały młodego mężczyznę.

— Musicie zwrócić się do nas o pozwolenie.

— Czyżby?

— Bez naszej zgody nie może powstać żadne miasto na Merkurym.

— Tak, a co nam zrobicie?

Młodzieniec milczał.

— Każdy może robić, co chce, nieprawdaż? — rzuciła Zo. — Taka jest rzeczywistość.

Jej rozmówca zastanowił się.

— Nie wystarczy wam wody.

Istotnie. Na zapasy wody Merkurego składały się jedynie małe lodowe pola, leżące we wnętrzach kraterów na obu biegunach, które stale pozostawały w cieniu. Te kraterowe lodowce zawierały wystarczająco dużo wody dla potrzeb Terminatora, jednak nie więcej.

— Kilka komet skierowanych na bieguny znacznie zwiększy jej ilość.

— Chyba żeby ich upadek spowodował wyparowanie całej wody z biegunów! Nie, to się wam nie uda! Lód w polarnych kraterach stanowi tylko maleńki ułamek wody z komet, które przez miliardy lat bombardowały całą planetę. Większość wody wyparowała w przestrzeń albo spaliła się tuż po uderzeniu. To samo się stanie, jeśli komety uderzą tam teraz. Czysta strata.

— Programiści AI biorą pod uwagę wszystkie rodzaje możliwości. Zawsze można spróbować i zobaczyć, co się zdarzy.

Młody Merkurianin cofnął się o krok. Czuł się znieważony. I miał rację, bowiem chyba nie istniała możliwość dosadniejszego wyrażenia groźby. Tyle że w etyce niewolnika dobro i głupota oznaczały mniej więcej to samo, toteż gdy się chciało kogoś takiego zastraszyć, trzeba mu było mówić wprost. Z twarzy Zo nie znikało zdecydowanie, chociaż w oburzeniu młodzieńca było coś zabawnego; wyglądał niczym postać z commedii dęli’arte. Zo zbliżyła się do niego, podkreślając różnicę wzrostu; była od niego pół metra wyższa.

— Przekażę Lwu pani informację — mruknął przez zaciśnięte zęby.

— Dzięki — odparła Zo, po czym pochyliła się i pocałowała mężczyznę w policzek.

Ci niewolnicy stworzyli sobie zamkniętą rządzącą kastę fizyków-księży, którzy izolowali się od pozostałych mieszkańców, lecz — jak w każdej dobrej oligarchii — ich zachowanie (a zwłaszcza politykę zagraniczną) stosunkowo łatwo było przewidzieć. Asystenci rządzących, będący równocześnie „przedstawicielami na zewnątrz”, świetnie rozumieli polecenia swoich potężnych szefów, a nawet potrafili bezbłędnie działać bez ich wskazówek.

Zo była już pewna, że przymierze zostanie zawarte, opuściła więc biura i zadowolona ruszyła schodkowymi uliczkami przy Ścianie Świtu. Osiągnęła swój cel, istniało więc spore prawdopodobieństwo, że jej delegacja wkrótce wróci na Marsa.

Weszła do marsjańskiego konsulatu, który znajdował się w połowie ciągnącej się wzdłuż Ściany drogi, i wysłała wiadomość do Jackie, że wykonała następny krok. Potem wyszła na balkon, by zapalić.

Pod wpływem papierosa nasączonego kwasem chromotropowym przed oczyma Zo zafalowała kolorowa wizja i małe, leżące w dole miasto zmieniło się nagle w dość oszałamiającą, fowistyczną fantazję. Przy Ścianie Świtu wyrastała uliczka tarasowa zbudowana z coraz węższych pasów, aż do najwyższych budynków (czyli, naturalnie, biur władców miasta) stanowiących aktualnie jedynie linię okien pod Wielkimi Wrotami i przezroczystą kopułą nad nimi. W dole, pod zielonymi koronami drzew kuliły się dachy i balkony; wielobarwne podłogi i ściany balkonów wyglądały jak mozaiki. Dachy domów ustawionych na owalnej płaszczyźnie — na niej znajdowała się większa część miasta — były większe i bliżej siebie. Zieleń roślin uprawnych jarzyła się w świetle odbitym od filtrowa nych zwierciadeł w kopule. Całość wyglądała jak duże jajko Faberge’a: kolorowe i, jak wszystkie miasta, na swój sposób ładne. Ale być uwięzionym wewnątrz czegoś takiego… obruszyła się Zo. Cóż, nie pozostawało jej nic innego, jak tylko spędzić te kilka godzin możliwie najprzyjemniej. Później otrzyma wiadomość, że może wrócić do domu. W końcu człowiek musi mieć przecież jakieś obowiązki…

Zeszła schodkową uliczką przy Ścianie do kafeterii „Le Dome”, gdzie odbywało się przyjęcie. Poza Miguelem, Arlene i Xerxesem miała w nim wziąć udział grupa kompozytorów, muzyków, pisarzy i innych artystów oraz estetów. Zwariowana gromadka! Wszystkie kratery Merkurego nazwano kilka wieków temu na cześć najsłynniejszych ziemskich artystów, toteż gdy Terminator toczył się po powierzchni, mijał Dürera, Mozarta, Fidiasza, Purcella, Turgieniewa i Van Dycke’a, a w innych miejscach planety znajdowały się też kratery: Beethovena, Imhotepa, Mahlera, Matisse’a, Murasakiego, Miltona i Marka Twaina; Homer i Holbein stykali się stożkami. Podczas nadawania nazw umniejszono znaczenie wielu twórców, Owidiusz kulił się pod stożkiem o wiele większego Puszkina, Goya „przyduszał” Sofoklesa, Van Gogh znajdował się wewnątrz Cervantesa, a środek Chao Mengfu wypełniał lód. I tak dalej, kapryśnie i przypadkowo, jak gdyby przedstawiciele komitetu Międzynarodowego Związku Astronomicznego którejś nocy upili się na wesoło i rzucali strzałki z nazwami na mapę planety; istniał nawet „ślad” tego przyjęcia — ogromna, stroma pochyłość o nazwie Pourquoi Pas.

Zo całkowicie pochwalała tę metodę, jednak artyści, którzy aktualnie mieszkali na Merkurym, uważali ją za katastrofalną. Stale konfrontowali wielkość kraterów z ziemskim, praktycznie niemożliwym do porównania kanonem i wszystko ich niepokoiło. Na przyjęciach jednak czuło się atmosferę wielkości, w której Zo całkiem dobrze się czuła.

Tego wieczoru, po wypiciu znaczącej ilości alkoholu w „Dóme” (w tym czasie Terminator toczył się między Strawińskim i Vyasa), grupa artystów wyruszyła na pijacki obchód miasta po wąskich, bocznych uliczkach. Kilka przecznic od kafeterii natknęli się na ceremonię mitraistów albo zoroastrian, w każdym razie jakichś czcicieli słońca, którzy mieli spore wpływy w lokalnym rządzie. Gwizdy przeszkadzających w zebraniu artystów szybko doprowadziły do starcia, a w chwilę później przedstawiciele grupy z „Dome” musieli uciekać, aby uniknąć aresztowania przez lokalną policję, którą nazywali spasspolizei.

Pojechali do „Odeonu”, skąd wyrzucono ich za nieodpowiednie zachowanie, więc krążyli po bocznych pasażach dzielnicy rozrywek i tańczyli przed barem, z którego dochodziły kiepskie i zbyt głośne dźwięki muzyki industrialnej. Zo jednak coś nie pasowało, a wymuszona wesołość widniejąca na spoconych twarzach artystów wydała jej się zbyt patetyczna.

— Pojedźmy za miasto — zasugerowała. — Wyjdźmy na powierzchnię i obejrzyjmy świt.

Jedynie Miguel okazał zainteresowanie jej propozycją. Pozostali od tak dawna mieszkali pod kopułą, że niemal już zapomnieli o istnieniu terenu wokół miasta. Miguel jednak wiele razy przyrzekał Zo, że zabierze ją na powierzchnię i teraz, gdy jej pobyt zbliżał się do końca, postanowił wreszcie — może z nudów — spełnić swoją obietnicę.


Tory Terminatora — gładkie, szare walce — ciągnęły się w nieskończoność. Nad podłożem utrzymywały je ustawione co kilka metrów grube słupy. Miasto sunęło majestatycznie na zachód, mijając małe stacjonarne perony, z których można było zejść do podziemnych pomieszczeń przerzutowych. Tam znajdowały się drogi startowe kosmolotów i przejścia do kraterowych stożków. Oczywiście, nie każdy mógł opuścić miasto, na szczęście Miguel miał przepustkę, toteż jemu i Zo szybko udało się przekroczyć południową bramę, przejść śluzę powietrzną i dotrzeć do podziemnej stacji o nazwie Hammersmith. Założyli wielkie, choć giętkie skafandry kosmiczne i przez zewnętrzną śluzę wyszli do tunelu, który prowadził na zapyloną powierzchnię Merkurego.

Otoczenie Zo zmieniło się nagle w jednolitą, skromną pustynię w barwach czerni i szarości. Na tym tle pijany chichot Miguela drażnił młodą Marsjankę bardziej niż zwykle, ściszyła więc niemal do zera interkom w hełmie i teraz słyszała zaledwie cichy szum.

Spacer na wschód od miasta był niebezpieczny (nawet stanie w miejscu wydawało się ryzykowne), oni jednak pragnęli spojrzeć w słońce. Ruszyli na południowy zachód z zamiarem obejścia miasta; Zo kopała kamienie, żałując, że nie może polatać nad tym czarnym światem; prawdopodobnie można by wykorzystać specjalne, lekkie rakiety, ale z tego, co wiedziała, nikt nie okazywał zainteresowania. Posuwali się więc z mozołem, nie przestając z uwagą spoglądać na wschód. Słońce bardzo szybko wzeszło ponad horyzont i teraz znajdowało się nad nimi. W ultrarzadkiej neonowo-argonowej atmosferze wzniecone bombardowaniem elektronowym drobne cząsteczki pyłu zmieniły się pod wpływem słońca w nikłą, białą mgiełkę. Widoczny za wędrowcami wierzchołek Ściany Świtu wyglądał jak płomień czystej bieli, na który nie można było patrzeć nawet przez ciężkie, częściowo przyciemnione maski na twarz.

Nagle skalisty, płaski horyzont w pobliżu Krateru Strawińskiego, który rozciągał się na wschodzie przed idącymi, przybrał barwę srebrną. Zachwycona Zo wpatrzyła się w fosforyzującą, tańczącą linię: korona słońca wyglądała jak pożar dziwnego srebrnego lasu tuż ponad horyzontem. Marsjankę ogarnął równie wspaniały humor i gdyby tylko mogła, chętnie niczym Ikar wzleciałaby w słońce. Czuła się jak ćma, która pragnie płomienia — był to jakiś rodzaj erotycznego w sensie duchowym głodu i Zo mimowolnie krzyczała niczym podczas orgazmu: „taki ogień, taki ogień, takie piękno!”. W Terminatorze nazywano podobne zachowanie słoneczną ekstazą i nazwa ta była absolutnie adekwatna. Miguel czuł się podobnie i z szeroko rozpostartymi ramionami zeskakiwał ze szczytów głazów w kierunku wschodnim. Ikar, który samodzielnie próbuje wystartować…

Wreszcie jakoś niezgrabnie opadł na powierzchnię, w pył, a wówczas Zo usłyszała jego wrzask, chociaż niemal wyłączyła głos w interkomie. Pobiegła do swego towarzysza i zauważyła, że jego noga zgięta jest w kolanie pod nienormalnym kątem. Zo krzyknęła przerażona, po czym uklęknęła u boku mężczyzny. Mimo skafandra czuła, jak lodowate jest podłoże. Pomogła Miguelowi wstać, a następnie skłoniła go, by otoczył ją ramieniem, wreszcie włączyła głos w interkomie i usłyszała głośne jęki.

— Zamknij się — rzuciła. — Skoncentruj się na drodze.

Wpadli we wspólny rytm i skacząc posuwali się na zachód za cofającą się Ścianą Świtu; szczyt jej wysokiej stożkowatej krzywizny ciągle jeszcze się żarzył, ale odsuwała się od wędrowców, nie mieli czasu do stracenia. Stale upadali. Gdy po raz trzeci dotknęli zapylonej powierzchni, a krajobraz stał się oślepiającą mieszaniną nie zmąconych innymi barwami bieli i czerni, Miguel krzyknął z bólu, a następnie wykrztusił przerywanym głosem:

— Idź, Zo, ocal siebie! Nie ma powodu, żebyśmy tu umarli oboje!

— Och, pieprzyć to — mruknęła Marsjanka, podnosząc się.

— Idź!!!

— Nie! Zaniknij się, spróbuję cię ponieść.

Zo oszacowała, że Miguel waży mniej więcej tyle, ile ważyłby na Marsie — około siedemdziesięciu kilogramów wraz ze skafandrem — i że niesienie go było bardziej kwestią równowagi niż siły. Mimo iż nadal bełkotał histerycznie („Pozwól mi odejść, Zo, prawda to piękno, piękna prawda, to wszystko, co wiesz i wszystko, co musisz wiedzieć”), pochyliła się nad nim, wsuwając ręce pod jego plecy i kolana. Ruch ten spowodował jego krzyk.

— Zamknij się! — wrzasnęła. — Oto prawda i dlatego jest piękna. — Później Zo roześmiała się, biegnąc z mężczyzną w ramionach.

Ponieważ trzymała go przed sobą, zasłaniał jej widok powierzchni tuż przed nimi, patrzyła więc w górę, w połyskującą czerń. Oczy zalewał jej pot. Droga była trudna i Zo dwukrotnie upadła, posuwała się jednak dalej, z dobrą prędkością zbliżając się z powrotem do miasta.

Nagle poczuła promienie słońca na plecach. Były jak ukłucia igiełek, przebijały się nawet przez izolowany skafander. Zalała ją solidna fala adrenaliny i oślepiło światło. Na wschodzie przez chwilę pojawiła się jakaś dolina, ale wkrótce nastąpił powrót pstrokatej mozaiki ogromnej jasności i mroku; szalony światłocień. Potem, z wolna, świat wrócił do właściwego terminatora, wszystko stało się zacienione i przyćmione z wyjątkiem gorejącej ściany miasta, płonącej daleko w górze. Zo z trudem łapała powietrze, pociła się potężnie, rozgrzana bardziej biegiem niż słońcem. Pomyślała, że widok tego rozżarzonego łuku na szczycie miasta wystarczy, by zostać mitraistą.

Rzecz jasna, nawet kiedy miasto znalazło się tuż nad nią, nie istniała możliwość natychmiastowego wejścia do niego. Zo musiała biec obok, ku najbliższej stacji podziemnej. Całkowicie skoncentrowała się na biegu. Czas płynął, od wysiłku zaczęły ją boleć zmęczone mięśnie. W górze, przed sobą, na horyzoncie dostrzegła drzwi we wzgórzu obok torów i przyspieszyła, biegnąc po wygładzonym regolicie. Gwałtownie zastukała w drzwi, po czym ktoś wpuścił ich do komory powietrznej, a później do wnętrza. Tam próbowano ich zatrzymać, ale Zo tylko się roześmiała na spasspolizei, zdjęła swój hełm, potem Miguelowi i wielokrotnie ucałowała łkającego z powodu własnej niezdarności mężczyznę, który tak był skupiony na własnym bólu, że nawet nie zauważył, iż nadal trzyma się Zo niczym tonący człowiek ratownika. Marsjanka zdołała się uwolnić z rozpaczliwego uścisku dopiero wówczas, gdy lekko klepnęła Miguela w bolące kolano. Aż zaskowyczał, a ona roześmiała się głośno. Wiedziała, że w jej ciele szaleje adrenalina, czuła się wspaniale, lepiej niż podczas orgazmu. Zdawała sobie sprawę, że chwila jest cenna i całowała Miguela raz za razem, chociaż w ogóle tego nie zauważał. Wreszcie zwróciła się do spasspolizei, krzykiem powiadamiając ich o swoim statusie dyplomatycznym i potrzebie pośpiechu.

— Dajcie mu jakieś leki, głupcy — rzuciła. — Wahadłowiec na Marsa odlatuje dziś wieczorem, muszę na niego zdążyć.

— Dziękuję ci, Zo! — krzyknął Miguel. — Dziękuję! Uratowałaś mi życie!

— Uratowałam swoją drogę do domu — odparła i roześmiała się na widok jego miny. Wróciła i jeszcze raz go pocałowała. — Raczej ja powinnam tobie podziękować! Taka przyjemność! Dziękuję ci, dziękuję.

— Nie, to ja tobie dziękuję.

— Nie, ja tobie.

Mimo bólu uśmiechnął się.

— Kocham cię, Zo.

— I ja ciebie kocham.

Musiała się jednak spieszyć, aby nie przegapić wahadłowca.


Wahadłowiec był impulsową rakietą termojądrową, toteż dotarł na Ziemię już w dwa dni później. Jego pasażerowie niemal cały czas (z wyjątkiem momentów koziołkowania) spędzili w całkiem przyzwoitej grawitacji.

Teraz, gdy Układ Słoneczny z pozoru nagle się „skurczył”, wszystko się zmieniło. Między innymi dzięki nowemu napędowi do podróży rakietowych Wenus przestała być potrzebna jako dźwignia grawitacyjna, toteż wahadłowiec Zo o nazwie „Nike z Samotraki” jedynie przypadkowo przeleciał bardzo blisko zacienionej strony planety. Podczas przelotu Marsjanka wraz z innymi pasażerami stała w sali balowej z dużym sufitowym iluminatorem i patrzyła w górę. Chmury w rozgrzanej atmosferze planety były ciemne, a sama Wenus pojawiła się w postaci szarego kręgu na tle czarnej przestrzeni. Terraformowanie planety postępowało szybko; Wenus znajdowała się w cieniu parasola powstałego ze starej marsjańskiej soletty, która po obróceniu zwierciadeł pełniła odmienną funkcję niż poprzednio — zamiast przekazywać światło na planetę, odbijała je i Wenus toczyła się teraz w ciemnościach.

Był to pierwszy etap projektu terraformowania, który wiele osób uważało za naprawdę szalony. Na Wenus nie było wody, miała natomiast niesłychanie gęstą, przegrzaną atmosferę dwutlenkowo-węglową, okres obrotu wokół osi dłuższy niż jej rok oraz temperatury powierzchniowe, które topiły ołów i cynk. Z pewnością nie była to zbyt obiecująca konfiguracja wstępnych warunków, jednak ludzie i tak postanowili spróbować, ponieważ zawsze usiłowali realizować własne pomysły, nawet jeśli ich wykonanie zakrawało na cud; Zo uważała ten fakt za wspaniały. Naukowcy, którzy zainicjowali projekt, twierdzili wręcz, że Wenus można sterrafbrmować nawet szybciej niż Marsa. Prognoza ta stanowiła wynik obserwacji niezwykłych efektów, które spowodowała całkowita rezygnacja ze światła słonecznego: temperatura w gęstej dwutlenkowo-węglowej atmosferze (dziewięćdziesiąt pięć barów przy powierzchni!) obniżała się przez ostatnie pół wieku o pięć stopni Kelvina rocznie. Spodziewano się, że wkrótce zacznie padać tak zwany wielki deszcz i w zaledwie dwieście lat wszystkie niższe partie powierzchni planety pokryje dwutlenek węgla w postaci lodowców z suchego lodu. Wówczas tenże lód terraformerzy pokryją izolującą warstwą diamentowej powłoki albo styropianu i po odpowiednim zabezpieczeniu można będzie stworzyć oceany. Wodę należało dostarczyć z zewnątrz, ponieważ naturalne zapasy Wenus pokryłyby centymetr lub mniej. Wenusjańscy terraformerzy, mistycy nowego rodzaju viriditas, negocjowali aktualnie z Ligą Saturniańską kwestię praw do lodowego księżyca Enceladusa, który mieli nadzieję sprowadzić na orbitę wenusjańską i rozbić podczas kolejnych przejść przez atmosferę. Woda tego księżyca po opadnięciu na planetę powinna stworzyć płytkie oceany na około siedemdziesięciu procentach powierzchni, całkowicie pokrywając zakryte lodowce dwutlenkowo-węglowe. Pozostałaby atmosfera tlenowo-wodorowa, później przez parasol wpuszczono by trochę światła i na dwóch wypukłych kontynentach: Isztar i Afrodycie można by założyć kolonie. Wówczas wenusjańskich naukowców czekałoby „jedynie” rozwiązanie tych wszystkich problemów terraformowania, z którymi zmagał się Mars, a także — dodatkowo — długoterminowy, specyficznie wenusjański problem usunięcia w jakiś sposób z planety lodowych warstw dwutlenkowo-węglowych oraz zwiększenie prędkości ruchu wirowego planety, aby uzyskać rozsądny cykl dzienny; przez jakiś czas dnie i noce można by ustalać, używając parasolajako gigantycznej kulistej żaluzji, jednak na dłuższą metę naukowcy nie chcieli się opierać na czymś tak kruchym. Wyobrażając to sobie, Zo zadrżała: za kilka stuleci na Wenus będzie istniała zarówno biosfera, jak i cywilizacja, zaludnione zostaną oba kontynenty, piękna Rozpadlina Diany stanie się prawdziwą doliną, pojawią się miliardy ludzi i zwierząt… Aż tu nagle, pewnego dnia parasol przekrzywi się i z krótkim syknięciem cały świat się spali. Niezbyt przyjemna perspektywa. Dlatego już teraz, na długo zanim „wielki deszcz” solidnie zaleje i oczyści tę planetę, terraformerzy starali się instalować na równoleżnikach Wenus metaliczne zwoje, które w danym momencie — gdy flota zasilanych słonecznie generatorów zostanie umiejscowiona na zmiennych orbitach wokół planety — przekształcą Wenus w twornik gigantycznego silnika elektrycznego. Magnetyczne siły silnika stworzą moment obrotowy, który zwiększy prędkość wirowania planety. Projektanci systemu twierdzili, że niemal w tym samym czasie, jaki zabierze schłodzenie atmosfery i strącenie wody do oceanów, rozpęd tego „silnika Dysona” zdoła przyspieszyć rotację Wenus wystarczająco, aby dzień na planecie trwał tydzień. A więc za jakieś trzysta lat świat ten będzie wyglądał zupełnie inaczej. Oczywiście powierzchnia zostanie intensywnie zerodowana i stanie się bardzo wulkaniczna, z dwutlenkiem węgla uwięzionym pod morzami w każdej chwili gotowymi wybuchnąć i zatruć mieszkańców, a dni długości tygodnia — ugotować ich bądź zamrozić… Niemniej jednak na Wenus zamieszkają ludzie, a wszystko będzie obnażone, surowe i nowe.

Plan był szalony. Ale i piękny. Zo patrzyła w górę przez sufit sali balowej na szary glob w fazie między kwadrą a pełnią i z podniecenia, przerażenia i podziwu przeskakiwała z jednej stopy na drugą, mając nadzieję, że dostrzeże miganie małych kropek — księżyców nowej asteroidy, stanowiących siedzibę mistyki terraformującej, albo koronę łuku odbitego od pierścieniowego zwierciadła, które kiedyś należało do Marsa. Niestety nie miała szczęścia; widziała tylko szary dysk zacienionej gwiazdy wieczornej. Był on jednakże znakiem naukowców, którzy podjęli się zadania przekształcenia ludzkości w coś w rodzaju boskich bakterii, którzy myśleli o nowych światach i z całych sił starali się przygotować teren dla następnych pokoleń, a równocześnie tym prawie kalwińskim masoheroizmem pomniejszali najwspanialszy układ we wszechświecie i poddawali marsjański projekt parodystycznej trawestacji, tworząc nowy, równie wspaniały plan. Jesteśmy drobinkami w kosmosie, pomyślała Zo, drobinkami! Może i tak, ale jakież wspaniałe idee mieli ludzie! A człowiek zrobi w imię własnych idei wszystko!


Nawet odwiedzi Ziemię. Parujące, skwaśniałe, zapowietrzone ludzkie mrowisko, które po uszy tkwiło w kłopotach. W przeraźliwej historycznej brei nieprzerwanie odbywało się paniczne rozmnażanie; szczyt hipermaltuzjańskiego koszmaru. Ziemia była gorąca, wilgotna i ciężka, a jednak (a może właśnie z tego powodu) stanowiła wspaniałe miejsce na wizytę. Zresztą Jackie chciała, aby Zo spotkała się z kilkoma osobami w Indiach, młoda Marsjanka wsiadła więc na „Nike”, a później przesiadła się na marsjański wahadłowiec na Ziemię.

Zanim jednak udała się do Indii, odbyła pielgrzymkę na Kretę, pragnęła bowiem zobaczyć ruiny, które tutaj ciągle jeszcze nazywano minojskimi (Zo nauczono w Dorsa Brevia, że powinna je określać mianem ariadyjskich). W końcu to właśnie Minos zniszczył starożytny matriarchat, toteż jedną z wielu parodii ziemskiej historii był fakt, że zniszczoną cywilizację nazywano na cześć niszczyciela. Na szczęście, nazwy można zmieniać…

Założyła wypożyczony skafander nazywany „skórnym szkieletem”, stworzony dla gości spoza planety, którym nie odpowiadała wysoka ziemska grawitacja. Jak mawiano, ciążenie to przeznaczenie; Ziemianie wiele mogli na ten temat powiedzieć. Skafander przypominał lotnię bez skrzydeł, był dokładnie przylegającym do ciała kostiumem, którym poruszały ludzkie mięśnie; cielesne body. „Szkielety skórne” najwyraźniej nie niwelowały całkowicie efektu przyciągania planety, ponieważ Zo nadal oddychała z wysiłkiem, a nieprzyjemnie przyciśnięte do materiału kończyny ciążyły jej. Podczas poprzednich wypraw przyzwyczaiła się do noszenia skafandra i uważała doświadczenie z nim związane za dość interesujące, jak podnoszenie ciężarów, tyle że nie przepadała za żadnym z tych zajęć. Wolała jednak skafander niż nic. Wcześniej spróbowała wyjść bez niego, ale czuła się strasznie i nie mogła skupić uwagi.

Teraz spacerowała po starożytnym miejscu o nazwie Gurnia i z powodu skafandra miała wrażenie, że przebywa pod wodą. Tę ariadyjską ruinę lubiła najbardziej, ponieważ była jedyną zwyczajną wioską tamtej cywilizacji; wszystkie pozostałe miejsca to pałace. Gurnia prawdopodobnie stanowiła przedpole pałacu w Malii, obecnie pozostał jedynie układ wysokich po pas ścian, wykonanych z ustawionych w stosy kamieni. Ściany pokrywały wierzchołek wzgórza, z którego rozciągał się widok na Morze Egejskie. Wszystkie pomieszczenia były bardzo małe, często metr na dwa; między podzielonymi ścianami biegły alejki (małe labirynty!), a całość bardzo przypominała pobielone wioski, które ciągle pstrzyły krajobraz wyspy. Ludzie mawiali, że Kretę srogo dotknęła wielka powódź, tak jak niegdyś tutejszych Ariadyjczyków wybuch Thiry. Rzeczywiście, wszystkie ładne małe porty rybackie były częściowo zatopione, a ariadyjskie ruiny w Zakros i Malii całkowicie zalane. Jednakże Zo dostrzegła na Krecie również przykłady wiecznie trwałej żywotności. Nie widziała żadnego innego miejsca na Ziemi, które tak dobrze radziłoby sobie z falą populacyjną. Wszędzie na wyspie dostrzegała małe, pobielone wioski — niczym ule trzymały się kurczowo ziemi, pokrywały szczyty wzgórz, wypełniały doliny — otoczone polami uprawnymi i sadami. Z tej rolniczej ziemi sterczały jałowe, guzowate wzgórki, ciągnąc się pasmami ku centralnemu grzbietowi wyspy. Zo słyszała, że populacja Krety osiągnęła już czterdzieści milionów, a mimo to wyspa ciągle wyglądała tak jak kiedyś; było tu po prostu więcej wiosek, zbudowanych w taki sposób, by pasowały do wzorca istniejących już osad. Nie zburzono także ruin starożytnych wiosek, takich jak Gurnia czy Itanos — miasta, które liczyło sobie pięć tysięcy lat i było jednym z pierwszych architektonicznych osiągnięć starożytnej cywilizacji (a może jednym z ostatnich okresu prehistorycznego), miasta tak strzelistego, że można je było zauważyć nawet za późniejszymi o tysiąc lat budowlami z czasów Grecji klasycznej. To właśnie do Krety odnosił się mit Atlantydy, który co jakiś czas odżywał nie tylko na Ziemi, ale także na Marsie. Ponieważ w Dorsa Brevia wykorzystywano nazwy ariadyjskich miejsc i wzorowano się na tutejszej kulturze przy tworzeniu matriarchatu, ziemska wysepka i marsjańskie miasto były sobie bardzo bliskie; ponieważ wielu Marsjan przyjeżdżało na Kretę, zbudowano w pobliżu starożytnych miejsc wiele nowych hoteli, dostosowując pomieszczenia dla wysokich, młodych pielgrzymów, odwiedzających święte punkty stacja po stacji — Fajstos, Gurnię, Itanos, Malię i Knossos. Marsjanie obserwowali wszystko z uwagą i uświadamiali sobie, w jaki sposób powstawała kultura, wówczas, u zarania świata. Podobnie Zo: gdy stała w olśniewającym niebieskim egejskim świetle, gdy odwiedzała liczące sobie pięć tysięcy lat kamienne boczne pasaże, czuła, jak wypełniają ją echa wielkości tego wspaniałego świata — z dołu, poprzez porowate czerwone kamienie uliczek docierały do serca młodej Marsjanki. Czuła nie kończącą się szlachetność.


Reszta Ziemi przypominała jedną wielką Kalkutę. No cóż, może to porównanie było nieco przesadne. Jednak Kalkuta z pewnością symbolizowała obecnie całe Indie. Cuchnący przedstawiciele ludzkości maksymalnie zagęszczeni; ilekroć Zo wychodziła z pokoju, widziała wokół siebie co najmniej pięćset osób, a często i kilka tysięcy. Wszyscy oni — całe to rojące się życie na ulicach, cały ten świat karłów, karzełków i innych małych ludzi — patrzyli na Zo z przerażeniem i jednocześnie z radością. Otoczyli ją tłumnie niczym ptaszęta rodzica, który miał je nakarmić. Chociaż musiała przyznać, że tłum zachowywał się o wiele przyjaźniej niż ptasie pisklęta i że zebranych przepełniała raczej ciekawość niż głód, w gruncie rzeczy, wydawali się bardziej zainteresowani jej „skórnym szkieletem” niż nią samą. Odnosiła także wrażenie, że są dość szczęśliwi (byli szczupli, lecz nie wycieńczeni), mimo iż praktycznie mieszkali na ulicy. Ulice przekształciły się teraz w swego rodzaju spółdzielnie, które należały do mieszkańców. Dbali o nie, zamiatali je, kierowali milionami małych targowisk, na każdym placu uprawiali rośliny i spali wśród nich. Tak wyglądało na Ziemi życie w późnym holocenie.

Po wizycie na Krecie młoda Marsjanka czuła się tu tak, jak gdyby spadła o kilka poziomów w dół.


Wyjechała do Prahapore, enklawy we wzgórzach położonych na północ od miasta. Mieszkał tu jeden z ziemskich szpiegów Jackie, tłocząc się w sali sypialnej z byłymi urzędnikami państwowymi. Wszyscy niemal mieszkali przy swoich monitorach i sypiali pod biurkami. Szpieg Jackie okazał się krępą, tęgawą kobietą, programatorką translacji, znającą dialekt mandaryński, język urdu, drawidyjski i wietnamski, a poza tym własny hinduski oraz angielski; tłumaczka zajmowała się również podsłuchem prowadzonych w sieci rozmów i stale informowała Jackie o przebiegu hindusko-chińskich rozmów na temat Marsa.

— Oczywiście jedni i drudzy zamierzają zwiększyć kontyngenty swoich obywateli na Marsa — oświadczyła, gdy wraz z Zo wyszły do małego osiedlowego ogródka ziołowego. — To pewne. Wygląda jednak, że jeśli chodzi o problemy populacyjne, w gruncie rzeczy oba rządy zainteresowane są rozwiązaniami długoterminowymi. Nikt tam nie spodziewa się, że kiedykolwiek będzie mógł mieć więcej niż jedno dziecko. Nie chodzi tylko o prawo, to tradycja.

— Prawo maciczne — rzuciła Zo.

Kobieta wzruszyła ramionami.

— W każdym razie, jest to mocno zakorzeniona tradycja. Ludzie rozglądają się wokół siebie i dostrzegają problem. Pragną otrzymać kurację przedłużającą życie i sądzą, że tego samego dnia zostanie im wszczepiony implant bezpłodności. Hindus jest szczęśliwy, jeśli dostanie pozwolenie na usunięcie implantu. Uważa, że po spłodzeniu jednego dziecka zostanie wysterylizowany na dobre. Nawet hinduscy fundamentaliści zmienili zdanie w tej kwestii, ponieważ naciski społeczne na nich były tak silne. Chińczycy postępują w ten sposób od stuleci. Kuracja przedłużająca życie tylko ostatecznie usankcjonowała sprawę.

— Więc Mars powinien mniej się ich obawiać, niż sądzi Jackie?

— Cóż, ciągle chcą wysyłać na Marsa emigrantów, to część ogólnej strategii. A sprzeciw wobec zasady posiadania jednego dziecka jest silniejszy w niektórych krajach katolickich i muzułmańskich oraz wielu tych nacji, które pragną kolonizować Marsa, jak gdyby był pustą planetą. Punkt ciężkości zagrożenia przenosi się obecnie z Indii i Chin na Filipiny, Brazylię i Pakistan.

— Hmm… — mruknęła Zo. Rozmowa o imigracji zawsze ją przytłaczała. Zagrożeni przez lemingi… — A co z dawnymi metanarodowcami?

— Stara Grupa Jedenastu nadal współdziała z najsilniejszymi ze starych metanarodowców. Będą szukać miejsc do eksploatacji. Są oczywiście znacznie słabsi niż przed powodzią, jednak ciągle mają spore wpływy w Stanach, Rosji, Europie i Ameryce Południowej. Przekaż Jackie, aby w kilku następnych miesiącach obserwowała poczynania Japonii… Wtedy zrozumie, co mam na myśli. — Dwie kobiety połączyły naręczne komputery i Hinduska bezpiecznie przegrała szczegółowe informacje dla Jackie.

Okay — zakończyła rozmowę Zo. Nagle poczuła się wyczerpana, jak gdyby do jej „szkieletu skórnego” wczołgał się jakiś ogromny mężczyzna i ciągnął ją do dołu. Ach ta Ziemia, cóż za opór. Niektórzy ludzie mawiali, że ten ciężar im odpowiada; być może potrzebowali go, aby mieć pewność, że istnieją naprawdę. Zo jednak była zmęczona. Uważała Ziemię za uosobienie barbarzyńskości. Przez jakiś czas interesował ją ten egzotyczny świat, lecz teraz zatęskniła za domem. Odłączyła naręczny notes od komputera tłumaczki. Pomyślała, że chyba zdała ten test woli i wytrzymałości ciała; teraz marzyła już tylko o rozkosznej marsjańskiej grawitacji.


Jechała windą kosmiczną z Clarke’a. Podróż trwała obecnie dłużej niż lot z Ziemi, ale w końcu Zo znalazła się z powrotem na swojej planecie, w jedynym realnym dla niej świecie, na wspaniałym Marsie.

— Nie ma to jak dom — oświadczyła tłumkowi, który zebrał się na stacji kolejowej w Sheffield, a następnie zadowolona przesiedziała w dwóch pociągach na torze magnetycznym prowadzącym w dół Tharsis. Potem pojechała na północ, do Echus Overlook.

Od wczesnego okresu, gdy stanowiło centrum terraformowania, to małe miasto rozrosło się tylko nieznacznie, leżało bowiem z dala od głównych dróg. Zresztą, wbudowano je w stromą wschodnią ścianę Echus Chasma, toteż nie rozciągały się z niego zbyt rozległe widoki. Overlook częściowo zajmował płaskowyż na szczycie urwiska, częściowo jego dno, jednak dwie części miasta rozdzielały trzy kilometry pionu, toteż z jednej części nie było widać drugiej; przypominało raczej dwie oddzielne osady połączone windą.

Gdyby nie lotnicy, Echus Overlook prawdopodobnie podupadłby, zmieniając się — tak jak Underbill, Senzeni Na albo zlodowaciałe kryjówki na południu — w senną miejscowość o statusie historyczno-pomnikowym. Na szczęście wschodnia ściana Echus Chasma znajdowała się na drodze dominujących stałych wiatrów zachodnich, które wiały znad wypiętrzenia Tharsis; dzięki nim lotniarze mogli się wznosić na zadziwiająco potężnych prądach wstępujących. Ot, ptasi raj.

Zo miała się spotkać z Jackie i jej pracownikami z „Uwolnić Marsa”, jednak najpierw chciała polatać. Odebrała więc z magazynu w porcie szybowcowym swoją starą lotnię ze skafandrem w kształcie jastrzębia, poszła do przebieralni i wślizgnęła się w kostium, z przyjemnością dotykając gładkiego materiału giętkiego „szkieletu skórnego”. W chwilę później znalazła się na równej ścieżce, ciągnąc za sobą pierzasty ogon skafandra, a w kolejnym momencie już stała na Skoczni, naturalnym nawisie skalnym, który sztucznie przedłużono betonową płytą. Zo doszła do krawędzi płyty i spojrzała trzy tysiące metrów w dół, na dno Echus Chasma w kolorze umbry. Jak zwykle w takich sytuacjach, poczuła, że w jej ciele szaleje adrenalina, a potem przechyliła się do przodu i rzuciła z urwiska. Leciała głową w dół, wiatr szaleńczo szumiał nad jej hełmem, aż osiągnęła prędkość graniczną; rozpoznała ją po wysokości szumu. Wówczas rozłożyła ramiona i poczuła, jak skafander sztywnieje, pomagając jej mięśniom utrzymać te piękne skrzydła w szerokim rozstawieniu. Z głośnym szumem wiatru wyciągnęła się w górę do słońca, odwróciła głowę, wygięła plecy w łuk, wyprostowała palce u nóg i zaczęła poruszać pierzastym ogonem to w prawo, to w lewo. Wtedy wiatr pociągnął ją w górę. Zo zsunęła stopy i ramiona, usztywniając ciało zawirowała, dostrzegła urwisko, a następnie dno przepaści. Leciała. Zo — jastrząb, dziki i swobodny. Lot ją uszczęśliwiał. Łzy zalały jej okulary i miała wrażenie, że wyzwoliła się spod wpływu siły grawitacji.

Powietrze ponad Echusem było tego ranka bardzo mocno rozrzedzone. Większość lotniarzy unosiła się na prądach wstępujących, a później odbijała na północ, wznosząc się bądź opadając na jedną ze szczelin w ścianie urwiska, gdzie prąd wstępujący był słaby, więc lotniarz mógł się przechylić i zanurkować z wielką prędkością. Podobnie postąpiła Zo. Kiedy znalazła się mniej więcej na wysokości pięciu tysięcy metrów nad Overlook i oddychała czystym tlenem z zamkniętego systemu powietrznego hełmu, odwróciła głowę w prawo, opuściła prawe skrzydło i wygięła się, przepełniona radością, którą wyzwolił lot na wietrze. Czuła, jak lamentujący wicher głaszcze jej ciało. Nie słyszała żadnego dźwięku, z wyjątkiem głośnego szumu w skrzydłach skafandra. Somatyczny nacisk wiatru na całe ciało odczuwała jak delikatny masaż i czuła go przez napięty skafander, jak gdyby była naga i wiatr dotykał bezpośrednio jej skóry; żałowała zresztą, że tak nie jest. Jednak intensyfikacja tego wrażenia była właśnie zasługą dobrego „szkieletu skórnego”, toteż Zo zaczęła używać go już na trzy marsjańskie lata przed wyprawą na Merkurego; pasował idealnie i czuła się wspaniale, że znowu ma go na sobie.

Przybrała pozycję „latawca”, a następnie rzuciła się do przodu w manewrze zwanym „Jezus upada”. Tysiąc metrów niżej złożyła skrzydła i rozpoczęła „kopnięcie delfina”, aby przyspieszyć opadanie. Wiatr lamentował nad nią naprawdę głośno i niemal dotknęła skrzydłami krawędzi wielkiej ściany; sporo już przekroczyła prędkość graniczną. Minięcie stożka oznaczało, że należy rozpocząć manewr szarpnięcia, ponieważ mimo iż urwisko było wysokie, przy pełnym pionowym locie w dół, dno rozpadliny zbliżało się niezwykle szybko, a wyciągnięcie w górę zajmowało dobrą chwilę (nawet biorąc pod uwagę siłę Zo, jej umiejętności, zimną krew i „wsparcie” skafandra). Wygięła więc plecy w łuk i poderwała skrzydła; poczuła napięcie w mięśniach nóg i rąk oraz bardzo silne parcie, mimo iż skafander pomagał znieść zwiększający się arytmicznie ciężar. Pierzasty ogon w dół, szczupak, cztery mocne uderzenia ogonem i Zo uniknęła uderzenia o dno rozpadliny. Udało się.

Wykonała obrót i wróciła na prąd wstępujący, na którym wzleciała z powrotem w świat wysokich chmur. Tego dnia wiatr był kapryśny i Zo odczuwała wielką przyjemność, rzucając się w dół i igrając z nim. Na tym polegał dla niej sens życia i cel wszechświata: czysta radość; znikało poczucie własnego ja, umysł stał się jedynie zwierciadłem wiatru. Bogactwo natury. Zo leciała — jak mawiali ludzie — niczym anioł. Można było się poruszać jak bezzałogowy, zdalnie sterowany samolot albo jak ptak i tylko, czasami, bardzo rzadko, jak anioł. Zo dawno tak dobrze się nie czuła podczas latania.

Wyrównała lot i opadała wzdłuż ściany ku Overlook. W ramionach odczuwała zmęczenie. Nagle dostrzegła jastrzębia. Tak jak wielu innych lotników, zawsze śledziła lot każdego dostrzeżonego ptaka; z taką uwagą nie obserwowali tych stworzeń nawet ornitolodzy. Lotniarze patrzyli na ptaki i naśladowali ich ruchy i trzepot, próbując zgłębić geniusz lotu. Czasami nad urwiskami spokojnie kołowały jastrzębie, szukające jedzenia, a za nimi leciał cały szwadron lotników, starając się imitować ich manewry. To była wielka uciecha.

Teraz Zo śledziła jastrzębia, skręcając, gdy on skręcał, i naśladując ułożenie skrzydeł i ogona ptaka. Jego opanowanie powietrza było umiejętnością, którą pragnęła posiąść. Zdawała sobie wprawdzie sprawę z nierealności tego marzenia, ale nikt nie zabraniał jej próbować: jaskrawe słońce wśród pędzących chmur, niebo koloru indygo, wiatr na ciele, krótkie, wyzwolone nieważkością orgazmy, kiedy rzucała się w dół… Odwieczne momenty „niemyślenia”. Najlepsze, najczystsze korzystanie z czasu.

Jednak słońce zbliżało się ku zachodowi, a Zo powoli odczuwała pragnienie, toteż opuściła jastrzębia i leniwie się obracając, zaczęła opadać do Overlook. Wylądowała dokładnie na zielonym Kokopellim, jak gdyby w ogóle nie odrywała się od ziemi.


Okolicę za startowym kompleksem nazywano Wierzchem. Składał się na niego szereg tanich sypialni i restauracji zajętych niemal całkowicie przez lotników i turystów, który przybywali tu obserwować loty. Wieczorami ludzie jedli, pili, spacerowali, rozmawiali, tańczyli i szukali partnera na noc. Zo nie zaskoczyło, że spotkała tu przyjaciół-lotniarzy: Rosę, Imhotepa, Ellę i Estavana. Spotkali się wysoko, w „Adler Hofbrauhaus”. Widok Zo bardzo ich ucieszył, toteż wypili trochę w „Adlerze”, świętując spotkanie, a następnie przeszli do „Overlook Overlook”, gdzie usiedli na tarasie i nad dużym spliffem wzmocnionym pandorfmą wymieniali się plotkami, przerzucali sprośnymi komentarzami na temat osób przechodzących promenadą pod tarasem i nawoływali dostrzeżonych w tłumie przyjaciół.

W końcu wyszli z lokalu i przyłączyli się do osób spacerujących uliczkami Wierzchu. Odwiedziwszy kilka barów, powoli zmierzali do łaźni. W przebieralni zostawili ubrania i nadzy wędrowali przez ciemne, ciepłe, wilgotne pomieszczenia; w jednym z nich weszli do wody głębokiej po pas, w innych — po kostki albo do piersi. Woda była gorąca, zimna, letnia… Później rozdzielali się, odnajdowali i uprawiali miłość z nieznajomymi. Zo miała kilku partnerów, aż wreszcie osiągnęła orgazm. Kiedy wszystko w jej ciele drżało i przestała myśleć, poczuła się szczęśliwa. Seks, seks! Nie istniało nic lepszego — z wyjątkiem latania, które bardzo przypominało fizyczną rozkosz: upojenie ciała, kolejne echo Wielkiego Wybuchu, tego pierwszego orgazmu. Radość na widok gwiazd w iluminatorze nad głową, ciepło wody; jakiś chłopiec, który wszedł w nią i został, a w trzy minuty później znowu maksymalnie napięty zaczął się w niej poruszać, śmiechem obwieszczając zbliżający się orgazm. Później Zo wróciła do baru, gdzie znalazła przyjaciół. Estavan mówił właśnie, że trzeci nocny orgazm jest zwykle nąjobfitszy i najlepszy, ponieważ rozkosznie długo dochodzi się do punktu kulminacyjnego.

— Potem nadal jest wspaniale, ale trzeba się bardzo starać, a i tak efekt nie jest tak cudowny jak przy trzecim.

Zo, Rose i reszta przedstawicielek płci pięknej zgodziły się, że w tym — podobnie jak w wielu innych przypadkach — lepiej być kobietą; każda z nich miała tej nocy, jak zwykle, wiele cudownych orgazmów, chociaż i tak nie mogły się równać ze status orgasmus, rodzajem stałego orgazmu, który mógł trwać nawet pół godziny, jeśli któraś z nich miała szczęście i zręcznych partnerów. Wielu mężczyzn pilnie pracowało nad opanowaniem tej umiejętności, jednak wszyscy zgodnie przyznawali, że jest ona bliższa sztuce niż nauce: każdy mężczyzna musiał być wysoki, ale nie za wysoki, i w zabawie powinna brać udział spora grupa, lecz nie tłum… Przyjaciele Zo zaczęli się przechwalać, że ostatnio nieźle się poduczyli i dziewczyna z radością kazała im to udowodnić.

— Chodźcie, połóżcie mnie na stół.

Estavan gwizdnął, a następnie poprowadził ją i resztę grupy do pomieszczenia z dużym stołem. Imhotep położył się na nim na plecach, miał być „materacowym mężczyzną” na całą sesję. Pozostali podnieśli Zo, położyli ją na nim na plecach, a w chwilę później wszyscy znaleźli się na niej; ręce, usta, narządy płciowe, język w każdym uchu, w ustach, wszędzie dotyk. Nagle czuła już tylko niewyobrażalną obfitość erotycznych doznań, wszystko zmieniło się w seks. Zo głośno mruczała. Potem, kiedy zaczęła dochodzić, gwałtownie wygięła się w łuk. Wszyscy nadal starali się ją podniecać, choć teraz znacznie subtelniej, drażniąc ją, nie dając spokoju; przeżywała wrażenia jak podczas oszałamiających manewrów lotu. Wreszcie krzyknęła:

— Nie, już nie mogę.

Wówczas jej przyjaciele roześmiali się i powiedzieli:

— Ależ możesz.

I dalej ją pieścili, aż poczuła ucisk mięśni brzusznych i natychmiast stoczyła się z ciała Imhotepa. Rose i Estavan schwycili ją, ale nie mogła się utrzymać na nogach. Ktoś powiedział, że straciła przytomność na dwadzieścia minut; Zo nie miała pewności, czy były to tylko dwie minuty, czy cała wieczność. Bolały ją mięśnie brzucha, uda i pośladki.

— Zimna kąpiel — mruknęła i słaniając się, ruszyła do chłodnej wody w sąsiednim pomieszczeniu.

Jednak po zejściu ze stołu czuła się w łaźni niezbyt dobrze. Nadmiar orgazmu sprawiał ból. Po powrocie pomogła się ułożyć na stole Estavanowi i Xerxesowi, potem nie znanej sobie szczupłej kobiecie; wszyscy pragnęli rozkoszy, ale Zo była już znudzona. Wszędzie ciało i ciało. Czasami po grupowej miłości na stole pragnęła dodatkowej porcji rozkoszy, niekiedy widziała już tylko skórę, włosy i ciało, narządy płciowe… Dość.

Poszła do przebieralni, ubrała się, po czym wyszła na zewnątrz. Był poranek, jaskrawe słońce świeciło ponad gołymi równinami Lunae. Ruszyła pustymi ulicami do hotelu; czuła się odprężona, czysta i śpiąca. Miała ochotę zjeść duże śniadanie i położyć się do łóżka; pragnęła rozkosznego snu.

Jednak w hotelowej restauracji czekała Jackie.

— Czyż to nie nasza Zoya?

Jackie zawsze nienawidziła zdrobnienia, które wybrała dla siebie jej córka.

— Śledziłaś mnie? — spytała zaskoczona Zo.

Jackie popatrzyła na nią z oburzeniem.

— Przypomnij sobie, że zajmujesz się także moimi sprawami. Dlaczego nie skontaktowałaś się po powrocie?

— Chciałam polatać.

— To cię usprawiedliwia.

— Nie zamierzam się usprawiedliwiać.

Zo podeszła do bufetu, wzięła talerz z jajecznicą i bułki, potem wróciła do stolika i pocałowała matkę w czubek głowy.

— Dobrze wyglądasz.

Prawdę mówiąc, Jackie wyglądała młodziej niż Zo — która często się opalała, miała więc trochę zmarszczek — wydawała się młodsza, ale też osobliwie „zachowana”, jak gdyby była bliźniaczą siostrą Zo, którą zakonserwowano na jakiś czas i dopiero niedawno pozwolono wrócić do czynnego życia. Matka nigdy nie przyznała się Zo, jak często poddaje się kuracjom gerontologicznym, ale Rachel powiedziała jej w zaufaniu, że Jackie zawsze wypróbowuje nowe leki, które pojawiają się mniej więcej dwa, trzy razy do roku, a przynajmniej co trzy lata przyjmuje podstawowy pakiet. Chociaż więc liczyła już sobie ponad pięćdziesiąt marsjańskich lat, wyglądała prawie jak rówieśniczka własnej córki. Ojej wieku świadczyć mogła tylko jedna osobliwa cecha: jakaś sztuczna odporność, sztywność, ostrożność, a może znużenie. Zo zdawała sobie sprawę z faktu, że nie jest łatwo być rok po roku pierwszą damą Marsa, że jej matka musiała toczyć heroiczną walkę, która pozostawiała widoczne ślady w jej osobowości, niezależnie od niemowlęco gładkiej skóry i nie przemijającej urody. Jackie z pewnością była piękna, co do tego nikt nie miał wątpliwości, lecz starzała się i wkrótce młodzi mężczyźni, których obecnie jeszcze owijała sobie wokół małego palca, znikną z jej życia.

Nie sposób było jednak odmówić Jackie wspaniałej prezencji, a ponieważ w tej chwili była rozgniewana, ludzie odwracali od niej oczy, bowiem wydawało się, że wzrokiem potrafi zabić. Zo nie przestawała się śmiać, choć wiedziała, że nie jest to chyba najbardziej uprzejmy sposób powitania ukochanej matki; niestety nie potrafiła nad sobą zapanować. Była zbyt odprężona, aby się denerwować.

Jednak śmiech z Jackie stanowił błąd, ponieważ ta patrzyła na córkę zimno, póki Zo się nie uspokoiła.

— Opowiedz mi, co się zdarzyło na Merkurym.

Zo wzruszyła ramionami.

— Mówiłam ci. Wciąż uważają, że posiadają Słońce i że ich energii nadal potrzebuje zewnętrzny Układ Słoneczny. Dawne bogactwo uderzyło im do głów.

— Przypuszczam, że światło słoneczne nadal przydaje się na zewnętrznych ciałach niebieskich.

— Zawsze się przydaje, ale zewnętrzne księżyce muszą sobie same wytworzyć to, czego potrzebują.

— Co oznacza, że Merkurianie mają teraz do sprzedania już tylko metale.

— Tak.

— A czego za nie żądają?

— Wszyscy pragną swobody. Żaden z tych nowych małych światów nie jest wystarczająco duży, aby mógł się stać samowystarczalny. Jeśli ktoś chce pozostać wolny, musi posiadać coś do zaoferowania. Merkury ma Słońce i metale, asteroidy — metale, zewnętrzne księżyce — powiedzmy, substancje lotne. Wszyscy handlują tym, co mają, i próbują zawierać przymierza, aby uniknąć dominacji Ziemi czy Marsa.

— To nie jest dominacja.

— Oczywiście, że nie. — Zo patrzyła z powagą. — Ale duże światy, no wiesz…

— Są duże. — Jackie pokiwała głową. — Lecz zsumuj wszystkie małe, a również powstanie ci coś dużego.

— Kto zamierza je sumować? — spytała Zo.

Jackie zignorowała jej pytanie. Odpowiedź była oczywista: Jackie zamierzała to zrobić. Matka Zo od dawna walczyła z różnymi ziemskimi siłami, które starały się przejąć kontrolę nad jej planetą, próbowała ratować Marsa, zanim „zaleje” go ogromny sąsiedni świat. A skoro ludzka cywilizacja rozprzestrzeniała się coraz dalej po całym Układzie Słonecznym, Jackie zastanawiała się, jakie małe kolonie mogłaby wykorzystać w swej walce. Było ich rzeczywiście sporo i razem stanowiłyby sporą siłę.

— Nie ma zbytniego powodu, by się martwić o Merkurego — uspokoiła ją Zo. — To ślepa uliczka, prowincjonalny świat, którym rządzą wyznawcy staroświeckiego kultu. Nie można tam osiedlić znaczącej liczby osób. Nikomu się to nie uda. Nawet więc jeśli zdołamy przeciągnąć ich na swoją stronę, niewiele zyskamy.

Na twarzy Jackie pojawiła się charakterystyczna mina, sugerująca irytację dorosłej osoby, która słucha wywodów dziecka dokonującego sytuacyjnej analizy… Jak gdyby na Merkurym znajdowały się ukryte pokłady władzy politycznej, akurat tam! Zo poczuła rozdrażnienie podejściem matki, ale zapanowała nad sobą i nie okazała wściekłości.

W tym momencie wszedł Antar. Szukał ich. Gdy je dostrzegł, uśmiechnął się, podszedł i krótko pocałował Jackie, dłużej Zo; przez chwilę naradzał się z Jackie szeptem, potem ta kazała mu odejść.

Zo po raz kolejny uświadomiła sobie, że Jackie ciągle pragnie powiększać zakres swojej władzy. A przecież rozkazywanie Antarowi naprawdę nie było niczym uzasadnione; stanowiło ostentacyjny pokaz siły, jaki często dostrzegano w zachowaniu wielu kobiet z pokolenia nisei, które dorastały w społeczeństwach patriarchalnych i ich stosunek do mężczyzn można by nazwać jadowitym. Kobiety te nie w pełni rozumiały, że patriarchat nie ma już znaczenia, a może nigdy go nie miał, zawsze bowiem trwał w uścisku „macicznego” prawa, działającego poza patriarchatem z biologiczną siłą, której nie mogła kontrolować żadna zwyczajna polityka. Kobieta kontrolowała męską rozkosz seksualną, samo życie… Z tymi realiami zawsze musieli się liczyć mężczyźni o poglądach patriarchalnych, mimo iż bronili się przed kobietami i na wiele sposobów wyrażali swój strach przed nimi: czarczaf, usunięcie łechtaczki, wiązanie stóp i tak dalej… Sprawy paskudne, a równocześnie rozpaczliwa, bezwzględna i zagorzała obrona, która przez jakiś czas wyraźnie przynosiła rezultaty i z pewnością nie zniknęła bez śladu. Obecnie mężczyźni również musieli jakoś dawać sobie radę, co nie było łatwe. Takie kobiety jak Jackie skłaniały ich do walki. Zwłaszcza że lubiły ich do niej zmuszać.

— Chcę, żebyś poleciała do systemu Urana — mówiła Jackie. — Właśnie tam osiedlają się i dobrze byłoby od razu zyskać ich życzliwość. Możesz też przekazać mieszkańcom galileuszowych księżyców, żeby się nie wyłamywali.

— Powinnam ograniczyć działalność spółdzielczą — odezwała się Zo — w przeciwnym razie, wszyscy się domyśla, jaką funkcję pełnię.

Po wielu latach współpracy ze spółdzielnią „dzikich”, która miała siedzibę na Lunae, Zo przyłączyła się do jednej ze spółdzielni funkcjonujących po części jako przedstawicielstwo „Uwolnić Marsa”, dzięki czemu wraz z innymi pracownikami mogła wykonywać pracę partyjną i nikt nie podejrzewał, że jest to ich główna działalność. Spółdzielnia Zo budowała i instalowała kraterowe ekrany, Zo jednak od ponad roku nie wykonała dla niej żadnej rzeczywistej pracy.

Jackie pokiwała głową.

— Odpuść trochę, potem polecisz na następną wyprawę. Mniej więcej za miesiąc.

Okay.

Zo bardzo chciała zobaczyć zewnętrzne księżyce, więc bez problemów się zgodziła. Jackie tylko pokiwała głową, bowiem w ogóle nie brała pod uwagę, że córka mogłaby jej odmówić. Matka Zo nie miała zbyt bogatej wyobraźni. Bez wątpienia, własną Zo musiała odziedziczyć po ojcu, niech mu Ka błogosławi. Nie chciała wiedzieć, kim jest i nie zamierzała nastawać na jego swobodę, poczuła jednak falę wdzięczności dla niego za geny, dzięki którym jej charakter tak bardzo różnił się od charakteru matki.

Wstała, zbyt wyczerpana, aby znosić dłużej obecność Jackie.

— Wyglądasz na zmęczoną, a ja jestem kompletnie wykończona — powiedziała. Pocałowała matkę w policzek, po czym ruszyła do swojego pokoju. — Kocham cię. Może powinnaś pomyśleć, czy znowu nie poddać się kuracji — dodała.


Spółdzielnia Zo mieściła się w Kraterze Moreuxa na Protonilus Mensae, między Mangalą i Bradbury Point. Krater był duży i przecinał długie zbocze Wielkiej Skarpy opadające ku półwyspowi z Przesmykiem Boone’a. Spółdzielnia ciągle produkowała nowe odmiany siatki molekularnej, by zastąpić wcześniejszą sieć i stare typy materiału namiotowego. Siatka, którą zainstalowali nad Moreuxem, stanowiła najnowsze osiągnięcie — polihydroksymaślanowy plastik z włókien będących pochodnymi soi, przekształconej do produkcji PHM w chloroplastach roślin. Siatka stanowiła odpowiednik codziennej warstwy inwersyjnej, która czyniła powietrze wewnątrz krateru o około trzydziestu procent gęstsze i znacząco cieplejsze niż na zewnątrz. Tego typu sieci ułatwiały biomom brutalne przejście z namiotu na otwarte powietrze, a jeśli stale je instalowano, tworzono łagodne mezoklimaty na wyższych wysokościach i szerokościach areograficznych. Moreux ciągnął się aż do czterdziestego trzeciego stopnia północnego i zimy na zewnątrz krateru zawsze będą bardzo surowe. Dzięki siatce można było sadzić ciepłe, wysokościowe lasy, rodzące egzotyczne rośliny — genetycznie przekształcone gatunki przywiezione ze wschodnioafrykańskich wulkanów, Nowej Gwinei i Himalajów. Latem na dnie krateru dni były naprawdę gorące; rosły tam przedziwne kwitnące kolczaste drzewa, pachnące niczym perfumy.

W kraterze mieszkano w przestronnych apartamentach wybudowanych w północnym łuku stożka, z czterema cofającymi się poziomami balkonów i szerokimi okiennymi ścianami; z mieszkań rozciągał się widok na zielone liście leśnego zbocza w typie Kilimandżaro. Zimą balkony prażyły się w słońcu, latem ukrywały się pod obrośniętymi winoroślą szpalerami. Kiedy temperatura w dzień sięgała trzystu pięciu kelwinów, ludzie szeptali między sobą, by zmienić siatkę na zwykłą; przez taką gorące powietrze mogłoby uciec; padały też propozycje zbudowania takiej siatki, którą można by zwijać w upalne dni.

Prawie każdego dnia większość czasu Zo spędzała na zewnętrznym podnóżu albo pod nim, gdzie pracowała przed odlotem na zewnętrzne księżyce. Tym razem praca ją interesowała — Zo odbywała długie wycieczki podziemnymi tunelami górniczymi; podążała za żyłami i warstwami w starym podnóżu krateru rozbryzgowego. Pouderzeniowe zgruzowanie stworzyło wszelkiego rodzaju użyteczne skały metamorficzne, toteż minerały niezbędne do produkcji gazów oranżeriowych stanowiły powszechny, choć nie jedyny, cel poszukiwań na podnóżu. Spółdzielnia pracowała nad nowymi metodami wydobywczymi i eksploatowała pewne materiały niezbędne dla krosien siatki. Konstruktorzy mieli nadzieję, że uda im się wymyślić wspaniałe, możliwe do zbycia górnicze metody udoskonalające, dzięki którym powierzchnia pozostałaby nienaruszona, mimo iż głęboko eksploatowano by leżący pod nią regolit. Większość podziemnych prac wykonywano oczywiście przy użyciu robotów, niemniej jednak — jak zawsze w górnictwie — nadal istniały zadania, które musiał wykonać człowiek. Poszukiwania w przyćmionym podziemnym świecie Zo uznała za niezwykle satysfakcjonującą pracę. Z ochotą spędzała cały dzień we wnętrznościach planety między wielkimi skalnymi płytami, w jaskiniach o zwartych, chropowatych, czarnych ścianach połyskujących kryształami i odbijających mocne światło. Sprawdzała tam próbki i zwiedzała nowo wycięte chodniki w krainie matowych, magnezowych stojaków wciśniętych przez automatyczne koparki. Lubiła pracować jak troglodyta, szukający pod ziemią rzadkich skarbów, wpatrywać się w światło późnego popołudnia, w spiżowe, łososiowe lub bursztynowe powietrze, gdy słońce — niczym stary przyjaciel — płonęło na pąsowiejącym niebie, ogrzewając ludzi wędrujących w górę zbocza podnóża do bramy przy stożku, skąd widać było leżące w dole półkole lasu Moreux: zaginionego świata, domu jaguarów i szakali. Wewnątrz siatki czekał zwykle wagonik kolejki kablowej, którą można było zjechać z powrotem do kolonii, Zo wolała się jednak kierować do bramy i skorzystać z lotni — odbijała się z lotniczego podwyższenia, rozkładała skrzydła i leniwymi śpiralami opadała na północ do stożkowego miasta; tam jadła kolację na którymś z restauracyjnych tarasów, obserwowała papugi, kakadu i papużki polinezyjskie, które kręciły się w pobliżu, usiłując uszczknąć coś z ludzkiego posiłku. Praca była zatem dość przyjemna i Zo żadne problemy nie spędzały snu z powiek.

Pewnego dnia przybyła ekipa inżynierów, specjalistów od spraw atmosfery. Chcieli sprawdzić, ile powietrza ucieka latem przez siatkę Moreux w południowy upał. W grupie znajdowało się wiele starszych osób, ludzi ze zmarszczkami wokół oczu i roztargnionym sposobem bycia charakterystycznym dla polowych areologów przebywających przez długi czas w terenie. Jednym z tych issei był sam Sax Russell, mały łysy człowieczek z haczykowatym nosem i skórą pomarszczoną jak skorupy mieszkających na dnie krateru żółwi. Zo nie mogła się napatrzeć na tego starca, który był jedną z najsłynniejszych postaci w historii Marsa. Czuła się dziwacznie, witając się z nim, z osobą, o której czytała w książkach; miała wrażenie, że następny może być George Washington albo Archimedes — martwy osobnik z przeszłości nadal żyjący wśród nich, wiecznie otępiały z powodu wszystkich następujących po sobie ewolucji.

Russell rzeczywiście wydawał się otępiały, a w każdym razie całkowicie zaskoczony spotkaniem informacyjnym. Wyszedł z niego, nie czekając na pytania, które zebrani zadawali jego współpracownikom; cały czas wpatrzony w leżący pod miastem las. Kiedy podczas kolacji ktoś przedstawił mu Zo, powoli, niczym żółw, zamrugał oczyma i odrzekł w zamyśleniu:

— Uczyłem kiedyś twoją matkę.

— Wiem — odparła Zo.

— Pokażesz mi dno krateru? — spytał.

— Zwykle nad nim latam — odparła zdziwiona.

— Miałem nadzieję na spacer — stwierdził i patrzył na nią, nadal mrugając.

Prośba była dla Zo tak niezwykła, że zgodziła się pójść.


Wyruszyli chłodnym porankiem, podążając w cieniu wschodniego stożka. Korony bals i saalów przeplatały się nad głowami, tworząc wysokie sklepienie, w którym widać było wyjące i skaczące lemury. Starzec parł powoli naprzód, przyglądając się rozmaitym leśnym stworzeniom. Rzadko się odzywał, przeważnie pytał, czy Zo zna nazwę którejś z paproci bądź drzewa. Niestety dziewczyna potrafiła nazwać jedynie ptaki.

— Obawiam się, że nazwy roślin wchodzą mi jednym uchem, a drugim wychodzą — przyznała się wesoło.

Słysząc te słowa, Russell zmarszczył czoło.

— Sądzę, że dzięki temu żywiej je dostrzegam — dodała.

— Doprawdy? — Sax ponownie rozejrzał się wokół, jak gdyby wypróbowującjej metodę.

— Czy to znaczy, że ptaki postrzegasz gorzej niż rośliny?

— Ptaki to co innego. Są moimi braćmi i siostrami, muszą mieć imiona. Nazwy przynależą do nich. Ale reszta… — wskazała na otaczające ich zielone liście, gigantyczne paprocie pod kolczastymi, kwitnącymi drzewami -…to w gruncie rzeczy istoty bezimienne. Nadajemy im imiona, lecz w rzeczywistości wcale ich nie mają.

Sax rozmyślał nad tym, co powiedziała.

— Gdzie latasz? — spytał, gdy zeszli kilometr po zarośniętym szlaku.

— Wszędzie.

— Masz ulubione miejsca?

— Lubię Echus Overlook.

— Dobre prądy wstępujące?

— Bardzo dobre. Byłam tam, ale przyleciała Jackie i zagoniła mnie do pracy.

— To nie jest twoja praca?

— No, tak. Jednak w spółdzielni najlepiej być w porze wiązania.

— Ach. Zatem zostaniesz tu przez jakiś czas?

— Tylko do czasu odlotu wahadłowca na księżyce galileuszowe.

— Więc emigrujesz?

— Nie, nie. To wyprawa… Dla Jackie. Misja dyplomatyczna.

— Ach. Odwiedzisz Urana?

— Tak.

— Chciałbym zobaczyć Mirandę.

— Ja też. To jeden z powodów, dla których lecę.

— Och.

Stąpając po wystających, płaskich kamieniach, przeszli płytki strumyk. Ptaki krzyczały, owady szumiały. Światło słoneczne wypełniało teraz całą czarę krateru, lecz pod leśnym firmamentem ciągle panowało zimno, powietrze docierało tu z równoległych kolumn i pasów ukośnego żółtego światła. Russell przykucnął, wpatrując się w wodę strumyka.

— Jakim dzieckiem była moja matka? — spytała Zo.

— Jackie?

Zastanowił się. Minęło sporo czasu. Wreszcie, w tej samej chwili, gdy Zo pomyślała z rozdrażnieniem, że zapomniał ojej pytaniu, rzucił:

— Szybko biegała. Zadawała sporo pytań. „Dlaczego?” „Dlaczego?” „Dlaczego?”. Podobało mi się to. Zdaje mi się, że była najstarsza ze swojego ektogenicznego pokolenia. W każdym razie, od początku była przywódczynią.

— Była zakochana w Nirgalu?

— Nie wiem. Spotkałaś Nirgala?

— Chyba tak. Kiedyś, z „dzikimi”. A co z Peterem Clayborne’em? Była w nim zakochana?

— Zakochana? Później, może. Kiedy byli starsi. Co do czasów Zygoty, nie wiem.

— Nie jesteś zbyt pomocny.

— Hm.

— Zapomniałeś to wszystko?

— Nie wszystko. Ale to, co pamiętam, jest… trudne do przekazania. Pamiętam, że Jackie pewnego dnia spytała o Johna Boone’a, dokładnie tak samo, jak teraz pytasz o nią. Często o niego pytała… Cieszyła się, że jest jego wnuczką. Była z niego dumna.

— Nadal jest. A ja jestem dumna z niej.

— I… Pamiętam, jak kiedyś płakała.

— Dlaczego? I nie mów, że nie zrozumiem!

Sax zawahał się, skonfundowany. W końcu popatrzył na Zo, z niemal sympatycznym uśmiechem.

— Była smutna.

— Och, coś takiego!

— Była smutna, ponieważ odeszła jej matka. Miała, zdaje się, na imię Esther?

— Tak.

— Kasei i Esther rozstali się i Esther wyjechała… Nie wiem dokąd. Kasei został z córką w Zygocie. Pewnego dnia Jackie przyszła do szkoły bardzo rano. Tego dnia uczyłem. Wcześniej wiele razy zadawała pytanie „dlaczego?”. Wtedy również je zadała, tyle że tym razem pytała o Kaseia i Esther. A potem płakała.

— Co jej powiedziałeś?

— No… Przypuszczam, że nic, co by ją pocieszyło. Nie wiedziałem, co mówić. Hmm… Zresztą chyba uważałem, że powinna wyjechać z Esther. Więź z matką jest najważniejsza.

— Daj spokój.

— Nie zgadzasz się? Sądziłem, że wszyscy młodzi tubylcy są socjobiologami.

— Co takiego?

— Eee… Że wierzycie, iż większość cech kulturowych można wyjaśnić biologicznie.

— Och, nie. Oczywiście, że tak nie uważamy. Jesteśmy na to zbyt swobodni. Kontakt z matką nie jest ważny. Zresztą, czasem matka to inkubator.

— No… może…

— Wierz mi.

— … Jednak Jackie płakała.

Dalej wędrowali w milczeniu. Podobnie jak wiele innych dużych kraterów, Moreux był pocięty strumieniami zbiegającymi się w centralnym bagnie i jeziorze. Tutejsze jezioro było małe, miało kształt nerki zakręcającej wokół nierównych, niewysokich pagórków środkowego kompleksu wierzchołków. Zo i Russell wyszli spod leśnego sklepienia na niewyraźnie widoczny szlak, od pewnego momentu zarosły trawą, toteż szybko straciliby orientację, gdyby nie strumyk, który łukowato biegł ku łące, a potem wpadał do błotnistego jeziora. Większą część łąki porastała ta sama trawa — włośnica czerwona; wszędzie było widać jej wielkie krągłe kępy, źdźbła sięgały dobrze ponad głowy idących, którzy często nie widzieli niczego z wyjątkiem tych gigantycznych traw i nieba. Długie źdźbła połyskiwały pod liliowym zenitem w południe. Russell potykał się, usiłując nadążyć za Zo, jego okrągłe okulary przeciwsłoneczne wyglądały na twarzy jak lustra odbijające — ilekroć patrzył w którąś stronę — pęki traw. Wydawał się bardzo zaskoczony otoczeniem i stale mamrotał w stary naręczny komputer, który wisiał mu na nadgarstku niczym kajdanki.

Ostatni łuk rzeki przed jeziorem tworzył jasną piaszczysto-kamienną plażę. Zo wbiła w nadwodny piasek patyk, aby sprawdzić grząskość, i stwierdziwszy, że dno jest wystarczająco twarde, zdjęła spocony strój i weszła do wody, która okazała się przyjemna i zimna. Zanurkowała, popływała trochę, dotknęła głową dna. Ponad wodę wystawał wielki głaz, więc wspięła się na niego i trzy czy cztery razy skoczyła z niego, rzucając się do przodu, w wodę; te koziołki, wykonane z trudem i bez wdzięku — a raczej związana z nimi nieważka przyjemność wywołała w dołku Zo szybkie, ostre szarpnięcie, wrażenie tak bliskie orgazmowi jak nic innego, co kiedykolwiek czuła. Nurkowała więc raz za razem, aż doznanie osłabło, a jej ciało stało się zupełnie chłodne. Wtedy wyszła z jeziora i położyła się na piasku, czując jego gorąco i grzejące boki promienie słońca. Pomyślała, że idealny byłby prawdziwy orgazm, jednak mimo iż obnażyła przed Saxem wszystkie swoje wdzięki, ten — nagi, z wyjątkiem okularów przeciwsłonecznych i naręcznego komputera — siedział na płyciźnie ze skrzyżowanymi nogami, najwyraźniej zaabsorbowany jedynie błotem. Opalony jak wieśniak, mały, łysy, pomarszczony przedstawiciel rzędu naczelnych — niczym wizerunek Gandhiego albo Homo habilis. Ze względu na swoją inność wyglądał nawet trochę seksy, taki starożytny i mały, jak samiec jakiegoś gatunku pozbawionych skorup żółwi. Zo przesunęła kolano na bok i przekręciła się na plecy, przyjmując niedwuznaczną pozycję; światło słoneczne grzało jej obnażoną płeć.

— Jakie niezwykłe błoto — oświadczył, patrząc na grudę, którą trzymał w ręku. — Nigdy nie widziałem niczego podobnego do tej biomy.

— Naprawdę?

— Podoba ci się?

— Ta bioma? Tak, chyba tak. Jest dość gorąca i przesadnie żyzna, lecz interesująca. Wiele zmienia.

— Więc nie masz nic przeciwko niej. Nie jesteś „czerwoną”.

— „Czerwoną”? — Roześmiała się. — Nie, jestem raczej wigiem.

Sax zastanowił się nad tym określeniem.

— Chcesz przez to powiedzieć, że „zieloni” i „czerwoni” nie stanowią już jedynych sił politycznych?

Wskazała na włośnicę czerwoną i saale porastające łąkę.

— Masz inne zdanie?

— Hm, to bardzo ciekawe. — Odchrząknął. — Kiedy polecisz na Urana, zabierzesz ze sobą pewną moją przyjaciółkę?

— Być może — odparła Zo i lekko poruszyła biodrami.

Sax zrozumiał jej ruch, pochylił się do przodu i zaczął gładzić jej udo. Zo miała wrażenie, że jej skóry dotykają małpie łapki, zręczne i wprawne. Sax zatopił całą dłoń w jej włosach łonowych, co prawdopodobnie bardzo mu się spodobało, ponieważ wkładał ją tam jeszcze kilkakrotnie, aż dostał erekcji; Zo mocno trzymała jego członek, póki nie doszła. Oczywiście, nie czuła się tak, jak wtedy na stole, ale każdy orgazm był dobry, zwłaszcza gdy człowiek przebywał na dworze w gorącym słonecznym deszczu. I chociaż Sax tylko lekko dotykał Zo, nie okazywał też — jak to czyniło wielu starych ludzi — tęsknoty za wzajemnym uczuciem, nie zaprzątał go sentymentalizm, który stawał na przeszkodzie prawdziwemu doświadczaniu rozkoszy. Kiedy więc Zo osiągnęła orgazm, przetoczyła się na bok i wzięła w usta jego napęczniałą męskość (niczym mały palec, który całkowicie mogła owinąć językiem), pozwalając Saxowi obserwować swoją nagość. Sama przerwała w pewnej chwili i popatrzyła na siebie: duże, obfite, zadbane krągłości; dostrzegła, że jej biodro znajduje się niemal na wysokości jego ramion. Potem powrót, vagina Jentoto, jakże absurdalne są te przerażające patriarchalne mity, zęby są przecież całkowicie zbyteczne, czy na przykład pyton potrzebuje zębów? Po prostu schwytać biedne stworzenie za członka i ścisnąć tak, aż zapiszczy; co wówczas zrobi? Może spróbuje się wywinąć, choć równocześnie każdy mężczyzna właśnie tego przecież pragnął, odczuwał wręcz zarówno patetyczne zażenowanie, jak i strach — zwłaszcza przed kobiecymi zębami; zwykle jednak ryzykowali… Zo uszczypnęła Saxa, aby przypomnieć mu, gdzie się znajduje, a potem pozwoliła mu dojść, myśląc, iż mężczyźni mają naprawdę dużo szczęścia, że nie są telepatami.

Później oboje po raz drugi zanurzyli się w jeziorze i znowu położyli na piasku. Sax wyjął z plecaka bochenek chleba. Przełamali bochen na pól i zaczęli jeść.

— Mruczysz więc? — spytał Sax między jednym a drugim kęsem.

— Uhm.

— To twoja nowa cecha?

Zo pokiwała głową, przełknęła i odparła:

— Ostatnim razem, jak poddawałam się kuracji.

— Geny pochodzą od kotów?

— Od tygrysów.

— Aha.

— To tylko nieznaczna zmiana w krtani i wiązadłach głosowych. Powinieneś sam spróbować, człowiek naprawdę czuje się świetnie.

Sax zamrugał oczami i nic nie odpowiedział.

— A kim jest ta twoja przyjaciółka, którą mam zabrać na Urana?

— Ann Clayborne.

— Ach! Twoja wieczna oponentka.

— Coś w tym rodzaju.

— Skąd wiesz, że poleci ze mną?

— Nie wiem. Ale może się zgodzić. Michel mówi, że Ann wypróbowuje nowości. A Miranda powinna ją zainteresować. Księżyc rozbity podczas uderzenia, potem ponownie zespolony w jedność. Całość stanowią cząstki księżyca zmieszane z cząstkami meteorytu. Obraz, który… no wiesz, chciałbym, żeby taki zobaczyła. Cała ta skała, no rozumiesz. Ann lubi skały.

— Słyszałam coś o tym.

Russell i Clayborne, „zielony” i „czerwona”, dwoje najsłynniejszych antagonistów w całej melodramatycznej sadze o pierwszych latach kolonizacji. Wczesne lata wydały się Zo czymś tak klaustrofobicznym, że zadrżała na myśl o nich. Nic dziwnego, że przeżycie to zgruzowało umysły wszystkich, którzy musieli mu się poddać. Zo przypomniała sobie, że później Russell przeżył spory wstrząs, choć nie pamiętała dokładnie, czym spowodowany. Wszystkie opowieści o przedstawicielach pierwszej setki zlewały jej się w jedno: Wielka Burza, zaginiona kolonia, zdrady Mai, wszystkie kłótnie, romanse, morderstwa, bunty i tym podobne kwestie — takie wstrętne sprawy, wśród których rzadko pojawiał się jakiś moment radości, o ile Zo mogła coś na ten temat powiedzieć. Jak gdyby starzy byli beztlenowymi bakteriami, żyjącymi w trującej mieszance i dopiero tworzyli warunki konieczne dla powstania w pełni nasyconego tlenem życia.

Wyjątkiem była chyba właśnie Ann Clayborne. Z opowieści o niej Zo wywnioskowała, że Ann rozumiała, iż aby czuć radość w skalnym świecie, trzeba kochać skały. Zo podobał się ten pogląd, powiedziała więc:

— Jasne, zapytam ją. Chociaż chyba ty powinieneś to zrobić, nie sądzisz? Zadzwoń do niej i powiedz, że mogę ją zabrać. Znajdziemy miejsce w grupie dyplomatycznej.

— Czy to jest grupa z „Uwolnić Marsa”?

— Tak.

— Hmm…

Sax wypytał Zo o polityczne ambicje Jackie i młoda Marsjanka odpowiadała, kiedy potrafiła, patrząc na własne krągłości, twarde muskuły złagodzone podskórnym tłuszczykiem — kości biodrowe sterczące po obu stronach brzucha, pępek, sztywne, czarne włosy łonowe (strząsnęła z nich okruszki chleba), długie mocne uda. Kobiece ciała były o wiele ładniejsze i bardziej proporcjonalne niż męskie, Michał Anioł mylił się, chociaż jego David jest rzeczywiście piękny.

— Szkoda, że nie możesz polecieć na stożek — odezwała się Zo.

— Nie umiem latać na lotni.

— Mogłabym ponieść cię na swoim grzbiecie.

— Naprawdę?

Zo spojrzała na Saxa. Dodatkowe trzydzieści czy trzydzieści pięć kilo…

— Jasne. To zależy od skafandra.

— Zadziwiające są możliwości tych skafandrów.

— Sam skafander nie wystarczy.

— Tak. Ludzie zawsze chcieli latać, ale znali swoje ograniczenia. Ciężkie kości i tak dalej. Wiesz…

— Tak. Skafandry z pewnością są niezbędne. Tyle że nie wystarczą.

— Rozumiem. — Popatrzył na jej ciało. — Interesujące, jak duzi stają się ludzie.

— Zwłaszcza ich zewnętrzne organy płciowe.

— Tak sądzisz?

Zo roześmiała się.

— Tylko tak się z tobą przekomarzam.

— Ach…

— Chociaż można by pomyśleć, że organy często używane rosną, prawda?

— Tak. Czytałem, że rozrastają się klatki piersiowe.

Zo znowu się roześmiała.

— Rzadkie powietrze, co?

— Przypuszczalnie. W każdym razie, sprawdza się to w Andach. U andyjskich tubylców odległość od kręgosłupa do mostka jest prawie dwukrotnie większa niż u mieszkańców krain położonych na poziomie morza.

— Naprawdę! Jak u ptaków, co?

— Tak mi się zdaje.

— Dodajmy do tego duże piersi…

Sax nie odpowiedział.

— Więc ewoluujemy w coś w rodzaju ptaków.

Russell potrząsnął głową.

— To kwestia fenotypu. Jeśli wychowasz swoje dzieci na Ziemi, ich piersi będą małe.

— Wątpię, czy będę miała dzieci.

— Ach. Z powodu problemów populacyjnych?

— Tak. Musimy poczekać, aż wy, issei, zaczniecie umierać. Nie wystarczają już nawet wszystkie te nowe, małe światy. Ziemia i Mars zmieniają się w ludzkie mrowiska. Zabieracie nam nasz świat, naprawdę. Jesteście kleptopasożytami.

— To brzmi przesadnie.

— Nie, ten termin istnieje naprawdę i określa się nim zwierzęta, które kradną jedzenie własnemu potomstwu podczas wyjątkowo mroźnych zim.

— Bardzo trafne.

— Powinniśmy chyba was zabijać, gdy kończycie setkę.

— Albo gdy spłodzimy dzieci.

Zo uśmiechnęła się. Sax był taki spokojny!

— Zależnie od tego, co z tego zaistnieje najpierw.

Pokiwał głową, jak gdyby rozważał sensowną propozycję. Zo roześmiała się, chociaż jednocześnie poczuła niepokój.

— Oczywiście to się nigdy nie zdarzy.

— Ma się rozumieć. Jednak nie będzie takiej potrzeby.

— Nie? Zamierzacie postępować jak lemingi i rzucać się z urwisk?

— Nie. Pojawiają się choroby odporne na kurację. Starsi ludzie umierają i będą umierać coraz częściej.

— Doprawdy?

— Tak sądzę.

— Nie wydaje ci się, że wymyślą sposoby wyleczenia tych nowych chorób i pociągną całą sprawę dalej?

— Niektóre schorzenia uda się wyleczyć, lecz generalnie starzenie jest sprawą skomplikowaną i prędzej czy później… — Sax wzruszył ramionami.

— Nieprzyjemna myśl — zauważyła Zo.

Wstała i ubrała się, Sax poszedł w jej ślady.

— Spotkałaś kiedyś Bao Shuyo? — spytał.

— Nie, kto to?

— Matematyczka, która mieszkała w Da Vincim.

— Nie znam jej. Dlaczego pytasz?

— Przez ciekawość.

Poszli w górę wzgórza przez las, od czasu do czasu zatrzymując się, by popatrzeć na jakieś szybko przed nimi umykające zwierzę. W pewnej chwili dostrzegli dużą kurę bankiwa, która przypatrywała im się z miną samotnej hieny… Zo była z siebie zadowolona. Ten issei okazał się inteligentny, odporny na jej ironię i niemożliwy do zaszokowania; jego opinie nie dawały się przewidzieć, co stanowiło niezwykłą cechę u starca, a właściwie u każdego człowieka. Miała wrażenie, że większość starych, których dotąd spotkała, tkwiła sztywno w zakrzywionej czasoprzestrzeni własnych wartości; a ponieważ te wartości pozostawały niestety odwrotnie proporcjonalne do tego, jak mocno ludzie się do nich przywiązywali, starcy przypominali zwykle kogoś w rodzaju Tartuffe’a — tak w każdym razie sądziła Zo; a dla hipokrytów zupełnie nie miała cierpliwości. Dlatego pogardzała przedstawicielami pokolenia issei i ich drogocennymi wartościami. Sax wydawał się inny i dlatego chciała go bliżej poznać.

Kiedy wrócili do wioski, poklepała go po głowie.

— Bardzo dobrze się bawiłam. Porozmawiam z twoją przyjaciółką.

— Dzięki.


W kilka dni później zadzwoniła do Ann Clayborne. Twarz, która pojawiła się na ekranie, przypominała czaszkę.

— Cześć, jestem Zoya Boone.

— Tak?

— Tak się nazywam — powiedziała Zo. — Tak się przedstawiam nieznajomym.

— Boone?

— Córka Jackie.

— Ach tak.

Najwyraźniej Ann nie lubiła Jackie. Typowa reakcja; Jackie była tak wspaniałą osobą, że wiele osób jej nienawidziło.

— Jestem również przyjaciółką Saxa Russella.

— Och.

Zo nie potrafiła odczytać, co myśli jej rozmówczyni.

— Mówiłam mu, że lecę do systemu Urana i Sax zasugerował, że może się do mnie przyłączysz.

— Naprawdę tak powiedział?

— Tak. Dlatego zadzwoniłam. Lecę na Jowisza, a potem na Urana. Dwa tygodnie spędzę na Mirandzie.

— Miranda! — krzyknęła Ann. — Kim jesteś, powtórz?

— Zo Boone! Co z tobą, kobieto?

— Powiedziałaś: Miranda?

— Tak. Dwa tygodnie, może więcej, jeśli mi się spodoba.

— Jeśli ci się spodoba?

— Tak. Nie lubię zostawać w miejscach, które mi się nie podobają.

Clayborne pokiwała głową, jak gdyby była to jedyna sensowna odpowiedź, Zo dodała więc kpiącym, poważnym tonem, jak do dziecka:

— Tam jest dużo skał.

— Tak, tak.

Długa pauza. Zo obserwowała twarz na ekranie. Wymizerowana i pomarszczona, przypominała Russella, tyle że prawie wszystkie jej zmarszczki były pionowe. Oblicze wyciosane z drewna. W końcu Ann odezwała się:

— Pomyślę o tym.

— Podobno powinnaś wypróbowywać nowości — przypomniała jej Zo.

— Co takiego?

— Nie słyszałaś, co powiedziałam?

— Wiesz to od Saxa?

— Nie… Pytałam o ciebie Jackie.

— Pomyślę o tym — powtórzyła Ann i przerwała połączenie.

Dość tego, pomyślała Zo. Bardzo się starała, a jednak czuła się dziwnie. Ci issei w jakiś sposób potrafili wciągać innych w swój świat; wszyscy oni byli szaleni.

I w dodatku najwyraźniej nie sposób było przewidzieć ich zachowania, bowiem następnego dnia Clayborne oddzwoniła i powiedziała, że poleci.


Gdy się spotkały, Ann Clayborne okazała się rzeczywiście tak pomarszczona i wysuszona jak Russell, lecz jeszcze bardziej milcząca i obca — drażliwa, lakoniczna, skłonna do wybuchów złości. Pojawiła się w ostatniej chwili jedynie z plecaczkiem i wąskim, czarnym komputerem naręcznym, jednym z najnowszych modeli. Jej skóra była orzechowobrązowa i upstrzona naroślami, brodawkami i bliznami po usuniętych znamionach, powstałych w długim życiu spędzonym na dworze, zwłaszcza pierwszego okresu pobytu na Marsie, kiedy promieniowanie ultrafioletowe było naprawdę intensywne; krótko mówiąc, przysmażyła się czy też — jak mawiano w Echusie — przypiekła sobie główkę. Ann miała szare oczy, jej usta wyglądały jak pysk jaszczurki, linie od kącików ust do nozdrzy przypominały głębokie cięcia siekierą. Zo nigdy nie widziała bardziej zaciętej twarzy.

W trakcie tygodnia lotu na Jowisza Ann spędzała czas w małym parku statku, chodząc wśród drzew. Zo wolała przebywać w jadalni albo w dużym widokowym „baniaczku”, gdzie wieczorami zbierała się mała grupa podróżników — połykali tabletki pandorfiny i bawili się lub palili opium, a potem patrzyli w gwiazdy. Z powodu tej różnicy w zainteresowaniach Zo rzadko widywała Ann.

Przelecieli nad pasem asteroid, lekko zboczyli z płaszczyzny ekliptyki, mijając — zapewne, choć trudno było mieć pewność — wiele wydrążonych, małych światów. Wewnątrz skalnych ciał w kształcie kartofla, które pojawiały się na ekranach statku, mogły być zarówno szkielety prymitywnych budowli, jak i zamknięte kopalnie albo położone w pięknym otoczeniu miasta; mieszkały tam anarchistyczne, niebezpieczne społeczności, religijne grupy bądź przedstawiciele utopijnych, boleśnie spokojnych ludzkich kolektywów. Zdając sobie sprawę z faktu współegzystencji tak wielu rozmaitych ustrojów, często półanarchistycznych, Zo wątpiła, czy plany jej matki dotyczące zorganizowania zewnętrznych księżyców pod marsjańską egidą kiedykolwiek się powiodą. Obawiała się, że pas asteroidowy może posłużyć jako model politycznej organizacji dla całego Układu Słonecznego. Jackie nie zgadzała się z córką, twierdząc, że ze względu na swą szczególną naturę szeroki pas rozproszonych wokół Słońca ciał niebieskich nie może stanowić typowego przykładu dla całości. Jackie mówiła, że zewnętrzne księżyce tłoczą się dokoła gazowych gigantów i z tego powodu mogą zawierać między sobą przymierza, a poza tym w porównaniu z asteroidami były wielkie i zapewne mieszkańcy większości z nich chętnie by się sprzymierzyli z kimś w wewnętrznym układzie.

Zo nie była o tym przekonana. Jednak teraz statek zwalniał, docierając do systemu Jowisza, gdzie miała szansę sprawdzić w praktyce teorie Jackie. Hamując, pasażerowie dostrzegli z bliska cztery księżyce galileuszowe. Wszystkie miały ambitne plany terraformowania i zaczęły je właśnie realizować. Na trzech zewnętrznych, Kallisto, Ganimedesie i Europie, panowały podobne wstępne warunki — księżyce pokrywały warstwy wodnego lodu, Kallisto i Ganimedes w głąb na tysiąc kilometrów, Europę na sto kilometrów. Istnienie wody nie stanowiło niczego niezwykłego w zewnętrznym Układzie Słonecznym, ale z pewnością jej występowanie nie było czymś pospolitym, toteż wodne światy stały się znacznie cenniejsze niż te, które były jej pozbawione. Na lodowatych powierzchniach wszystkich trzech księżyców znajdowały się ogromne ilości rozproszonych skał, będących przeważnie pozostałościami po uderzeniach meteorytów; ten rumosz węglowego chondrytu okazał się bardzo użytecznym materiałem budowlanym. Osadnicy mieszkający na którymś z trzech księżyców, przybyli jakieś trzydzieści M-lat wcześniej, przetopili chondryty i zbudowali szkielety namiotów z węglowego nanoprzewodu przypominającego ten, którego użyto do konstrukcji marsjańskiej windy kosmicznej. Pokryli obszary o średnicy dwudziestu lub pięćdziesięciu kilometrów wielowarstwowymi materiałami namiotowymi, a pod namiotami rozsypali pokruszone kamienie, tworząc cienką warstwę ziemi — najwyższą warstwę wiecznej zmarzliny; w niektórych miejscach powstały jeziora, które stopili w lodowcu.

Zbudowane według tego planu namiotowe miasto na Kallisto otrzymało nazwę Jeziora Genewskiego; tam właśnie miała się spotkać marsjańską delegacja z kilkoma przywódcami i przedstawicielami grup politycznych Ligi Jowiszowej. Zo towarzyszyła delegacji jako z pozoru nic nie znacząca urzędniczka i obserwatorka, szukała jednak sposobności, by przekazać polecenia Jackie ludziom, którzy potrafiliby je roztropnie wypełnić.

Podobne spotkania odbywały się tu dwa razy do roku. Mieszkańcy Jowisza organizowali je, by dyskutować o terraformowaniu galileuszowych księżyców i Zo uznała je za dobre tło dla spraw matki. Siedziała z tyłu sali obok Ann, która zdecydowała się wziąć udział w zebraniu. Techniczne problemy przekształcania księżyców mimo ogromnej skali wydawały się proste i — przynajmniej na początkowym etapie — były identyczne dla Kallisto, Ganimedesa i Europy: ruchome reaktory termojądrowe przemierzały powierzchnię, ogrzewając lód i pompując gazy do wczesnej atmosfery wodorowo-tlenowej. Naukowcy mieli nadzieję stworzyć pasy równikowe, gdzie zebrana skała zostanie roztarta na proch i spełni funkcję warstwy gruntu ponad lodem. Wówczas będzie można utrzymywać temperaturę atmosfery w okolicach zera Celsjusza, co pozwoli na stworzenie — wokół pasa równikowych jezior — tundrowych ekosystemów; atmosfera będzie możliwa do oddychania, tlenowo-wodorowa.

Najbardziej wewnętrzny z księżyców galileuszowych, lo, był trudniejszy, ale intrygujący. Wyrzutnie na pozostałych trzech księżycach wystrzeliwały na jego powierzchnię wielkie pociski lodu i kamienia. Ponieważ lo leżał tak blisko Jowisza, znajdowało się na nim bardzo mało wody; jego powierzchnię stanowiła zlana warstwa bazaltu i siarki — siarka opadała w postaci spektakularnych pióropuszy wulkanicznych, wyzwalana pływami Jowisza i innych „galilejczyków”. W planie terraformowania zaznaczono, że lo potrzebuje więcej czasu niż pozostałe księżyce; projekt miał się opierać częściowo na infuzji żywiących się siarką bakterii w gorące źródła siarkowe wokół wulkanów.

Wykonanie wszystkich tych czterech planów spowalniał brak światła, toteż budowano potężnych rozmiarów kosmiczne lustra w punktach Lagrange’a Jowisza, gdzie istniały mniejsze komplikacje pola grawitacyjnego systemu planety; światło słoneczne miało być kierowane z tych luster na równiki „galilejczyków”. Wszystkie cztery księżyce były związane pływowo z Jowiszem, więc ich dni słoneczne zależały od długości orbity wokół planety, sięgających od czterdziestu dwóch godzin dla lo do piętnastu dni dla Kallisto. Niezależnie od długości ich dni, na każdy z księżyców docierało jedynie cztery procent tej ilości światła słonecznego, którą otrzymywała Ziemia. Prawda była jednak taka, że Ziemię oświetlała wręcz nadmierna ilość promieni słonecznych i te cztery procent stanowiły właściwie całkiem wystarczające światło — widoczność była siedemnaście tysięcy razy lepsza niż widok z Ziemi Księżyca w pełni. Niestety jednak Słońce nie dawało księżycom Jowisza odpowiedniej dla terraformowania ilości ciepła.

Terraformerzy „żebrali” o każde możliwe światło. Jezioro Genewskie i wszystkie kolonie na pozostałych księżycach zwrócono ku Jowiszowi, dzięki czemu mogły wykorzystywać promienie słoneczne odbite od tego gigantycznego globu. W wyższe partie atmosfery Jowisza spuszczano ruchome latarnie gazowe, które rozżarzały pewną ilość helu3 planety w punkty świetlne, zbyt jaskrawe, by można było dłużej niż przez sekundę patrzeć w nie bezpośrednio. Soczewki termojądrowe zawieszono przed elektromagnetycznymi talerzami zwierciadlanymi, które odbijały całe światło w płaszczyznę ekliptyki planety. Jowisz stanowił obecnie jeszcze bardziej spektakularny widok, upstrzony był bowiem boleśnie jasnymi diamentowymi kropkami wędrujących ponad powierzchnią planety około dwudziestu gazowych latarni.

Razem kosmiczne zwierciadła i latarnie gazowe ciągle dawały koloniom mniej niż połowę światła słonecznego, jakie otrzymywał Mars, tyle tylko można było zrobić. Tak wyglądało życie w zewnętrznym Układzie Słonecznym i Zo nazwała je nieco „przytłumionym”. Zgromadzenie nawet tej ilości światła wymagało stworzenia potężnej infrastruktury i pomoc w owej sprawie zamierzała zaproponować Jackie, a w jej imieniu delegacja marsjańska. Mieli do zaoferowania ogromne reaktory termojądrowe, dodatkowe latarnie gazowe, a także doświadczenie związane z kosmicznymi zwierciadłami i innymi technikami terraformowania. Teraz, gdy sytuacja w marsjańskiej przestrzeni ustabilizowała się, stowarzyszeniu spółdzielni aerokosmicznych potrzebne były nowe projekty. Pragnęli wnieść kapitał i wiedzę w zamian za preferencyjne umowy handlowe, zapasy heIu3 zebranego w górnych partiach atmosfery Jowisza i możliwości eksplorowania powierzchni czterech „galilejczyków”, wydobywania pewnych kopalin oraz ewentualnego wspólnego (wraz z naukowcami z Jowisza) terraformowania mniejszych księżyców, wszystkich osiemnastu.

Zainwestowany kapitał, doświadczenie, handel — była to kusząca, a nawet bardzo kusząca propozycja. Marchewka. Oczywiście, gdyby Galilejczycy zaakceptowali ofertę, zawarliby swoistą handlowo-naukową unię z Marsem, a wówczas Jackie mogłaby podpisać różnego rodzaju umowy polityczne i tym samym wciągnąć jowiszowe księżyce w swoją sieć. Ewentualność ta była dla Jowiszan równie jasna, jak dla wszystkich innych, starali się więc ze wszystkich sił otrzymać to, czego chcą, nie dając w zamian zbyt wiele. Bez wątpienia mieli też nadzieję na podobne oferty od ziemskich eksmetanarodowców i innych organizacji.

Od tego momentu zaczynała się rola Zo; jeśli propozycje marsjańskie stanowiły marchewkę, Zo była kijem. Oficjalnie marchewka, a za plecami kij — typowa metoda Jackie dotycząca wszystkich spraw.

Zo przekazywała groźby swej matki pozornie subtelnymi, niebezpośrednimi aluzjami, dzięki czemu wydawały się jeszcze ostrzejsze. Na przykład podczas krótkiego spotkania z urzędnikami z lo Zo niedbale stwierdziła, że ich plan ecopoesis jest zbyt powolny; powiedziała, że miną tysiące lat, zanim bakterie przeżują siarkę, zmieniając ją w użyteczne gazy, a tymczasem spore problemy stwarza ogromne pole radiowe Jowisza, które otacza ich księżyc, powodując na razie niezauważalną mutację bakterii. Oznajmiła również, że mieszkańcy lo potrzebują j onosfery i wody, po czym dodała, że może nawet powinni się zastanowić nad przesunieciem księżyca na wyższą orbitę wokół ich, jak to ujęła, wspaniałego gazowego boga. Oczywiście, Mars, centrum wiedzy z zakresu terraformowania oraz najzdrowszej i najbogatszej cywilizacji w Układzie Słonecznym, mógł ich w tym wszystkim wesprzeć, udzielając specjalnej pomocy, albo też przedyskutować z innymi „galilejczykami” kwestię przejęcia projektu terraformowania i w ten sposób go przyspieszyć.

Później Zo odbywała luźne rozmowy z różnymi przedstawicielami władz lodowych księżyców galileuszowych: na przyjęciach koktajlowych po warsztatach dyskusyjnych, podczas grupowych spacerów po nadbrzeżnej promenadzie nad Jeziorem Genewskim, pod sonoluminescencyjnymi światłami ulicznymi zwisającymi z sufitu namiotu. Mówiła swoim rozmówcom, że delegaci z lo zamierzają samodzielnie zawierać umowy. Wyjaśniała, że posiadają największy potencjał, ciepło, metale ciężkie i szansę na wspaniały rozwój turystyki, dodając, że sami pragną o sobie decydować, odrywając się od Ligi Jowiszowej.

Ann chodziła wraz z Zo oraz innymi osobami na niektóre z tych spacerów i Zo pozwoliła jej się przysłuchiwać paru rozmowom, była bowiem ciekawa jej reakcji. Stara areolożka uczestniczyła między innymi w przechadzce po nadbrzeżnej promenadzie, usytuowanej na niskim stożku krateru meteorytowego, na dnie którego znajdowało się jezioro. Tutejsze kratery rozbryzgowe były znacznie ciekawsze od marsjańskich; lodowaty stożek tego krateru wystawał tylko kilka metrów ponad ogólną powierzchnię księżyca, tworząc okrągłą groblę, z której można było patrzeć na wodę jeziora, na obsadzone trawą ulice miasta lub dalej, poza namiot, na pokrytą lodowym rumoszem dolinę, wyginającą się ku pobliskiemu horyzontowi. Niezwykła płaskość krajobrazu wokół namiotu sugerowała naturę tego świata — cały pokryty był przez głęboki na tysiąc kilometrów lodowiec, który niczym gąbka wchłaniał uderzenie każdego meteorytu i pływowe pęknięcia, a następnie ponownie i szybko przybierał tę samą płaską formę.

Małe czarne fale tworzyły interferencyjne obrazy na powierzchni jeziora — płaskiej tafli wody, białej jak lodowe dno jeziora, lecz nieco zabarwionej ciemną żółcią dzięki bliskości wielkiej kuli (aktualnie w fazie między kwadrą a pełnią) Jowisza, wokół którego wirowały kremowożółte oraz pomarańczowe pasy i tańczyły jaskrawe kropeczki gazowych latarni.

Idący minęli linię drewnianych budynków; drewno pochodziło z zalesionych wysp, unoszących się w dalszej części jeziora niczym tratwy. Trawniki połyskiwały zielenią, „ogrody” rosły za budynkami w dużych skrzyniach, oświetlonych długimi, jasnymi lampami. Zo ostrym tonem przemawiała do swoich rozmówców, zakłopotanych wysokiego szczebla urzędników, którzy reprezentowali Ganimedesa; przypomniała im o militarnej potędze Marsa i ponownie zdradziła, jakoby przedstawiciele lo rozważali odejście z Ligi.

Po tej rozmowie Ganimedianie odeszli na kolację naprawdę przerażeni.

— Jakaś ty subtelna — mruknęła Ann, kiedy upewniła się, że tamci jej nie usłyszą.

— No, no, teraz jesteśmy sarkastyczni — odparła Zo.

— Jesteś potworem. Zastanów się kiedyś nad sobą.

— Będę chyba musiała zapisać się do szkoły, w której „czerwoni” uczą dyplomatycznej delikatności. Może powinnam kazać swoim asystentom, aby wraz ze mną wysadzili w powietrze parę miejsc na tutejszych księżycach.

Ann zazgrzytała zębami. Szybkim krokiem wędrowała dalej po promenadzie, a Zo szła za nią.

— Dziwne, że zniknął Wielki Czerwony Punkt — odezwała się Zo, kiedy przechodziły przez most nad kanałem. — To chyba jakiś znak. Ciągle spodziewam się, że wróci.

Powietrze było chłodne i wilgotne. Ludzie, których mijały, pochodzili przeważnie z Ziemi i należeli do diaspory. Kilku lotniarzy kręciło leniwe spirale pod sufitem przezroczystego namiotu. Zo obserwowała ich na tle wielkiej planety. Ann zatrzymywała się często, zbierając próbki skał; ignorowała lodowe miasto i jego mieszkańców, kroczących z wdziękiem w wielobarwnych, jaskrawych ubraniach. Obok dwóch kobiet przebiegła nagle grupa ścigających się młodych tubylców.

— Bardziej interesują cię skały niż ludzie — zauważyła Zo, na wpół z podziwem, na wpół z irytacją.

Ann rzuciła jej piorunujące, bazyliszkowe spojrzenie, ale Zo wzruszyła ramionami, wzięła ją pod ramię i pociągnęła naprzód.

— Tutejsi młodzi tubylcy mają najwyżej piętnaście lat marsjańskich, mieszkają przez całe życie w jednej dziesiątej grawitacji i nie dbają o Ziemię ani o Marsa. Wierzą w jowiszowe księżyce, w wodę, w pływanie i latanie. Większość z nich poddała się operacji oczu, by lepiej widzieć w słabym świetle. Niektórzy wykształcili sobie skrzela. Ich plany terraformowania potrwają pięć tysięcy lat. Ci ludzie stanowią następny krok w ewolucji, och, Ka, a ty oglądasz skały, które są identyczne jak skały we wszystkich innych miejscach naszej galaktyki. Jesteś naprawdę tak szalona, jak mi mówiono.

Ann odskoczyła jak rzucony kamień i powiedziała:

— Podobnie mówiłam, gdy próbowałam skłonić Nadię do wyjazdu z Underbill.

Zo wzruszyła ramionami.

— Chodź — mruknęła. — Mam następne spotkanie.

— Prawda, praca w mafii nigdy się nie kończy — powiedziała Ann, niemniej jednak poszła za Zo, rozglądając się wokół; przypominała królewskiego błazna, mała, pomarszczona i ubrana w dziwaczny staroświecki kombinezon.

Przy dokach spotkały się z członkami rady miejskiej Jeziora Genewskiego, którzy wyglądali na zdenerwowanych. Wsiedli na mały prom i popłynęli wśród floty niewielkich łodzi żaglowych. Na jeziorze wiał silny wiatr. Przemieszczali się ku jednej z zalesionych wysepek. Jej bagnistą powierzchnię — ruchliwą, podgrzaną glebę — porastały ogromne okazy balsy i teku; na brzegu wyspy, w otwartych drzwiach małego tartaku pracowali drwale. Tartak był dźwiękoszczelny, lecz mimo to rozmowie towarzyszyły stłumione jęki tnącej drzewo piły. Zo uświadomiła sobie, że płynie po jeziorze na księżycu Jowisza, wpatrzyła się w barwy poszarzałe z powodu odległości od Słońca i poczuła w swoim sercu lotniarki nieznaczne radosne ukłucia.

— Jak tu pięknie — powiedziała. — Rozumiem, dlaczego mieszkańcy Europy pragną przekształcić cały swój księżyc w wodny świat i żeglować po nim. Mogliby potem wysyłać nadwyżki wody na Wenus i stworzyć kilka niewielkich wyspiarskich lądów. Nie wiem, czy wam wspominali o tym pomyśle. Może to tylko takie marzenie, podobne propozycjom stworzenia małej czarnej dziury i wprowadzenia jej w górną część atmosfery Jowisza. Zmienić Jowisza w gwiazdę, to dopiero pomysł! Wówczas mielibyście tyle światła, ile chcecie…

— Czy Jowisz nie zostałby w ten sposób zniszczony? — spytał jeden z tubylców.

— Och, tak, ale potrwałoby to bardzo długo, podobno miliony lat.

— A potem supernowa — wtrąciła Ann.

— Oczywiście. Wszystko zniszczone, pozostałby jedynie Pluton. Tyle że do tego czasu będziemy już daleko stąd, w taki czy inny sposób. A jeśli nie, naukowcy coś wymyślą.

Ann roześmiała się zgrzytliwie. Tubylcy, którzy intensywnie rozmyślali, najwyraźniej nie zwrócili na to uwagi.

Po zakończeniu rozmowy Ann i Zo wracały promenadą nad brzegiem jeziora.

— Jesteś okrutna — zauważyła Ann.

— Przeciwnie. Postępuję bardzo subtelnie. Tamci nie wiedzą, czy mówię tylko za siebie, za Jackie czy może za całego Marsa. Może, ot tak, po prostu sobie gadam. Moich rozmówców skłaniam jednakże do myślenia w szerszym kontekście. Zbyt łatwo wczuwają się w sytuację Jowisza i zapominają o reszcie. A cały Układ Słoneczny powinien stanowić jedno polityczne ciało, z czego ludzie nie zdają sobie sprawy i trzeba im pomóc to zrozumieć.

— Sama potrzebujesz pomocy. Nie żyjemy w renesansowej Italii.

— Machiavelli zawsze się przydaje, jeśli to masz na myśli.

— Przypominasz mi Franka.

— Kogo?

— Franka Chalmersa.

— Jedyny issei, którego podziwiam — przyznała Zo. — Przynajmniej z tego, co o nim czytałam. Tylko on wśród całej waszej setki nie był hipokrytą. Tylko on próbował coś zmienić.

— Nie możesz nic o tym wiedzieć — warknęła Ann.

Zo wzruszyła ramionami.

— Przeszłość jest dla nas wszystkich taka sama. Wiem tyle, co ty.

Minęła je grupa Jowiszan. Byli bladzi, wielkoocy i całkowicie zaabsorbowani rozmową. Zo wskazała na nich i powiedziała:

— Popatrz na nich! Są tacy skupieni. Ich także podziwiam, naprawdę. Z całą energią rzucają się w projekt, który nie zostanie ukończony jeszcze długo po ich śmierci… Absurdalny gest, gest przekory wolności, boże szaleństwo, jak gdyby byli plemnikami pędzącymi wariacko ku nieznanemu celowi.

— Tak jak my wszyscy — odburknęła Ann. — To się nazywa ewolucja. Kiedy lecimy na Mirandę?


Leciały wokół Urana, który znajdował się czterokrotnie dalej od Słońca niż Jowisz. W porównaniu z Ziemią docierała tu tylko jedna czwarta światła słonecznego, co znacznie utrudniało poważniejsze projekty terraformiczne, chociaż — jak Zo stwierdziła po wejściu do systemu planety — widoczność była absolutnie wystarczająca; światło słoneczne miało tysiąc trzysta razy jaśniejszą moc niż widok z Ziemi Księżyca w pełni, a Słońce nadal przypominało oślepiający mały żeton w czarnym szeregu gwiazd; chociaż obiekty wydawały się nieco przyćmione i pozbawione koloru, były idealnie widoczne. Symbol wielkiej mocy ludzkiego oka i ducha, świetnie funkcjonujący tak daleko od domu.

Jednak wokół Urana nie było tak dużych księżyców, żeby przyciągnęły poważniejszych terraformerów. Rodzina planety składała się z piętnastu małych księżyców; największe z nich — Tytania i Oberen — liczyły sobie sześćset kilometrów średnicy. Większość pozostałych była znacznie mniejsza; w gruncie rzeczy, stanowiły zbiór małych asteroid, przeważnie nazwanych na cześć szekspirowskich bohaterek. Okrążały najłaskawszego z gazowych gigantów, niebiesko-zielonego Urana; w jego płaszczyźnie ekliptyki znajdowały się bieguny, a jedenaście wąskich grafitowych pierścieni przypominało ledwie widoczne pętle. Ogólnie rzecz biorąc, nie był to obiecujący system dla ludzi.

Niemniej jednak przybyli oni i osiedlili się. Zo nie była zaskoczona, ponieważ ludzie badali powierzchnię i budowali na Trytonie, Plutonie i Charonie, a gdyby odkryto dziesiątą planetę i wysłano na nią ekspedycję, bez wątpienia znaleziono by tam namiotowe miasto, którego obywatele już kłóciliby się między sobą i przeklinali każdego, kto pochodząc z zewnątrz, próbowałby się mieszać w ich sprawy. Tak wyglądało życie w diasporze.


Główne miasto namiotowe w systemie Urana leżało na Oberonie, największym i najdalszym z piętnastu księżyców. Statek wiozący Zo, Ann i resztę Marsjan zadekował na orbicie planety tuż w pobliżu księżyca, potem podróżnicy wsiedli na prom i polecieli złożyć krótką wizytę w głównej kolonii Oberona.

Miasto nazywało się Hippolyta. Wybudowano je w jednej z długich, wąskich dolin, które znajdowały się na każdym z większych księżyców Urana. Ponieważ grawitacja była tu jeszcze skromniejsza niż światło, miasto zaprojektowano jako miejsce w pełni trójwymiarowe, z balustradami, ślizgowymi sznurami, latającymi wyciągami kuchennymi, balkonami na urwiskach, ruchomymi schodami, pochylniami i drabinami, trampolinami i deskami, z których skakano do wody, wiszącymi restauracjami i pawilonami na cokołach; wszystko było oświetlone jaskrawobiałymi lampami w kształcie kuł. Zo natychmiast pomyślała, iż tak wiele sprzętów w powietrzu uniemożliwia lotniarstwo; jednak w tej grawitacji codzienne życie przypominało latanie i kiedy odbiła się i podskoczyła wysoko w powietrze, zdecydowała się przyłączyć do posuwających się tanecznym krokiem mieszkańców. Właściwie, bardzo niewiele osób próbowało chodzić na sposób ziemski; tutaj ludzie poruszali się w powietrzu nierównymi, krętymi, pełnymi skokami tyczkarzy, wirowali, nurkowali lub wykonywali pętle w stylu Tarzana. Na najniższym poziomie miasta wisiała siatka.

Tutejsi mieszkańcy przylecieli ze wszystkich możliwych miejsc w Układzie, chociaż przeważnie z Marsa albo Ziemi. Nie istnieli jeszcze tubylczy Uranianie, z wyjątkiem jednego dziecińca dla małych dzieci, które urodziły kobiety budujące kolonię. Zaludniono już sześć księżyców, a ostatnio wypuszczono w górną partię atmosfery planety sporą liczbę gazowych latarni; unosiły się w pierścieniach nad jej równikiem, a obecnie płonęły na tle niebiesko-zielonego Urana jak igiełki słonecznego światła, tworząc coś na kształt diamentowego naszyjnika wokół środka giganta. Latarnie powiększyły ilość światła w systemie planety aż tak, że każdy, kogo Marsjanie spotkali na Oberonie, mówił o nagłej intensywności barw, chociaż na Zo otoczenie nie zrobiło pod tym względem wrażenia.

— Nie potrafię sobie wyobrazić tego świata przedtem — powiedziała jednemu z lokalnych entuzjastów. — Nadal jest niemal całkowicie monochromatyczny.

Obecnie wszystkie budynki miasta pomalowano na rozmaite, bardzo jaskrawe kolory, chociaż Zo nie do końca je rozróżniała. Potrzebowałaby urządzenia rozszerzającego źrenice.

Tutejsi mieszkańcy jednak byli najwyraźniej zadowoleni ze swojego świata. Oczywiście, niektórzy przebąkiwali o przeprowadzce, gdy zostaną ukończone urańskie miasta — na Trytona („następny wielki problem”), na Plutona albo Charona; byli w końcu budowniczymi. Inni natomiast osiedlili się tu na dobre i brali lekarstwa lub poddawali się transkrypcji genetycznej zwiększającej między innymi wrażliwość wzrokową. Ci ludzie wspominali o przyciągnięciu komet z chmury Oorta w celu zaopatrzenia księżyca w wodę i może także o wywołaniu zderzenia dwóch albo trzech mniejszych, nie zamieszkanych księżyców, co stworzyłoby większe i cieplejsze — jak nazwała je jedna z osób — „sztuczne Mirandy”, które łatwiej będzie terraformować.

Ann wyszła z tego zebrania czy też może raczej przeciągnęła się wzdłuż balustrady, nie potrafiła bowiem poradzić sobie w minigrawitacji. Po chwili Zo ruszyła za nią, po ulicach pokrytych bujną, zieloną trawą. Podniosła oczy i zobaczyła akwamarynowego giganta oraz smukłe, przyćmione pierścienie; zimny, niezwykły widok, który wedle żadnych wcześniejszych ludzkich standardów nie był atrakcyjny i z powodu niewielkiej grawitacji małego księżyca być może nie do utrzymania na dłuższą metę. Ale w zebraniu uczestniczyli Uranianie, zachwalający misterne piękno planety, a nawet tworzący nową estetykę, według której ją oceniali, mimo iż planowali wszystko zmodyfikować. Podkreślali subtelne odcienie kolorów, chłodną ciepłotę powietrza pod namiotem, poruszanie się w powietrzu przypominające lot lub taniec we śnie… Niektórzy z nich stali się nawet takimi patriotami, że byli przeciwni radykalnemu przekształceniu ich świata; reprezentowali swego rodzaju lokalnych „czerwonych” w stopniu, na jaki pozwalało owo niegościnne miejsce.

I teraz niektórzy z nich odnaleźli Ann. Podeszli do niej całą grupą, otoczyli ją kręgiem. Każdy chciał chwycić ją za rękę, uściskać lub pocałować w czubek głowy; jeden ukląkł, aby ucałować jej stopy. Zo dostrzegła spojrzenie Ann i roześmiała się.

— Dajcie spokój — powiedziała grupie, której najwyraźniej wyznaczono coś w rodzaju statusu obrońcy księżyca Miranda.

Grupa lokalnych „pseudoczerwonych” powstała w miejscu, gdzie jej istnienie było zupełnie pozbawione sensu i w czasach, gdy — nawet na Marsie — dawno już zrezygnowano z tego typu działalności. Teraz jednak tutejsi „czerwoni” przylecieli lub dotarli, chwytając się balustrady. Zajęli miejsca wokół stołu ustawionego w środku namiotu na wysokiej smukłej kolumnie i jedli posiłek, dyskutując o różnych sprawach Układu. Stół wyglądał jak oaza w przyćmionym powietrzu namiotu z diamentowym naszyjnikiem w okrągłej, jadeitowej oprawie lśniącej z góry; Zo miała początkowo wrażenie, że stanowi on środek miasta, ale gdy zawisła w powietrzu, zauważyła kilka innych tego typu oaz, z których każda zapewne wyglądała podobnie. Hippolyta była małym miastem, ale na Oberonie mogły się znajdować dziesiątki takich osad, podobnie jak na Tytanu, Arielu czy Mirandzie; księżyce były małe, niemniej jednak ich powierzchnia sięgała setek kilometrów kwadratowych. Na tym polegała siła przyciągania owych opuszczonych przez Słońce satelitów: ziemia, która nie należała do nikogo, otwarta przestrzeń — kolejny świat, kolejna frontiera, gdzie istniały widoki na rozpoczęcie nowego życia i stworzenie od podstaw nowego społeczeństwa. Dla Uranian wolność była warta o wiele więcej niż światło czy grawitacja. Przygotowali więc odpowiednie programy, zaprogramowali automatyczne maszyny i przylecieli tu, by zbudować namioty i zamieszkać w nich, by stać się tutejszą „pierwszą setką”.

Bez wątpienia ludzie ci nie mieli ochoty słuchać o planach Jackie związanych z politycznymi sojuszami. A poza tym lokalne różnice bardzo ich już podzieliły; Zo spostrzegła, że wiele osób siedzących przy stole jest nastawionych zdecydowanie wrogo wobec innych. Z uwagą obserwowała ich twarze, podczas gdy szefowa marsjańskiej delegacji, Marie, ogólnie przedstawiała warunki propozycji, mówiąc o stworzeniu przymierza, dzięki któremu Uranianie łatwiej mogliby sobie poradzić z własnymi problemami i uniezależnić się od historycznie, ekonomicznie i liczebnie potężnej Ziemi, ogromnej, przeludnionej, zalanej, ubłoconej z powodu swojej przeszłości niczym świnia w chlewie, i niestety nadal stanowiącej dominującą siłę w diasporze. Marie podkreśliła, że sojusz z Marsem leży w najlepszym interesie każdej kolonii, że powinien powstać zjednoczony front kontrolujący imigrację, handel i rozwój — czyli, jednym słowem, własną przyszłość.

Mimo iż przedstawiciele urańskich księżyców spierali się między sobą, obecnie byli jednomyślnie przeciwni wszelkim umowom z Marsem. Delegacji odpowiedziała starszawa kobieta, burmistrz Hippolyty, i gdy mówiła, nawet mirandyjscy „czerwoni” kiwali głowami; zamierzali samodzielnie uporać się z Ziemią i uważali, że obie planety stanowią równie wielkie zagrożenie dla ich wolności. Zaplanowali sobie, że będą unikać zarówno sojuszy, jak i konfrontacji, zawierając jedynie krótkoterminowe porozumienia bądź — zależnie od okoliczności — stawiając opór. Pragnęli, aby wszyscy traktowali ich jak równych sobie. Po prostu nie istniała według nich potrzeba żadnych bardziej formalnych układów.

— Całe to przymierze pachnie mi jakąś odgórną kontrolą — podsumowała mówczyni. — Nie stosujecie czegoś takiego na Marsie, dlaczego próbujecie z nami?

— Ależ stosujemy ją na Marsie — odparła Marie. — Poziom kontroli wyłania się sam, powstaje z kompleksu mniejszych systemów i jest użyteczny, by rozwiązywać globalne problemy. Skoro się sprawdza, sądzimy, że można go rozszerzyć na kontakty międzyplanetarne. Mylicie totalizację z totalitaryzmem, a to bardzo poważny błąd.

Uranianie nie wydawali się przekonani. Zo pomyślała, że powód leży zapewne w ich przesadnej pewności siebie, z którą w odpowiedni sposób będzie musiała sobie poradzić. Nie uważała zadania za trudne, to była tylko kwestia argumentów.

Podczas kolacji Ann milczała. Dopiero gdy ogólna dyskusja dobiegła końca i Mirandyjczycy zaczęli jej zadawać pytania, osobliwie ożyła, jak gdyby podłączono ją do prądu. Odpowiadała i sama pytała o aktualne kwestie związane z lokalną planetologią: między innymi o klasyfikację różnych regionów Mirandy jako części dwóch zderzających się planetazymali oraz o nową teorię, która zakładała, że maleńkie księżyce — Ofelia, Desdemona, Bianka i Puck, stanowią fragmenty, które odpadły po zderzeniu Mirandy. Zadawała szczegółowe i mądre pytania, toteż rozmówcy wydawali się zdumieni jej wiedzą; oczy rozszerzyły im się do rozmiaru okrągłych oczu lemurów. Reszta Uranian była również zadowolona z zainteresowania starej Marsjanki. Ann naprawdę była „Czerwoną” przez duże „C” — teraz Zo dokładnie rozumiała, co to oznacza — a także jedną z najsłynniejszych osób w historii. Istniała możliwość, że wszyscy Uranianie mieli w sobie trochę „czerwieni”, traktowali bowiem swój świat inaczej niż osadnicy systemów Jowisza i Saturna: nie dysponowali żadnymi planami terraformowania na wielką skalę, chcieli mieszkać w namiotach i przez resztę życia chodzić po pierwotnych skałach, l czuli — przynajmniej przedstawiciele grupy „obrońców” — że Miranda jest światem tak niezwykłym, że należy ją zostawić w absolutnym spokoju. To był, rzecz jasna, „czerwony” pomysł. Jeden z urańskich „czerwonych” oświadczył wprost, że ludzie nie potrafiliby zrobić dla niej niczego pożytecznego, lecz jedynie zredukowaliby to, co najbardziej wartościowe. Powiedział też, że dla nich Miranda ma nie tylko wartość okazu planetologicznego, jest czymś znacznie ważniejszym, czymś, co posiada własną, wewnętrzną godność. Ann obserwowała uważnie każdego z mówiących i Zo dostrzegła w jej oczach sprzeciw — Ann nie zgadzała się z nimi, a może nawet zupełnie ich nie rozumiała. Dla niej wszechświat był sprawą naukową, natomiast dla tych ludzi — kwestią ducha. Zo uświadomiła sobie, że bliższe jest jej stanowisko Uranian niż punkt widzenia Ann, jej stały nacisk na traktowanie wszystkiego jako przedmiotu badań. Niemniej jednak rezultat był taki sam — zarówno lokalni, jak i Ann reprezentowali etykę „czerwonych” w czystej formie: żadnego terraformowania Mirandy (ma się rozumieć), a także żadnych kopuł, namiotów ani zwierciadeł, tylko jedna stacja dla odwiedzających i kilka wyrzutni rakietowych (chociaż punkt ten wydawał się kontrowersyjny dla grupy „obrońców”), zakaz wszelkiego poruszania się z wyjątkiem podróży pieszej i lotów rakietą tak wysoko nad powierzchnią, by nie wzniecać pyłu. Grupa „obrońców” wyobrażała sobie Mirandę jako pierwotny świat, który można przejść, ale na którym nigdy nikt nie zamieszka, świat, który nigdy nie zostanie zmieniony. Księżyc dla amatorów wspinaczek albo nawet — dla lotników. Wolno na niego patrzeć i nic więcej. Naturalne dzieło sztuki.

Ann kiwała na te wszystkie stwierdzenia głową. Rozumiała, to była namiętna miłość do skał, do skalnego świata. Fetysze można znaleźć wszędzie, a wszystkich tych ludzi najwyraźniej łączył jeden fetysz. Zo uznała nagle swoją obecność wśród nich za dziwną, dziwną i intrygującą, choć coraz wyraźniej dostrzegała, w jaki sposób powinna z nimi rozmawiać, aby wykonać swoje zadanie. Grupa „obrońców” zamówiła specjalny prom na Mirandę, chcąc ją pokazać Ann. Nikogo innego miało tam nie być. Prywatna podróż po najdziwniejszym ze wszystkich księżycu dla najdziwniejszej ze wszystkich „czerwonych”. Zo roześmiała się.

— Chciałabym również polecieć — dodała poważnie.


W ten sposób „Wielkie Nie” powiedziało „tak”. Ann na Mirandzie.

Był to najmniejszy z pięciu dużych księżyców Urana — tylko czterysta siedemdziesiąt kilometrów średnicy. We wczesnym okresie, jakieś trzy i pół miliarda lat temu, mniejsza poprzedniczka Mirandy uderzyła w inny księżyc o podobnej wielkości; dwa ciała roztrzaskały się, potem ponownie zbiły w jedną masę, pod wpływem ciepła wyzwolonego przez zderzenie, tworząc kulę. Zanim nastąpiło pełne połączenie, nowy księżyc schłodził się.

W rezultacie powstał krajobraz jak ze snu, straszliwie rozproszony i chaotyczny. Niektóre regiony były gładkie jak skóra, inne surowo porozcierane; jedne stanowiły przeobrażone powierzchnie dwóch protoksiężyców, drugie obnażyły wewnętrzny materiał skalny. Później pojawiły się strefy głębokich, wąskich rozpadlin, ukazujące miejsca nie dokończonego zetknięcia się obcych sobie fragmentów. Na tych terenach rozległe systemy równoległych wąskich szczelin wyginały się pod ostrym kątem, tworząc frapujące formacje w kształcie litery „V”, co wyraźnie oznaczało, że w zderzeniu brały udział dwie siły. Rozpadliny na szarym globie były tak wielkie, że stały się widoczne z przestrzeni w postaci wyrytych na głębokości dziesiątek kilometrów liter.


Wylądowali na płaskowyżu obok największej z tych wyciętych szczelin, zwanej Rozpadliną Prospera. Założyli skafandry, po czym opuścili statek kosmiczny i wyszli na krawędź szczeliny. Przyćmiona przepaść, tak głęboka, że Zo wydawało się, iż dno leży w innym świecie. W połączeniu z lekką mikrograwitacją, gdy patrzyła w dół, przeżywała osobliwe wrażenie: odległe uczucie lotu, który czasem odbywała w snach; wszystkie marsjańskie warunki znikały i świat zmieniał się w jakieś duchowe niebo.

Uran unosił się nad głowami podróżników, pełny i zielony glob, którego obecność powodowała, że cała Miranda pobłyskiwała barwą jadeitu. Zo zatańczyła na brzegu: wspinała się na palce, podskakiwała, płynęła w powietrzu, a następnie opadała, wirując; jej serce wypełniało piękno. Myślała o niezwykłych, diamentowych iskierkach gazowych latarni surfujących po stratosferze Urana, o niesamowitym jadeicie. Światła wokół okrągłej, zielonej, papierowej latarni. Ledwie widoczne przepastne głębiny. Wszystko lśniło własną, wewnętrzną zielenią, z każdej rzeczy wybuchała viriditos, a równocześnie cały świat był martwy i zupełnie nieruchomy; poruszali się jedynie oni, intruzi, obserwatorzy. Zo tańczyła.

Ann była w znacznie lepszym nastroju niż w Hippolycie. Szła naprzód z nieświadomą gracją kogoś, kto spędził wiele czasu, chodząc po skale; kamienny balet. W ręce odzianej w grubą rękawicę niosła długi, kanciasty młotek, kieszenie na udach wybrzuszały się od zebranych próbek. Ann nie odpowiadała na okrzyki Zo ani przedstawicieli grupy „obrońców”, wszyscy oni zupełnie dla niej nie istnieli. Zachowywała się jak aktorka grająca rolę Ann Clayborne. Zo roześmiała się na tę myśl.

— Gdyby postawić kopułę nad tą ciemną przepaścią, całkiem ładnie by się tu mieszkało — odezwała się. — Wystarczy wyjątkowo mało materiału namiotowego, a zyska się sporą ilość lądu, nie? A jaki widok. Cudowny.

Nikt oczywiście nie zareagował na tę jawną prowokację, jednak słowa młodej Marsjanki z pewnością dały im do myślenia. Zo podążała za grupą „obrońców” niczym albatros. Zaczęli schodzić po spękanych skałach w kształcie schodków, które rzędami pokrywały krawędź wąskiej skarpy, ciągnącej się od ściany przepaści w dal jak fałda draperii marmurowego posągu. Schodki kończyły się płaskim zakrętem w odległości wielu kilometrów od ściany, około kilometra lub więcej poniżej brzegu. Dalej płaska skarpa opadała nagle w kształcie pionowego uskoku na dno rozpadliny; mniej więcej dwadzieścia kilometrów prosto w dół. Dwadzieścia kilometrów! Dwadzieścia tysięcy metrów, jakieś siedemdziesiąt tysięcy stóp… Nawet wspaniały Mars nie mógł się pochwalić taką ścianą.

Na Mirandzie znajdowała się cała masa skarp i innych skalnych deformacji na podobnych do tej ścianach: bruzd i „draperii”, które wyglądały jak w wapiennej grocie, tyle tylko, że było ich bardzo wiele; kiedyś ściana stopiła się i w postaci ciekłej spłynęła w otchłań, a później zamarzła na zawsze w panującym na księżycu zimnie. Podczas zejścia podróżnicy widzieli wszystko świetnie z każdego punktu. Poręcz przytrzymywały przybite do krawędzi skarpy bolce i wszyscy idący przymocowali do pasków na kosmicznych skafandrach liny łączące ich z poręczą; wspaniały pomysł, ponieważ krawędź skarpy była wąska i najlżejsze ześlizgnięcie się na bok mogło się zakończyć runięciem w przepaść. Pajęczy, mały statek kosmiczny, którym przylecieli, miał się opuścić na dno schodów i zabrać ich z płaskiego punktu na końcu skarpowego wzgórka. Mogli więc schodzić, nie martwiąc się o powrót; opuszczali się zatem minuta po minucie w milczeniu, które wcale nie było przyjazne. Zo nie potrafiła się powstrzymać od uśmiechu, ponieważ niemal słyszała czarne myśli swoich towarzyszy i starcie wisiało w powietrzu. Ann zachowywała się inaczej — przystawała co kilka metrów, badając szczeliny między nierównymi schodami.

— Ta obsesja związana ze skałami jest taka patetyczna — odezwała się do niej Zo na prywatnym kanale. — Być tak starą, a jednocześnie tak krótkowzroczną. Ograniczać się do świata obojętnej materii, świata, który nigdy cię nie zaskoczy, nigdy niczego nie zrobi. Nigdy cię nie zrani. Areologia jako rodzaj tchórzostwa. Doprawdy, smutne.

W interkomie rozległo się prychnięcie. Ann była oburzona.

Zo roześmiała się.

— Jesteś bezczelną dziewuchą — warknęła Ann.

— Jestem.

— A w dodatku głupią.

— O nie! — Zo zaskoczył własny wybuch. W chwilę później dostrzegła, jak twarz za szybką hełmu Ann wykrzywia się gniewem; pomiędzy sapnięciami wydawała w interkom syknięcia.

— Nie psuj spaceru — powiedziała oschle.

— Nie lubię być ignorowana — odburknęła Zo. — Jestem tym już zmęczona.

— Kto się teraz boi?

— Boję się nudy.

Do uszu Zo dotarł kolejny syk oburzenia.

— Jesteś bardzo kiepsko wychowana.

— Czyja to wina?

— Och, twoja. Twoja. A my musimy znosić tego skutki.

— Cierpcie zatem dalej. Pamiętaj, że jesteś tu dzięki mnie.

— Raczej dzięki Saxowi, niech Bóg błogosławi jego małe serce.

— Dla ciebie wszyscy są mali.

— W porównaniu z tym… — Po ruchu hełmu Zo domyśliła się, że Ann spojrzała w rozpadlinę.

— Mówisz o niemym bezruchu, w którym czujesz się taka bezpieczna.

— To szczątki po zderzeniu bardzo podobnym do innych zderzeń planetazymali w początkach istnienia Układu Słonecznego. Przydarzyły się też Marsowi i Ziemi. Forma, z której wyłoniło się życie. Okno do tamtego czasu, rozumiesz?

— Rozumiem, ale nic mnie to nie obchodzi.

— Uważasz, że nie ma znaczenia.

— W sensie, który masz na myśli, nic nie ma znaczenia. Nic się nie liczy. To po prostu uboczny skutek Wielkiego Wybuchu.

— Och, proszę cię — mruknęła Ann. — Nihilizm jest absurdalny.

— I kto to mówi! Sama jesteś nihilistką! Nie przywiązujesz wagi ani wartości do życia i do własnych zmysłów… To nihilizm słabych, nihilizm tchórzy, jeśli umiesz sobie coś takiego wyobrazić.

— Moja dzielna mała nihilistką.

— Tak, stawiam mu czoło. A potem cieszę się tym, czym można.

— O czym mówisz?

— O rozkoszy. O zmysłach i energii. Wyobraź sobie, że jestem sensualistką. Sądzę, że to wymaga trochę odwagi. Trzeba być dzielnym, by dla zmysłowej przyjemności stanąć wobec bólu, ryzykować śmierć…

— Sądzisz, że potrafisz znosić ból?

Zo przypomniała sobie długie, trudne lądowanie w Overlook i ogromny ból złamanych nóg i żeber.

— Tak.

W interkomie zapadła cisza. Słychać było jedynie zakłócenia magnetycznego pola Urana. Może Ann postanowiła jej przyznać prawo do doświadczania bólu… Biorąc pod uwagę jego wszędobylskość, nie była to zbyt wielka hojność. W gruncie rzeczy, fakt ten rozwścieczył Zo.

— Naprawdę sądzisz, że trzeba stuleci, aby stać się człowiekiem, że nikt nie był człowiekiem, zanim nie pojawiliście się wy, starzy? Keats umarł w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Czytałaś jego Hyperional Sądzisz, że ta dziura w skale jest równie podniosła jak choćby jedna fraza z Hyperional Wy, issei, jesteście naprawdę okropni. A ty w szczególności. Jak możesz mnie oceniać, skoro sama nie zmieniłaś się od chwili, gdy pierwszy raz dotknęłaś powierzchni Marsa…

— Niezłe osiągnięcie, co?

— Osiągnięcie w wiecznym umieraniu. Ann Clayborne, największa martwa osoba, jaka kiedykolwiek żyła.

— A ze mną zuchwałe dziewuszysko. Lecz spójrz tylko na fragment tej skały, wykręconej niczym precel.

— Pieprz skały.

— Pieprzenie pozostawiam sensualistce. Popatrz jednak. Ta skała niby się nie zmieniła od trzech i pół miliarda lat. A jeśli się zmieniła, mój Boże, cóż to była za zmiana.

Zo wpatrzyła się w jadeitową skałę pod butami. Była dziwnie szklista, a poza tym absolutnie nijaka.

— Cierpisz na obsesję — oznajmiła.

— Tak. Ale lubię moje obsesje.


Pozostałą część drogi w dół, po grzbiecie skarpy odbyły w milczeniu. Po pewnym czasie podróżnicy dotarli do miejsca zwanego Ładowniczym Dnem. Teraz znajdowali się kilometr pod brzegami przepaści. Niebo stanowiło rozgwieżdżony pas nad głowami, duży Uran tkwił w samym jego środku; Słońce — z boku — wyglądało jak błyszczący klejnot. Pod tym przepięknym pasem głębia rozpadliny wyglądała wspaniale i zadziwiająco; Zo znowu poczuła się, jak gdyby leciała.

— Umieszczacie rzeczywistą wartość w złym miejscu — oświadczyła swoim towarzyszom na kanale ogólnym. — Ten świat jest jak tęcza. Jeśli nie ma obserwatora, który stoi pod kątem dwudziestu trzech stopni do światła odbijającego się od chmury kulistych kropelek, nikt nie widzi tęczy. Moje stwierdzenie dotyczy całego wszechświata. Nasze umysły stoją pod dwudziestotrzystopniowym kątem wobec wszechświata. Nowe rzeczy tworzą się pod wpływem kontaktu fotonu i siatkówki, między skałą i umysłem powstają miejsca. Bez umysłu nie istnieją rzeczywiste wartości.

— To, o czym mówisz, niewiele ma wspólnego z tego typu wartością — odrzekł jej jeden z „obrońców”. — Popadasz w utylitaryzm. Nie ma potrzeby mieszać w to wszystko ludzi. Takie miejsca istnieją bez nas, były bowiem przed nami i wierz mi, naprawdę się łączą z pojęciem wartości. Kiedy gdzieś przybywamy, powinniśmy szanować niepowtarzalność danego świata, w przeciwnym razie nasza postawa wobec kosmosu nie będzie odpowiednia i nigdy go nie zrozumiemy.

— Ja to jednak rozumiem — odparła radośnie Zo. — Albo prawie rozumiem. Wy natomiast musicie sobie chyba uwrażliwić oczy podczas następnych kuracji genetycznych. Tymczasem, no cóż, to rzeczywiście piękny świat, tyle że jego piękno tkwi w waszych głowach.

Nikt jej nie odpowiedział, więc Zo po chwili podjęła:

— Wszystkie te kwestie dyskutowano już wcześniej na Marsie. Dzięki marsjańskim doświadczeniom cała sprawa etyki środowiskowej znalazła się na nowym poziomie, w samym środku naszych działań. Teraz chcecie chronić to miejsce jako nietkniętą pustynię i potrafię zrozumieć wasz punkt widzenia. Jednak pojmuję go jedynie dlatego, że jestem Marsjanką. Wielu z was to Marsjanie… Albo są nimi wasi rodzice. Zaczynacie od tego stanowiska etycznego, a w końcu nietknięta pustynia staje się takim stanowiskiem. Ziemianie nie zrozumieją was tak dobrze jak ja. Przylecą tu, zbudują sobie na wzgórzu duże kasyno, a tę rozpadlinę od brzegu do brzegu pokryją namiotem i zaczną terraformować, tak jak we wszystkich innych miejscach. Chińczycy stale się tłoczą w swoim państwie niczym sardynki w puszce i nic ich nie obchodzi rzeczywista wartość samych Chin, a co dopiero jakiegoś maleńkiego, jałowego księżyca na końcu Układu Słonecznego. Potrzebują miejsca, dostrzegają je tutaj, przylecą więc, zabudują je, a na was popatrzą z komicznym uśmiechem, kiedy będziecie im się sprzeciwiać. Co wówczas zrobicie? Możecie spróbować uprawiać sabotaż, tak jak postępowali „czerwoni” na Marsie, tamci jednak mogą sobie z wami poradzić równie łatwo jak wy z nimi, tyle że na każde zwalniające się miejsce w kolejce czeka u nich milion potencjalnych kolonistów. Trzeba o tym pamiętać, gdy się mówi o Ziemi. Jesteśmy jak Liliputy wobec Guliwera. Musimy się zjednoczyć i przywiązać Ziemian mnóstwem małych lin, aby się nie ruszyli.

Nikt z pozostałych nie odpowiedział.

Zo westchnęła.

— No cóż — stwierdziła — może tak będzie najlepiej. Niech Ziemianie przylecą tutaj, przynajmniej odczepią się od Marsa. Niech sobie Chińczycy zaludniają wasze księżyce, dzięki czemu my na Marsie będziemy mogli zredukować imigrację niemal do zera. To może nam tylko wyjść na dobre.

Znowu nikt się nie odezwał.

W końcu Ann powiedziała:

— Zamknij się. Skoncentrujmy się na tutejszej powierzchni.

— Och, oczywiście.

Potem, kiedy zbliżali się do końca skarpy, do wzgórza, które znajdowało się w powietrznej szczelinie, pod ozdobionym „klejnotami” jadeitowym dyskiem i — za nim — błyszczącym diamentowym żetonem, nagle za sprawą tych niebiańskich obiektów ukazał się cały Układ Słoneczny, w swej prawdziwej wielkości. Podróżnicy zobaczyli nad głowami poruszające się gwiazdy, które były w rzeczywistości rakietowymi dyszami ich statku kosmicznego.

— Widzicie? — spytała Zo. — Chińczycy przylecieli się rozejrzeć.

Ledwie skończyła zdanie, gdy jeden z „obrońców” wściekł się na nią i trzasnął ją dłonią prosto w szybkę hełmu. Zo roześmiała się, jednak zapomniała już o ultralekkiej grawitacji Mirandy i zaskoczyło ją, że po tym niezbyt silnym ciosie znalazła się na ziemi, potem rąbnęła w poręcz wewnętrzną stroną kolan, wywinęła koziołka i przekręciła się, aby nie stracić równowagi, a wtedy uderzyła się w głowę. Na szczęście ochronił ją hełm i pozostała przytomna, lecz obsunęła się po pochyłej skarpie aż na brzeg wzgórka… Dalej była pustka… Strach wstrząsnął nią niczym porażenie prądem, Zo usiłowała odzyskać równowagę, niemniej jednak spadała i traciła kontrolę nad swoim ciałem… Nagle poczuła szarpnięcie… Ach, tak, była przecież przymocowana liną! Nie! Targnęło nią okropne, ściskające serce doznanie — niestety nadal się ześlizgiwała! Zapewne puścił zacisk przy skafandrze. Natychmiast zawładnęła nią druga fala nadnerczowego strachu… Zo przekręciła się i złapała skałę, którą mijała. Jakie są ludzkie możliwości w 0,005 G? Dzięki tej samej grawitacji, która spowodowała jej obsunięcie się, Zo udało się teraz zahaczyć jednym palcem o skałę i zatrzymać cały ciężar upadającego ciała. Miała wrażenie, że zdarzył się cud.

Znajdowała się na krawędzi długiego uskoku. W oczach migotało jej światło, odczuwała mdłości, a przed nią była tylko ciemność; nie widziała dna rozpadliny, przepaść wyglądała jak bezdenny dół, obraz z koszmarnego snu, upadek w tę czerń…

— Nie ruszaj się — usłyszała przy uchu głos Ann. — Trzymaj się. Nie ruszaj. — Ponad Zo pojawiły się stopy, potem całe nogi. Bardzo powoli Zo odwróciła głowę w górę, aby popatrzeć na swą wybawicielkę. Ręka Ann bardzo mocno chwyciła prawy nadgarstek Zo. — Okay. Jakieś pół metra wyżej znajdziesz uchwyt dla lewej ręki. Wyżej. O, tu. W porządku, podciągnij się. Hej, tam w górze, wciągnijcie nas.

Dwie kobiety przetransportowano w górę niczym rybę na wędce.

Zo usiadła na ziemi. Mały prom kosmiczny lądował właśnie bezgłośnie na wyrzutni po drugiej stronie płaskiego punktu. Krótki błysk światła z silników. Skonsternowane spojrzenia stojących nad nią „obrońców”.

— Niezbyt zabawny dowcip — rzuciła Ann.

— Nie — odparła Zo, zastanawiając się, jak może wykorzystać własny wypadek. — Dzięki za pomoc, Ann. — Imponująca była szybkość, z jaką stara kobieta rzuciła jej się na pomoc. Zo nie zaskoczył sam jej czyn, wiedziała bowiem, że tamta postąpiła po prostu zgodnie z moralnym kodeksem, wedle którego każdy człowiek powinien udzielić pomocy drugiemu, a wrogowie byli dokładnie tak sarno ważni, jak przyjaciele, stanowiąc kontrast dla prawdziwej przyjaźni. Jednak w sensie technicznym, manewr Ann uznała za niezwykły. — Byłaś bardzo szybka — powiedziała Zo z podziwem.

Podczas powrotnego lotu na Oberona wszyscy milczeli, aż w pewnej chwili jeden z przedstawicieli obsługi promu odwrócił się do Ann i wspomniał, że Hiroko i kilku jej uczniów widziano ostatnio tu, w systemie Urana, na Puku.

— Och, cóż za bzdura — obruszyła się Ann.

— Skąd wiesz? — spytała Zo. — Może zdecydowała się wynieść jak najdalej od Ziemi i Marsa. Nie winiłabym jej za taką decyzję.

— To nie jest miejsce w jej stylu.

— Może jeszcze się nie zorientowała. Może nie słyszała, że to twój prywatny ogródek skalny.

Ann nie odpowiedziała, po prostu zbyła ją machnięciem ręki.


Wreszcie wrócili na Marsa, na Czerwoną Planetę, do najpiękniejszego miejsca w Układzie Słonecznym. Do jedynego rzeczywistego świata.

Wahadłowiec przyspieszył, wykonał skręt, leciał przez kilka dni, potem zaczął zwalniać. Po dwóch tygodniach znaleźli się na Clarke’u, a potem w windzie. W dół, w dół, w dół. To końcowe opadanie było takie powolne! Zo wypatrywała w stronę Echusa, na północny wschód, między czerwonym wybrzuszeniem Tharsis i niebieskim Morzem Północnym. Jak wspaniale znowu widzieć to wszystko! Połknęła wiele tabletek pandorfiny, podczas gdy wagonik windy zbliżał się do Sheffield, toteż kiedy wysiadła w „gnieździe”, a potem ruszyła ulicami wśród lśniących, kamiennych budynków do gigantycznej stacji kolejowej na stożku, była w stanie upojenia areofanią — kochała każdą twarz, którą widziała, kochała wszystkich swoich wysokich braci i siostry, ich porażające piękno i zjawiskową grację, kochała nawet niskich Ziemian kręcących się wokół. Pociąg do Echusa odjeżdżał dopiero za parę godzin, więc Zo wybrała się na spacer po parku na stożku; niespokojnie patrzyła w dół, w wielką kalderę Pavonis Mons, tak spektakularną jak żaden widok na Mirandzie, mimo iż kaldera nie dorównywała głębokością Rozpadlinie Prospera: bezkres horyzontalnych pasów, wszystkie odcienie czerwieni, brązu, karmazynu, rdzy, umbry, kasztanu, miedzi, cegły, sjeny, papryki, krwi, cynamonu, cynobru, świat pod ciemnym, usianym gwiazdami popołudniowym niebem. Jej świat. Tyle że Sheffield znajdowało się pod namiotem i zawsze pod nim będzie, a Zo pragnęła wrócić na zewnątrz i znowu poczuć na ciele wiatr.

Poszła zatem z powrotem na stację i wsiadła w wagonik do Echusa. Czuła, jak pociąg pędzi po torze magnetycznym, oddalając się od wielkiego stożka Pavonis, w dół czystej, jałowej krainy wschodniego Tharsis, do Kairu. Tam nastąpiła szybka przesiadka do pociągu na północ, do Echus Overlook, dokąd Zo dotarła tuż przed szczeliną czasową. Zostawiła rzeczy w spółdzielczym hotelu, a następnie poszła do „Adlera”, czując, jak pandorfma powoli przestaje działać, szalejąc jeszcze w jej ciele jak pióro w czapce szczęścia. W lokalu siedziała cała ekipa znajomych, jak gdyby od poprzedniego spotkania nie upłynęła nawet minuta. Wszyscy ucieszyli się na widok Zo, jeden po drugim ściskali ją, całowali, podsuwali drinki, zadawali pytania dotyczące podróży, opowiadali o ostatnich warunkach pogodowych i wietrze, rozpieszczali Zo, aż na godzinę przed świtem gromadnie zeszli na krawędź, ubrali się w skafandry i wystartowali w powietrze, w ciemne niebo. Zo poczuła radosną siłę wiatru i w jednej chwili przypomniała sobie konieczne manewry; latanie było jak oddychanie albo jak seks. Czarna masa skarpy Echusa tkwiła na wschodzie niczym brzeg kontynentu, blade dno Echus Chasma było już bardzo nisko… Krajobraz serca Zo — ta przytłumiona nizina i wysoki płaskowyż; między nimi przyprawiające o zawrót głowy urwisko, a ponad wszystkim żywe purpury nieba, na wschodzie — odcienie lawendy i barwy różowo-fiołkowej, na zachodzie — czarne indygo. Cały łuk jaśniał i z każdą sekundą nabierał koloru, nagle pojawiały się gwiazdy… Wysokie chmury na zachodzie — krzykliwy róż… A kiedy Zo opadła już poniżej poziomu Overlook i przybliżała się do urwiska, złapała nagle prąd wstępujący mocnego, stałego wiatru zachodniego i wzleciała na nim, kilka cali nad Underlook, a później dalej, w górę; jej ciało wirowało, choć sama pozostawała w bezruchu, a następnie rzuciła się gwałtownie w górę w wiatr, aż oderwała się od cienia urwiska, trafiając w ostrą, żółtą barwę nowego dnia. To była niewiarygodnie przyjemna kombinacja kinetyki i wizualności, zrozumienia i świata, a kiedy Zo znalazła się w chmurach, pomyślała: Do diabła z tobą, Ann Clayborne. Ty i reszta twojego gatunku możecie sobie pozostać przy waszych moralnych imperatywach, przy swojej etyce issei, przy wartościach, zamiarach, zakazach, odpowiedzialności, cnotach, wspaniałych życiowych celach, możecie sobie do końca świata przelewać słowa, pozostając zastrachanymi hipokrytami, ale i tak nigdy nie doznacie takiego uczucia jak to, kiedy umysł, ciało i świat pozostają w idealnej harmonii. Możecie sobie aż do utraty tchu wygłaszać kalwińskie tyrady, możecie mówić, co waszym zdaniem ludzie powinni robić ze swoimi krótkimi żywotami, jak gdyby istniał sposób odgadnięcia tego, jak gdybyście w ostatecznym rozrachunku nie okazywali się paczką okrutnych drani. Ann Clayborne, wyjdź tutaj i leć, surfuj, wspinaj się, skacz, zaryzykuj kontakt z przestrzenią, w czystej cielesnej gracji. Póki tego nie zrobisz, niczego nie wiesz i nie masz prawa o niczym dyskutować. Wszyscy jesteście niewolnikami waszych idei i waszych hierarchii, a zatem nie potraficie zrozumieć, iż nie istnieje żaden cel wyższy niż ten, ostateczny cel bytu, cel samego kosmosu: swoboda lotu.

Północną wiosną nad Echusem wiały pasaty, spychając stałe wiatry zachodnie i osłabiając prądy wstępujące. Jackie przebywała na Wielkim Kanale; musiała się oderwać od międzyplanetarnych machinacji i zająć nudną polityką lokalną. Matka Zo była poirytowana i spięta, dlatego że musiała tracić na coś takiego czas i wyraźnie nie życzyła sobie towarzystwa córki. Zo podjęła więc na jakiś czas pracę w kopalniach Moreux, a następnie dołączyła do grupy przyjaciół latających nad wybrzeżem Morza Północnego, na południe od Przesmyku Boone’a, w pobliżu Blochs Hoffnung, gdzie ponad niesamowitymi falami wznosiły się na wysokość kilometra klify, w które uderzał późnopopołudniowy wiatr od morza. Latała tu mała grupka lotniarzy, kołujących w wirach, podnoszących się z arrasów falującej piany, czystobiałej na ciemnowinnym morzu.

Lotniarzy prowadziła bardzo młoda dziewczyna, której Zo nigdy wcześniej nie spotkała. Liczyła sobie zaledwie dziewięć lat marsjańskich, na imię miała Melka i była najlepszą lotniarką, jaką Zo kiedykolwiek widziała. Kiedy Melka znajdowała się w powietrzu, dowodziła pozostałymi niczym anioł, który zstąpił w środek grupy; rzucała się na nich jak ptak drapieżny na gołębie lub — innymi razy — skłaniała ich do wykonywania zwartych manewrów, dzięki którym tłok w powietrzu stanowił taką uciechę. Zo pracowała w tym czasie w lokalnej filii swojej spółdzielni i codziennie po pracy latała. Podczas lotu za każdym razem miała wrażenie, że jej serce wznosi się, zadowolone z wykonywanych przez ciało ruchów. Któregoś dnia zadzwoniła do Ann Clayborne, aby spróbować jej opowiedzieć o lataniu i jego prawdziwym znaczeniu, jednak stara Ziemianka prawie zapomniała, kim jest Zo, a kiedy ta przypomniała jej o wspólnej podróży, nie okazała zainteresowania rozmową z dziewczyną.

Po południu, po tej rozmowie Zo latała z bólem w sercu. Przeszłość jest martwa, a ludzie potrafią prześladować jak duchy…

Na takie nieprzyjemne myśli nie było innego lekarstwa, tylko słońce, słone powietrze, zawsze odmienne bałwany morskiej piany, podnoszące się i opadające na klify… Melka pikowała, Zo ścigała ją, czując nagły napływ uczucia do tej utalentowanej dziewczyny. Wtedy jednak Melka zauważyła Zo, przechyliła się, przypadkiem dotknęła końcem skrzydła najwyższej skały i zaczęła spadać jak zestrzelony ptak. Wstrząśnięta tym widokiem Zo złożyła skrzydła lotni i ruszyła, machając ogonem niczym delfin w dół, obok skał. Nurkując z potężną prędkością, zdołała złapać spadającą lotniarkę. Chwyciwszy ją w ramiona, trzepnęła skrzydłem tuż ponad błękitnymi falami. Melka szamotała się pod nią, a Zo uświadomiła sobie nagle, że będą musiały płynąć.

Загрузка...