CZĘŚĆ 7 Praca

Większą część północy pokrywało obecnie skute lodem morze. Dawne Vastitas Borealis leżały kiedyś kilometr albo dwa poniżej poziomu odniesienia, w pewnych miejscach trzy kilometry; teraz, gdy poziom morza ustabilizował się przy konturze „minus jeden”, większość krainy znalazła się pod wodą. Gdyby na Ziemi istniał akwen o podobnym kształcie, byłby to Ocean Arktyczny powiększony o znaczną część Rosji, Kanady, Alaski, Grenlandii i Skandynawii, z dodatkowymi dwiema głębszymi odnogami wysuniętymi jeszcze bardziej na południe — długimi morzami sięgającymi aż do równika: wąskim Północnym Atlantykiem i Północnym Pacyfikiem, między którymi pozostałaby duża, prawie kwadratowa wyspa.

Na marsjańskim akwenie nazywanym Oceanus Borealis znalazło się wiele dużych lodowych wysp oraz długi, niski półwysep, który stanowił jedyny wyżej położony pas na ciągnącym się przez całą półkulę morzu i łączył stały ląd, leżący na północ od Syrtis, z ogonem polarnej wyspy. Biegun północny znajdował się obecnie na lodowcu zatoki Olympia, czyli w odległości kilku kilometrów od tej polarnej wyspy.

I tyle. Na Marsie nie istniał żaden odpowiednik południowego Pacyfiku, południowego Atlantyku, Oceanu Indyjskiego czy też Oceanu Antarktycznego. Na południu rozciągała się jedynie pustynia, z wyjątkiem kulistego morza Hellas mniej więcej rozmiaru Karaibów. Ogólnie rzecz biorąc, akweny pokrywały jedynie dwadzieścia pięć procent marsjańskiej powierzchni (na Ziemi siedemdziesiąt pięć procent).

W roku 2130 większą część Oceanus Borealis pokrywał lód, chociaż pod powierzchnią istniały wielkie soczewkowate złoża wody, a latem także — na powierzchni — stopniałe jeziora, a poza tym wiele plon, kanałów i rozpadlin. Ponieważ sporo wody pochodziło z wiecznej zmarzliny, miała ona czystość głębokich wód gruntowych, była wręcz „destylowana”, a Borealis na razie pozostawał oceanem słodkowodnym. Naukowcy sądzili, iż w niedługim czasie zmieni się w słonowodny, jednak, mimo iż rzeki przepływały przez bardzo zasolony regolit, zanim dotarty do oceanu, parowały i skraplały się w postaci deszczów, po czym powtarzał się proces — sole ponownie przenikały z regolitu do wody — który oceanografowie obserwowali z zainteresowaniem, ponieważ nigdy do końca nie rozumieli przyczyn stopnia zasolenia ziemskich oceanów, stałego od wielu milionów lat.

Topografia wybrzeża była osobliwie dzika. Polarną wyspę, oficjalnie bezimienną, nazywano także półwyspem polarnym albo — ze względu na kształt — Koniem Morskim. W rzeczywistości linię brzegową ciągle w wielu miejscach pokrywał lód starej czapy polarnej, a wszędzie leżał śnieg we wzorach gigantycznych sastrug. Ta pofałdowana biała powierzchnia ciągnęła się przez wiele kilometrów morza, aż do miejsc, w których przełamywały ją podwodne prądy, a wówczas powstawała sztuczna Unia brzegowa kanałów, grzbietów lodowych zwałów i chaotycznych krawędzi dużych stołowych gór, a także coraz większe obszary otwartej wody. Nad tym pogruchotanym lodowym wybrzeżem wznosiło się wiele sporych wulkanicznych albo meteorycznych wysepek oraz kilka dwustronnych kraterów; wystawały z bieli niczym wielkie czarne stołowe góry lodowe.

Południowe brzegi Borealisa były o wiele bardziej obnażone i urozmaicone. W miejscach, gdzie lód otulał podnóże Wielkiej Skarpy, znajdował się szereg mensae z dawnych regionów mieszanych, które w pewnym momencie przybrały postać archipelagów; z nich wszystkich, tak samo jak z właściwych linii brzegowych głównego lądu, sterczały rzędy klifów, cypli, kraterowych zatok, fossowych fiordów i długich obszarów niskich łagodnych pasm. Woda w dwóch dużych południowych zatokach rozlegle topniała pod powierzchnią, a latem również na niej. Chyba najbardziej frapującą linią wybrzeża szczyciła się zatoka Chryse: osiem wpadających do niej dużych kanałów wybuchowych wypełniał wcześniej częściowo lód, który stopił się, zmieniając je w fiordy o stromych bokach. Przy południowym krańcu zatoki cztery z tych fiordów połączyły się, tworząc grupę dużych wysp o urwistych klifach; był to najbardziej spektakularny marynistyczny krajobraz na planecie.

Ponad wielką wodą latały codziennie duże stada ptaków. W powietrzu pojawiały się chmury, rozpraszane szybko przez silny wiatr; nad bielą i czerwienią lądu i morza przesuwały się ich cienie. Po stopionym morzu sunęły góry lodowe, co jakiś czas uderzając w brzeg. Z Wielkiej Skarpy nadchodziły burze o straszliwej siłę, na skały spadał ognisty grad i pioruny. Wybrzeża na Marsie liczyły teraz w przybliżeniu czterdzieści tysięcy kilometrów. Pod mrozem i odwilżą dni i pór roku, pod muskaniem stałego wiatru ocean budził się do życia.


Po zakończeniu kongresu Nadia zamierzała od razu opuścić Pavonis Mons. Miała dość szemrania panującego w magazynie, dość kłótni i polityki; zdenerwowała ją gwałtowność i groźby przemocy, rozmowy o rewolucji, sabotażu, konstytucji, windzie, Ziemi i pogróżkach związanych z wojną. Ziemia i śmierć — z tym kojarzyła jej się Pavonis Mons, Pawia Góra, na której wszystkie pawie gładziły pióra, dumnie stąpały i krzyczały: „Ja, ja, ja”. Pavonis stało się ostatnim miejscem na Marsie, w którym Nadia miała ochotę przebywać.

Pragnęła opuścić górę i odetchnąć powietrzem na otwartym terenie. Chciała pracować nad „prawdziwymi rzeczami”, chciała budować wszystkimi dziewięcioma palcami, grzbietem i umysłem, budować cokolwiek i wszystko, nawet niekoniecznie budowle „namacalne” (chociaż oczywiście czułaby się wówczas cudownie). Mogła też tworzyć takie „rzeczy” jak powietrze czy gleba, elementy nowego dla niej projektu konstrukcyjnego, czyli po prostu samego terraformowania, którym interesowała się podczas swego pierwszego spaceru na powietrzu, gdy schodziła do Krateru DuMartheraya jedynie z małą maską na twarzy filtrującą dwutlenek węgla; wtedy właśnie zrozumiała tę obsesję Saxa. W chwili obecnej Nadia była gotowa przyłączyć się do niego i reszty terraformerów, właśnie teraz, gdy usunięcie orbitujących luster spowodowało nadejście długiej zimy, grożąc epoką lodowcową. Zbudować powietrze, ziemię, poruszyć wodę, wprowadzić rośliny i zwierzęta — praca ta wydawała się Rosjance fascynująca. Rzecz jasna, interesowały ją również bardziej konwencjonalne projekty budowlane. Kiedy nowe Morze Północne stopi się, a jego linia brzegowa — ustabilizuje, wszędzie powstaną portowe miasta, bez wątpienia dziesiątki takich miast, a w każdym muszą się znaleźć falochrony i plaże, kanały, nadbrzeża i doki oraz, dalej, zwykłe osady na wzgórzach. Im wyższy teren, tym więcej będzie miast namiotowych i zadaszonych kanionów. Mówiono nawet o postawieniu namiotów nad niektórymi dużymi kalderami, o połączeniu trzech książęcych wulkanów linią kablowych wagoników oraz o zbudowaniu mostu nad przesmykami położonymi na południe od Elysium. Niektórzy pragnęli zaludnić polarny kontynent wyspowy. Istniały nowe koncepcje związane z biobudownictwem, plany „budowania” domów i innych budynków bezpośrednio z genetycznie przekształconych drzew — tak jak Hiroko używała bambusa, tyle że na większą skalę. Tak, budowniczy gotów przyswoić sobie najnowsze techniki miał przed sobą tysiąc lat cudownej pracy. To był sen, który się spełniał.

Niestety, wtedy przyszła do Nadii mała grupa osób rozpatrujących kandydatury do pierwszej rady wykonawczej nowego rządu globalnego.

Nadia patrzyła na nich. Miała wrażenie, że widzi, jak stawiają przed nią duży, poruszający się wolno w jej kierunku potrzask, a ona ze wszystkich sił chce uciec, zanim pułapka się zatrzaśnie.

— Jest wielu odpowiednich kandydatów — zauważyła. — Co najmniej dziesięć razy więcej znakomitych osób niż stanowisk w radzie.

— Tak — odparli, wpatrując się w nią. — Zastanawiamy się, czy myślałaś kiedyś o takiej pracy.

— Nie — rzekła.

Art wyszczerzył zęby. Nadia dostrzegła jego uśmiech i zmartwiła się.

— Pragnę budować — rzuciła stanowczo.

— Możesz robić jedno i drugie — wtrącił Art. — Praca w radzie nie jest zajęciem na pełen etat.

— Akurat, do diabła.

— Naprawdę.

Pojęcie rządu obywatelskiego wpisano do nowej konstytucji i obowiązywało ono wszędzie: od globalnego parlamentu, poprzez sądy, kończąc na władzach namiotowych miast. Przypuszczalnie sporo tej pracy wykonywały osoby zatrudnione na niepełnym etacie, Nadia była jednak pewna, że działalność w radzie wykonawczej zajmie znacznie więcej czasu.

— Czy członków rady wykonawczej nie trzeba wybierać z przedstawicieli parlamentu? — spytała.

Jej goście stwierdzili z zadowoleniem, że wprawdzie o wyborze decydują członkowie ciała ustawodawczego, nie jest jednak konieczne, by wybierali spośród siebie, choć zwykle tak się dzieje.

— No cóż, w konstytucji zdarzyła się pomyłka — mruknęła Nadia. — Dobrze, że dostrzegliście ją tak szybko. Ograniczając się do wybierania członków ciała ustawodawczego, nie możecie korzystać z dołu.

Z dołu…

— Poza tym znam wielu lepszych od siebie kandydatów — dokończyła.

Niestety, członkowie grupy nalegali. Ciągle wracali, w różnym składzie, a Nadia czuła, że stale biegnie ku zwężającej się szczelinie między zębami potrzasku. W końcu zaczęli błagać. Prosili ją wszyscy przedstawiciele małej delegacji. Okres był naprawdę przełomowy dla nowego rządu i potrzebowali rady wykonawczej, której ufaliby mieszkańcy całego Marsa, to była sprawa podstawowa… i tak dalej… Wybrano Senat, zaplanowano Dumę i teraz obie izby musiały wybrać siedmiu członków rady. Wśród kandydatów wymieniano Michaiła, Zeyka, Petera, Marinę, Etsu, Nanao, Ariadne, Marion, Iriszkę, Antara, Raszida, Jackie, Charlotte, czterech ambasadorów Ziemi i wiele innych osób, które Nadia po raz pierwszy spotkała w magazynie.

— Jest sporo świetnych ludzi — przypominała im Nadia. Tak, rewolucja miała wielu przywódców.

Przedstawiciele grupy odpowiedzieli, że nie wszystkim osobom z listy można zaufać, przyzwyczaili się do tego, że Nadia to zrównoważona przedstawicielka centrum; mówili, że zarówno podczas kongresu, jak i podczas rewolucji zaprezentowała wspaniałą postawę, podobnie zresztą jak przedtem, w Dorsa Brevia, i przez wszystkie podziemne lata, a właściwie od samego początku. Ludzie chcieli, żeby Nadia zasiadła w radzie, ponieważ była uosobieniem spokoju i potrafiła wielu skłonić do rozwagi. Nazywali ją między innymi „spokojną głową” i „neutralną partią”.

— Wynoście się — krzyknęła, nagle rozgniewana Rosjanka, chociaż nie wiedziała, z jakiego powodu. Goście byli mocno zaniepokojeni jej wybuchem. — Pomyślę o tym — dodała, wypraszając ich i ponaglając do wyjścia.

W końcu zostali z nią tylko Charlotte i Art. Patrzyli na Nadię poważnie, udając, że nie mieli z całą sprawą nic wspólnego.

— Tamtym chyba bardzo zależy, żebyś zaczęła działać w radzie — odezwał się Art.

— Och, daj spokój.

— Tego jednak chcą. Pragną kogoś, komu mogą zaufać.

— Chcesz powiedzieć, że pragną kogoś, kogo się nie boją, starej babuszki, która nie będzie im przeszkadzać. W ten sposób zdołają trzymać przeciwników z dala od rady i wykonywać swój program.

Art zmarszczył brwi; nie zastanawiał się nad tą kwestią, był zbyt naiwny.

— Wiesz, że aby stworzyć na podstawie suchych paragrafów konstytucji prawdziwy, działający rząd, trzeba naprawdę umieć budować — powiedziała zamyślona Charlotte.

— Och, wynoście się — zdenerwowała się Nadia.


W końcu jednak ustąpiła. Tamci okazali się nieubłagani — było ich zaskakująco wielu i nie poddawali się. Zresztą, Nadia nie chciała, by posądzili ją o nieróbstwo, pozwoliła więc, by potrzask zacisnął się na jej nodze.

Obie izby parlamentu zebrały się i odbyły tajne głosowania. Nadię wybrano jako jedną z siedmiu, wraz z Zeykiem, Ariadne, Marion, Peterem, Michaiłem i Jackie. Tego samego dnia Iriszce powierzono funkcję pierwszego głównego sędziego Globalnego Sądu Ekologicznego; z jednej strony był to wielki sukces Iriszki, a także — ogólnie — „czerwonych”, z drugiej jednak cześć „wspaniałomyślnego gestu”, który Art wykonał pod koniec kongresu, by zyskać poparcie „czerwonych”. Ostatecznie mniej więcej połowa nowych sędziów wywodziła się z tego środowiska (z któregoś ich „odcienia”) i Nadia uważała ten gest Arta za nazbyt wspaniałomyślny.

Natychmiast po wyborach przyszła do niej inna delegacja, której tym razem przewodzili współczłonkowie rady. Powiedzieli Nadii, że w obu izbach otrzymała najwięcej głosów, postanowiono więc ją wybrać na przewodniczącą rady.

— Och, nie jęknęła.

Przybyli z powagą pokiwali głowami i oświadczyli, że przewodniczący jest tylko jednym z członków rady, jedną osobą spośród równych sobie, a zatem stanowisko jest w zasadzie honorowe. Ten typ władzy wzorowano na rządach szwajcarskich, a Szwajcarzy podobno zwykle nawet nie wiedzieli, kto jest ich prezydentem. Tak twierdzili koledzy Rosjanki z rady… Oczywiście potrzebowali akceptacji Nadii (w tym momencie w oczach Jackie pojawił się krótki błysk), prosili więc, by oficjalnie zgodziła się przyjąć funkcję.

— Wynocha — rzuciła tylko.

Gdy wyszli, osunęła się w fotelu. Czuła się oszołomiona.

— Jesteś jedyną osobą na Marsie, której wszyscy ufają — powiedział łagodnie Art. Wzruszył przy tym ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć, że nie ma z tym nic wspólnego, Nadia wiedziała jednak, że to nieprawda. — Co możemy zrobić? — spytał z przesadną teatralnością. — Popracuj ze trzy lata, a gdy sprawy potoczą się swoim torem, będziesz mogła zrezygnować. Poza tym, zostaniesz pierwszym prezydentem Marsa! Potrafisz się temu oprzeć?

— Bardzo łatwo.

Art milczał. Nadia obrzuciła go piorunującym spojrzeniem.

— Ale zgodzisz się, prawda? — odezwał się w końcu.

— Pomożesz mi?

— Och, oczywiście, że tak. — Położył rękę na jej zaciśniętej pięści. — Zrobię wszystko, co zechcesz. To znaczy… Jestem do twojej dyspozycji.

— Czy jest to oficjalne stanowisko Praxis?

— No cóż, tak, jestem pewien, że może być. Doradca Praxis przy marsjańskim prezydencie? Załóż się.

Może mogłaby go namówić do pracy.

Głośno westchnęła. Próbowała uspokoić żołądek. Pomyślała, żeby przyjąć propozycję, a potem przerzucić większość pracy na Arta i na cały przydzielony personel. Nie byłaby pierwszym prezydentem, który tak postępuje, i nie ostatnim.

— Doradca Praxis przy prezydencie Marsa — powtórzył Art, smakując słowa. Wyglądał na zadowolonego.

— Och, daj spokój! — burknęła.

— Jasne.

Zostawił ją samą, aby przemyślała całą sprawę, a po pewnym czasie wrócił z parującym rondelkiem kavy i dwiema maleńkimi filiżankami. Nalał. Nadia wzięła filiżankę i sączyła gorzki płyn.

— Tak czy owak, jestem twój, Nadiu — oświadczył Art. — Wiesz o tym.

— Uhm.

Przyjrzała mu się, kiedy popijał kavę. Wiedziała, że miał na myśli nie tylko politykę. Lubił Nadię. Od dłuższego czasu pracowali razem, mieszkali razem i podróżowali; dzielili przestrzeń. Nadia też go lubiła. Niedźwiedziowaty człowiek, poruszający się z wdziękiem, zawsze w dobrym nastroju. Uwielbiał kavę — było to oczywiste, gdy się widziało, jak pije, gdy się obserwowało jego napiętą twarz. Nadia miała wrażenie, że to Art prowadził cały kongres, pociągnął go siłą swego cudownego humoru, zarażając wszystkich dobrym nastrojem… Z czego tu się cieszyć, gdy się tworzy konstytucję?…Absurd! A jednak Artowi się udawało. Podczas kongresu on i Nadia stali się swego rodzaju parą. Tak, musiała to przyznać.

Tyle że miała teraz 159 lat. Kolejna niedorzeczność… Art miał, nie była pewna… około siedemdziesiątki czy osiemdziesiątki, chociaż wyglądał na pięćdziesiąt, tak jak wiele osób, które wcześnie zaczęły się poddawać kuracji przedłużającej życie.

— Jestem wystarczająco stara, aby być twoją praprababką — oznajmiła.

Randolph wzruszył ramionami, zakłopotany. Wiedział, o czym Nadia mówi.

— Jestem wystarczająco stary, aby być prapradziadkiem tej kobiety — odparł, wskazując na wysoką marsjańską dziewczynę, przechodzącą za drzwiami ich biura. — A ona jest wystarczająco dorosła, aby mieć dzieci. Więc, no wiesz… Akurat teraz ta kwestia nie ma nic do rzeczy.

— Może dla ciebie.

— No cóż. To jedna z dwóch równorzędnych opinii.

Nadia nie odpowiedziała.

— Słuchaj — stwierdził Art — będziemy żyć jeszcze przez długi czas. W pewnym momencie liczby muszą przestać mieć znaczenie. Chcę powiedzieć, że nie było mnie tu z tobą w pierwszych latach, ale jesteśmy razem już od bardzo dawna i wiele wspólnie przeszliśmy.

— Wiem. — Nadia spojrzała w dół, na stół, przypominając sobie niektóre z tych sytuacji. Koniuszek jej dawno utraconego palca… Całe to życie zniknęło. A teraz była prezydentem Marsa. — Cholera.

Art popijał have i obserwował Nadię z sympatią. Lubił ją, a ona lubiła jego. W pewnym sensie stanowili prawdziwie udaną parę.

— Pomożesz mi z tą cholerną radą! — rzuciła. Była w ponurym nastroju, ponieważ musiała odsunąć od siebie wszystkie technofantazje.

— Pomogę.

— A potem, no cóż, zobaczymy.

— Zobaczymy — powtórzył i uśmiechnął się.


A więc stało się. Nadia ugrzęzła na Pavonis Mons. Nowy rząd miał tam miejsce spotkań, przenosząc się z magazynów do centrum Sheffield, gdzie zajął zwaliste, opuszczone przez metanarodowców, wypucowane budynki o kamiennych fasadach. Oczywiście wybuchła dyskusja, czy trzeba komuś płacić za te budynki i resztę infrastruktury, czy też niezależny i nowy porządek powinien je „zglobalizować” albo „uspółdzielczyć”.

— Trzeba płacić — mruknęła Nadia, spoglądając groźnie na Charlotte. Funkcja prezydenta Marsa nie dawała niestety Rosjance władzy ani posłuchu.

W każdym razie globalny rząd wprowadził się, a Sheffield zostało, jeśli nie stolicą Marsa, to przynajmniej tymczasową siedzibą jego rządu. Burroughs było zatopione, a Sabishii spalone, toteż nie istniało żadne inne oczywiste i odpowiednie ku temu miejsce, w dodatku Nadia miała wrażenie, że żadne z pozostałych miast namiotowych nie ma ochoty przyjąć członków rady. Mówiło się, że należy zbudować nową stolicę, na to jednak potrzeba było czasu, a przedstawiciele rady wykonawczej gdzieś się musieli spotykać. Zatrzymali się więc w pobliżu toru magnetycznego w Sheffield, pod ciemnym niebem namiotu, w cieniu wznoszącego się we wschodniej dzielnicy miasta kabla windy; prosty i czarny, wyglądał jak rysa na rzeczywistości.

Nadia znalazła mieszkanie w ostatnim namiocie na zachodzie, za stożkowym parkiem. Lokal znajdował się na czwartym piętrze, skąd rozciągał się wspaniały widok w dół, w niesamowitą kalderę Pavonis. Art wybrał sobie mieszkanie na parterze tego samego budynku, na tyłach; najwyraźniej kaldera przyprawiała go o zawrót głowy. Mieszkał jednak blisko, a biuro Praxis znajdowało się w sąsiednim biurowcu, pokrytym rzędami chromowoniebieskich okien, w sześcianie z polerowanego jaspisu wielkości miejskiego bloku mieszkalnego.

Teraz Rosjanka musiała zrobić głęboki wdech i przystąpić do pracy, tak jak ją poproszono. Czuła się jak w złym śnie, w którym kongres konstytucyjny nagle rozciągnął się na trzy lata, trzy marsjańskie lata.

Na początek postanowiła, że będzie od czasu do czasu schodzić z wierzchołka i uczestniczyć w jakimś projekcie budowlanym. Musiała też się wywiązywać ze swoich obowiązków w radzie, sądziła jednak, że wywrze dobre wrażenie, jeśli na przykład podejmie się pracy nad wzrostem produkcji gazu oranżeriowego, łącząc w ten sposób problemy techniczne i politykę dostosowania się do nowych zasad związanych ze środowiskiem. Chętnie ruszyłaby w teren, gdzie znajdowały się pokłady gazów, i stamtąd, przez nadgarstek, utrzymywałaby kontakt z radą.

Niestety, zdarzenia sprzysięgły się przeciwko niej i musiała pozostać w Sheffield, gdzie działo się wiele, choć w porównaniu z samym kongresem nic z pozoru ważnego ani interesującego: po prostu niezbędne szczegóły. Tak jak powiedziała Charlotte, po fazie projektowania nastąpił teraz nie kończący się okres drobiazgowego konstruowania, pracy nad kolejnymi szczegółami.

Nadia wiedziała, że musi być cierpliwa. Przepracować pierwszy gorączkowy okres, a później wyjechać. Tymczasem, jak to na początku, obecności Nadii potrzebowały media, nowe marsjańskie biuro ONZ (bardzo zainteresowane polityką imigracyjną i procedurami) oraz radni. Gdzie rada będzie się spotykać? Jak często? Zgodnie z jakimi zasadami ma działać? Nadia przekonała pozostałych sześciu przedstawicieli rady, aby zatrudnili jako sekretarza rady i szefa protokołu Charlotte, która natychmiast wynajęła duży zespół asystentów z Dorsa Brevia. W ten sposób zaczęli kompletować personel. Michaił miał praktyczne doświadczenie, ponieważ działał kiedyś w rządzie Bogdanów Vishniac. Zatem w radzie były osoby lepiej przygotowane do wykonywania tej pracy niż Nadia, niemniej jednak milion razy dziennie zapraszano ją, by się naradzać, dyskutować, decydować, uzgadniać, rozstrzygać, zarządzać i tak dalej. Bez końca.

A potem, kiedy Rosjance udało się na siłę wygospodarować trochę wolnego czasu dla siebie, okazało się, że funkcja prezydenta niezwykle utrudnia przyłączenie się do każdego z projektów budowlanych, bowiem dana budowa należała teraz do jakiegoś namiotu lub spółdzielni, bardzo często były to przedsiębiorstwa ekonomiczne, zaangażowane w transakcje związane z „niezyskownymi” pracami publicznymi; czasem działały na zasadach współzawodnictwa. Gdyby więc marsjański prezydent popierał którąś spółdzielnię, podejrzewano by oficjalną protekcję. Skoro Nadia chciała działać zgodnie z wszelkimi zasadami, nie mogła sobie na to pozwolić. Konflikt interesów.

— Cholera! — krzyknęła oskarżycielskim tonem do Arta.

Randolph wzruszył ramionami i próbował udawać, że nie spodziewał się takiego obrotu spraw.

Nadia nie miała więc wyjścia. Stała się więźniem własnej władzy. Musiała badać sytuację, niczym inżynieryjny problem, i próbować wykorzystać swoją siłę. Aby budować fabryki gazów oranżeriowych, musiałaby się przyłączyć do którejś ze spółdzielni produkcyjnych, a jeśli tego nie chciała, musiała znaleźć inny sposób. Może zacząć z „wyższej pozycji” — na przykład koordynować pracę spółdzielni.

Sądziła, że łatwo znaleźć pretekst dla wspierania budowy tego typu fabryk. Trwał „rok bez lata”, towarzyszyła mu seria gwałtownych burz, które sunęły z Wielkiej Skarpy na północ. Większość meteorologów zgadzała się, że te — jak je nazywano — „równikowe burze Hadleya” spowodowało usunięcie zwierciadeł orbitalnych oraz wywołany ich brakiem nagły spadek słonecznego naświetlenia. Powszechnie panowała opinia, że może nadejść epoka lodowcowa, a pompowanie w atmosferę gazów oranżeriowych uważano za jeden z najlepszych sposobów jej przeciwdziałania. Nadia poprosiła więc Charlotte, aby zwołała konferencję, podczas której zamierzała szukać poparcia dla akcji zapobiegającej nadejściu epoki lodowcowej. Charlotte skontaktowała się z ludźmi w Da Vincim, Sabishii oraz w innych miejscach i zaplanowano konferencję, która miała odbyć się w Sabishii; niektórzy — zapewne saxoklony z Da Vinciego — nadali jej nazwę: „Efekty utraty nasłonecznienia. Spotkanie w Mroku 53”.


Niestety, Nadia nie zdołała dotrzeć na konferencję, gdyż jej czasem niemal całkowicie zawładnęły sprawy w Sheffield, zwłaszcza tworzenie nowego systemu ekonomicznego, co uznała za wystarczająco ważne, aby zostać w mieście. Parlament stosował prawa eko-ekonomii, starając się wprowadzić w życie zapisaną w konstytucji teorię. Spółdzielniom, które istniały przed rewolucją, polecono, by pomogły upodobnić się do siebie nowym niezależnym, lokalnym filiom metanarodowców. Proces ten, zwany horyzontalizacją, wspierało bardzo wiele osób, zwłaszcza młodych tubylców, dzięki czemu przekształceń dokonywano w sposób łagodny i bezproblemowy. Każde marsjańskie przedsiębiorstwo musiało obecnie w całości należeć do jego pracowników. Spółdzielnia nie mogła liczyć więcej niż tysiąc osób; większe przedsiębiorstwa rozdrabniano na współpracujące ze sobą stowarzyszenia spółdzielcze. Większość firm opierała swą wewnętrzną strukturę na wariantach modeli bogdanowistycznych, które z kolei nawiązywały do wspólnot baskijskich w hiszpańskim Mondragonie. W spółdzielniach wszyscy pracownicy zapewniali sobie pozycję współwłaścicieli przez wpłacenie równowartości mniej więcej rocznych zarobków na fundusz majątkowy firmy. Pieniądze te zarabiali podczas stażów pod koniec szkolenia i stawały się one zaczątkiem udziału danego pracownika w przedsiębiorstwie, który rósł z każdym rokiem pracy, a w końcu wracał do jego właściciela w postaci emerytury albo odprawy. Rady nadzorcze wybierane spośród siły roboczej zatrudniały — zwykle z zewnątrz — zarząd, który podejmował decyzje wykonawcze, ale co roku rada nadzorcza oceniała jego działalność. Kredyty i kapitał otrzymywano z centralnych banków spółdzielczych, funduszu rozruchowego globalnego rządu lub organizacji wspierających ruch spółdzielczy, takich jak Praxis czy państwo szwajcarskie. Przy wykonywaniu poważniejszych projektów w ramach danego przemysłu albo działalności usługowej spółdzielnie łączyły się w większe jednostki, które wysyłały reprezentantów do przemysłowych gildii, powołujących komisje praktyk zawodowych, centra arbitrażowe i mediacyjne oraz stowarzyszenia handlowe.

Komisja ekonomiczna utworzyła również marsjańską walutę służącą do płatności wewnętrznych oraz do wymiany z walutami ziemskimi. Komisja pragnęła pieniądza „odpornego” na ziemską spekulację, ale ponieważ na Marsie nie istniał rynek akcyjny, Ziemianie nadal preferowali własne waluty. Marsjańskiemu cekinowi groziła więc inflacja na ziemskich rynkach pieniężnych i w dawnych czasach zapewne jego wartość szybko by spadła, powodując straty handlowe. Jednak obecnie na Ziemi niedobitki metanarodowców kontynuowały walkę przeciwko spółdzielczości, a w świecie ziemskich finansów panował chaos, toteż marsjańską waluta miała na Ziemi właściwą pozycję — nie za słabą, nie za silną. Na Marsie natomiast cekin był po prostu środkiem płatności. Praxis bardzo pomagała w tym procesie, stając się dla młodej gospodarki swego rodzaju bankiem federalnym, który dostarczał wolnych od odsetek pożyczek i pośredniczył w finansach z Ziemią.


Rada wykonawcza Nadii spotykała się codziennie na wielogodzinnych zebraniach, podczas których omawiano problemy ustawodawcze i inne programy rządowe. Spotkania zabierały tyle czasu, iż Rosjanka niemal zapomniała o konferencji w Sabishii, którą sama zainicjowała. Czasami jednak, w nocy, siadała na ostatnią przed snem godzinę lub dwie przy ekranie i rozmawiała z przyjaciółmi w Sabishii. Miała wrażenie, że i bez niej konferencja osiągnie swój cel. Zjechało na nią wielu marsjańskich ekologów, którzy przyznawali, że intensywny wzrost emisji gazów oranżeriowych zmniejszyłby negatywne skutki utraty zwierciadeł. Oczywiście gazem najłatwiejszym do wysłania w atmosferę był dwutlenek węgla, jednak naukowcy zgadzali się, że zamiast niego — ciągle przecież próbowano tak zredukować jego ilość w powietrzu, by człowiek mógł oddychać — potrafią stworzyć bardziej skomplikowane, potężniejsze gazy i uwolnić je w potrzebnych ilościach. Ekolodzy twierdzili, że taka działalność pozostanie w zgodzie z prawem, bowiem w konstytucji zapisano tylko, że marsjańska atmosfera nie może być gęstsza niż trzysta pięćdziesiąt milibarów przy konturze sześciokilometrowym, nigdzie jednak nie wymieniono gazów, których można używać do stworzenia tego ciśnienia. Na konferencji obliczono, że gdyby wypompować sto części węglowodorów i innych gazów oranżeriowych z koktajlu Russella na milion części atmosfery (zamiast obecnych dwudziestu siedmiu części na milion), wówczas retencja ciepła wzrosłaby o wiele stopni Kelvina, zapobiegając nadejściu epoki lodowcowej lub przynajmniej w znacznym stopniu skracając czas jej trwania. Plan zakładał produkcję i emisję ton czterofluorku węgla, sześciofluoroetanu, sześciofluorku siarki, metanu, tlenku azotawego i elementów śladowych innych substancji chemicznych, które pomogłyby obniżyć tempo niszczenia tych węglowodorów przez promieniowanie ultrafioletowe.

Na konferencji omawiano też trudną kwestię zakończenia topienia lodowca na Morzu Północnym. Kiedy całe morze stanie się płynne, albedo lodu powinno powodować wysyłanie sporej ilości energii w przestrzeń i powstałby żywy cykl wodny. Gdyby udało się stworzyć płynny albo — biorąc pod uwagę, jak daleko na północy leżał — płynny w porze lata ocean, wtedy nie byłoby mowy o epoce lodowcowej i można by uznać, że zakończono proces terraformowania — istniałyby wówczas silne prądy, fale, parowanie, chmury, opady atmosferyczne, topnienie, strumienie, rzeki, delty: cały cykl hydrologiczny. Na razie proponowano różnorodne metody przyspieszające topnienie lodu: wysyłanie do oceanu ciepła odpadowego z elektrowni atomowych, rozrzucanie na lodzie dużych ilości czarnych glonów, stosowanie mikrofalowych i ultradźwiękowych nadajników jako grzejników, a nawet rejsy dużych lodołamaczy po płyciznach.

Rzecz jasna, wzrost emisji gazów oranżeriowych również tu byłby pomocny: gdyby powietrze osiągnęło stan ponad dwustu siedemdziesięciu trzech stopni Kelvina, powierzchniowy lód oceanu stopiłby się w końcu sam. Jednak w trakcie konferencji naukowcy stopniowo wskazywali na wiele problemów związanych z planem emisji gazów oranżeriowych i nazywano go kolejnym ogromnym przedsięwzięciem przemysłowym, niemal dorównującym takim monstrualnym projektom metanarodowców, jak sprowadzanie azotu z Tytana czy też soletta. W dodatku w wyższych partiach atmosfery promieniowanie ultrafioletowe stale niszczyło gazy, toteż aby osiągnąć pożądany poziom, trzeba było ich produkować bardzo dużo, a później stale kontynuować produkcję. Wymagało to ciągłej eksploatacji surowców, budowania nowych fabryk przekształcających owe surowce w pożądane gazy oraz wykorzystania potężnych automatów, samokierujących i replikujących się maszyn górniczych, samobudujących i regulujących warsztatów, bezzałogowych, zdalnie sterowanych samolotów latających w wyższych partiach atmosfery i tym podobnych urządzeń. Jednym słowem — wielkie przedsięwzięcie maszynowe.

Właściwie kwestie techniczne nie stanowiły problemu. Nadia zwróciła uwagę przyjaciołom z konferencji, że marsjańska technologia od samego początku była wysoce zautomatyzowana. Wystarczyło zatem zbudować tysiące małych automatycznych pojazdów i wysłać je na powierzchnię. Będą wędrowały, szukając odpowiednich pokładów węgla, siarki czy fluorytu, przemieszczając się od miejsca do miejsca niczym krążące niegdyś po Wielkiej Skarpie stare arabskie karawany poszukiwawcze. Później, gdy roboty znajdą nowe, bogate pokłady surowców, mogą się zatrzymać i — z gliny, żelaza, magnezu oraz metali śladowych (plus przywiezione części zmontowane w innym miejscu) — zbudować fabryczki przetwórcze, które z kolei wyprodukują szereg automatycznych koparek i wózków, a te przetransportują przetworzone surowce do położonych centralnie fabryk. Tam przywiezione produkty zostaną przekształcone w gaz i uwolnione w atmosferę wysokimi ruchomymi kominami. Rosjanka podkreślała, że taka operacja niewiele się będzie różniła od wcześniejszych poszukiwań gazów atmosferycznych; po prostu wymaga większego wysiłku.

Rozmówcy Nadii zauważyli jednak, że większość znanych pokładów już wyeksploatowano. Górnictwo powierzchniowe powinno też zmienić metody działania; wszędzie wokół wyrastały teraz elektrownie, a w wielu miejscach znajdowano opuszczone chodniki powstałe w rezultacie hydratacji, działania bakterii lub chemicznych reakcji zachodzących w glinach. Ani ekologowie, ani politycy nie akceptowali już rozdzierania powierzchni w celu dotarcia do niższych pokładów surowców, zwłaszcza że powszechnie starano się redukować częstotliwość burz pyłowych, które nadal jeszcze stanowiły problem. „Czerwoni” członkowie izb parlamentu domagali się wręcz oficjalnego zakazu powierzchniowego górnictwa za pomocą automatów i tym razem przyznali im rację nawet zwolennicy terraformowania. Pewnej nocy po wyłączeniu monitora Nadia zamyśliła się nad rozmaitymi, czasem sprzecznymi rezultatami ich działań. Kwestie środowiskowe tak ściśle się ze sobą przeplatały, że nie sposób było ich od siebie oddzielić. Jak postępować, by nikogo nie urazić? Trudno przestrzegać jedynie własnych zasad. Poszczególne organizacje nie mogły pracować niezależnie od siebie, ponieważ wiele ich działań zahaczało o kwestie globalne. Istniała zatem konieczność ogólnej regulacji spraw ekologicznych; globalny sąd ekologiczny miewał już do czynienia z problemami wymykającymi się spod kontroli. Zapewne, na tej konferencji też powstaną jakieś generalne plany. Minęły już dni spontanicznego terraformowania.

Jako członek rady wykonawczej Nadia musiała uważać wzrost gazów oranżeriowych za dobry pomysł. W przeciwnym razie musiałaby się trzymać z dala od tej sprawy lub wejść na terytorium sądów ekologicznych, gdzie bardzo energicznie poczynała sobie Iriszka. Nadia spędzała wieczory na wideotelefonicznych rozmowach z grupą projektantów nowych automatycznych maszyn górniczych, które jedynie w stopniu minimalnym niszczyły powierzchnię, albo z zespołem pracującym nad utrwalaczami pyłowymi; można je było rozpylić lub rozkrzewić na powierzchni, zostały nazwane „rozrzedzonymi, szybkimi chodnikami” i stanowiły dość zawiły problem.


Niewiele więc czasu i energii mogła Nadia poświęcić konferencji naukowej, którą sama zwołała. Jednak, tamtejsze problemy technnologiczne ściśle się wiązały z politycznymi, którymi Rosjanka zajmowała się w Sheffield. Zresztą, w Sabishii wykonano kawał prawdziwej roboty i dla nikogo nie miało znaczenia, że Nadia tylko przypatrywała się z daleka.

Tymczasem w Sheffield rada borykała się z ogromną ilością własnych spraw, takich jak: nieprzewidziane trudności we wprowadzaniu eko-ekonomii, zażalenia, że Globalny Sąd Ekologiczny (GSE) przekracza przyznane mu uprawnienia, skargi na postępowanie nowej policji i na kryminalny system prawny, niezdyscyplinowane i niemądre zachowania w obu izbach parlamentu, problemy z „czerwonymi” i innymi ruchami oporu działającymi w terenie… Problemy mnożyły się w nieskończoność — od naprawdę ważnych po nieprawdopodobnie drobne — aż Nadia zaczęła kompletnie tracić wyczucie i ledwie odróżniała od siebie poszczególne kwestie.

Na przykład sporo czasu zmarnotrawiła, dając się wciągnąć w wewnętrzne walki członków rady; uważała je za trywialne, ale nie udało jej się ich uniknąć. Większość kłótni dotyczyła oporu wobec Jackie, która stale usiłowała narzucić radnym głosowanie po jej myśli; Jackie wykorzystywała radę dla załatwiania spraw po partyjnej linii ugrupowania „Uwolnić Marsa” albo, innymi słowy, własne sprawy. Aby osiągnąć swój cel, starała się poznać lepiej pozostałych członków rady i każdego przeciągnąć na swoją stronę w inny, odpowiedni sposób.

Zeyk był starym znajomym Nadii. Rosjanka lubiła go i wiedziała, że Arabowie bardzo go szanują, traktując jako kogoś w rodzaju ich stałego reprezentanta w świecie innych kultur (na razie wygrywał z Antarem w walce o tę „pozycję”). Był życzliwy, bystry i uprzejmy, zgadzał się z Nadia w wielu kwestiach, łącznie z najważniejszymi. Świetnie się rozumieli i powoli zaczęła ich łączyć przyjaźń. Ariadnę — kolejna przedstawicielka rady — wywodziła się z „boginek” dorsabrevianskiego matriarchatu i idealnie potrafiła odgrywać tę rolę wobec wszystkich: była kobietą władczą, o surowych zasadach. Prawdopodobnie tylko dlatego, że interesowała się raczej ideologią i teorią, nie potrafiła zagrozić Jackie. Piąty członek rady — Marion, przedstawicielka „czerwonych”, także była ideologiem. Bardzo się zmieniła od wczesnego radykalnego okresu, chociaż ciągle jeszcze potrafiła się długo spierać, a podczas debaty niełatwo było odeprzeć jej argumenty. Peter, kiedyś mały synek Ann, wyrósł na osobnika wpływowego, który cieszył się szacunkiem wielu różnych ugrupowań marsjańskiej społeczności — kosmicznego zespołu z Krateru Da Vinciego, podziemia „zielonych”, grupy związanej z kablem, a nawet (do pewnego stopnia i z powodu Ann) niektórych „czerwonych” o bardziej umiarkowanych poglądach. Ten talent do zjednywania sobie ludzi z różnych środowisk leżał w naturze Petera i Nadia wiedziała, że warto zabiegać o jego poparcie. Tak jak jego rodzice, był człowiekiem skrytym i Nadia miała wrażenie, że trzymał się z dala od niej i innych przedstawicieli pierwszej setki; jako prawdziwy nisei najwyraźniej chciał się wobec nich zdystansować. Ostatni radny — Michaił Jangieł — należał do issei, którzy najwcześniej, tuż za pierwszą setką, przybyli na Marsa. Odkąd się zjawił na Czerwonej Planecie, pracował z Arkadym, między innymi pomagał rozpocząć rewolucję 2061 roku. Był wówczas jednym z najbardziej radykalnych „czerwonych”. Nadia znała jego przeszłość i teraz — mimo iż bardzo się zmienił (można go było nazwać bogdanowistą skłonnym do kompromisów) — czasem strasznie się na niego denerwowała, choć wiedziała, że nie powinna, ponieważ własny gniew utrudniał jej rozmowy z nim. Obecność Michaiła w radzie była dla niej zaskoczeniem. Jego mianowanie uważała za (bardzo wzruszającą) oznakę pamięci o Arkadym.

W takim właśnie otoczeniu znajdowała się Jackie, być może najpopularniejszy i najpotężniejszy polityk na Marsie. Przynajmniej do czasu, aż Nirgal nie wróci z Ziemi.

Dzień po dniu Nadia musiała się spotykać z pozostałą szóstką członków rady i podczas omawiania kolejnych punktów porządku dziennego poznawać ich opinie oraz metody pracy. Od spraw istotnych do trywialnych, od ogólnych po niemal osobiste. Nadia dostrzegała, że wszystkie łączą się ze sobą, tworząc całość. Działalność w radzie z pewnością nie była zajęciem „niepełnoetatowym”. Poza kilkoma godzinami snu Rosjanka poświęcała jej całą dobę; praca ta wypełniała jej życie. A w dodatku minęły dopiero dwa miesiące z wyznaczonego trzyletniego terminu.


Art obserwował, jak Nadię męczą zajęcia w radzie wykonawczej, i robił, co mógł, aby pomóc. Niczym hotelowy boy, każdego ranka przychodził do jej mieszkania ze śniadaniem. Często gotował sam i zawsze smacznie. Wchodził z tacą i włączał na AI Rosjanki muzykę jazzową, która służyła jako ścieżka dźwiękowa ich wspólnego poranka. Nadia słyszała nie tylko utwory swego ukochanego Louisa — chociaż Artowi udawało się wyszukać jego niezwykłe piosenki, które ją rozbawiały, takie jak Dajcie szansę pokojowi albo Wspomnienia gwiezdnego pyltt — lecz także nagrania z późniejszych odmian jazzu, których Nadia kiedyś nie lubiła; nazywała je frenetycznymi i musiała przyznać, że pasowały do tempa ostatnich dni. Czasem więc rozbrzmiewała w pokoju niesamowicie poruszająca, szalona muzyka Charliego Parkera, a Charles Mingus zagrywał z zespołem brzmiącym jak Duke Ellington na pandorfmie (zdaniem Nadii właśnie tej lekkości brakowało Ellingtonowi i innym przedstawicielom swingu) — muzyka bardzo zabawna i cudowna. Najpiękniejsze były poranki, gdy Art włączał nagrania Clifforda Browna, którego odkrył podczas jazzowych poszukiwań; był z tego bardzo dumny i stale proponował Nadii jego muzykę, nazywając go „logicznym następcą Armstronga”. W te dni sypialnia drżała od wibrującego brzmienia trąbki — radosne i melodyjne jak Satcha, a jednocześnie genialnie szybkie, zręczne i trudne — taki szczęśliwy Parker. Na owe zwariowane czasy była to idealna muzyka ilustracyjna: pobudzająca i mocna, jednak równocześnie maksymalnie pozytywna.

Art wnosił więc śniadanie, śpiewając całkiem niezłym głosem Weź mnie — tekst znanego z intuicji Satchma, który lubił sobie żartować z banalnych amerykańskich piosenek — „Weź mnie, całego weź mnie, wszak widzisz, że bez ciebie więdnę?”. Potem Art włączał jakąś muzykę i siadał odwrócony plecami do okna. Takie poranki sprawiały Nadii prawdziwą przyjemność.

Dni zaczynały się pięknie, jednak Nadia czuła, że praca w radzie zabiera jej cenne chwile. Coraz bardziej się zniechęcała, męczyły ją kłótnie, negocjacje, ugody i pojednania, ciągłe spory z ludźmi i stały kontakt z nimi — dzień w dzień, minuta po minucie. Powoli zaczynała nienawidzić swojej pracy.

Art to dostrzegał i martwił się. Pewnego dnia przyprowadził Ursulę i Włada. We czwórkę zjedli w mieszkaniu Nadii przygotowaną przez Arta kolację. Rosjanka cieszyła się towarzystwem starych przyjaciół, którzy przyjechali do miasta w interesach. Zaproszenie ich okazało się dobrym pomysłem. Obserwując kręcącego się po kuchni organizatora tego przyjemnego wieczoru, Nadia pomyślała, że Art jest naprawdę przemiłym mężczyzną. Mądry dyplomata, odgrywający rolę szczerego prostaczka, a może odwrotnie. Ktoś w rodzaju dobrotliwego Franka albo ktoś z talentami Franka i wesołym charakterem Arkadego. Roześmiała się na myśl, że zawsze, kiedy określa ludzi, porównuje ich do któregoś z przedstawicieli pierwszej setki — jak gdyby każdy człowiek stanowił kombinację cech pierwszej rodziny. To mój zły nawyk, pomyślała.

Wład i Art rozmawiali o Ann. Okazało się, że Saxem wstrząsnęła rozmowa z Ann i zadzwonił do Włada z wahadłowca podczas swego powrotu z Ziemi. Zastanawiał się, czy Wład i Ursula mogliby poddać Ann tej samej kuracji zwiększającej plastyczność mózgu, którą zaaplikowano jemu po wstrząsie.

— Ann nigdy by się na to nie zgodziła — oświadczyła Ursula.

— I cieszę się z tego — odparł Wład. — To byłoby zbędne. Jej mózg nie został przecież uszkodzony. Nie wiemy jeszcze, jak taka kuracja działa na zdrowy mózg. Człowiek nie powinien ryzykować, chyba że jest naprawdę zdesperowany.

— Może tak się stało w przypadku Ann — ostrożnie zauważyła Nadia.

— Nie. To Sax jest zdesperowany. — Wład uśmiechnął się. — Chce po powrocie zastać inną Ann.

— Byłeś także przeciwny, by poddać Saxa kuracji — zwróciła Władowi uwagę Ursula.

— To prawda. Na sobie chyba bym jej nie sprawdzał. Ale Sax jest człowiekiem odważnym. I impulsywnym. — Wład spojrzał na Rosjankę i powiedział: — Powinniśmy zająć się twoim palcem, Nadiu. Teraz potrafimy sobie z nim poradzić.

— Co jest nie tak z moim palcem? — spytała zaskoczona Nadia.

Przyjaciele zaśmiali się.

— Nie masz go, nie zauważyłaś? — zażartowała Ursula. — Jeśli chcesz, pomożemy ci go wyhodować na nowo.

— Hej, Ka! — krzyknęła Nadia. Wyprostowała się na krześle i popatrzyła na słabą lewą rękę i na kikut utraconego małego palca. — No cóż, właściwie go nie potrzebuję.

Wład i Ursula znowu się zaśmiali.

— Nie oszukasz nas — stwierdziła Ursula. — Podczas pracy zawsze narzekasz, że ci go brakuje.

— Naprawdę?

Wszyscy pokiwali głowami.

— Pomoże ci w pływaniu — zachęcała Ursula.

— Już nie pływam.

— Może przestałaś z powodu ręki.

Nadia spojrzała na przyjaciół.

— Och, Ka! Nie wiem, co odpowiedzieć. Jesteście pewni, że się uda?

— Można już wyhodować nawet całą rękę — zaśmiał się Art. — A potem drugą Nadię. Będziesz miała syjamską bliźniaczkę.

Nadia wesoło szturchnęła go łokciem. Ursula potrząsała głową.

— Ach, nie żartujcie. Udało nam się w przypadku osób po amputacjach. Wiele też eksperymentowaliśmy na zwierzętach. Ręce, ramiona, nogi. Nauczyliśmy się tego od żab. Naprawdę, cudowna sprawa. Komórki różnicują się dokładnie tak jak podczas rozwoju pierwszych palców.

— Powiedziałbym, że jest to bardzo dosłowna demonstracja powstania teorii — zauważył Wład z uśmieszkiem, po którym Nadia poznała, że jej przyjaciel miał spory udział w tym projekcie.

— Działa? — spytała go wprost.

— Tak. Na kikucie stworzymy coś, co można nazwać nowym zawiązkiem palca. Będzie to połączenie embrionalnych hemocytoblastów z komórkami pobranymi przy podstawie twojego małego palca z drugiej ręki. Kombinacja ta funkcjonuje jako ekwiwalent genów podstawowych, które miałaś w okresie płodowym. Otrzymujesz więc wyznaczniki rozwojowe, które skłonią nowe hemocytoblasty do odpowiedniego różnicowania się. Raz w tygodniu będziemy ci podawać dożylnie porcję fibroblastowego czynnika wzrostowego, a później dodamy kilka komórek z kciuka i paznokcia. I tyle.

Podczas jego wyjaśnień Nadia poczuła, jak jej ciekawość rośnie. Gdy skończył, była naprawdę żywo zainteresowana. Art obserwował ją z typową dla siebie przyjazną ciekawością.

— No cóż, okay — oznajmiła w końcu. — Dlaczegóż by nie…

W następnym tygodniu pobrano jej więc próbki małego palca prawej dłoni, potem otrzymała ultradźwiękowe zastrzyki w kikut utraconego palca i w ramię, następnie zaaplikowano kilka pigułek. To było wszystko. Pozostały tylko cotygodniowe zastrzyki i czekanie.

Później Nadia zapomniała o całej sprawie, ponieważ zadzwoniła do niej Charlotte. Miała problem. Okazało się, że Kair ignoruje polecenie GSE dotyczące pompowania wody.

— Lepiej jedź i oceń sprawę osobiście. Sądzę, że kairczycy sprawdzają cierpliwość sądu z polecenia frakcji „Uwolnić Marsa”, która chce sprowokować globalny rząd.

— Sprawka Jackie? — spytała Nadia.

— Sądzę, że tak.


Kair zbudowano na krawędzi płaskowyżu. Z miasta rozciągał się widok na dolinę w kształcie „U”, najbardziej południowo-zachodnią z dolin składających się na Noctis Labirynthus. Ze stacji kolejowej Nadia wyszła na plac z wysokimi palmami i zdenerwowana rozejrzała się wokół; tu, podczas ataku na miasto w roku 2061, miało miejsce kilka nieprzyjemnych zdarzeń, najgorszych momentów w jej życiu. Między innymi zabito Saszę, a sama Nadia wysadziła w powietrze Fobos (tak, sama!). Zdarzyło się to w zaledwie kilka dni po znalezieniu spalonych szczątków Arkadego. Nadia nigdy tu nie wracała; nienawidziła tego miasta.

Teraz zauważyła, że podczas ostatnich zamieszek znowu zostało mocno zniszczone. Niektóre dzielnice zbombardowano, poważnie uszkodzono także elektrownię. Obecnie Kair odbudowywano; do starych odcinków namiotu mocowano nowe, rozciągając miasto na zachód i na wschód daleko wzdłuż krawędzi płaskowyżu. Odbudowa postępowała szybko, zwłaszcza jak na tak wysoko położone miejsce — dziesięć kilometrów ponad poziom. W mieście nigdy nie będzie można zdemontować namiotów ani chodzić po okolicy bez walkerów, Nadia sądziła, że osada szybko popadnie w ruinę. Nie wzięła jednak pod uwagę, że Kair leży na północno-południowym skrzyżowaniu równikowego toru magnetycznego z torem na Tharsis i stanowi ostatnie możliwe miejsce do przekroczenia równika przed terenami chaotycznymi, zajmującymi czwartą część planety. Skrzyżowanie to pozostanie strategicznym punktem aż do wybudowania w jakimś miejscu mostu transmarineryjskiego.

Niezależnie jednak od statusu miasta, jego mieszkańcy potrzebowali większej ilości wody. Formację wodonośną Compton, leżącą pod dolnym Noctis i górnym Marineris, przerwano w 2061 roku i woda z niej zalała wówczas wszystkie kaniony marineryjskie. Powódź ta omal nie żabiła Nadii i jej towarzyszy, gdy lecieli ponad kanionami po przejęciu Kairu przez wroga. Większość wody powodziowej bądź zamarzła w kanionach, tworząc długie, nieregularne lodowce, bądź to ściekła niżej i zlodowaciała na terenach chaotycznych przy dnie Marineris. Oczywiście w formacji Compton pozostało nieco wody, lecz w następnych latach wypompowano ją na użytek miast całego wschodniego Tharsis. A Lodowiec Marineris powoli opadał, słabnąc przy górnym końcu kanionu i niestety nie tworząc żadnego źródła. Po lodowcu pozostała jedynie zdewastowana ziemia oraz rząd bardzo płytkich lodowych jezior i Kair musiał się opierać całkowicie na gotowych zapasach wody. Miejskie biuro hydrologiczne zareagowało budową rurociągu aż do dużej południowej odnogi północnego morza na depresji Chryse i pompując wodę do Kairu. Do tej pory nie sprawiali problemów; każde namiotowe miasto skądś czerpało wodę. Tyle że ostatnio zaczęli napełniać zbiornik w kanionie Noctis, który znajdował się pod miastem. Woda spływała z niego strumieniem do lus Chasma, gdzie w końcu zalała górny koniec Lodowca Marineris i popłynęła dalej. W ten sposób kairczycy stworzyli właściwie nową rzekę, która popłynęła w dół dużego systemu kanionowego, daleko od ich miasta. Nad brzegiem rzeki zaczęły powstawać kolejne osady i wspólnoty farmerskie. Prawnicy „czerwonych” zaprotestowali przeciwko takiej samowoli w Globalnym Sądzie Ekologicznym, twierdząc, że Valles Marineris powinna być oficjalnie traktowana jako naturalny rezerwat, ponieważ jest największym kanionem w Układzie Słonecznym. Mówili, że gdyby nie akcja kairczyków, lodowiec w końcu opuściłby kaniony i zsunął się na tereny chaotyczne. To właśnie powinno się zdarzyć. GSE przyznał rację protestującym i wydał rozporządzenie nakazujące Kairowi wypuszczenie wody z miejskiego zbiornika. Mieszkańcy miasta odmówili, twierdząc, że globalny rząd nie może im niczego narzucać, a jedynie interesować się tym, co nazywali „istotnymi kwestiami miejskich systemów wspomagania życia”; nadal więc budowali nad rzeką kolejne osady.


Była to jawna prowokacja, wyzwanie wobec nowego ustroju.

— Sprawdzają siłę władzy — mruknął Art, idący z Nadią przez plac — to tylko test. Gdybyśmy mieli do czynienia z kryzysem konstytucyjnym, wszędzie na planecie byłoby słychać pikanie naręcznych komputerów.

Test. Nadia nie miała już cierpliwości dla tego typu spraw. Szła przez miasto w paskudnym nastroju. Żywe wspomnienia straszliwych zdarzeń z 2061 roku z pewnością nie poprawiały jej humoru. Plac, aleje, okalający miasto mur przy stożku kanionu — przypominała sobie, jak wówczas wyglądały. Powszechnie uważano, że człowiek najsłabiej pamięta zdarzenia ze „środkowego okresu życia”. Nadia chętnie pozbyłaby się tych wszystkich wspomnień; niestety, strach i gniew najwyraźniej utrwalały koszmar. Oczyma wyobraźni nadal widziała obrazy: Frank siedzący przed monitorami i stukający szaleńczo w klawiaturę, Sasza jedzący pizzę, Maja krzycząca coś gniewnie, brzemienne godziny wypełnione pytaniem o to, gdzie runą fragmenty Fobosa, ciało Saszy; krew z uszu… Uruchomienie nadajnika, który zestrzelił marsjański księżyc.


Wchodząc na pierwsze spotkanie z kairczykami, Nadii trudno więc było powstrzymać irytację, zwłaszcza gdy dostrzegła wśród nich wspierającą ich Jackie. Dziewczyna była w ciąży i to dość zaawansowanej; zarumieniona, gładka i piękna. Nikt nie wiedział, kto jest ojcem dziecka, Jackie zdecydowała o wszystkim sama, kontynuując tradycję Dorsa Brevia oraz Hiroko. Ten fakt również rozdrażnił Nadię.

Spotkanie odbywało się w budynku obok miejskiego muru, wznoszącego się nad kanionem w kształcie „U”, zwanym Nilus Noctis. Z góry wyraźnie było widać „sporną” wodę; ciek zatrzymywał się tuż przed Bramą Ilyryjską. Nadia dostrzegła również nowy teren chaotyczny Compton Break, choć samego, szerokiego, oblodzonego zbiornika przy tamie nie zauważyła.

Charlotte stała tyłem do okna i zadawała kairskim przedstawicielom dokładnie te pytania, które zadałaby Nadia, tyle że bez najmniejszego śladu odczuwanego przez Rosjankę gniewu.

— Zawsze będziecie mieszkać w namiocie. Możliwości rozwoju macie ograniczone. Po co zalewacie Marineris, skoro nie będziecie z tego korzystać?

Najwyraźniej żaden z kairczyków nie zamierzał odpowiedzieć. W końcu odezwała się Jackie:

— Skorzystają mieszkańcy osad, które wchodzą w skład wielkiego Kairu. Na tych wysokościach bogactwem naturalnym jest woda w każdej postaci.

— Woda pędząca swobodnie w dół Marineris nie jest wcale bogactwem naturalnym — odparła Charlotte.

Kairczycy kłócili się o kwestię użyteczności wody marineryjskiej. W zebraniu uczestniczyli także przedstawiciele osad rzecznych (wielu z nich miało pochodzenie egipskie), którzy krzyczeli, że żyją w Marineris od pokoleń, że mają prawo tu mieszkać, że tu znajduje się najlepsza ziemia uprawna na Marsie, że zanim stąd odejdą, będą walczyć do upadłego… i tak dalej. Kairczycy i Jackie czasami bronili swoich sąsiadów, innymi razy — własnego prawa do wykorzystania Marineris jako zbiornika, głównie jednak żądali, by pozwolono im robić to, na co mają ochotę. Gniew Nadii rósł.

— Sąd wydał postanowienie — oświadczyła. — Nie spotkaliśmy się tutaj, aby omawiać sprawę. Mamy ustalić fakty. — I opuściła zebranie, zanim powiedziałaby coś niewybaczalnego.

Tej nocy usiadła w dworcowej restauracji z Charlotte i Artem. Była tak zirytowana, że nawet nie mogła się skupić na wybornym etiopskim posiłku.

— Czego oni chcą? — spytała minojkę.

Charlotte wzruszyła ramionami, miała pełne usta. Gdy przełknęła, rzuciła:

— Zauważyłaś, że funkcja prezydenta Marsa nie daje zbyt wielkich uprawnień?

— Do diabła, trudno byłoby to przeoczyć.

— No cóż, cała rada wykonawcza ma taki problem. Prawdziwa władza znajduje się w sądzie ekologicznym. Iriszka trafiła tam dzięki wspaniałomyślnemu gestowi, a teraz prowadzi politykę „umiarkowanej czerwieni” i kontroluje tereny centralne. Wiele można zdziałać do granicy sześciu kilometrów, jednak w kwestii obszarów położonych ponad nią, „czerwoni” są absolutnie nieustępliwi. Ponieważ opierają się na konstytucji, nie sposób z nimi wygrać — instytucje ustawodawcze działają powoli, nie próbowały jeszcze obalić żadnego orzeczenia. Pierwsza sesja okazała się imponującym sukcesem Iriszki i całej grupy sędziów.

— A Jackie staje się zazdrosna — zauważyła Nadia.

Charlotte wzruszyła ramionami.

— To możliwe.

— Delikatnie mówiąc — odparła Nadia ponurym tonem.

— Chodzi o samą radę. Jackie chyba sądzi, że uda jej się zyskać poparcie trzech osób spośród pozostałych radnych, a wówczas będzie miała po swojej stronie większość. Teraz ma nadzieję, że ze względu na arabską część Kairu Zeyk zagłosuje tak jak ona, a zatem pozostałoby zdobyć jeszcze tylko dwa głosy. Zauważ, że Michaił i Ariadnę są silnymi lokalistami…

— Ale rada nie jest w stanie podważyć decyzji sądu — stwierdziła Nadia. — Może tego dokonać tylko parlament, zgadza się? O ile zatwierdzi nową ustawę.

— Zgoda, jeśli jednak Kair nadal się będzie przeciwstawiał sądowi, rozkażecie, by do miasta wkroczyła policja i powstrzymała mieszkańców siłą. Takie są uprawnienia rady wykonawczej. Jeśli rada nie wyda polecenia, podważy autorytet sądu, a wówczas Jackie zacznie rządzić radą i upiecze dwie pieczenie przy jednym ogniu.

Nadia odłożyła na talerz kawałek gąbczastego chleba.

— Niech mnie diabli, jeśli na to pozwolę — powiedziała.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu.

— Nienawidzę tej całej polityki — oznajmiła Rosjanka.

— Za kilka lat — zaczęła Charlotte — na Marsie będzie mnóstwo rozmaitych procedur, instytucji, praw, poprawek do konstytucji i tak dalej. Kwestie, do których konstytucja nigdy się nie odwoływała, same się ułożą. Na przykład właściwa rola partii politycznych. Teraz jednak dopiero zaczynamy porządkować różne sprawy.

— Może, ale i tak nienawidzę tej pracy.

— Pomyśl o swojej działalności jako o metaarchitekturze. O budowaniu kultury, która pozwala zaistnieć architekturze. Potraktuj ją w ten sposób, a cała sprawa stanie się dla ciebie mniej frustrująca.

Nadia prychnęła.

— Natomiast problem kairski uważam za prosty — dodała Charlotte. — Mamy wyrok.

— A jeśli tamci nie posłuchają?

— Trzeba będzie wysłać policję.

— Innymi słowy, grozi nam wojna domowa!

— Kairczycy nie posuną się tak daleko. Jak wszyscy inni, podpisali konstytucję i wiedzą, że jeśli ktoś buntuje się przeciwko jej postanowieniom, staje się przestępcą tak jak „czerwoni” ekotażyści. Myślę, że do najgorszego nie dojdzie. Po prostu sprawdzają, na ile im pozwolicie.

Charlotte uważała sprawę za rozstrzygniętą. Nikogo nie obwiniała, nie wydawała się też sfrustrowana. Nadia uważała ją za bardzo opanowaną osobę: odprężona, pewna siebie, inteligentna. Dzięki jej działaniom koordynacyjnym praca rady wykonawczej była… jeśli nie łatwa, to z pewnością świetnie zorganizowana. Rosjanka pomyślała, że jeśli dorsabrevianski matriarchat wychowuje tak fachowe osóbki, powinno się im zaproponować więcej stanowisk związanych z władzą. Nadia stale porównywała Charlotte z kapryśną, nerwową, wiecznie wszystko dramatyzującą Mają. No cóż, kobiety te wywodziły się z zupełnie innych kultur. Interesujące byłoby jednak obsadzić niektóre stanowiska przedstawicielkami Dorsa Brevia.


Następnego ranka na spotkaniu Nadia wstała i oznajmiła:

— Wydano już rozporządzenie przeciwko gromadzeniu wody w Marineris. Jeśli nie opróżnicie zbiornika, przyślemy nowe siły policyjne wspólnoty globalnej. Chyba wolelibyście tego uniknąć.

— Nie sądzę, żebyś mogła się wypowiadać za całą radę wykonawczą — zauważyła Jackie.

— Mogę — odparła krótko Nadia.

— Nie, nie możesz — upierała się Jackie. — Jesteś tylko jedną z siedmiu. A cała sprawa i tak nie leży w gestii rady.

— Nie bądź tego taka pewna — zdenerwowała się Rosjanka.

Zebranie trwało. Kairczycy bronili się. Im lepiej Nadia rozumiała ich postępowanie, tym mniej jej się to podobało. Przywódcy kairscy pełnili ważne funkcje w „Uwolnić Marsa” i Rosjanka zdawała sobie sprawę, że nawet jeśli rada nie ugnie się w tej sprawie, zapewne wynikną kolejne problemy na innych terenach, a ugrupowanie i tak zyska na sile. Charlotte zgodziła się z nią, że taki mógł być ostateczny cel jego przedstawicieli. Cyniczne zachowanie zdegustowało Nadię i nie potrafiła traktować uprzejmie Jackie, kiedy ta (niczym ciężarna królowa krążąca wśród swoich ulubieńców lub okręt wojenny wśród łodzi wiosłowych) odzywała się do niej lekkim, wesołym tonem:

— Ciociu Nadiu, przykro mi, ale skoro uważasz, że musisz tak postąpić…

Tej nocy Nadia powiedziała do Charlotte:

— Chcę pisemnego orzeczenia, że „Uwolnić Marsa” nie ma żadnych szczególnych przywilejów.

Dorsabrevianka zaśmiała się krótko.

— Czyżbyś rozmawiała z Jackie?

— Tak. Dlaczego ona jest popularna? Nie rozumiem, ale to prawda!

— Uprzejma dla bardzo wielu osób, a sądzi, że jest miła dla wszystkich.

— Przypomina mi Phyllis — stwierdziła Nadia. Znowu ta pierwsza setka… — Może zresztą nie. Czy naprawdę nie istnieje żadna, hm, sankcja dyscyplinarna, którą możemy zastosować przeciw różnym lekkomyślnym petycjom i prowokacjom?

— Czasami można obciążyć kosztami sądowymi.

— Sprawdź, czy znajdziesz coś na Jackie.

— Najpierw musimy wygrać.

Zebrania ciągnęły się przez następny tydzień. W imieniu Nadii przemawiali Charlotte i Art, a ona sama wypatrywała przez okna w dół, na kanion i pocierała kikut palca, na którym niedawno pojawił się wyczuwalny guzek. Mimo iż często i dokładnie oglądała rękę, nie mogła sobie przypomnieć, kiedy zauważyła wybrzuszenie. Było ciepłe i różowe, delikatnie różowe, jak usta dziecka i miała wrażenie, że w jego środku znajduje się kość. Bała się ścisnąć je za mocno, przypuszczała zresztą, że homary nie ściskają odrastających odnóży. Cała ta komórkowa proliferacja niepokoiła Nadię, bowiem kojarzyła jej się z nowotworem, choć kontrolowanym i opanowanym; DNA cudownie potrafiło się uczyć. Tak czy owak, było to samo życie, bujnie kwitnące i skomplikowane. Cóż znaczył mały palec w porównaniu z okiem lub embrionem? Niemniej jednak, jego odrastanie Nadia uznała za osobliwe.

Polityczne spotkania strasznie ją męczyły. Zatopiona w myślach na jednym z nich nie usłyszała ani słowa (lecz była pewna, że niczego znaczącego nie powiedziano); gdy wyszła, ruszyła na długi spacer do punktu widokowego przy zachodnim krańcu ściany namiotu, a potem zadzwoniła do Saxa. Czworo podróżników coraz bardziej zbliżało się do Marsa, toteż opóźnienie transmisyjne zmalało do kilku minut. Nirgal już wyzdrowiał i był w dobrym nastroju. Michel wyglądał na bardziej wykończonego niż młody Marsjanin; najwyraźniej wizyta na Ziemi okazała się dla niego trudna. Nadia podniosła nowy palec w stronę ekranu, aby pocieszyć Francuza, i udało się.

— Nie nazywają go różowawym?

— Chyba tak.

— Nie wierzysz, że odrośnie?

— Nie. Sądzę, że nie odrośnie.

— Zdaje mi się, że jesteśmy w okresie przejściowym — zauważył Michel. — Mamy już tyle lat, że nie potrafimy naprawdę uwierzyć we własną przedłużoną egzystencję, postępujemy więc w taki sposób, jak gdyby nasze życie miało się za chwilę skończyć.

— Śmierć może nadejść nagle. — Nadia pomyślała o Simonie, Tatianie Durowej, Arkadym.

— Oczywiście. Ale też możemy jeszcze przeżyć dziesięciolecia albo nawet stulecia. Musimy zacząć w to wierzyć. — Nadia miała wrażenie, że Michel równie mocno jak ją stara się przekonać samego siebie. — Kiedy spojrzysz na swoją ponownie pięciopalczastą rękę, wtedy nabierzesz pewności. Nowe doświadczenie, bardzo interesujące.

Nadia poruszyła różowym kikutem. Na świeżej przezroczystej skórze palca nie było jeszcze linii papilarnych. Sądziła, że kiedy się pojawią, będą identyczne jak linie na drugim małym palcu. Ta myśl była dziwna.

Z jednego zebrania Art wrócił zaniepokojony.

— Rozpytywałem wokół — powiedział — ponieważ chciałem się dowiedzieć, po co to robią. Rozmawiałem z przedstawicielami Praxis na dole, w kanionie, na Ziemi i wewnątrz kierownictwa „Uwolnić Marsa”.

Szpiedzy, pomyślała Nadia. Więc teraz mamy szpiegów.

— …Okazuje się, że prywatnie zawierają układy z ziemskim rządem w kwestiach imigracyjnych. Budują osady i zapraszają do nich mieszkańców Egiptu i prawdopodobnie również Chińczyków. Quid pro quo, chociaż nie wiemy, co otrzymują od tych państw w zamian. Może pieniądze.

Nadia coś odburknęła.

W ciągu następnych dwóch dni rozmawiała przez wideotelefon lub osobiście z wszystkimi pozostałymi członkami rady wykonawczej. Marion oczywiście była przeciwna pompowaniu dodatkowej wody, a zatem Nadia potrzebowała jeszcze tylko dwóch głosów. Michaił, Ariadne i Peter oświadczyli, że nie chcieliby wysyłać do Kairu policji; Nadia podejrzewała też, że — podobnie jak Jackie — niezbyt im odpowiada słabość rady. Chętnie pójdą na każde ustępstwo, byle uniknąć niefortunnego wprowadzenia w życie sądowego wyroku, co do którego nie byli całkowicie przekonani.

Zeyk wyraźnie chciał głosować przeciwko Jackie, z drugiej strony jednakże czuł na sobie presję arabskich mieszkańców Kairu; obserwowała go cała arabska społeczność, która przywiązywała dużą wagę do kontroli ziemi i wody. Z drugiej strony jednak Beduini prowadzili życie koczownicze, a Zeyk był gorliwym stronnikiem konstytucji, toteż Nadia sądziła, że ją wesprze. Rzeczywiście stanął po jej stronie i Rosjanka musiała przekonać jeszcze tylko jednego radnego.

Jej stosunki z Michaiłem nigdy nie układały się najlepiej; miała wrażenie, że nadal jej zazdrości bliskości z Arkadym. Petera nie bardzo rozumiała. Ariadnę nie lubiła, czuła jednak, że potrafiłaby j ą przekonać. Zresztą, Ariadnę także przyjechała do Kairu, dlatego też Nadia zdecydowała się zacząć od niej rozmowy.

Ariadnę była równie oddana konstytucji jak większość dorsabrevian, choć równocześnie zwykle byli oni lokalistami i bez wątpienia preferowali pewną niezależność od globalnego rządu. Z drugiej jednak strony, nie popierali gromadzenia zapasów wody, więc Ariadnę wahała się.

— Słuchaj — powiedziała do niej Nadia podczas rozmowy, która odbywała się w małej sali przy placu naprzeciwko biur miejskich — musisz zapomnieć o Dorsa Brevia i pomyśleć o Marsie.

— Oczywiście.

Ariadnę drażnił sam fakt, że musiała się spotkać z Nadia, i miała ochotę uciec z tego spotkania jak najszybciej. Meritum sprawy niewiele dla niej znaczyło i nie zamierzała dać się przekonać nikomu z issei. Chodziło jej przede wszystkim o kwestię pierwszeństwa, politykę władzy i hierarchię. Gdy Nadia przypomniała sobie, że w dodatku wszystko dzieje się w tym przeklętym mieście, straciła nagle cierpliwość i prawie wrzasnęła:

— Wcale nie! Wcale o nim nie myślisz! To jest pierwsza prowokacja przeciwko konstytucji, a ty się rozglądasz wokół i zastanawiasz nad własnymi korzyściami! Nic ci z tego nie przyjdzie! — Pomachała palcem przed twarzą zaskoczonej Ariadnę. — Jeśli nie poprzesz decyzji sądu, przy najbliższej okazji, gdy będzie ci zależało na jakiejś sprawie, ja zagłosuję przeciwko tobie, w ramach odwetu! Rozumiesz?

Oczy Ariadnę wyglądały jak tablice ogłoszeniowe; kobieta była zaszokowana, potem przeżyła chwilę czystego strachu. Wreszcie się rozgniewała i oznajmiła:

— Nigdy nie powiedziałam, że będę głosować przeciwko tej uchwale! O co się pieklisz?

Nadia opanowała się i kontynuowała spokojniej, choć nadal mówiła twardym, oschłym tonem. W końcu Ariadnę poddała się.

— Większość członków rady z Dorsa Brevia jest za i tak właśnie zamierzam głosować. Tylko już nie szalej.

Po czym pospiesznie wyszła z sali, zupełnie wytrącona z równowagi.

Najpierw Nadię zalała fala triumfu. Jednak wspomnienie błysku strachu w oczach młodej kobiety tak nią wstrząsnęło, że poczuła lekkie mdłości. Przypomniała sobie Kojota na Pavonis, który mówił: „Władza korumpuje”. Mdłości — reakcja na wykorzystywanie własnej władzy (niezależnie od tego, czy w dobrej czy w złej wierze).

Jeszcze dużo później tej nocy Nadia ciągle czuła się paskudnie. Prawie płacząc, opowiedziała Artowi o konfrontacji.

— Wygląda kiepsko — oświadczył poważnie. — Popełniłaś błąd. Przecież będziesz musiała nadal z nią pracować. Naucz się w inny sposób przekonywać ludzi.

— Wiem, wiem. Boże, nienawidzę tego — rzuciła. — Chciałabym wyjechać i dokonać czegoś prawdziwego!

Przygnębiony Art pokiwał głową, po czym poklepał Nadię po ramieniu.

Przed następnym zebraniem Nadia podeszła do Jackie i powiedziała jej cicho, że ma po swojej stronie większość członków rady i w każdej chwili może skierować do zapory siły policyjne, które powstrzymają dalszą wodną działalność kairczyków. Potem, w trakcie spotkania, przypomniała wszystkim zebranym, że niedługo na planetę wróci Nirgal wraz z Mają, Saxem i Michelem. Wiele osób z ugrupowania „Uwolnić Marsa” zamyśliło się, tylko Jackie w żaden sposób nie zareagowała. Kiedy po słowach Nadii rozległy się szmery, Rosjanka potarła palec, roztargniona i ciągle zdenerwowana rozmową z Ariadnę.

Następnego dnia kairczycy zgodzili się zaakceptować orzeczenie Globalnego Sądu Ekologicznego. Postanowili wstrzymać uwalnianie wody ze zbiornika, a osady w dole kanionu miały od tej pory korzystać wyłącznie z wodociągu, chociaż przymus ten spowoduje znaczne ograniczenie jego rozwoju.

— To i dobrze — oznajmiła Nadia, ciągle cierpkim tonem. — Należy być posłusznym prawu.

— Zamierzają się odwołać od wyroku — stwierdził Art.

— Nie dbam o to. Niech walczą. Wolno im. Do diabła, mogą nawet wygrać, to już się nie liczy. Ważne, że stoczyliśmy pierwszy bój i zwyciężyliśmy.

Słysząc owe słowa, Art uśmiechnął się, a Nadia uświadomiła sobie, że najwyraźniej przekroczyła jakiś próg w swej politycznej edukacji, choć bez wątpienia krok ten Art i Charlotte dawno już zrobili. Dla nich nie miał znaczenia wynik jakiejś pojedynczej waśni, ale sukces całej bitwy. Jeśli partia „Uwolnić Marsa” reprezentowała obecnie większość Marsjan — najwyraźniej tak było, skoro zyskała poparcie prawie wszystkich tubylców („tych młodych głupców”) — można mieć nadzieję, że nakaz podporządkowania się konstytucji pohamuje zapędy jej przedstawicieli do narzucania własnych opinii grupom mniejszościowym. Dla ugrupowania „Uwolnić Marsa” prawdziwym zwycięstwem byłoby jedynie wygranie sprawy sądowej i uzyskanie orzeczenia, które jednogłośnie wydałaby cała grupa sędziów wywodzących się z wszystkich marsjańskich frakcji. Pokonanie Jackie sprawiło Nadii dużą satysfakcję, a ona sama okazała się ścianą, która choć zbudowana z delikatnych materiałów, jest w stanie — dzięki pomysłowo wykonanej konstrukcji — utrzymać większy ciężar, niż można by się spodziewać.

Jednak zdawała sobie sprawę, że dla osiągnięcia celu użyła gróźb, co wywoływało w niej pewien niesmak.

— Chcę zrobić coś prawdziwego.

— Na przykład zająć się hydrauliką?

Pokiwała poważnie głową; nie było jej wcale do śmiechu.

— Tak. Hydrologią.

— Mogę pojechać z tobą?

— Chcesz zostać pomocnikiem hydraulika?

Art roześmiał się.

— Robiłem to już przedtem.

Nadia przyjrzała mu się z uwagą. Dzięki niemu czuła się lepiej. Dziwne i staroświeckie — jechać gdzieś tylko po to, aby być z kimś. To się już nie zdarzało. Teraz ludzie udawali się w miejsca, w które musieli, a tam mieszkali z napotkanymi znajomymi lub nawiązywali nowe przyjaźnie. Tak wyglądało życie na sposób marsjański. Albo na sposób pierwszej setki. A może był to tylko sposób Nadii.

Tak czy owak, wiedziała, że wspólna podróż z Artem oznacza coś więcej niż tylko przyjaźń, może nawet coś więcej niż romans i pomysł ów nawet jej się spodobał. Tak. Pomyślała, że mogłaby się do tego przyzwyczaić. Stale trzeba się do czegoś przyzwyczajać.

Na przykład do nowego palca. Art trzymał jej rękę, lekko go masując.

— Boli? Będziesz go mogła zginać?

Rzeczywiście nieco bolał. Mogła zginać, trochę. Wstrzyknięto jej kilka komórek z kłykcia i teraz palec sięgał nieco za pierwszy staw małego palca u drugiej ręki. Skóra na nim ciągle była niemowlęco różowa, nie poznaczona zgrubieniami ani bliznami. Organ rósł z każdym dniem.

Art bardzo delikatnie ściskał koniuszek palca. Gdy wyczuł wewnątrz kość, ze zdziwienia otworzył szeroko oczy.

— Czujesz j ą?

— Och, tak. Ten palec jest taki sam jak inne, może jedynie trochę bardziej wrażliwy.

— Dlatego że jest nowy.

— Przypuszczam, że tak.

Tyle że Nadii wydawało się, że stary, utracony palec w jakiś sposób łączy się z tym nowym; niczym upiór. Reagował teraz, gdy ręka znowu była kompletna. Art nazywał to odczucie „palcem w mózgu”. Bez wątpienia, z palcem-duchem od samego początku naprawdę łączył się jakiś splot komórek mózgowych. Przez ostatnie lata komórki były uśpione brakiem bodźców, teraz jednak zbudziły się, zostały poddane ponownej stymulacji lub wzmocnione… Wyjaśnienia Włada dotyczące tego zjawiska były bardzo skomplikowane. Kiedy Nadia czuła palec, miała wrażenie, że jest on tej samej wielkości, co tamten drugi. Jak gdyby wyczuwała niewidoczny szkielecik sięgający dalej, poza ten nowy. Innym razem czuła go we właściwym rozmiarze: wówczas był krótki, kościsty, słaby. Mogła go zginać przy kłykciu dłoni i trochę przy środkowym. Ostatniego kłykcia, przed paznokciem, jeszcze nie miała. Ale palec nadal rósł. Nadia żartowała, że nigdy nie przestanie rosnąć, chociaż na tę myśl cierpła jej skóra.

— Byłoby ciekawie — stwierdził Art. — Musiałabyś go co jakiś czas przycinać.

W Nadii rosło jednak przekonanie, że do tego nie dojdzie. Palec najwyraźniej wiedział, co robi. Wszystko powinno być jak należy. Wyglądał normalnie. Art był zafascynowany, nie tylko zresztą jej palcem. Często masował jej dłoń, która trochę bolała, potem rękę, wreszcie ramiona. Masowałby Nadii całe ciało, gdyby mu na to pozwoliła. Masaż ten zresztą bardzo jej pomagał i pomyślała, że może rzeczywiście powinna pozwolić Artowi posunąć się dalej. Podziwiała jego spokój. Zawsze był odprężony. Życie stanowiło dla niego codzienną przygodę, pełną cudów i radości. Kontakty z ludźmi stale wywoływały u niego uśmiech. Nadia myślała, że taki charakter to wielki dar.

Art — duży mężczyzna, o okrągłej twarzy, zaokrąglonych kształtach, a jednak w jakiś sposób podobny do Nadii: łysiejący, skromny, poruszający się z wdziękiem. Jej przyjaciel.

No cóż, oczywiście kochała go. Przynajmniej od okresu dorsabrevianskiego. Było to uczucie podobne temu, którym obdarzała Nirgala, najukochańszego siostrzeńca, ucznia, chrześniaka, wnuczka, syna… A Art… Jeden z kolegów jej „syna”. Niby trochę starszy od Nirgala, a jednak wydawali się braćmi. W tym tkwił problem. Życie ludzi wydłużało się coraz bardziej i ludzie odrzucali tego typu obiekcje. Skoro ktoś był tylko o pięć procent młodszy od niej, czy ta różnica miała znaczenie? Przeżyli razem trzydzieści intensywnych, bogatych w doświadczenia lat i w tym czasie traktowali się jak równi sobie współpracownicy. Byli współtwórcami proklamacji, konstytucji i rządu, bliskimi przyjaciółmi, powiernikami, pomocnikami, partnerami. Czyż miała więc znaczenie dzieląca ich liczba lat? Nie, z pewnością nie. Oczywiste, jeśli tylko się nad tym zastanowić. Wystarczyło czuć.

Nadia nie była chwilowo potrzebna ani w Kairze, ani w Sheffield. Nirgal niedługo wróci i zajmie się Jackie; powstrzymają. Zadanie nie było proste ani miłe, ale to był problem Nirgala i nikt nie mógł mu pomóc go rozwiązać. Życie jest trudne, gdy człowiek całą swą miłością obdarza jedną osobę. Nadia od wielu lat skupiała swe uczucia na nieżyjącym Arkadym, nadal za nim tęskniła, choć wiedziała, że to nie ma sensu. Ciągle też się na niego wściekała. Arkady żył tak krótko. Gdyby miał świadomość, jak wiele stracił… Szczęśliwy głupiec. Art także wydawał się szczęśliwym człowiekiem, lecz z pewnością nie był głupcem. W każdym razie, nie takim. Dla Nadii wszyscy szczęśliwi ludzie byli — z samej definicji — trochę głupcami, w przeciwnym razie, jak mogliby być tak bardzo szczęśliwi? Niemniej jednak lubiła ich i… Tak! Potrzebowała ich. Byli dla niej jak muzyka ukochanego Satchma. Biorąc wszystko pod uwagę, szczęście stanowiło bardzo odważny sposób na życie — a w dodatku nie zależało od układu okoliczności, ale od postawy.

— Tak, jedź ze mną zajmować się hydrauliką — powiedziała do Arta i uściskała go mocno, tak mocno, jak gdyby chciała w ten sposób skorzystać z jego szczęścia. Gdy się odsunęła, dostrzegła, że oczy Arta znowu są szeroko otwarte z zaskoczenia, tak jak wtedy, gdy trzymał jej mały palec.


Mimo postanowienia o wyjeździe, Nadia z racji pełnionej funkcji na razie nie mogła wyjechać — stale zatrzymywała ją praca związana z „przekształceniem” starego porządku w nowy. Niemieccy imigranci chcieli zbudować nowe portowe miasto pod nazwą Blochs Hoffnung na półwyspie, który rozgraniczał na dwie części Morze Północne, a potem wykopać szeroki kanał przez półwysep. Ekotażyści „czerwonych” sprzeciwiali się temu planowi, więc wysadzili w powietrze biegnący przez półwysep tor magnetyczny oraz tor prowadzący na szczyt Biblis Patera, dając wszystkim do zrozumienia, że i ten im się nie podoba. Ekopoeci w Amazonii chcieli rozpocząć masowe wypalania lasów, a ekopoeci w Kasei — usunąć las ogniowy, który Sax posadził w wielkim łuku doliny (była to pierwsza petycja, która uzyskała jednomyślne poparcie GSE). „Czerwoni” mieszkający wokół Białej Skały — czystobiałego płaskowzgórza o szerokości osiemnastu kilometrów — chcieli ją ogłosić „rezerwatem karni” i zabronić do niej dostępu. Sabishiiański zespół projektantów zalecał zbudowanie nowej stolicy na wybrzeżu Morza Północnego przy zerowej długości areograficznej, w pobliżu głębokiej zatoki. Na Nowym Clarke’u pojawiało się coraz więcej osób, które podejrzanie przypominały przedstawicieli sił bezpieczeństwa metanarodowców. Technicy z Da Vinciego pragnęli przejąć kontrolę nad marsjańską przestrzenią, powołując się na nie istniejącą agencję globalnego rządu. Senzeni Na próbowało zapełnić mohol. Chińczycy prosili o zgodę na budowę nowej windy kosmicznej, która byłaby przymocowana w pobliżu Krateru Schiaparellego i ułatwiałaby przybywanie nowych emigrantów z Chin i innych krajów. Ziemian było z każdym miesiącem coraz więcej.

Nadia zajmowała się wszystkimi tymi sprawami podczas półgodzinnych spotkań według planu sporządzonego przez Arta. Każdy dzień przypominał poprzedni. Coraz trudniej było jej oddzielić sprawy pilne od mniej ważnych. Chińczycy z pewnością zalaliby Mars imigrantami, gdyby im choć trochę pofolgować… „Czerwoni” ekotażyści zachowywali się coraz bardziej skandalicznie; grozili nawet samej Nadii. Gdy Rosjanka opuszczała dyskretnie strzeżone mieszkanie, towarzyszyła jej eskorta. Lekceważyła jednak niebezpieczeństwo i dalej wykonywała swą pracę: rozwiązywała kwestie sporne oraz rozmawiała z członkami rady, aby w przypadku głosowania nad interesującymi ją sprawami zawsze mieć po swojej stronie większość. Utrzymywała przyjazne stosunki z Zeykiem i Michaiłem, a nawet z Marion, choć z Ariadnę nie potrafiła się porozumieć. Była to przykra lekcja, zwłaszcza że Nadia musiała ją przeżyć po raz wtóry. Uczyła się jednak szybko.

Rosjanka pracowała więc, a równocześnie przez cały czas chciała wyjechać z Pavonis. Art widział, jak jej cierpliwość maleje z każdym dniem, a Nadia w kontaktach z nim dostrzegała, jak sama się zmienia — stawała się kapryśna, gderliwa, władcza. Niestety, nie potrafiła nic na to poradzić. Po spotkaniach z ludźmi lekkomyślnymi lub zacofanymi z ust Nadii płynęły często potoki zjadliwych i obraźliwych słów; wypowiadała je mocnym, niskim, złorzeczącym głosem, który w widoczny sposób szokował Arta. Przychodziły do niej delegacje osób żądających zniesienia kary śmierci, prawa do budowy w kalderze Olympus Mons albo ósmego miejsca w radzie wykonawczej. Kiedy za kimś takim zamykały się drzwi, Nadia mówiła na przykład:

— Wyobraź sobie, była u mnie grupa pieprzonych idiotów, głupich kretynów, którzy nigdy nawet nie pomyśleli o innych ludziach, którym nigdy nie przyszło do głowy, że odbieranie czyjegoś życia podważa własne prawo do istnienia.

I tak dalej.

Nowa policja pojmała grupę „czerwonych” ekotażystów, którzy znowu próbowali wysadzić w powietrze „gniazdo” i podczas akcji zabili wartownika. Nadia wydała najsurowszy wyrok, jaki istniał:

— Stracić ich! — krzyknęła. — Zabijesz kogoś, a sam tracisz prawo do życia! Straćcie ich albo wygnajcie z Marsa… Niech zapłacą w sposób, który będzie ostrzeżeniem dla pozostałych „czerwonych”.

— No cóż — odrzekł niepewnie Art. — No wiesz, mimo wszystko…

Nadia jednak nie potrafiła się uspokoić. Jej gniew osłabł, dopiero gdy się wykrzyczała. Art widział, że za każdym razem jej wybuchy są coraz dłuższe.

Sam również trochę się zdenerwował i doradził Nadii, żeby zainicjowała kolejną konferencję podobną tamtej w Sabishii i tym razem postarała się wziąć udział. Nadia uznała, że skłonienie rozmaitych organizacji, by zajęły się jedną sprawą, nie jest prawdziwym budowaniem, ale całkiem niezłym pomysłem.

Debata w Kairze zwróciła zainteresowanie Rosjanki na cykl hydrologiczny i problemy rodzące się wraz z topnieniem lodu. Sądziła, że gdyby mieszkańcy Marsa potrafili stworzyć choćby w przybliżeniu właściwy plan dla cyklu wodnego, wówczas można by znacznie zredukować konflikty związane z wodą. Nadia więc wybrała ten temat dla nowej konferencji.

Ostatnio, coraz więcej problemów o zasięgu globalnym lubiła omawiać z Saxem Russellem. Lecący z Ziemi podróżnicy znajdowali się już bardzo blisko, toteż opóźnienie transmisyjne było zerowe, rozmowy wyglądały niemal „normalnie”. Nadia zaczęła spędzać wieczory na dyskusjach z Saxem poświęconych terraformowaniu. W trakcie tych rozmów Russell kilkakrotnie ją zaskoczył, ponieważ wypowiadał całkowicie odmienne opinie, niż się spodziewała. Najwyraźniej zmieniał się.

— Chcę utrzymać świat w stanie dzikim — oświadczył pewnego wieczoru.

— Co masz na myśli? — spytała.

Miała zaintrygowaną minę, jak zwykle gdy intensywnie myślała. Zanim Sax odpowiedział, minęło o wiele więcej czasu, niż wynosiło transmisyjne opóźnienie.

— Mnóstwo spraw. To skomplikowane. Jednak… Znaczy… Tak bardzo, jak to tylko możliwe, chcę zachować pierwotny krajobraz.

Słysząc takie słowa z ust Russella, Nadia ledwie mogła powstrzymać śmiech.

— Co cię tak rozbawiło? — spytał Sax.

— Och, nic. Po prostu mówisz jak… no, nie wiem, jak niektórzy przedstawiciele „czerwonych”. Albo mieszkańcy Christianopolis… Niby nie należą do ugrupowania, a jednak w ubiegłym tygodniu słyszałam od nich prawie takie samo stwierdzenie. Chcieli chronić krajobraz dalekiego południa. Pomogłam im zorganizować konferencję, na której rozmawiali o południowych działach wodnych.

— Zdawało mi się, że pracujesz nad gazami oranżeriowymi?

— Nie pozwalają mi tu pracować, muszę być prezydentem. Zamierzam jednak pojechać na tę konferencję.

— Dobry pomysł.


Japońscy osadnicy w Messhi Hoko (co znaczy „poświęcenie dla dobra grupy”) stanęli przed radą wykonawczą i zażądali, by przeznaczyć większą ilość gruntu i wody dla ich namiotu położonego wysoko na południowym Tharsis. Nadia spotkała się z nimi, a potem poleciała z Artem daleko na południe, do Christianopolis.

Było to małe miasto (a po Sheffield i Kairze wydawało się bardzo małe) położone na Czwartym Stożku Krateru Phillipsa na sześćdziesiątym siódmym stopniu szerokości południowej. W trakcie „roku bez lata” dalekie południe nawiedzały srogie burze; spadło też około czterech metrów nowego śniegu, ilość wcześniej wręcz niesłychana, bowiem poprzedni rekord roku wynosił mniej niż metr. Teraz było Ls równe dwieście osiemdziesiąt jeden, tuż po perihelium i na południu panowało lato. Rozmaite strategie służące uniknięciu epoki lodowcowej najwyraźniej dobrze wykonywały swoje zadanie, ponieważ w to gorące lato stopiła się większość nowego śniegu i teraz na każdym dnie krateru widać było okrągłe jeziorka. Staw w centrum Christianopolis miał prawie trzy metry głębokości i trzysta metrów szerokości; mieszkańcy bardzo go lubili i obsadzili roślinnością, tworząc wokół park. Jednakże było wiadomo, że jeśli sytuacja powtórzy się każdej zimy — a meteorologowie wierzyli, iż w następne zimy spadnie jeszcze większa ilość śniegu i że kolejne lata będą cieplejsze — wówczas miasto szybko zostanie zalane topniejącym śniegiem, a cały Czwarty Stożek Krateru Phillipsa zmieni się w jezioro. Podobnie zagrożonych było wiele kraterów na Marsie.

Konferencję w Christianopolis zwołano w celu przedyskutowania strategii zapobiegnięcia tej tragedii. Nadia starała się zaprosić wpływowe osoby, zwłaszcza meteorologów, hydrologów oraz inżynierów i, w miarę możliwości, Saxa, który lada chwila miał wylądować na planecie. Zagrożenię powodziowe kraterów miało być jedynie wstępem do dyskusji nad kwestią wododziałów i cyklem hydrologicznym Marsa.

Rozwiązanie problemu kraterów wyraźnie leżało — tak jak Nadia przewidziała — w hydraulice. Kratery potraktowano jak wanny i aby je opróżnić, konieczne stało się zbudowanie rowów odwadniających. Zgruzowane niecki pod zapylonymi dnami kraterów były niezwykle twarde, przekopać mogły je roboty; potem należało zainstalować pompy oraz filtry i wypompować wodę. Mieszkańcy decydowali, czy pozostawić centralny staw lub jezioro albo odsączyć całą wodę.

Co jednak zrobić z wypompowaną wodą? Południowe wyżyny były grudkowate, potrzaskane, dziobate, popękane, pagórkowate, skarpowate, zapadnięte, rozszczepione i poprzełamywane. Naukowcy zanalizowali je pod kątem przydatności jako potencjalnych działów wodnych i jednomyślnie oznajmili, że są bezużyteczne. Nie miały potrzebnych długich spadzistości. Całe południe stanowił leżący trzy do czterech kilometrów ponad starym poziomem odniesienia płaskowyż z rzadka usiany otworami i pochyłościami. Nadia nigdy wcześniej nie zdawała sobie sprawy z różnicy między tą wyżyną i jakimkolwiek kontynentem na Ziemi. Na Ziemi ruchy tektoniczne co kilkadziesiąt milionów lat wypychały góry, po czym tymi świeżymi stokami ściekała woda, bez najmniejszego oporu podążająć z powrotem do morza i wszędzie rzeźbiąc fraktalne żyłkowe wzorce wododziałów. Nawet suche regiony basenowe na Ziemi były pocięte łożyskami potoków i pokryte playami. Natomiast na marsjańskim południu meteoryczne bombardowanie w epoce Noachian straszliwie pokiereszowało powierzchnię, wszędzie pozostawiając kratery i ejektamenta. Od dwóch miliardów lat rozciągała się tu sponiewierana, nieregularna pustynia, którą nieustannie szorowały pyliste wiatry, wydzierając w jej powierzchni szczeliny i rysy. Gdyby wypompowano wodę, tę pokiereszowaną krainę pokryłaby plątanina krótkich strumyków, pędzących w dół niewielkich pochyłości do najbliższego bezstożkowego krateru. Niewiele z tych strumieni dotarłoby do morza na północy lub choćby do otoczonych górskimi pasmami ich własnych ejektamentów basenów Hellas czy Argyre.

Istniało jednakże kilka wyjątków. Po erze Noachian nastąpił krótki (mniej więcej około stu milionów lat) ciepły, wilgotny okres w późnej epoce hesperyjskiej, kiedy dzięki gęstej, ciepłej atmosferze dwutlenkowo-węglowej popłynęła na powierzchni woda, rzeźbiąc na łagodnych pochyłościach płaskowyżu sporo kanałów rzek; między podnóżami kraterów skręcały one w lewo lub w prawo. Gdy atmosfera zamarzła, pozostały puste łożyska rzek, które stopniowo rozszerzały się rozdzierane przez wiatr. Te skamieniałe koryta, takie jak Nirgal Vallis, Warrego Valles, Protva Valles, Patana Valles czy Oltis Vallis, były wąskimi, krętymi i prawdziwie nadrzecznymi kanionami (w przeciwieństwie do rowów tektonicznych lub foss). Wokół niektórych z nich można było dostrzec nawet szczątkowe systemy dopływowe. Dlatego projektanci układu makrowododziałowego dla południa traktowali te kaniony jako pierwotne kanały, którymi można by poprowadzić wypompowaną wodę do szczytu każdego dopływu. Istniała także pewna ilość starych kanałów lawowych, które łatwo mogły się przekształcić w rzeki, ponieważ lawa, podobnie jak woda, płynęła w dół zawsze najprostszą drogą. Można było również wykorzystać przecinające powierzchnię pochyłe tektoniczne pęknięcia i szczeliny, takie jak ta przy podnóżu Eridania Scopulus.

Podczas konferencji codziennie używano dużych globusów Marsa, na których szukano innych wodnych dróg. Naukowcy dysponowali także pomieszczeniami wypełnionymi trójwymiarowymi mapami topograficznymi, przed którymi — ukazywały one systemy działów wodnych — stały grupki osób dyskutujących o wadach i zaletach wododziału lub po prostu przypatrujących się; niektórzy nerwowo manipulowali kontrolkami, by zmienić mapę na inną, albo bezmyślnie przeskakiwali od jednego modelu do następnego. Nadia wędrowała po salach, obserwowała te hydrografy i dowiadywała się nowych faktów na temat południowej półkuli.

Na dalekim południu, w pobliżu Krateru Richardsona, dostrzegła górę wysoką na sześć kilometrów. Sama południowa czapa polarna również była dość wysoka. Dorsa Brevia natomiast przecinała depresję, która wyglądała jak promień wycięty z basenu pouderzeniowego Hellas; tak głęboka dolina powinna się stać jeziorem, tyle że dorsabrevianom, rzecz jasna, pomysł ten zupełnie nie odpowiadał, choć w razie potrzeby teren można by bardzo szybko osuszyć. Istniały zresztą dziesiątki różnych planów, a każdy system wydawał się Nadii dziwny. Nigdy wcześniej nie zdawała sobie tak wyraźnie sprawy z tego, jak bardzo związane z grawitacją fraktale różnią się od postmeteorytowej przypadkowości. W chaotycznym krajobrazie pouderzeniowym mogły występować niemal wszystkie rodzaje powierzchni, ponieważ żadne nie były oczywiste — bezsprzeczny wydawał się jedynie fakt, że dla potencjalnego systemu należało zbudować kilka kanałów i tuneli. Nowy palec Nadii świerzbiał i pragnęła ona wyjechać w teren, by oddać się pracy — najchętniej obsłudze buldożera lub świdra tunelowego.

Na podstawie ofert — najlepszych dla danego regionu — stopniowo zaczęły się wyłaniać najskuteczniejsze, najbardziej logiczne lub estetycznie pożądane projekty. Dla wschodniego kwadrantu dalekiego południa proponowano skierowanie strumieni ku basenowi Hellas i przez parę przełęczy do morza Hellas; był to bardzo dobry projekt. Dorsa Brevia zaakceptowała plan, zgodnie z którym lawowy tunel w pobliżu miasta zmieniał się w swego rodzaju zaporę przecinającą poprzecznie wododział; nad nią miało powstać jezioro, a pod nią rzeka spływająca do Hellas. Śnieg, opadły na południową czapę polarną, pozostałby zamarznięty, jednak większość meteorologów przewidywała, że kiedy tamtejszy klimat się ustabilizuje, na biegunie opady śniegu nie będą duże — kraina stanie się zimną, podobną Antarktydzie pustynią. W końcu oczywiście ukształtuje się dość spora lodowa czapa, a następnie jej część spłynie do ogromnego zagłębienia pod Promethei Rupes, innego, częściowo już zatartego starego basenu pouderzeniowego. Gdyby mieszkańcy Marsa nie chcieli, by południowa czapa polarna pozostała zbyt duża, musieliby stopić i wypompować trochę wody na północy, na przykład do morza Hellas. A jeśliby pragnęli suchej powierzchni basenu Argyre, trzeba by tam wykonać podobne pompowania. Grupa umiarkowanych prawników „czerwonych” złożyła już teraz w tej sprawie petycję do GSE, twierdzili bowiem, iż powinno się zabezpieczyć przynajmniej jeden z dwóch wypełnionych wydmami basenów pouderzeniowych na planecie. Powszechnie uważano, iż sąd uwzględni to żądanie, co powinni wziąć pod uwagę projektanci wszystkich wododziałów wokół Argyre.

Sax również stworzył program dla południowego działu wodnego. Wysłał projekt na konferencję z rakiety, kiedy hamowała aerodynamicznie podczas wchodzenia na orbitę, pragnął bowiem, by rozważano go wraz z pozostałymi propozycjami. Plan Saxa zakładał minimalizację powierzchni wody, opróżnienie większości kraterów, obszerne wykorzystanie tuneli oraz skierowanie prawie całej wody do skamieniałych kanionów rzecznych. Zgodnie z tym projektem ogromne południowe tereny pozostałyby jałową pustynią, tworząc półkulę suchego płaskowyżu, głęboko pociętego kilkoma wąskimi kanionami, po których dnach płynęłyby rzeki.

— Wodę zawracamy na północ — wyjaśnił Nadii podczas rozmowy wideofonicznej. — Jeśli staniesz na płaskowyżu, będziesz miała wrażenie, że zawsze tak było.

Sax dodał, że plan powinien się spodobać Ann.

— Dobry pomysł — stwierdziła Nadia.

Rzeczywiście, projekt Saxa niewiele się różnił od planów aprobowanych przez większość uczestników konferencji. Mokra północ, suche południe — kolejny dualizm, który można dodać do wielkiej marsjańskiej dychotomii. A myśl o wodzie płynącej starymi kanionami rzecznymi była przyjemna. Biorąc pod uwagę teren, plan był dobry.

Minęły już jednakże czasy, kiedy Sax albo ktoś inny mógł wybrać jeden projekt terraformowania, a potem pojechać w teren i tam go zrealizować. Nadia zauważyła, że Sax nie w pełni zdaje sobie z tego sprawę. Pracował na własną rękę od samego początku, od chwili, gdy bez zgody i wiedzy kogokolwiek z wyjątkiem własnych współpracowników wysłał na marsjańską powierzchnię wiatraki wypełnione glonami, przyzwyczaił się więc do niezależności i teraz najwyraźniej nie pamiętał o istnieniu innych projektów wododziałowych i o tym, że każdy z nich będzie musiał otrzymać pozytywną ocenę od sądów ekologicznych. Był jednak — niemożliwy do uniknięcia — swego rodzaju konkurs na projekt, przy czym należało brać pod uwagę, iż z powodu „wspaniałomyślnego gestu Arta” połowa z pięćdziesięciu sędziów GSE wywodzi się z któregoś odłamu „czerwonych”. Każdej konferencyjnej ofercie dotyczącej działów wodnych, włącznie z propozycją (na razie obecnego jedynie przez wideotelefon) Saxa Russella, z pewnością przypatrzą się oni bardzo dokładnie i z dużą podejrzliwością.

Nadia sądziła jednak, że jeśli sędziowie „czerwonych” uważnie zbadają propozycję Russella, będą nią zaskoczeni. Rzeczywiście, jej twórca uległ przemianie, niczym bohaterowie filmu Droga do Damaszku — przemianie w dodatku trudnej do wyjaśnienia, jeśli się wzięło pod uwagę historię Saxa. Chyba że ją się znało całą…

Nadia wiedziała jednak, co się dzieje, wiedziała, że Russell próbuje się przypodobać Ann. Wątpiła, czy Saxowi się uda, ale lubiła obserwować jego starania.

— Człowiek pełen niespodzianek — powiedziała do Arta.

— Sprawił to uraz mózgu.

W każdym razie, nim konferencja dobiegła końca, zaprojektowano całą hydrografię, czyli wyznaczono wszystkie większe przyszłe jeziora, rzeki i strumienie południowej półkuli. Naufcawcy zdawali sobie sprawę z faktu, że ostateczny plan trzeba będzie dopasować do podobnych projektów przygotowywanych dla półkuli północnej; praca nad tymi ostatnimi posuwała się dość opornie, ponieważ nie znano jeszcze obszaru północnego morza. Z wiecznej zmarzliny i formacji wodonośnych nie pompowano już wody na północ — w ostatnim roku ekotażyści „czerwonych” wysadzili w powietrze znaczącą ilość stacji pomp — jednak stan wody ciągle się nieco podnosił pod wpływem ciężaru, jaki stanowiła dla powierzchni już wypompowana woda. Latem zarówno z północnej czapy polarnej, jak i z Wielkiej Skarpy woda wlewała się do Vastitas i było jej z każdym rokiem więcej; Vastitas stało się basenem zlewiskowym dla ogromnych wododziałów położonych wokół. Nikt nie potrafił obliczyć, ile wody przybędzie po każdym następnym letnim ociepleniu. Z drugiej strony, spore jej ilości stale rozpraszały na wszystkie strony suche wiatry, powodując roszenie. Jej parowanie było też o wiele szybsze niż sublimacja lodu. Uwzględniając te fakty, naukowcy starali się wyliczyć, ile wody zostaje i jak dużo wraca; kolejne dane szacunkowe ciągle nanoszono na mapy, lecz wyniki różniły się tak znacznie, że w niektórych przypadkach rysowane na mapach domniemane linie brzegowe były oddalone od siebie nawet o setki kilometrów.

Zdaniem Nadii te „północne rozbieżności” opóźniają wszelkie prace na południu. GSE starał się skorelować aktualne dane, oszacować modele, następnie określić poziom morza i zatwierdzić wszystkie odpowiednie wododziały. Przed powstaniem północnego planu nie można było przewidzieć losu basenu Argyre, bowiem niektóre projekty domagały się, by przepompować do niego wodę z północnego morza — gdyby stało się zbyt pełne — aby uniknąć zalania kanionów Marineris, Południowej Fossy i nowo wybudowanych miast portowych. Radykalni „czerwoni” już się odgrażali, że w całym Argyre pobudują „osady na zachodnim brzegu”, aby uprzedzić takie posunięcie.

W ten sposób GSE miał do rozwiązania kolejny duży problem. Sąd wyraźnie stawał się najważniejszą polityczną instytucją na Marsie; wraz z konstytucją i poprzednimi orzeczeniami decydował o prawie wszystkich sprawach związanych z przyszłością mieszkańców Marsa. Nadia twierdziła, że tak zapewne powinno być, a przynajmniej nie widziała w takim rozwiązaniu niczego niewłaściwego. Marsjanie potrzebowali decyzji i orzeczeń, rewidowanych i zatwierdzanych przez jakąś instytucję globalną.

Mimo tylu rozmaitych problemów, sformułowano prowizoryczny plan dla południowej półkuli. Ku zaskoczeniu wszystkich GSE wydał pozytywne orzeczenie przedwstępne i to bardzo szybko po przedstawieniu mu sprawy, ponieważ — jak sąd podkreślił w decyzji — „plan można będzie realizować fazami, kiedy woda spłynie na południe, przy czym pierwsze etapy są niezależne od ostatecznego ukształtowania się poziomu morza na północy”. Nie było więc powodu, by opóźniać rozpoczęcie procesu.

Tę nowinę przyniósł Art.

— Możemy się zabrać do hydrauliki — stwierdził.


Niestety, Nadia (oczywiście!) nie mogła wyjechać. Musiała wrócić do Sheffield, by wziąć udział w kolejnych zebraniach; trzeba było podjąć sporo decyzji, przekonać lub przymusić wiele osób. Chciała czy nie, wytrwale wykonywała tę pracę, uparcie wypełniała obowiązki i wraz z upływem czasu radziła sobie coraz lepiej. Zaczęła rozumieć, w jaki sposób delikatnie nakłaniać ludzi, aby przyjęli jej punkt widzenia albo spełniali polecenia, jeśli poprosi o coś lub coś zasugeruje. Ciągłe podejmowanie decyzji wyostrzyło niektóre jej poglądy; stwierdziła, że lepiej oceniać sprawy zgodnie z poglądami politycznymi niż instynktownie. W pracy bardzo pomagało posiadanie niezawodnych sojuszników, w radzie i poza nią; korzystniej było mieć poparcie niż pozostawać osobą neutralną i niezależną. Nadia w pewnej chwili uświadomiła sobie, że przyłączyła się do bogdanowistów, którzy ku jej zaskoczeniu z wszystkich marsjańskich ugrupowań okazali się najbliżsi jej politycznej filozofii. Wprawdzie interpretowała bogdanowizm w sposób stosunkowo prosty: świat powinien być sprawiedliwy (nalegał na to kiedyś Arkady), wszyscy ludzie wolni i równi, przeszłość nie ma znaczenia, trzeba stworzyć we wszystkich dziedzinach nowe formy, ilekroć — co zdarzało się często — stare wydają się niesprawiedliwe albo niepraktyczne; poza tym, dla bogdanowistów liczył się tylko Mars. Gdy Nadia potraktowała owe punkty jako swoje główne zasady, zauważyła, że łatwiej jej się podejmuje decyzje dotyczące różnych spraw — teraz dokładniej dostrzegała problem i potrafiła go szybko rozwiązać.

Równocześnie stawała się coraz bardziej bezwzględna. Często spierała się z Ariadne, a kiedy przypominała sobie skruchę, towarzyszącą jej po pierwszej kłótni z młodą minojką, uznawała wyrzuty sumienia za reakcję absurdalnie przesadną. Nadia stawała się z każdym dniem twardsza dla osób, które ją denerwowały, na kolejnych spotkaniach reagowała coraz ostrzej, rozmyślnymi mikrowybuchami brutalności, które naprawdę bardzo skutecznie skłaniały ludzi do podporządkowania się. W gruncie rzeczy, im mniej powstrzymywała te wybuchy gniewni i pogardy, tym niezawodniej potrafiła je kontrolować i wykorzystywać. Posiadała władzę i ludzie o tym wiedzieli; tyle że ta władza była „żrąca”, a także — w wielu znaczeniach tego słowa — potężna. Rosjanka prawie już nie»niewała z powodu własnego postępowania wyrzutów sumienia, uważała wręcz, że większość osób zasłużyła sobie na złe traktowanie. Sądzili, że znaleźli nieszkodliwą, starą babuszkę, która spokojnie posiedzi w dużym fotelu, podczas gdy oni zajmą się swoimi gierkami; tyle że ten duży fotel był tronem i „niech będę przeklęta, jeśli przejdę przez całe to gówno, nie wykorzystując władzy, aby spróbować dostać to, co chcę”, mówiła sobie.

Teraz coraz rzadziej zastanawiała się nad paskudnym charakterem swej pracy, jeśli jednak zdarzało jej się zamyślić po szczególnie ciężkim dniu, siadała w fotelu i prawie płakała, chora z odrazy. A upłynęło dopiero siedem miesięcy z trzech M-lat. Jaka będę, gdy skończy się kadencja?, pytała. Już się przyzwyczaiła do władzy; do tamtego czasu może nawet ją polubi.

Art, zmartwiony tym wszystkim, przy śniadaniu patrzył na nią z ukosa ponad talerzem.

— No cóż — stwierdził któregoś dnia, gdy zwierzyła mu się ze swych niepokojów — władza to władza. — Jesteś pierwszym prezydentem Marsa, więc w jakiś sposób definiujesz ramy tego urzędu. Może powinnaś zadeklarować, że zamierzasz pracować co drugi miesiąc, a pozostałe sprawy pozostawić personelowi. Coś w tym rodzaju.

Nadia spojrzała na niego z ustami pełnymi grzanki.

Później, w tym samym tygodniu opuściła Sheffield i pojechała znowu na południe, gdzie przyłączyła się do karawany osób, które jeździły od krateru do krateru i instalowały systemy drenażowe. Kratery nieco się różniły, zasadniczo jednak sprawa była prosta — należało kopać z podnóża krateru pod odpowiednim kątem, a następnie skierować do pracy roboty. Von Karmana, Du Toita, Schmidta, Agassiza, Heaviside’a, Bianchiniego, Laua, Chamberlina, Stoneya, Dokuczajewa, Trumplera, Keelera, Charliera, Suesski i tak dalej — karawana zgłębiła wszystkie te i wiele innych, nie nazwanych, chociaż kratery otrzymywały nieoficjalne nazwy jeszcze szybciej, niż ludzie wiercili w ich podłożach: Osiemdziesiąty Piąty Południowy, Zbyt Ciemny, Nadzieja Głupca, Szanghaj, Tutaj Spała Hiroko, Fouriera, Cole’a, Proudhona, Bellamy’ego, Hudsona, Trans, Czterdziestego Siódmego Ronina, Makoto, Kino Doku, Ka Ko, Mondragon. Podróż od jednego krateru do następnego przypomniała Nadii jej wycieczki wokół południowej czapy polarnej podczas „okresu podziemnego”; tyle że teraz cała wyprawa odbywała się pod gołym niebem, mijały kolejne prawie pozbawione nocy dni w samym środku lata, a zespół pracowników cieszył się słońcem i jaskrawym światłem odbitym od kraterowych jezior. Podróżowali przez nierówne zamarznięte bagna połyskliwe od rozświetlonej słońcem topniny i łąkowej trawy; w świetle pojawiał się rdzawo-czarny skalny krajobraz — pierścień po pierścieniu, pasmo po paśmie. Zgłębiali powierzchnie kraterów, kładli wododziałowe rury i mocowali do czerparek fabryki gazów oranżeriowych wszędzie, gdzie w skale znajdowały się pokłady gazów.

Jednak niewiele z tych czynności Nadia mogłaby nazwać pracą. Tęskniła za dawnymi czasami. Obsługa buldożera nie była już wówczas oczywiście pracą ręczną, ale trzeba się było do niej przygotować i posiadać zdolności manualne; wymagała wyższego poziomu zaangażowania niż ta „praca”, która polegała na gadaniu do AI, a potem chodzeniu w kółko i obserwowaniu szumiących i brzęczących zespołów wysokich po pas automatycznych koparek, ruchomych jednostek fabrycznych wielkości wieżowców, tunelowych kretów z diamentowymi zębami o wyglądzie zębów rekina — wszystkie je wykonano z bioceramiczno-metalicznych stopów mocniejszych niż kabel windy i w zasadzie działało samo. Po prostu… Nadia nie to miała na myśli.


Postanowiła spróbować jeszcze raz, znowu więc przeszła przez cały cykl swego aktualnego życia. Wróciła do Sheffield, gdzie na nowo zaangażowała się w pracę rady, mimo iż rosło jej rozgoryczenie. Znowu zaczęła szukać czegoś, co by ją z tej mordęgi wydobyło. Dostrzegła jakiś odpowiedni projekt i zajęła się nim. Ponownie uciekła i wróciła do Sheffield. Potem, tak jak doradził jej wcześniej Art, postanowiła załatwić własne sprawy. To także składa się na władzę…

Następną kwestią, która przyciągnęła Nadię, była gleba.

— Powietrze, woda, ziemia — zażartował Art. — Teraz kolej na pożary lasów, co?

Rosjanka usłyszała, że w Bogdanów Vishniac naukowcy próbują stworzyć ziemię uprawną i zainteresowała się tym problemem. Poleciała więc z Sheffield na południe, do Vishniac, gdzie nie była od lat. Towarzyszył jej Art.

— Bardzo chcą zobaczyć, jak przystosowują się do nowej sytuacji stare podziemne miasta. Teraz nie muszą się już ukrywać.

— Prawdę mówiąc, nie rozumiem, jak można było tu zostać — oznajmiła Nadia podczas lotu ku nieregularnym krainom południowego regionu polarnego. — Miasto leży tak daleko na południu, że zimy trwają tu wiecznie. Sześć miesięcy bez słońca. Kto tu może mieszkać?

— Syberyjczycy.

— O, nie. Żaden Syberyjczyk przy zdrowych zmysłach nie przyjechałby tutaj. Mają dość zimna.

— W takim razie, Lapończycy. Eskimosi. Ludzie, którzy lubią bieguny.

— Tak, chyba tak.

Okazało się, że w Bogdanów Vishniac nikomu nie przeszkadzają zimy. Mieszkańcy miasta rozkopali hałdę moholową w pierścień otaczający mohol i stworzyli ogromny kolisty amfiteatr ustawiony w stronę otworu. Ten tarasowaty amfiteatr pełnił funkcję powierzchniowej części Vishniacu. Latem miał stanowić oazę zieleni, w mroczne zimy — oazę bieli; planowali go oświetlić setkami jaskrawych latarni ulicznych, aby zawsze panował tam dzień. Przez szczeliny w powierzchni światło docierało do dolnej części miasta, a z górnego muru rozciągał się widok na oszroniony teren chaotyczny polarnych wyżyn. Nie, nie, mieszkańcy Vishniacu naprawdę zamierzali tu zostać. To było ich miasto.

Nadię — zawsze tak czynili bogdanowiści — powitano na lotnisku jako specjalnego gościa. Zanim przyłączyła się do nich, fakt ten śmieszył ją, a nawet obrażał: przyjaciółka twórcy partii! Teraz jednak chętnie przystała na proponowany apartament, który znajdował się na skraju moholu; z lekko wysuniętego okna rozciągał się widok w dół na odległość osiemnastu kilometrów. Światła na dnie moholu wyglądały jak gwiazdy widziane po drugiej stronie planety.

Arta sparaliżował nawet nie widok, lecz sama myśl o nim, i nie zamierzał w ogóle podchodzić do tej połowy domu. Nadia najpierw śmiała się z niego, potem jednak, kiedy spojrzała w dół, natychmiast zsunęła żaluzje.

Następnego dnia poszła odwiedzić gleboznawców, którzy bardzo się cieszyli z jej zainteresowania. Chcieli, by miasto samo potrafiło się wyżywić, a poza tym skoro coraz większe masy osadników przybywały na południe, nakarmienie ich stawało się powoli niemożliwe bez wielu hektarów ziem ornych. Naukowcy doszli niestety do wniosku, że wyprodukowanie gleby jest jednym z najtrudniejszych technicznych zadań, jakie kiedykolwiek przed sobą postawili. Słysząc te słowa, Nadia zareagowała zaskoczeniem — znajdowały się tu przecież vishniackie laboratoria, przez dziesięciolecia ukryty w moholu światowy potentat w tworzeniu technologicznie wspieranych ekosystemów. A gleba uprawna była, no cóż… tylko ziemią. Błotem z dodatkami, które po prostu należało wymieszać.

Bez wątpienia zdziwienie Nadii uwidoczniło się na jej twarzy i gleboznawcy musieli je dostrzec, ponieważ oprowadzający Rosjankę po terenie mężczyzna imieniem Arne oświadczył nieco poirytowany, że gleba jest w gruncie rzeczy mieszaniną bardzo, bardzo skomplikowaną. Około pięciu procent jej ciężaru pochodziło z żywej materii, ze zbitych populacji nicieni, robaków, mięczaków, stawonogów, owadów, pajęczaków, małych ssaków, grzybów, pierwotniaków, glonów i bakterii, przy czym samych bakterii było wiele tysięcy różnych gatunków i mogło ich przypadać nawet sto milionów jednostek na gram gleby, a i pozostałe wymienione mikrospołeczności liczyły równie wielu i równie różnorodnych członków.

Tak skomplikowanych ekosystemów nie da się stworzyć tak, jak wyobrażała sobie Nadia. Trzeba było przede wszystkim oddzielnie wyhodować składniki, a potem zmieszać je w misce, tak jak na ciasto, gleboznawcy nie znali niestety wszystkich składników, niektórych nie potrafili wyhodować, a jeszcze inne umierały podczas „mieszania”.

— Zwłaszcza robaki są wrażliwe. Z nicieniami także mamy kłopoty. Cały system może się rozpaść, zostaniemy z minerałami i martwym materiałem organicznym. Coś takiego nazywa się próchnicą i jej produkcja bardzo dobrze nam idzie. Niestety, górna warstwa gleby musi żyć.

— Tak jest w naturze?

— Zgadza się. Możemy tylko próbować hodować „składniki” szybciej, niż się rozwijają w naturze. Nie możemy ich wrzucić do jednej misy ani wyprodukować hurtem. A wiele żywych komponentów najlepiej się rozrasta w samej glebie, więc problem leży w dostarczaniu organizmów składowych w tempie szybszym, niż zjawiają się one podczas naturalnego kształtowania się gleby.

— Hm — mruknęła Nadia.

Arne prowadził ją przez laboratoria i oranżerie Bogdanów Vishniac, które były wypełnione setkami pojemników, wysokich, cylindrycznych kadzi oraz rurami na stelażach; wszędzie znajdowała się gleba lub jej komponenty. Uprawiano tu agronomię eksperymentalną i Nadia bardzo niewiele z niej pojmowała; nieliczne kontakty z Hiroko nie przygotowały jej teoretycznie. To była nauka ezoteryczna, niemożliwa do zrozumienia. Nadia widziała jednak, że w każdym zbiorniku w ramach eksperymentów zmienia się warunki. Arne pokazał Rosjance prosty wzór, który opisywał najbardziej ogólne aspekty problemu:


G=c(RM, K, T, B, C).


Oznaczał on, że każda własność glebowa, „G”, jest czynnikiem („c”) częściowo niezależnych zmiennych, rodzimego materiału („RM”), klimatu („K”), topografii albo rzeźby terenu („T”), bioty („B”) i czasu („C”). Czas był oczywiście tym czynnikiem, który próbowano przyspieszyć; a rodzimy materiał używany podczas większości prób stanowiła wszechobecna marsjańska glina powierzchniowa. Klimat i topografię zmieniano podczas niektórych doświadczeń, aby naśladować rozmaite warunki polowe; przeważnie zmieniali elementy biotyczne i organiczne. Była to więc niezwykle wymyślna i nowoczesna mikroekologia i im więcej Nadia się o niej dowiadywała, tym trudniejsze wydawało jej się zadanie tutejszych naukowców — nie tyle było budowaniem, ile alchemią. Na glebę miało wpływ wiele komponentów, które umożliwiały wzrost roślinom; każdy składnik charakteryzował się własnym szczególnym cyklem, kierowanym przez inny zbiór czynników. Istniały środki makroodżywcze: węgiel, tlen, wodór, azot, fosfor, siarka, potas, wapń i magnez oraz środki mikroodżywcze, takie jak żelazo, mangan, cynk, miedź, molibden, bór i chlor. Cykl żadnego z tych elementów nie był zamknięty, ponieważ dochodziło do ubytków spowodowanych wypłukiwaniem, erozją, spalaniem i odgazowaniem. Podobnie różne były moce wejściowe, włączając absorpcję, wietrzenie, działanie mikrobiologiczne i zastosowanie nawozów. Warunki, dzięki którym wypełniały się cykle wszystkich tych elementów, różniły się wystarczająco, by różne rodzaje gleby przyspieszały bądź spowalniały każdy cykl do odmiennego stopnia. Każdy typ gleby charakteryzował się szczególnym poziomem pH, zasoleniem, stopniem sprasowania i tak dalej; w tych laboratoriach istniały zatem setki nazwanych gleb, a tysiące dodatkowych na Ziemi.

Naturalnie, podstawę dla większości eksperymentów w laboratoriach Vishniac stworzył rodzimy materiał marsjański. Eony burz pyłowych mieszały ten materiał we wszystkich miejscach planety, aż miał on wszędzie niemal tę samą zawartość: typowa marsjańska jednostka glebowa składała się z drobnych cząsteczek przeważnie krzemu i żelaza. Najbardziej wierzchnia warstwa miała często postać luźnego osadu. Leżące poniżej różne stopnie cementacji międzycząsteczkowej tworzyły skorupiasty materiał ziemny, który w miarę kopania stawał się coraz bardziej zwalisty.

Innymi słowy, były to gliny, smektyczne gliny, podobne do ziemskiego montmorylionitu i nontronitu, z dodatkiem takich materiałów jak talk, kwarc, hematyt, anhydryt, diezeryt, klacyt, bejdelit, nity l, gips, maghemit i magnetyt. Całość oblepiona była bezkształtnymi tlenowodoro-tlenkami żelazowymi i innymi bardziej skrystalizowanymi tlenkami żelaza, które dawały czerwonawe odcienie gleby.

A zatem bogata w żelazo smektyczna glina — uniwersalny materiał rodzimy. Dzięki swej luźno zbitej i porowatej strukturze powinien udźwignąć korzenie roślin, a równocześnie pozostawić im miejsce dla rozrostu. Tyle że w tej ziemi nie było żadnych żywych organizmów, a poza tym zbyt wiele soli i za mało azotu. Właściwie więc zadanie naukowców polegało na zebraniu rodzimego materiału, wypłukaniu z niego soli i aluminium, wprowadzając zamiast nich azot i społeczności biotyczne; całą operację należało wykonać jak najszybciej. Na pozór trzeba było po prostu jedne składniki usunąć, inne dodać, tyle że za zwrotem „społeczności biotyczne” ukrywał się cały świat problemów.

— Mój Boże, przypomina mi to próbę nakłonienia rządu do pracy — Nadia wykrzyknęła do Arta pewnego wieczoru. — Ci gleboznawcy mają spore kłopoty!

W terenie, poza miastem ludzie po prostu wprowadzali do gliny bakterie, potem glony i inne mikroorganizmy, później porosty, wreszcie rośliny słonolubne. Następnie czekano, aż te biospołeczności przeobrażą glinę w glebę: żyło w niej i umierało wiele pokoleń organizmów. Działalność ta przynosiła rezultaty i odbywała się wszędzie na planecie, nawet teraz; niestety bardzo powoli. Grupa w Sabishii oszacowała, że przeciętnie na powierzchni planety tworzy się około centymetra warstwy uprawnej na stulecie. Skutek ten osiągano przy użyciu genetycznie przekształconych populacji zaprojektowanych w taki sposób, by maksymalizowały tempo rozwoju.

Z drugiej strony w farmach oranżerio wy ch stosowano gleby o jakości intensywnie poprawionej wprowadzonymi środkami odżywczymi, nawozami i wszelkiego rodzaju szczepieniami; powstawała gleba bardzo pożądana przez naukowców, lecz jej ilość była zbyt mała w porównaniu z tym, co chcieli osiągnąć na powierzchni. Ich cel stanowiło masowe produkowanie gleby. Nadia pomyślała, że przed rozpoczęciem pracy gleboznawcy z pewnością nie sądzili, jak wielkie i żmudne zadanie wzięli na siebie; czuli się teraz zapewne jak pies gryzący zbyt dużą dla swego pyska kość.

Nadia nie potrafiła więc niczego doradzić sfrustrowanym naukowcom, ponieważ jej wiedza z zaangażowanych w tę działalność dziedzin — biologii, chemii, biochemii i ekologii — była zbyt mała. Wielu eksperymentów Rosjanka nie rozumiała. Ta praca nie równała się budowaniu, nawet go nie przypominała.

Gleboznawcy musieli jednak zasilić metody produkcyjne przynajmniej pewnymi zasadami budowlanymi i podczas rozmowy na te tematy Nadia przynajmniej potrafiła zrozumieć, o czym mówią. Zaczęła się końcentrować na aspektach technicznych, patrząc na mechaniczny szkic kadzi czy zbiorniki zawierające żywe elementy gleby. Przestudiowała także cząsteczkową strukturę rodzimych glin, starając się sformułować jakąś radę, którą mogłaby dać swoim rozmówcom. Stwierdziła, że marsjańskie gliny smektyczne są glinokrzemkami, czyli że w każdej jednostce gliny między dwiema warstwami krzemowych czworościanów znajdowała się jedna warstwa ośmiościanów aluminium; w różnych rodzajach glin smektycznych ten ogólny wzorzec występował w rozmaitych wariacjach, a im większe było odchylenie od wzoru, tym łatwiej przeciekała w międzywarstwowe powierzchnie woda. Najbardziej typowa glina smektyczna na Marsie, montmorylionit, miała wiele odmian i była tak bardzo przepuszczalna, że pod wpływem wody rozszerzała się, a kurczyła, kiedy pozostawała sucha do granic pękania.

Nadia uznała ten fakt za niezwykle interesujący.

— Słuchaj — powiedziała do Arne’a — a gdyby wypełnić kadź układem żył bocznych, przez które można by wszędzie w rodzimy materiał wprowadzać biotę?

Wyjaśniła, że trzeba by wziąć garść rodzimego materiału, namoczyć go, a następnie poczekać, aż wyschnie. Później należy zainstalować w systemie pęknięć układ żył bocznych i wprowadzać wszystkie ważne bakterie oraz rozmaite wyhodowane składniki. Bakterie i inne organizmy powinny sobie „wyjeść” drogę z żył bocznych, przetwarzając otaczający materiał wokół siebie, a następnie — wszystkie razem — pojawić się w glinie, wzajemnie na siebie oddziałując. Rosjanka dodała, że jej zdaniem ten okres byłby najtrudniejszy, ponieważ w celu uniknięcia problemów populacyjnych istniałaby konieczność przeprowadzenia wielu prób z pierwotnymi ilościami różnych rodzajów bioty. Gdyby jednak naukowcom udało się skłonić organizmy do pracy, otrzymaliby żywą glebę.

— Tego typu systemów żył bocznych używa się w przypadku pewnych szybko zwiększających swą objętość materiałów budowlanych, a słyszałam też, że lekarze w podobny sposób tworzą pastę apatytową do złamanych kości. Żyły boczne wykonane są z żelów proteinowych odpowiednich do danego materiału i ukształtowane w potrzebne konstrukcje w kształcie rur.

Forma dla wzrostu. Arne zauważył, że sprawa jest warta rozważenia. Nadia uśmiechnęła się. Całe popołudnie chodziła szczęśliwa, a wieczorem, gdy przyłączyła się do Arta, powiedziała:

— Hej! Wykonałam dzisiaj trochę pracy.

— Świetnie! — odparł Art. — Wyjdźmy i świętujmy.

W Bogdanów Vishniac o rozrywkę nie było trudno. Znajdowali się przecież w mieście bogdanowistów, tak pogodnym jak sam Arkady. Każdej nocy odbywały się przyjęcia. Art i Nadia często wieczorem spotykali się na promenadzie. Rosjanka uwielbiała chodzić po najwyższym tarasie wzdłuż balustrady; czuła wówczas, że towarzyszy jej Arkady, który w jakiś sposób przetrwał. Nigdy jednak nie odczuwała jego obecności tak intensywnie, jak tej nocy, gdy świętowała dobrze wykonaną pracę. Trzymała w swojej dłoni rękę Arta, patrzyła w dół na zatłoczone tarasy, rośliny uprawne, sady, baseny, boiska sportowe, rzędy drzew, łukowate place zajęte przez kafeterie, bary, pawilony taneczne — zespoły walczyły o przestrzeń, otaczały je tłumy zasapanych ludzi, niektórzy tańczyli, większość jednak po prostu chodziła po nocnej promenadzie, tak jak Nadia. Miasto nadal pokrywał namiot; mieszkańcy mieli nadzieję, że uda im się go pewnego dnia usunąć. Było ciepło i młodzi tubylcy nosili dziwaczne pantalony, przepaski na głowach, szarfy, trykoty, naszyjniki, a Rosjance przypomniał się wideofilm z powitania Nirgala i Mai na Trynidadzie. Był to zbieg okoliczności czy może wśród młodych rodziła się jakaś ponadplanetarna kultura? Czyżby ich Kojot, Trynidadczyk, w jakiś niewidzialny sposób zawojował obie planety? Albo jej Arkady, pośmiertnie… Arkady i Kojot — królowie kultury. Myśl ta wywołała u Nadii uśmiech. Upiła z kubka Arta parzącej kavajavy, którą rozgrzewali się mieszkańcy tego zimnego miasta, i obserwowała młodych ludzi poruszających się jak anioły. Taniec towarzyszył wszystkim ich ruchom; skakali z tarasu na taras, wyginając się we wdzięczne łuki.

— Co za wspaniałe miasteczko — zauważył Art.

Nagle natknęli się na stare zdjęcie Arkadego. Oprawione w ramkę, wisiało na ścianie obok drzwi. Nadia zatrzymała się i kurczowo chwyciła Arta za ramię.

— To on! To on jak żywy! — zawołała.

Fotograf uchwycił Rosjanina podczas rozmowy z kimś. Arkady stał wewnątrz namiotu przy murze i żywo gestykulował. Jego rozwichrzone włosy i broda zlewały się z krajobrazem, który był dokładnie tego samego koloru, wydawało się więc, że twarz wysuwa się ze stoku; na tle całej radosnej czerwieni błyskały niebieskie oczy.

— Nigdy nie widziałam fotografii, na której tak bardzo byłby sobą. Ilekroć zauważył wycelowany w siebie obiektyw aparatu, reagował niechęcią i fotografia wychodziła fatalnie.

Nadia patrzyła na zdjęcie, czując, że się rumieni. Była dziwnie szczęśliwa; miała wrażenie, że naprawdę spotkała swego dawnego partnera życiowego! Że po latach ponownie na niego wpadła.

— Sądzę, że w wielu sprawach jesteś do niego podobny. Ale spokojniejszy.

— Wydaje mi się, że chyba tu można się najbardziej zrelaksować — stwierdził Art, wpatrując się z uwagą w zdjęcie.

Nadia uśmiechnęła się.

— Nie, on potrafił. Zawsze był przekonany, że ma rację.

— Nikt z nas nie ma z tym problemów.

Roześmiała się.

— Jesteś tak samo wesoły jak on.

— A dlaczego nie?

Szli dalej. Nadia ciągle myślała o swoim starym towarzyszu, mając w pamięci jego zdjęcie. Nadal tak wiele pamiętała. Jednakże uczucia związane z tymi wspomnieniami bladły, a ból stawał się coraz bardziej przytępiony, jak gdyby wypłukał je utrwalacz; wspomnienie ciała Arkadego i żal Nadii zastygły już, przypominając skamielinę. Stały się zupełnie nieprawdopodobne w porównaniu z obecną chwilą, która — gdy Nadia rozglądała się wokół siebie i czuła swoją rękę w dłoni Arta — była realna, żywa i stale się zmieniająca; po prostu żyła. Wszystko się mogło zdarzyć, możliwe było każde uczucie.

— Wrócimy do naszego pokoju?


Czworo podróżników przybyło w końcu z Ziemi. Nirgal, Maja i Michel zjechali windą do Sheffield, po czym rozeszli się każde w swoją stronę, natomiast Sax przyleciał na południe, do Nadii i Arta, z czego Rosjanka bardzo się ucieszyła. Coraz częściej jej się wydawało, że centrum zdarzeń znajduje się zawsze tam, gdzie jest Sax.

Russell wyglądał tak samo jak przed wyprawą na Ziemię, chociaż był chyba jeszcze bardziej milczący i tajemniczy. Powiedział, że chce zobaczyć laboratoria, więc Art i Nadia oprowadzili go po nich.

— Tak, interesujące — rzucił, po czym dodał: — Zastanawiam się jednak, co jeszcze moglibyśmy zrobić.

— W związku z terraformowaniem? — spytał Art.

— No cóż…

Aby się przypodobać Ann, dopowiedziała sobie Nadia. Z pewnością to właśnie miał na myśli Sax. Uściskała go, czym był zaskoczony, a podczas rozmowy trzymała mu rękę na kościstym ramieniu. Jak dobrze mieć go obok siebie! Od kiedy tak bardzo go polubiła i zaczęła na nim polegać?

Art także się domyślił, o co chodzi Saxowi.

— Zrobiłeś już całkiem sporo, prawda? — zauważył. — To znaczy… W niepamięć poszły wszystkie monstrualne metody metanarodowców, zgadza się? Bomby wodorowe pod wieczną zmarzliną, soletta i napowietrzne soczewki, wahadłowce z azotem z Tytana…

— Ciągle przylatują — odrzekł Sax. — Nie wiem nawet, jak moglibyśmy je zatrzymać. Może co najwyżej zestrzelić. Zawsze możemy zużyć azot. Nie jestem pewien, czy byłbym zadowolony, gdybyśmy je zatrzymali.

— A Ann? — spytała Nadia. — Czego chciałaby Ann?

Sax spojrzał na nią z ukosa. Kiedy niepewność wykrzywiała mu twarz, ponownie przybierał swoją, dobrze im znaną, szczurzą minę.

— Czego wy oboje chcielibyście? — spytał Art.

— Trudno powiedzieć. — Twarz Saxa znowu wyrażała niepewność, niezdecydowanie, rozdarcie.

— Chcecie, by ten świat pozostał w stanie dzikim — podsunął Art.

— Stan dzikości to… hm, idea. Albo stanowisko etyczne. Pustynia nie może zajmować całej powierzchni, nie o to mi chodzi. Lecz… — Russell zamachał ręką i zagłębił się we własne myśli. Po raz pierwszy od stu lat, czyli odkąd Nadia go znała, miała wrażenie, że Sax nie wie, co robić. Próbował rozwiązać problem, usiadł przed ekranem i wpisywał instrukcje. Prawdopodobnie zapomniał o ich obecności.

Nadia ścisnęła ramię Arta. On ujął jej rękę i ścisnął łagodnie mały palec, który osiągnął już prawie trzy czwarte wielkości docelowej, choć zbliżając się do pełnego rozmiaru, rósł coraz wolniej. Było już widać zaczątek paznokcia, a na opuszce delikatne półkoliste linie papilarne. Ściskanie palca sprawiało Nadii przyjemność. Spotkała przez chwilę spojrzenie Arta, potem spuściła wzrok. Art uścisnął całą jej rękę. Widząc, że Sax całkowicie pogrążył się w pracy i przez długi czas pozostanie w świecie własnych myśli, Art z Nadia na palcach poszli do swego pokoju i do łóżka.


Za dnia pracowali, nocami wychodzili. Sax mrużył oczy tak jak w czasach, gdy nazywano go laboratoryjnym szczurem; niepokoił się, ponieważ nie wiedział, co się dzieje z Ann. Nadia i Art pocieszali go najlepiej, jak umieli, ale nic niestety nie pomagało. Wieczorami spotykali się na promenadzie. W pobliżu znajdował się park, gdzie zbierali się rodzice z dziećmi. Ludzie przechodzili obok, jak gdyby mijali niewielkie, otwarte zoo; uśmiechali się na widok małych naczelnych pogrążonych w zabawie. Sax spędzał w tym parku całe godziny na rozmowach z dziećmi i rodzicami, a potem szedł gdzieś na parkiet i godzinami samotnie tańczył. Art i Nadia trzymali się za ręce. Palec Rosjanki stawał się coraz silniejszy. Osiągnął teraz już prawie właściwą długość, a ponieważ i tak miał to być najmniejszy palec, pasował w sam raz, chyba że Nadia porównywała go z odpowiednikiem na drugiej ręce. Art czasami lekko go gryzł, gdy się kochali, i uczucie, którego wówczas doznawała, przyprawiało ją niemal o szaleństwo.

— Lepiej nie mów nikomu o tym doznaniu — mruknął — bo możesz doprowadzić do czegoś przerażającego… Ludzie zaczną sobie odcinać różne części ciała, aby im odrastały w postaci wrażliwszych organów.

— Wariat.

— Wiesz, jacy są ludzie. Oddadzą wszystko za dreszcz wzruszenia.

— Nawet o tym nie mów.

Okay.


Nadszedł czas, aby wrócić do pracy w radzie. Sax pojechał szukać Ann albo ukryć się przed nią — Art i Nadia nie byli pewni… Sami polecieli z powrotem na północ, do Sheffield, a potem Nadia znowu rzuciła się w wir półgodzinnych spotkań, na których roztrząsała trywialne problemy. Chociaż… niektóre sprawy były ważne. Chińczycy prosili o zgodę na zainstalowanie kolejnej windy kosmicznej w pobliżu Krateru Schiaparellego, toteż przybyło problemów związanych z imigrantami. Opracowana w Bernie umowa między ONZ i Marsem zobowiązywała mieszkańców Czerwonej Planety do corocznego przyjęcia imigrantów w ilości przynajmniej dziesięciu procent własnej populacji (Ziemia wyrażała nadzieję, że Mars przyjmie ich nawet więcej, najlepiej tak wielu, jak to możliwe), póki będą istnieć hipermaltuzjańskie warunki. Tę obietnicę wypowiedział Nirgal, który mówił bardzo entuzjastycznie (Nadia uważała, że także nierealistycznie) o tym, że Mars zamierza pomóc Ziemi rozwiązać problem przeludnienia, ofiarowując jej mieszkańcom dar w postaci pustych gruntów. Jak wielu ludzi mogła ich planeta naprawdę utrzymać, skoro tutejsi naukowcy nie potrafili nawet stworzyć górnej warstwy gleby uprawnej? Jaka w takim razie była „wydajność” Marsa?

Nikt tego nie wiedział i nie istniał żaden dobry naukowy sposób jej obliczenia. Według najbardziej radykalnych naukowców Ziemia byłaby w stanie wyżywić od stu milionów do dwustu bilionów osób; najpoważniejsi potrafili uzasadnić liczbę od dwóch do trzydziestu miliardów. Tak naprawdę „wydajność” planety stanowiła pojęcie abstrakcyjne, uwarunkowane całym układem zależnych wzajemnie zawiłości, takich jak biochemia gleby, ekologia czy ludzka kultura. Z tego też powodu niemal niemożliwe było obliczenie, jak wiele osób może przyjąć Mars. Tymczasem populacja Ziemi wynosiła już ponad piętnaście miliardów, podczas gdy na Marsie, który posiadał równie dużą powierzchnię lądów, mieszkało tysiąc razy mniej ludzi, czyli około piętnastu milionów. Różnica ta rzucała się w oczy i należało ją jakoś zniwelować.

Jeden ze sposobów polegał na masowej przeprowadzce ludności z Ziemi na Marsa, jednak szybkość przemieszczenia się imigrantów ograniczona była wydolnością systemu transportowego; Mars miał także niewielkie możliwości wchłonięcia dużej liczby nowych mieszkańców. Teraz Chińczycy i — ogólnie — ONZ upierali się, że potrafią bardzo solidnie wzmocnić infrastrukturę transportową, a pierwszym krokiem w wielostopniowym procesie intensyfikowania imigracji byłaby druga winda kosmiczna.

Większość Marsjan zareagowała na ten plan negatywnie. „Czerwoni” oczywiście sprzeciwiali się dalszej imigracji i chociaż przyznawali, że trzeba zezwolić na przylot pewnej ograniczonej liczby osób, przeciwstawili się wyraźnemu rozwojowi systemu przenośnego, choćby po to, aby spróbować jak najbardziej spowolnić proces migracyjny. Takie stanowisko pasowało do ich ogólnej filozofii i Nadia je rozumiała. Ważniejszą kwestię stanowiło nastawienie przedstawicieli „Uwolnić Marsa”, lecz nie było ono jasne. To właśnie wywodzący się z owego ugrupowania Nirgal złożył na Ziemi deklaracje stanowiące zaproszenie dla jej mieszkańców, „Uwolnić Marsa” zawsze zresztą upierało się przy zachowaniu mocnych związków z Ziemią i tak zwanej strategii ogona machającego psem. Aktualni przywódcy partii nie byli już tak oddani temu stanowisku (Jackie znajdowała się w samym środku nowej grupy), stawali się coraz większymi izolacjonistami — Nadia przypomniała sobie, że nawet podczas kongresu konstytucyjnego walczyli o większą niezależność od Ziemi. Z drugiej strony, wyraźnie łączyły ich jakieś sekretne interesy z niektórymi ziemskimi państwami… Może nawet działali dwulicowo… Prawdopodobnie chodziło im wyłącznie o ugruntowanie swojej władzy na marsjańskiej scenie politycznej.

Wielu Marsjan z innych ugrupowań również reprezentowało izolacjonizm: anarchiści, niektórzy bogdanowiści, wyznawcy matriarchatu z Dorsa Brevia, przedstawiciele „Naszego Marsa”; wszyscy oni w tej kwestii stawali po stronie „czerwonych”, martwili się bowiem, co stanie się z Marsem, jeśli przylecą tu miliony Ziemian. Nie chodziło im jedynie o powierzchnię, lecz także o marsjańską kulturę, która tworzyła się przez M-lata. Pytali, czy nie przytłoczy jej napływ starych spraw i poglądów, przywiezionych przez nowych ludzi, którzy szybko przewyższą liczebnie tubylczą populację? Na Marsie spadało tempo narodzin, było tu mnóstwo bezdzietnych i jednodzietnych rodzin, trudno więc było oczekiwać znacznego zwielokrotnienia tubylczej populacji… Wkrótce Ziemianie zaleją Marsa.

Tak argumentowała Jackie (przynajmniej publicznie), zgadzali się z nią dorsabrevianie i przedstawiciele wielu rozmaitych środowisk. Nirgal, który właśnie wrócił z Ziemi, najwyraźniej nie miał na nich zbyt dużego wpływu. Nadia potrafiła zrozumieć punkt widzenia swoich przeciwników, równocześnie jednak czuła, że Marsjanie — biorąc pod uwagę sytuację na Ziemi — nie myślą racjonalnie, jeśli sądzą, że uda im się „zamknąć” przed przybyszami własną planetę. Oczywiście Mars nie mógł uratować Ziemi (jak czasami mawiał Nirgal podczas wizyty na Ziemi), ale istniała umowa z ONZ, zgodnie z którą Marsjanie zobowiązywali się pomóc. Aby się wywiązać z procentowego zobowiązania wpisanego w traktat, należało rozszerzyć most między dwoma światami. Nadia obawiała się, że jeśli nie dotrzymają umowy, wszystko może się zdarzyć.

Z tych powodów głosowała za budową drugiego kabla, który zwiększał wydajność systemu transportowego. Dzięki niemu Marsjanie mogli dotrzymać mniej czy bardziej bezpośredniej obietnicy. Druga winda trochę odciążyłaby miasta położone na Tharsis i, ogólnie rzecz biorąc, tę część Marsa; z map populacyjnych wynikało, że Pavonis jest jak środek tarczy — na górze, blisko „gniazda” osiedlało się sporo osób, niemal równie wiele wokół niego, a potem im dalej, tym mniej. Kabel na drugiej stronie planety mógłby stanowić drugi taki centralny punkt.

Niestety, przeciwnicy kabla nie docenili tego faktu, zresztą chcieli tylko, by populacja pozostała nieduża, „nierozwojowa” i zajmowała niewielką ilość lądów. Traktat nie miał dla nich znaczenia, toteż podczas głosowania w radzie jedynie Zeyk stanął po stronie Rosjanki. Ta sprawa okazała się największym, jak dotąd, zwycięstwem Jackie, a w dodatku pchnęła młodą Marsjankę w tymczasowy sojusz z Iriszką i resztą sędziów sądów ekologicznych, którzy ze względów zasadniczych opierali się wszelkim formom szybkiego rozwoju.

Nadia wróciła tego dnia do swego mieszkania zniechęcona i zmartwiona.

— Obiecaliśmy Ziemi, że przyjmiemy wielu imigrantów, a teraz podnosimy most zwodzony. Ściągniemy sobie na głowę kłopoty.

Art przytaknął.

— Będziemy musieli coś ustalić.

Rosjanka parsknęła z odrazą.

— Też coś. Nie należy niczego ustalać. Użyłeś niewłaściwego słowa. Trzeba się kłócić, targować, spierać i gderać. — Westchnęła ciężko. — To będzie trwać i trwać. Sądziłam, że pomoże nam Nirgal, na nic się jednak nie zda, jeśli się nie włączy.

— Nirgal nie ma żadnej pozycji — zauważył Art.

— Gdyby chciał, mógłby mieć.

— Na pewno.

Nadia zastanowiła się. Im dłużej myślała, tym bardziej pogarszał jej się nastrój.

— Wiesz, że minęło dopiero dziesięć miesięcy mojej kadencji. Zostało mi jeszcze ponad dwa i pół roku.

— Wiem.

— Marsjańskie lata są cholernie długie.

— Tak. Miesiące natomiast krótkie.

Prychnęła. Spojrzała przez okno mieszkania, w kalderę Pavonis.

— Kłopot w tym, że praca nie jest już pracą. Rozumiesz, jedziemy, bierzemy udział w jakimś projekcie, ale nasza działalność okazuje się niczym. Chcę powiedzieć… Nigdy nie wyjeżdżałam, aby coś robić. Pamiętani, kiedy byłam młoda, na Syberii, praca naprawdę się liczyła.

— Chyba oceniasz ten okres zbyt romantycznie.

— Tak, pewnie, ale nawet na Marsie było tak kiedyś. Pamiętam, jak montowaliśmy Underbill. Prawdziwa frajda. A pewnego dnia podczas wycieczki na biegun północny instalowałam chodnik zmarzlinowy… — Westchnęła. — Och, co bym oddała za taką pracę jak tamta.

— Ciągle wiele się buduje — zauważył Art.

— Roboty budują.

— Możesz się zająć bardziej ludzkim budowaniem. Zbuduj coś sama. Dom w terenie czy coś w tym rodzaju. Albo jedno z nowych miast portowych. Skonstruuj je własnymi rękoma, wypróbuj różne metody i plany. W ten sposób budowanie będzie się odbywać wolniej, co z pewnością spodoba się GSE.

— Może. Dodaj, że mogę to zrobić, gdy mi się skończy kadencja.

— Nie, nawet wcześniej. Możesz wyjeżdżać podczas przerw w obradach. Twoja tutejsza praca to odpowiednik budowania, choć nie sama budowa. Stworzenie rzeczy aktualnych. Musisz tego spróbować, a potem wykonywać podwójną działalność.

— Konflikt interesów.

— Nie, jeśli podejmiesz się projektu związanego z pracą publiczną. Co myślisz o propozycji zbudowania globalnej stolicy nisko, na poziomie morza?

— Hm — mruknęła Nadia. Wyjęła mapę, nad którą oboje się zamyślili. Na linii długości areograficznej zerowej południowy brzeg północnego morza wyginał się w mały zaokrąglony półwysep, w środku którego znajdowała się kraterowa zatoka. Miejsce leżało mniej więcej w pół drogi między Tharsis i Elysium. — Będziemy musieli tam pojechać i rzucić okiem.

— Tak, tak. No, chodź do łóżka. O tamtej sprawie porozmawiamy trochę później, a teraz mam inny pomysł.


Kiedy kilka miesięcy później wracali z Bradbury Point do Sheffield, Nadia przypomniała sobie tę rozmowę z Artem. Poprosiła pilota, aby wylądował na małej stacji na północ od Krateru Skłodowskiej, na zboczu krateru Zm, zwanego Zoomem. Samolot opadał na pas startowy. Nadia i Art zobaczyli na wschodzie dużą zatokę, obecnie pokrytą lodem. Za nią rozciągała się surowa, górzysta kraina Mamers Vallis i Deuteronilus Mensae. Zatoka wcinała się w Wielką Skarpę, która w tym miejscu wznosiła się niezbyt stromo. Długość areograficzna zero, szerokość północna czterdzieści sześć stopni — naprawdę daleko na północy, lecz północne zimy były łagodne w porównaniu z południowymi. Podróżnicy dostrzegali dużą część lodowego morza i spory fragment długiej linii brzegowej. Zaokrąglony półwysep otaczający Zooma był wysoki i równy. W małej stacji na brzegu mieszkało około pięciuset osób, które pracowały w okolicy, używając buldożera, dźwigów, pogłębiarek i koparek zgarniakowych. Nadia i Art wysiedli, odesłali samolot, a następnie wynajęli pokój w pensjonacie i spędzili na stacji mniej więcej tydzień, rozmawiając z jej mieszkańcami na temat budowy nowej osady. Tutejsi ludzie słyszeli już, że nad ich zatoką ma powstać nowa stolica; niektórym podobał się ten pomysł, innym nie. Swoją stację chcieli nazwać Greenwich ze względu na zerową długość areograficzną, dowiedzieli się jednak, że Brytyjczycy wcale nie wymawiają tego słowa jako green witch, czyli „zielona czarodziejka”, lecz „Grynydż”, a to im niezbyt odpowiadało. Obecnie się zastanawiali, czy nie nazwać osady Londynem. „Coś wymyślimy”, oświadczyli i dodali, że samą zatokę już dawno temu nazwano Zatoką Chalmersa.

— Naprawdę? — krzyknęła Nadia. Roześmiała się. — Idealnie.

Okolica bardzo jej się spodobała: gładkie, stożkowate podnóże Zoomu, wygięcie dużej zatoki, czerwona skała stercząca nad białym lodem i przypuszczalnie — któregoś dnia — ponad błękitnym morzem. Podczas wizyty na niebie stale płynęły chmury, które popychał zachodni wiatr; zarówno na ziemi, jak i na lodzie ciągle przesuwały się ich cienie. Czasami chmury miały postać pękatych, białych, kłębiastych obłoków o wyglądzie galeonów, innymi razy dziwacznych ościstych zakrętasów, które znaczyły ciemną kopułę nieba nad ludźmi i zakrzywioną skalistą powierzchnię pod ich stopami. Nadia sądziła, że zbudowane tu miasto mogłoby być ładną, małą metropolią, położoną nad zatoką, tak jak San Francisco albo Sydney; byłoby równie piękne jak one, choć mniejsze, zbudowane na ludzką skalę (architektura oczywiście bogdanowistyczna) i ludzkimi rękoma.

— No, nie dokładnie samymi rękoma, ale w sposób mechaniczny. — Jego budowę można było potraktować jako swego rodzaju dzieło sztuki.

Idąc z Artem po brzegach lodowej zatoki, Nadia — w masce dwutlenkowo-węglowej — opowiadała o swoich pomysłach, jednocześnie obserwując parady chmur galopujących w niewielkim wietrze.

— Jasne — odrzekł Art. — Powinno się udać. Co ważne, nie byłoby to zbyt duże miasto. Zatoka należy do najlepszych w tej części wybrzeża, warto ją więc wykorzystać jako port. Można stworzyć stolicę, która tkwi w środku pustego terenu, tak jak Canberra, Brazylia czy Waszyngton. Poza tym, będzie morskim portem.

— To prawda. Byłoby wspaniale. — Nadia szła dalej, podekscytowana nowymi ideami. Nie czuła się tak dobrze od miesięcy. Pomysł założenia stolicy w innym miejscu niż Sheffield był bardzo popularny, na północy popierały go prawie wszystkie partie. Tę zatokę zaproponowali wcześniej sabishiiańczycy, wystarczyło wesprzeć już istniejącą ideę. Wielu ugrupowaniom miejsce na pewno się spodoba. A ponieważ budowa miasta będzie projektem publicznym, Nadia może wziąć w nim czynny udział. Przykład ekonomii daru… Rosjance przyszło do głowy, że mogłaby nawet wpłynąć na plany. Im więcej myślała o tej sprawie, tym bardziej rosło jej zadowolenie.

Idąc brzegiem zatoki, Art i Nadia zaszli już daleko, toteż w pewnej chwili odwrócili się i zaczęli iść z powrotem do małej osady. Nad nimi chmury przesuwały się w zimnym wietrze. Krzywizna czerwonego lądu łączyła się z morzem. Tuż pod warstwą chmur przeleciał nierówny klucz gęgających gęsi, kierując się na północ.


Później tego dnia podczas lotu powrotnego do Sheffield Art wziął w rękę dłoń Nadii i oglądał jej nowy palec. Potem powiedział powoli:

— Wiesz, myślę, że rodzinę także powinno się tworzyć w sposób naturalny.

— Co takiego?

— Reprodukcja to wspaniały wymysł.

— Co?

— Chcę powiedzieć, że póki żyjemy, możemy mieć dzieci, w taki czy inny sposób.

— O co ci chodzi?!

— Tak mówią. Gdybyś chciała, mogłabyś mieć dziecko.

— Nie.

— Tak się mówi.

— Nie.

— To dobry pomysł.

— Nie.

— No cóż, rozumiesz… Nawet budowanie… Pewnie, że to wspaniała sprawa, ale hydrauliką możesz się zajmować zawsze. Hydraulika, wbijanie gwoździ, operowanie buldożerem… to oczywiście bardzo interesujące zajęcia, ale mnie się wydają trochę martwe. Żyjemy długo, musimy więc wypełnić dużo czasu. Ciekawe byłoby wychowywanie dzieci. Nie sądzisz?

— Nie!

— Miałaś kiedyś dziecko?

— Nie.

— Więc teraz powinnaś to nadrobić.

— Och, Boże.

Utracony palec Nadii swędział. Ale naprawdę był.

Загрузка...