Część pierwsza

Pod wezwaniem sławnych francuskich detektywów

1.

Telefon, który wezwał nas do Waszyngtonu, zadzwonił w kwietniowy piątek wieczorem. Zabawiałem się właśnie podrzucaniem placków na pizzę, a Lauren kroiła czosnek tak cienko, że plasterki były zupełnie przezroczyste. Jej ręce nie lepiły się tak jak moje, więc to ona podniosła słuchawkę. W chwilę później powiedziała wyraźnie zaskoczona:

– Cześć, A. J. Nie, nie, nie. Niczego nam nie przerwałaś. Naprawdę. Robimy właśnie razem kolację… Tak, w naszej nowej kuchni, cudownej. Cieszę się, że zadzwoniłaś… U nas wszystko dobrze, dziękuję. A co u ciebie?

Uśmiechnąłem się. Jedyną A. J., jaką znałem, była A. J. Simes, emerytowany psycholog z FBI. Rok wcześniej bardzo mi pomogła zidentyfikować i przyszpilić faceta, który chciał mnie zabić. Uratowała mi życie, nim cała ta awantura się skończyła. Od tamtej pory mieliśmy od niej wiadomość tylko raz, tuż po wyjeździe z Kolorado i powrocie do domu w Wirginii.

– Masz nadal kontakt z Miltem Custerem, A. J.? – zapytała Lauren. Milt, wdowiec z Chicago, zalecał się do A. J. w czasie ich wspólnego pobytu w Kolorado. Miło wspominałem jego niezgrabne zaloty. Ale następne słowa Lauren przywołały mnie do rzeczywistości.

– Chcesz, żebyśmy ci w czymś pomogli? Oboje? Oczywiście, chętnie posłucham, o co chodzi. Czy Alan ma podnieść drugą słuchawkę? Dobrze, tak… Zaczekaj chwilę. – Zakryła dłonią słuchawkę i powiedziała: – To A. J. Simes. Potrzebuje naszej pomocy. Może byś wziął bezprzewodowy telefon i posłuchał, co ma nam do powiedzenia?

Poszedłem do przedpokoju po drugi telefon i przywitałem się z A. J. Zaraz po wymianie wstępnych grzeczności zapytała:

– Czy któreś z was słyszało o Edmondzie Locardzie? Odpowiedziałem, że nie. Lauren stwierdziła, że nazwisko wydaje się jej znajome.

– To może słyszeliście o organizacji, która nazywa się Locard? Nazwa pochodzi, oczywiście, od nazwiska Edmonda Locarda. To był dziewiętnastowieczny francuski detektyw.

Oboje odpowiedzieliśmy, że nie, ale Lauren zaczęła kiwać głową, jakby nazwisko obiło się jej jednak o uszy. A. J. westchnęła.

– A czy mówi wam coś nazwa Vidocq? Organizacja o nazwie Vidocq Society?

– Tak – odparłem. – Czytałem o nich. To jest, hmm, ochotnicza organizacja funkcjonariuszy wymiaru sprawiedliwości… Słucham? A także biegłych sądowych i prokuratorów, którzy pomagają policji w wykrywaniu starych zbrodni. Przeważnie morderstw i porwań. Zdaje się, że mają nawet sukcesy?

– Tak, rzeczywiście. Bardzo dobrze, Alan. Locard jest zespołem podobnym do Vidocq Socjety i stawia sobie podobne cele, choć ma, jakby to powiedzieć, nieco inną filozofię i podejście. Ja jestem jednym z członków założycieli. Nie jesteśmy znani jak Vidocq, bo nie zależy nam na rozgłosie. Nie mamy tak prominentnych członków jak oni. Ale działamy bardzo efektywnie. Dzwonię do was, gdyż postanowiliśmy właśnie rozważyć włączenie Locarda do śledztwa dotyczącego morderstwa, które wydarzyło się w Kolorado ponad dziesięć lat temu, a które ma zastanawiające analogie z tym, co obecnie dzieje się w tym stanie. Zasugerowałam zarządowi, że oboje moglibyście być pomocni w naszych wysiłkach. Ty, Lauren, mogłabyś służyć nam radą jak poprowadzić śledztwo w miejscowych warunkach. A ty, Alan, jako lekarz, mógłbyś mi pomóc w naświetleniu pewnych aspektów sprawy. Zarząd przeprowadził już dyskretną analizę waszej zawodowej przeszłości i upoważnił mnie do zaproponowania wam współpracy. Jeśli śledztwo potoczy się tak, jak przewidujemy, moglibyście się przyczynić do nadania mu odpowiedniego biegu.

Tego wieczoru A. J. powiedziała nam niewiele więcej. Wyjaśniła tylko, że nasze uczestnictwo jest całkowicie dobrowolne i że nie otrzymamy żadnego wynagrodzenia, jedynie zwrot kosztów podróży, i to zaaprobowanych wcześniej przez szefa Locarda.

Popatrzyliśmy po sobie i wzruszyliśmy ramionami. Lauren zapewniła A. J., że rozważymy jej propozycję. Ona zaś dodała, że będziemy musieli przyjechać do Waszyngtonu – przynajmniej raz, a może dwa lub więcej, lecz rodzina z Kolorado, która zwróciła się do Locarda z prośbą o podjęcie śledztwa, sfinansuje przelot na pierwszą wizytę.

– Kiedy mielibyśmy przyjechać? – spytała Lauren.

– Pierwsze spotkanie odbędzie się za tydzień, licząc od jutra. Musielibyście przyjechać o szóstej rano na lotnisko Jefferson County. To, zdaje się, niedaleko od waszego domu?

– Tak, rzeczywiście dość blisko.

– Będzie tam na was czekał samolot na stanowisku, które oni nazywają… – A. J. zawahała się i przez chwilę słuchałem szelestu przewracanych kartek o, mam, Prywatne Linie Dyrektorskie. Rodzina nosi nazwisko Franklin. Jeżeli będziecie mieli szczęście, wrócicie do Kolorado jeszcze tego samego dnia. A najpóźniej w południe w niedzielę. Gdyby poproszono was o zatrzymanie się dłużej, ktoś tutaj pomyśli o tym, żeby zapewnić wam nocleg.

– Czy ty też tam będziesz? – zapytałem. – Mam na myśli to spotkanie.

– Tak, oczywiście. I jeszcze jedna sprawa… Czekaliśmy bez słowa.

– …Bardzo proszę, nie mówcie nikomu o naszej rozmowie. Dyskrecja odgrywa tu podstawową rolę. Zgoda?

– Oczywiście.


– Ona nie chce, żebyśmy powiedzieli o tym Samowi – odezwałem się, gdy odłożyliśmy słuchawki. Sam Purdy był policyjnym detektywem z Boulder i naszym dobrym znajomym. A. J. poznała go zeszłej jesieni.

– Ja też odniosłam takie wrażenie – przytaknęła Lauren. – Domyślasz się, dlaczego?

Pokręciłem przecząco głową.

– Pewnie ma jakieś powody. Czy możesz sama dokończyć pizzę? Chciałbym poszperać trochę w Internecie.


Kwadrans później usiadłem przy stole w kuchni.

– Nie znalazłem nic o organizacji Locard i parę informacji o Edmondzie Locardzie. Ale Vidocq Socjety ma własną stronę. Wśród członków jest wiele znanych osobistości. Wiesz, takich twardogłowych facetów, co to mają wyrobioną opinię na temat Moniki Levinsky. Jest kilka osób, które zeznawały jako świadkowie w procesie O. J. Simpsona. Vidocq organizuje spotkania we własnej rezydencji w Filadelfii. Na ich stronie jest kilka reklam, które zachwalają „dobrą kuchnię i dobry kryminał”. Najwyraźniej przesiadują przy eleganckich lunchach i dyskutują o dawnych zbrodniach. Wygląda to jak ekskluzywny klub zajmujący się zwalczaniem przestępczości.

Lauren sama piła wodę, ale mnie podała kieliszek czerwonego wina.

– Przypomniałam sobie, skąd znam nazwisko Locard. W kryminologii istnieje zasada zwana „regułą wymiany Locarda”. Stanowi ona naukową podstawę pogłębionej analizy dowodów rzeczowych. Locard stworzył teorię, która głosi, że kiedy dwaj osobnicy stykają się ze sobą albo przebywają w pobliżu siebie przez dłuższy czas, zawsze następuje między nimi wymiana jakichś materialnych substancji, widzialnych gołym okiem albo choćby pod mikroskopem. Uśmiechnąłem się.

– Właśnie to znalazłem w Internecie. I jeszcze informację, że Locard pracował w Lyonie. Jak myślisz, powinniśmy w to wejść?

– Chyba tak. To wygląda interesująco. A najbardziej mnie dziwi, że poprosili właśnie nas. Zastanów się, Alan, przecież na dobrą sprawę my w ogóle, by tak rzec, nie istniejemy w świadomości szerszych kręgów, na skalę krajową. Podejrzewam, że A. J. prowadzi jakąś agendę, o której nie mamy pojęcia.

– Nie uważasz, że może nam to zająć sporo czasu? Lauren wzruszyła ramionami.

– Znam parę osób, które robiły tego rodzaju rzeczy. Mam wrażenie, że chodzi im o jakiś rodzaj doradztwa. Nie sądzę, aby naraziło to nas na wielkie kłopoty. Poza tym, jesteśmy winni wdzięczność A. J. za kilka wspaniałych miesięcy.

– Tak, rzeczywiście – przytaknąłem i podniosłem do ust kawałek pizzy. – Nie wiem, jak nam z tym pójdzie, ale pizzę robimy po prostu wspaniałą, no nie?

W ten sposób weszliśmy w sprawę.

2.

Do Waszyngtonu polecieliśmy prywatnym odrzutowcem, który mógł pomieścić dziesięciu pasażerów. Zapewne tyle osób zmieściłoby się na skórzanej kanapie umieszczonej w samym środku kadłuba. W tym locie, który odbył się bez żadnych międzylądowań, było tylko dwoje pasażerów: Lauren i ja. Stewardesa, która zachowywała się jak szefowa domowej służby, dała do zrozumienia, że na krajowym lotnisku w Waszyngtonie będzie na nas czekać lśniąca czarna limuzyna z szoferem w liberii albo przynajmniej auto typu town car z kierowcą. Kiedy jednak zeszliśmy ze schodków Gulstreama i odebraliśmy od troskliwej pani Anderson bagaż, jedynym autem, które podjechało do odrzutowca, była jasnożółta cysterna z paliwem. Po minucie czy dwóch jeden z pilotów poradził, żebyśmy poszli do poczekalni w biurze spółki zajmującej się obsługą samolotów.

Dochodziliśmy już do drzwi biura, kiedy usłyszeliśmy za plecami czyjeś wołanie:

– Cześć! Czy to Al? I Laurel?

Lot prywatnym odrzutowcem przez przeszło pół kraju usposobił mnie niechętnie do jakichkolwiek niegrzecznych odruchów. Odwróciłem się, uśmiechnąłem i powiedziałem:

– Tak, słucham?

Biegnący za nami mężczyzna był mocno zdyszany. Miał na sobie kwieciste szorty, stare tevasy i ciemnobrązową podkoszulkę, tak wypłowiałą, że nie można było odróżnić rysunku, który ją kiedyś zdobił. Wyglądał na mniej więcej trzydzieści pięć lat.

– O rany, cieszę się, że was znalazłem. W sobotę jest zawsze piekielny ruch, a ja myślałem, że mam was odebrać w terminalu. Jestem waszym szoferem. Proszę tędy – powiedział i spojrzał na Gulfstreama. – Ładna zabawka. Wasz?

– Nie – odparłem z uśmiechem, ale on nie czekał na moją odpowiedź.

Zaprowadził nas do czterodrzwiowego czerwonego passata. Wrzuciliśmy torby do bagażnika zapełnionego do połowy porządnie związanymi nylonowymi linkami i uprzężami. Rzuciłem Lauren porozumiewawcze spojrzenie, rozpoznając wyposażenie alpinisty.

Poklepała się leciutko po wypukłości, ledwo widocznej w dolnej części brzucha, i pchnęła mnie na przednie siedzenie. Kierowca opuścił na nos zsunięte na czubek głowy okulary przeciwsłoneczne i powiedział:

– Nazywam się Claven, Russ Claven. Zdaje się, że powinienem was powitać, przynajmniej nieoficjalnie, w szeregach Clouseau. No to… witajcie w Clouseau – dodał, starając się wymówić tę nazwę z francuskim akcentem, i zasalutował po wojskowemu.

– Miło mi, jestem Alan Gregory. A to moja żona, Lauren Crowder. Ale… powiedział pan Clouseau? – zapytałem. – Spodziewaliśmy się, że będzie na nas czekał ktoś z organizacji Locard.

Russ roześmiał się głośno. Jego śmiech zdawał się dochodzić z głębi brzucha.

– Clouseau… Locard… Vidocq… wszyscy oni to słynni francuscy detektywi, no nie? – Roześmiał się znowu, wyraźnie zadowolony ze swego żartu. – Niektórzy z nas w przypływie czułości nazywają naszą grupę Clouseau. Lubicie Różową panterę? Osobiście uważam Sellersa za wielkiego komika. W każdym razie jego pytanie: „Czy twój pies gryzie?” Było rewelacyjne. Graliście, kiedy w dead-poola? Czy w ogóle gra się w to w Kolorado? Ja gram od lat. Tamtego roku omal nie wygrałem, znaczy się, kiedy umarł Sellers. Gdyby Sinatra kipnął na czas, pula byłaby moja. A John Paul? Facet wydaje się nieśmiertelny. Mam go co roku i już go nie wykreślę. Możecie uwierzyć, że trafiłem Sonny’ego Bono? Miałem przeczucie. Ale na ogół wybieram fatalnie. Każdego roku któryś umiera, lecz trzeba wytypować właściwego, żeby zdobyć punkty. Nie wyobrażacie sobie, ile kuponów straciłem na Boba Hope, zanim umieścili go w obsadzie Nocy żywych trupów. Czekałem cierpliwie na jakąś przerwę. Ale nie zrobił jej.

– Mimo wszystko dobrze, żeście przyjechali. Znacie te okolice? Spotykamy się w Adams Morgan. Niedaleko stąd. Ale i nie za blisko. – Nacisnął mocno na pedał gazu, jak gdyby siedział tam karaluch, a on chciał go rozgnieść. – Powiedzcie mi, które z was jest psychologiem, a które prokuratorem?

Lauren zacisnęła jedną rękę na oparciu fotela, a drugą na moim ramieniu, i przyznała się, że to ona jest prokuratorem.

– Jesteście z Boulder, tak? W Kolorado?

– Tak – odpowiedziała Lauren obojętnym tonem. Byłem pewien, że wie, co nastąpi dalej.

– Oskarżałaś Jona Beneta? Czy on rzeczywiście został tak skrzywdzony, jak mówili?

– Nie oskarżałam go – odparła Lauren, uśmiechając się nieszczerze. – Nie miałam nic wspólnego z tą sprawą.

– Ale musiałaś coś słyszeć, no nie? Widziałem tego waszego prokuratorzynę, jak celował palcem w kamerę, mówiąc, że ma gościa w rękach. Strasznie mi się to podobało. Naprawdę. Mam kumpla, który zaczął go nazywać Pan Czkawka.

Domyślałem się, że Lauren modli się, żeby Russ Claven skończył z wypytywaniem o Jona Beneta. I ku memu zaskoczeniu skończył. Nie umiałbym powiedzieć, czy chodziło mu o zamanifestowanie swojej wrażliwości, czym stawiał Lauren w niezręcznej sytuacji, czy też cierpiał na wrodzony brak taktu.

W każdym razie prowadził passata bardzo agresywnie. Na szczęście niemiecki samochód miał nie tylko dobre przyspieszenie, ale i równie dobre hamulce. Zawiózł nas do miasta przez most Arlington i objechał pomnik Lincolna z prędkością, która przypomniała mi o potędze siły odśrodkowej.

– Unikam gęstej zabudowy – wyjaśnił, skręcając w Trzydziestą Trzecią ulicę, jakby się obawiał, że zacznę kwestionować wybraną przez niego trasę albo czepiać się szybkości.

Poranek w stolicy był słoneczny i ciepły. Czułem się, jakbyśmy znaleźli się nie tylko na drugim końcu kraju, ale i w samym środku wiosny. Lauren klepnęła mnie w ramię i wskazała palcem w kierunku basenu portowego i morza biało-różowych kwitnących wiśni. Usłyszałem, że szepce: „Może znajdziemy jutro chwilę czasu”.

Miałem co do tego pewne wątpliwości.

Minęliśmy budynek Ministerstwa Spraw Zagranicznych, wielką obwodnicę i rondo Duponta i wjechaliśmy w wąskie, pełne zaparkowanych przy krawężnikach samochodów uliczki podmiejskiej dzielnicy, której nie widziałem nigdy dotąd. Po sposobie, w jakim nasz kierowca rozglądał się na boki, domyśliłem się, że i on nie przyjeżdżał tu od dawna.

– Zawsze są tu kłopoty z parkowaniem, szczególnie w weekendy. W okolicy mieszka zbyt wiele dzieciaków z collegów. Dziś sobota, więc żaden z nich na pewno nie wstał jeszcze z łóżka i nie pojechał gdzieś swoim samochodem. – Radiowy spiker podał właśnie godzinę. Claven powtórzył za nim z przerażeniem na twarzy: – Dwunasta siedemnaście? Cholera, jesteśmy spóźnieni. Mam nadzieję, że nie zjedli wszystkich kanapek. Zdycham z głodu. Człowiek nie wyżyje na samej ziemniaczanej sałatce.

Wcisnął passata w nieprawdopodobnie wąską lukę między ciężarówką z piekarni i chevroletem impalą, który powinien od dawna stać w muzeum, a potem zdjął panel z radia i wsunął go do kieszeni w drzwiach. Najwyraźniej zauważył pytający wyraz mojej twarzy, bo wyjaśnił:

– Nie jest to najporządniejsza dzielnica miasta, które słynie z tego, że w ogóle nie ma porządnych dzielnic. Jesteś ciekaw, dlaczego wkładam panel do kieszeni w drzwiach? Nie uważasz, że jeśli złodzieje zadają sobie trud zwędzenia całego samochodu, to nie robią tego tylko dla działającego radia? Mógłbym zabrać panel ze sobą ale po diabła mi radio, jeżeli mój samochód odjedzie w siną dal?

Dalej poszliśmy na piechotę. Wlekliśmy się przez dwie przecznice trochę z tyłu, bo byliśmy obciążeni bagażem i nie mogliśmy dotrzymać mu kroku. Wreszcie zanurzył się w sklepionej łukowato bramie okazałego, starego domu towarowego. Zatrzymał się na ułamek sekundy, zapewne po to, by się upewnić, czy idziemy jego śladem, ale gdy znaleźliśmy się we wnętrzu, na dobre zniknął nam z oczu.

– Rozpłynął się gdzieś – powiedziała Lauren.

– Tędy! – zawołał z daleka Claven. – Koło skrzynek na listy!

Za ścianą z rzędem pocztowych skrytek znajdowały się pięknie rzeźbione dębowe drzwi, a za nimi maleńka winda. Claven przywołał ją otworzył kluczykiem, wpuścił nas do środka, zamknął dębowe drzwi i dociągnął zamykającą windę kratę. Winda przypominała ustawioną pionowo trumnę, tyle że bez atłasowej wy ściółki.

– Sięgniesz do tamtego guzika? – zapytał mnie.

– Którego?

– Jest tylko jeden. Wciśnij go plecami i zaczekaj, aż ruszy.

Zrobiłem, co kazał, i winda rzeczywiście ruszyła, okazując w swej wspinaczce cierpliwość, której wyraźnie brakło naszemu cicerone. Przez cały czas przestępował z nogi na nogę, mrucząc pod nosem któryś z przebojów Bruce’a Springsteena. Nie pamiętałem tytułu, ale rozpoznałem melodię. Wreszcie przypomniałem sobie: to był Różowy cadillac.

Po długiej, powolnej jeździe znaleźliśmy się w obszernym korytarzu, gdzieś pod dachem. Claven minął nas, wszedł do ogromnego, otwartego pomieszczenia i wyjaśnił:

– To jest chałupa Kimbera Listera. Pan Lister ma dobry gust i środki na to, żeby go zaspokajać. Pochodzi z forsiastej rodziny.

Lauren podziwiała piękne meble.

– To widać. Na którym piętrze jesteśmy, panie Claven? – zapytała.

Przeniosła wzrok na rząd prostokątnych, oprawionych w metalowe futryny okien w południowej ścianie, z których rozpościerał się zachwycający widok na rządowe budynki i pomniki.

– Proszę mówić mi Russ. Na którym piętrze? Na najwyższym – odparł Claven. – Jesteśmy pod samym dachem. Chodźcie za mną. Nie powinniśmy się ociągać – dodał i ruszył po pięknym, starym dywanie, większym niż cały mój gabinet, a potem szeroką na trzy metry klatką schodową ze wspaniałą ozdobną balustradą. Zaczekał na nas, rozłożył ręce i tanecznym piruetem odwrócił się ku ciężkim, drewnianym drzwiom. – Voila - powiedział. – Ale zaraz, zaraz, czy któreś z was nie potrzebuje skorzystać z toalety?

– Ja chętnie skorzystam – odparła Lauren.

– Tamte drzwi, proszę – wyciągnął rękę w kierunku przeciwnej strony podestu. – Alan, jesteś pewien, że twój pęcherz stanie na wysokości zadania? Kimber nie lubi, gdy ktoś wychodzi, zanim zakończy się wstępna część posiedzenia. A ona może potrwać. Prowadzi wszystko tak, jakby był Wernerem Erhardem, a my czujemy się jak na zgromadzeniu loży sto lat temu.

Lauren znikła za drzwiami toalety. Russ zapytał mnie, czy uprawiam wspinaczkę. Odpowiedziałem, że nie, ale że mam znajomych alpinistów, którzy wspinają się głównie w Wielkim Kanionie w Kolorado.

– O kurczę. Zazdroszczę im, zazdroszczę. Ty też powinieneś spróbować, naprawdę. Zakochasz się w tym, ręczę. W tym roku latem na pewno gdzieś pojadę. Pierwszy tydzień sierpnia spędzę na wspinaczce w Eldorado Springs. To moje stare marzenie. Powiem ci, że gdyby nie wspinaczka i windsurfing, nie wiem, czy udałoby mi się nie skończyć w domu wariatów.

Powiedziałem mu, że lubię jeździć na rowerze. Russ kiwnął z uznaniem głową.

– Tak, to też jest fajne – stwierdził, ale w jego głosie można było wyczuć tę samą pogardę, z jaką snowbordziści odnoszą się do zwykłych narciarzy. Gdy Lauren wróciła na podest, Claven położył lewą dłoń na zdobionej klamce i rzekł: – Nie przejmujcie się tym, że jesteście spóźnieni. Prawdopodobnie zwalą całą winę na mnie. To jest jedno z moich głównych zadań w organizacji. – Strzelił palcami i dodał: – Och, a gdyby ktoś was zapytał, powiedzcie, że sprawdziłem wasze dokumenty.

W środku były jeszcze jedne drzwi, tym razem metalowe. Claven zaklął pod nosem.

– Wiedziałem, że tak będzie. Rozpoczęli zebranie – powiedział i wybrał numer na tabliczce przytwierdzonej do ściany małego korytarzyka. W chwilę potem metalowe drzwi odsunęły się bezgłośnie, takim samym płynnym ruchem jak drzwi windy.

Drzwi zamknęły się za nami. W pokoju było prawie zupełnie ciemno. Widziałem tylko cienie znajdujących się tu osób. Pomieszczenie było duże, jakieś dziewięć na dwanaście metrów, i urządzone jak małe kino na dwadzieścia parę miejsc. Zacząłem się rozglądać i stwierdziłem, że przeszło połowa foteli jest zajęta.

Claven chwycił dłoń Lauren i poprowadził ją w prawo. Poszedłem za nimi do miejsc znajdujących się z tyłu. Fotele były szerokie, obite skórą i wygodne. Panującą w sali ciszę przerwał monotonny głos:

– Miło, że dołączył pan do nas, panie Claven. Przyprowadził pan naszych ostatnich gości?

– Tak, panie Kimber. Jesteśmy już w komplecie.

Zapaliło się punktowe światło, którego nieregularny krąg oświetlił przednią część sali. U jego podstawy ukazał się mężczyzna siedzący na brzegu małej sceny. W ręku trzymał bezprzewodowy mikrofon tak, jakby było to cygaro ulubionego gatunku. Wpatrywał się w ścianę znajdującą się po naszej prawej stronie. Zaskoczyło mnie, że wyglądał dość młodo. Miał gęste, jasne włosy i raczej pulchną sylwetkę.

– Witam wszystkich obecnych i życzę miłego dnia. Nazywam się Kimber Lister. Pozwólcie, że szczególnie ciepło przywitam tych z państwa, którzy przybyli do mego domu po raz pierwszy, aby wziąć udział w pracach organizacji… Locard.

Ostatnią sylabę wymówił niemal bezgłośnie.

3.

Przemawiając z maleńkiej sceny, Kimber Lister ani razu nie spojrzał na swoje skromne audytorium. Mówił dźwięcznym barytonem, który zupełnie nie pasował do jego wyglądu. Kimber bowiem, choć dość wysoki, miał pyzatą twarz o chłopięcych rysach.

– Ponieważ gościmy dziś trzy nowe osoby, omówię krótko sposób naszego działania. Komisja Zatwierdzająca Locarda przeanalizowała już przypadek, który będziemy omawiać po południu. Postanowiono przedstawić całej grupie szczegółowe dane o sprawie, a następnie wspólnie ustalić, czy przedłożymy nasze opinie i ekspertyzy lokalnym władzom i czy zaoferujemy im naszą pomoc w ostatecznym ustaleniu kwestii, które pozostają nierozwiązane.

Russ Claven pochylił się w moją stronę i szepnął:

– On zawsze przemawia w ten sposób, kiedy zwraca się do całej grupy. Facet urodził się w nieodpowiednim stuleciu.

Dzisiejsze spotkanie – ciągnął Lister – ma trzy cele. Pierwszy to zapoznanie się ze szczegółami sprawy. Przeanalizujemy wszelkie informacje i dokonamy wstępnej oceny dowodów zebranych w śledztwie prowadzonym przez miejscowe władze. Po drugie, podejmiemy ostateczną decyzję, czy będziemy przedstawiać nasze ustalenia obcym specjalistom w celu dokonania dalszych analiz. Po trzecie wreszcie, ustalimy strategię działania, która umożliwi prowadzenie śledztwa na szeroką skalę. Aby osiągnąć te cele, po przedstawieniu sprawy przeprowadzimy dyskusję i sformułujemy wnioski. Określimy zadania, jakie pozostały do wykonania, i zaznaczymy ścieżki sądowe. Chodzi o to, by właściwe osoby podjęły się dodatkowych analiz, które będą się mieścić w zakresie ich specjalności.

Starałem się uważnie słuchać Listera, ale mówił tak jednostajnie, że wymagało to ogromnego skupienia. Przerwał w chwili, gdy mój wzrok zaczął się przyzwyczajać do ciemności. Rozejrzałem się po sali, próbując znaleźć A. J. Simes. Pamiętałem, jakie nosiła uczesanie, więc skupiłem się na dwóch osobach siedzących w przednich rzędach.

Lister obrócił się bokiem do słuchaczy. Wciąż siedział na scenie, ale jego nogi wisiały w powietrzu. Nadal nie spojrzał w naszą stronę.

Tymczasem za jego plecami opuścił się cicho ze szpary w suficie duży ekran i zawisł w tylnej części sceny.

Rozpoczniemy od prezentacji krótkiego filmu – powiedział Lister.

Russ Claven znowu pochylił się ku mnie. Poczułem jego niezbyt miły oddech.

Zawsze zaczynamy od krótkiego filmu – szepnął. – Lister bardziej przypomina Kena Burnsa niż Sherlocka Holmesa.


Pierwszym obrazem na ekranie było bliskie ujęcie lewej kobiecej dłoni. Miała długie i cienkie palce, a zdobił ją tylko delikatny, srebrny pierścionek z ametystem, podkreślający różowy odcień skóry. Paznokcie były po manicure, ale niepomalowane, a skóra wypielęgnowana. Nie dostrzegłem żadnych zmarszczek, więc domyśliłem się, że oglądam dłoń młodej kobiety.

Siedząca obok mnie Lauren ścisnęła mnie za łokieć. Odczytałem ten gest jako ostrzeżenie i zachętę, abym był uważny i czujny.

Obiektyw kamery cofnął się powoli, odsłaniając przegub dłoni i nagie przedramię. Pięć centymetrów poniżej łokcia widniała półtoracentymetrowa, zakrzywiona blizna. Ręka była kształtna, biceps wyraźnie zaznaczony.

Na sali zapadła grobowa cisza. Czekałem, kiedy na ekranie pojawi się krew. Byłem pewien, że ją tam zobaczę.

Kamera przesunęła się jednak ku stopie, o pięknych, proporcjonalnych kształtach. Paznokcie były pomalowane na turkusowo, a skóra miała cudowny odcień bursztynu.

Odniosłem wrażenie, że chodzi o inną kobietę.

Kamera zatrzymała się na chwilę, a potem przesunęła z palców stopy na doskonale uformowaną kostkę, szczupłą łydkę, kształtne kolano i wreszcie zgrabne udo. Poczułem lekkie roztargnienie. Nadal czekałem na krew.

Na ekranie ukazało się jednak koło od wozu. W odróżnieniu od ręki i nogi było stare i zniszczone, z zardzewiałej piasty odchodziły promieniście szprychy. Między nimi, a raczej poza nimi widać było źdźbła złotawej trawy.

Lauren znowu ścisnęła mnie za rękę, zwolniła uścisk i delikatnie pogłaskała mnie po przedramieniu. Tak jakby chciała powiedzieć: cierpliwości, zaraz zobaczysz najważniejsze.

Kamera cofnęła się znowu. Tym razem szybko. Na jednej ze szprych leżała dłoń z ametystowym pierścionkiem, a obok koła wisiała kształtna noga z turkusowymi paznokciami.

Najwyższy czas na krew…

Ciszę przerwał nagrany na taśmę głos Listera.

– Kolorado – usłyszałem. Na ekranie pojawiły się twarze dwóch młodych, roześmianych dziewczyn, mizdrzących się do obiektywu. Pozowały do zdjęcia przy starej czterokołowej bryczce, w tle widać było falujące zbocza gór z kępami osikowych drzew. Jedna z dziewczyn siedziała na bryczce, zwieszając z niej nogi, druga stała na ziemi i opierała się o koło. Ta, której dłoń oglądaliśmy wcześniej, miała jasne, spłowiałe od słońca włosy i radosną twarz. Jej koleżanka z umalowanymi paznokciami u nóg miała azjatyckie rysy. Nie tryskała aż tak wielką radością. W jej uśmiechu dostrzegłem pewien przymus. Nie patrzyła prosto w obiektyw, ale nieco w bok.

– Dolina rzeki Elk koło Steamboat Springs w stanie Kolorado. Steamboat Springs to górskie miasteczko w północnej części gór Kolorado. Zostało założone przez farmerów, ale rozrosło się dzięki narciarzom. Mieszkańcy nazywają je narciarską stolicą Stanów.

Kamera ukazała zbliżenie jasnowłosej dziewczyny.

– Tamara Franklin mieszkała w Steamboat Springs przez całe życie. Wszyscy ją znali i nazywali Tami. – Obiektyw przesunął się na młodą Azjatkę. – Natomiast Mariko Hamamoto mieszkała w Steamboat tylko przez osiem miesięcy. Nowi amerykańscy znajomi nazywali ją Miko, ale jej rodzina nie używała tego zdrobnienia.

Ekran zamienił się nagle w białą plamę. Obraz był tak ostry, że dostrzegałem pojedyncze płatki śniegu i lodowe kryształki. Gdy kamera odsunęła się dalej, zobaczyłem dłoń wystającą ze śnieżnej zaspy, a o niecałe półtora metra dalej – stopę.

Na jednym z palców dłoni widniał srebrny pierścionek z ametystem. Na palcach stopy połyskiwały pomalowane na turkusowy kolor paznokcie.

Przestałem wyczekiwać śladów krwi. Rzuciwszy okiem na scenerię morderstwa, zrozumiałem, że każda jej kropla musiała się zamienić w lód.


Film trwał jeszcze dziesięć czy dwanaście minut.

Tami Franklin i Miko Hamamoto należały do najmłodszych uczennic liceum w Steamboat Springs. Były przyjaciółkami i zamierzały spędzić razem listopadowy wieczór tuż przed Świętem Dziękczynienia w 1988 roku. Późnym popołudniem Tami wyruszyła półciężarówką ojca z farmy hodowlanej rodziców, położonej w pobliżu osady Clark, wysoko w dolinie rzeki Elk, u podnóża Mount Zirkel. Za samochodem jechał na przyczepce skuter śnieżny. Tami powiedziała bratu, że jeśli będzie dość śniegu, zabierze Miko na wieczorną przejażdżkę do jednego z gorących źródeł niedaleko miasta. Joey zeznał potem, iż prawdopodobnie wspomniała o Strawberry Park. Nie był jednak tego pewien.

Rodzice Mariko powiedzieli prowadzącym śledztwo, że ich córka wyszła z domu po odrobieniu lekcji, około szóstej. Nic nie wiedzieli o wycieczce na skuterze śnieżnym.

Tego właśnie wieczoru obie dziewczynki zaginęły. Żaden świadek nie widział ich razem. Nikt nie zauważył półciężarówki. Następnego ranka rozpoczęto intensywne poszukiwania, zwracając szczególną uwagę na ślady, które prowadziły do najczęściej uczęszczanego gorącego źródła w Strawberry Park. Poszukiwania trwały przez cały dzień. Ale wczesnym wieczorem nadeszła z północy pamiętna burza. Narciarze czekający u podnóża góry Werner ucieszyli się. Niedaleką przełęcz Zajęczych Słuchów zasypała przeszło metrowa pokrywa śniegu.

Następnego dnia na parkingu w Mountain Village, koło dolnego krańca kolejki linowej zwanej gondolą, zauważono przyczepkę pod skuter śnieżny. Nie było na niej skutera. Porzucona półciężarówka została odnaleziona prawie miesiąc później w Grand Junction, w odległości wielu godzin jazdy.

Ciała dwu dziewczynek leżały spokojnie aż do wiosennych roztopów roku 1989. Narciarz, który oddalił się od szlaku, zauważył wystającą spod śniegu jedną z płóz skutera Tami w zasypanym parowie powyżej Perłowego Jeziora, wysoko w dolinie rzeki Elk. Miejsce to nie leżało na drodze do gorących źródeł, o których Tami wspomniała bratu. Ani nawet w pobliżu.

Policyjny pies, sprowadzony na miejsce przez szeryfa z Routt County, znalazł oba ciała w sześć godzin później. Leżały w naturalnym zagłębieniu, utworzonym przez spadający chory świerk, który oderwał się od stromego zbocza. Było to niespełna sto metrów od przewróconego skutera, ale ze względu na ukształtowanie terenu z jednego miejsca nie można było dostrzec drugiego.

Wydawało się, że nie próbowano przysypać ciał. Były pokryte tylko grubą warstwą śniegu. Według oficjalnych danych pobliskich ośrodków narciarskich tej zimy na szczycie góry Werner spadło przeszło dziewięć metrów śniegu.

Gdy policyjny pies odnalazł ciała, spod śniegu wystawała tylko stopa Miko i dłoń Tami. Zapewne niedawno ukazały się na powierzchni, bo zwierzęta nie zaczęły nawet skubać odkrytych członków.

Teren, na którym popełniono morderstwo, był trudny i stanowiłby wyzwanie nawet dla doświadczonego oficera śledczego zajmującego się zabójstwami. A tego dnia ani w Routt County, ani w pobliskim Steamboat Springs nie było żadnego doświadczonego oficera. Ci, którzy przybyli na miejsce, nie w pełni uświadamiali sobie, przed jakim stoją wyzwaniem.

Ciało Tami Franklin miało tylko jedną rękę, właśnie tę, która wystawała ze śniegu. Druga została odcięta. Tak jak palce u lewej nogi jej przyjaciółki.


Film Kimbera Listera skupiał się przede wszystkim na ukazaniu niedociągnięć i błędów popełnionych w pierwszej fazie śledztwa. Wymieniono całą listę uchybień: nieumiejętne kierowanie czynnościami na miejscu zdarzenia; nieostrożne wyciągnięcie ze śniegu skutera; możliwe zanieczyszczenie przez niepowołane osoby obu miejsc; nieodpowiednie obchodzenie się z ciałami w miejscu, gdzie zostały znalezione; niekompletne analizy laboratoryjne i niewłaściwe przechowywanie próbek z sekcji zwłok; nieprzesłuchanie osób, które mogły coś wnieść do sprawy; zaniechanie ponownego przesłuchania kilku ważnych świadków.

Wykaz nie kończył się na tym. Wciąż jednak nie wiedziałem, dlaczego właśnie mnie chciano włączyć do zespołu, który miał przeprowadzić powtórne śledztwo w tej sprawie. Zaproszenie Lauren wydawało się dużo bardziej sensowne. Była zastępcą prokuratora w okręgu Boulder i miała szerokie doświadczenie w ściganiu przestępców. Mogła przekazać Locardowi wiele informacji o miejscowych śledztwach, zarówno wcześniejszych, jak i obecnych.

Ale ja, psycholog, prowadzący prywatną praktykę? Nie przeszedłem żadnych szkoleń w zakresie psychologii sądowej, a sprawa zabójstwa Tami Franklin i Miko Hamamoto wymagała sięgnięcia po naukową wiedzę z tej dziedziny. Zdawałem sobie sprawę, że nie będę mógł pomóc.

Film się skończył, rozbłysły światła i Lister ogłosił krótką przerwę na lunch. W foyer obok salki kinowej urządzono bufet z kanapkami. Russ Claven natychmiast pomknął w jego kierunku.

Rozglądałem się za A. J. Simes, kiedy ona sama podeszła do nas od tyłu.

– Witam was. Dzięki za przybycie.

Wstaliśmy. Lauren i A. J. pochyliły się nad oparciami foteli i uścisnęły serdecznie, a potem A. J. podała mi rękę i powiedziała:

– Pewnie wciąż się zastanawiasz, dlaczego się tu znalazłeś. Starałem się nie patrzeć na laskę, którą się podpierała.

– Masz rację – odparłem, machając ręką w stronę ekranu. – Nie wydaje mi się, żeby było tu coś dla takiego gościa jak ja.

– Czy pamiętacie to podwójne morderstwo? Mieszkaliście już wtedy w Kolorado, prawda?

– Pamiętam, ale bardzo niewyraźnie – odpowiedziałem. – W tamtych czasach nie pisano o takich zbrodniach tyle co dziś. Przypominam sobie zamieszanie, kiedy dziewczęta zaginęły, i sensację, kiedy znaleziono ich ciała. Potem wszystko ucichło, bo okazało się, że nie ma nawet podejrzanych.

– Mnie tam nie było, nie śledziłam więc sprawy z bliska, ale nie znajduję nic zaskakującego w jej podsumowaniu – rzekła A. J. – Możemy usiąść?

– Ależ oczywiście – powiedziała Lauren.

A. J. obeszła rząd foteli i usiadła na miejscu, które zajmował Russ Claven.

– Zaproszenie was było moim pomysłem. Zależało mi na tym, byście oboje włączyli się do sprawy. Twoja rola, Lauren, jest łatwiejsza do zdefiniowania. To dla nas normalne, że szukamy konsultanta w miejscowych kręgach prokuratorskich. Kogoś, kto świetnie się orientuje w lokalnych przepisach i procedurach. – Lauren kiwnęła w odpowiedzi głową. – Twoje zadanie, Alan, jest trudniejsze do określenia. Zasugerowałam ciebie z dwóch powodów. Po pierwsze, wszyscy członkowie komitetu, który wybiera nowe dochodzenia, mają świadomość, że wiemy za mało o życiu obu dziewczynek w okresie poprzedzającym morderstwo. Miejscowa policja nastawiła się na poszukiwanie seryjnego albo przypadkowego mordercy, na przykład jakiegoś włóczęgi. W ogóle nie wzięli pod uwagę, że mógł istnieć powód tego, że dziewczęta weszły w konflikt z mordercą czy mordercami. Przeczuwam, że jeśli nie znajdziemy takiego powodu, nie da się rozwikłać tej zagadki. Chodziłoby o sporządzenie czegoś w rodzaju portretów psychologicznych. Zwykle przygotowanie takich portretów było moim zadaniem. Aleja ostatnio… nie jestem w najlepszej formie i nie mogę sobie pozwolić na podróże, które są konieczne do nakreślenia w miarę kompletnych portretów. Biorąc pod uwagę naszą współpracę w zeszłym roku, dochodzę do wniosku, że ty, Alanie, masz wszelkie dane, żeby mi w tym pomóc.

Uświadomiłem sobie, że wciągam powoli powietrze do płuc. Nie wiedziałem, dlaczego to robię. Milczałem.

Ale jest jeszcze drugi powód tego, że chciałam cię mieć w zespole – ciągnęła A. J. – Dowiedzieliśmy się, że jedna z dziewczynek, Mariko, chodziła na psychoterapię do psychologa, który w tamtym okresie praktykował w Steamboat Springs. Zamierzamy zwrócić się do jej rodziny o pozwolenie na wgląd do karty choroby z tego leczenia. Ktoś będzie też musiał porozmawiać z tym psychologiem. Może powie nam coś ważnego o dziewczynie.

– I wolałabyś, żeby zrobił to ktoś miejscowy? – zapytała Lauren.

– Tak.

Kiedy A. J. przebywała u nas w zeszłym roku, starając się ochronić mnie przed anonimowym zabójcą, rozmawiałem z nią kilka razy o obowiązku zachowania w tajemnicy zapisków z leczenia. Przypomniałem jej o tym.

– Czy masz powody przypuszczać, że rodzice odmówią nam wglądu do historii choroby ich córki? – spytałem.

– Właściwie nie. Locard został poproszony o pomoc przez nowego szefa policji Steamboat Springs i przez rodzinę Tami Franklin. Państwo Hamamoto nie mieszkają już tam, nie przebywają nawet w Stanach Zjednoczonych. Oczywiście, oczekujemy z ich strony współpracy, ale musimy dopiero nawiązać z nimi kontakt.

Nadal nie byłem przekonany.

– Dlaczego zależy ci na tym, żeby w dochodzeniu brał udział miejscowy psycholog?

– Pewnie się zdziwicie, ale z powodów politycznych. – Powiodła wzrokiem po naszych twarzach, żeby zobaczyć, czy odgadliśmy, co ma na myśli. Nie doczekawszy się odpowiedzi, wyjaśniła: – Okazało się, że psychologiem, który udzielał porad Mariko Hamamoto, jest doktor Raymond Welle.

– Raymond Welle? Ten kongresman?

Zanim A. J. zdążyła odpowiedzieć, Lauren wydała krótki okrzyk zdumienia.

– Lauren zna Wellego wyjaśniłem.

Moja żona przełknęła ślinę, zrobiła głęboki wydech, wciągnęła powietrze i powiedziała:

– Byłam nawet jego kuzynką, czy raczej kimś w tym rodzaju. Ale krótko.

A. J. spojrzała najpierw na mnie, a potem zwróciła się do Lauren:

– Wiemy o twoim pierwszym małżeństwie. Wyskoczyło to, kiedy zbieraliśmy dane o was obojgu… Welle był twoim szwagrem, zgadza się?

– Tak – potwierdziła Lauren. Siostra mojego pierwszego męża była żoną Raymonda Welle.

– Znasz go więc bardzo dobrze? – spytała A. J.

– A czy można poznać kogoś bardzo dobrze? – odparła Lauren.

4.

Nie mogliśmy porozmawiać dłużej, bo A. J. wezwał Kimber Lister. Złapaliśmy kanapki i napoje i wróciliśmy na miejsca. Russ Claven nie usiadł koło nas. Zajął fotel po drugiej stronie sali w pobliżu sceny, a cała jego uwaga skupiona była na kobiecie z krótkimi brązowo-rudymi włosami i przetykaną złotą nicią przepaską na prawym oku. Żonglowała butelką mrożonej herbaty i talerzem wypełnionym górą kanapek i ziemniaczaną sałatką. Z podziwu godną zręcznością poradziła sobie z tym wszystkim. Claven powiedział coś, co ją rozbawiło, i uśmiechnęła się szeroko. Jej promienny uśmiech przypominał mi ten, który widziałem na migawkowym ujęciu Tami Franklin. Lauren spojrzała na nią.

– Elegancka przepaska, nie sądzisz? – powiedziała.

– Owszem – przytaknąłem. – Pewnie zrobiona na zamówienie. Nie kupi się niczego takiego u Walgreena.

– Wiesz, mam wrażenie, że stan A. J. się pogorszył – rzekła Lauren, nie patrząc na mnie.

– Masz na myśl laskę?

– Tak. Ma zaburzenia równowagi i idąc, przytrzymuje się krzeseł. Ale nie tylko to.

Zarówno Lauren, jak i A. J. cierpiały na stwardnienie rozsiane. Nigdy nie pytaliśmy o to A. J., ale podejrzewaliśmy, że odmiana choroby, z jaką walczyła, była bardziej złośliwa niż u Lauren.

– Nadal myślisz, że cierpi na odmianę postępującą? – zapytałem. Była to najbardziej jadowita postać tego schorzenia, prowadząca do szybkiego pogarszania się stanu zdrowia, bez żadnych widoków na cofnięcie się objawów albo wyzdrowienie.

Lauren pogładziła się po ramieniu, które zdrętwiało jej przed chwilą.

– Na litość boską, mam nadzieję, że nie. Ale straciła na wadze, nie sądzisz? – Nie czekając na moją odpowiedź, zapytała: – Co myślisz o sprawie, która nas tu ściągnęła?

Wzruszyłem ramionami.

– Jest ciekawa. Wyznaczone zadania wydają się interesujące. Ale wolałbym nie przeprowadzać rozmowy z Raymondem Welle. Czy ty i Jake spędziliście dużo czasu z nim i jego żoną?

– Nie odwiedzaliśmy ich zbyt często. Rodzina Jacoba nie utrzymywała z nimi bliskich kontaktów. Poza tym my mieszkaliśmy w Denver, a Raymond i Gloria w Steamboat. Ojciec Jacoba nie przepadał za Raymondem, więc on i Gloria starali się trzymać z dala od miasta. Wybraliśmy się kiedyś razem na narty, ale ja spędziłam więcej czasu w towarzystwie Glorii.

– Jakie zrobił na tobie wrażenie?

– Raymond? Kiedy go poznałam, wydał mi się powierzchowny. Bezustannie starał się nadrabiać miną, żeby osiągnąć jaką taką pozycję w rodzinie. A ponieważ rodzina Jake’a miała niemałe osiągnięcia, nie było to łatwe. Przebywanie w pobliżu Raymonda męczyło mnie. Gloria koncentrowała się na własnych sprawach, ale starała się robić wrażenie milszej, niż była w rzeczywistości… Wiesz, co mam na myśli? Zawsze podśmiewała się ze swego ojca. Myślę, że jej związek z Raymondem miał coś wspólnego z tą jej postawą.

– Sugerujesz, że wyszła za niego, by zrobić na złość ojcu?

– Ojciec Jake’a jest demokratą w stylu Kennedy’ego. Nie przywiązuje wielkiej wagi do rodzinnego majątku. Gloria natomiast otwarcie głosiła republikańskie hasła i pyszniła się swoimi finansowymi zasobami. Wprowadzało to jej ojca w zakłopotanie. Zawsze przypuszczałam, że robiła to celowo.

– A Raymond?

– Myślę, że ma pewną charyzmę. Nie urok osobisty, lecz właśnie charyzmę. I zawsze udawał ważniaka. Dzięki Glorii wżenił się w wyższe sfery. Ja też się w nich znalazłam, wychodząc za jej brata, więc wiem, jak to wygląda, kiedy próbuje się jakoś funkcjonować w rozrzedzonym powietrzu na tych wysokościach. I mogę cię zapewnić, że o ile ja nie byłam do tego specjalnie przygotowana, o tyle Raymond zupełnie nie potrafił prowadzić gry na tym poziomie.

– Ale teraz miałby się czym pochwalić. Lauren zachichotała.

– Nie byłabym taka pewna. Przyjrzałeś się kiedyś członkom Izby Reprezentantów? Większość tych ludzi nie nadaje się nawet do wystartowania w Kole Fortuny. Musisz przyznać, że Kongres spełnił marzenia założycieli tego państwa i stał się ostatnim już pracodawcą dającym równe szanse.

– Ale zanim Welle został wybrany, miał własny program radiowy, transmitowany na cały kraj. Niewielu ludzi dochodzi do czegoś takiego.

– A ci, którym się udaje? O kim my właściwie mówimy, kochanie? O takich ludziach, jak Howard Stern czy Don Imus? Albo Rush Limbaugh? A może doktor Laura? – Uśmiechnęła się do mnie w sposób zarazem protekcjonalny i pełen niewysłowionej słodyczy. – Chcesz mi wmówić, że śmietanka zbiera się zawsze u góry?

Aluzja była czytelna.

– Punkt dla ciebie – przyznałem. – Ale musisz przyznać, że udało mu się zdobyć nazwisko.

– Jasne, że je zdobył. Jak to się nazwał, kiedy prowadził jeszcze tę audycję? Uzdrowicielem Ameryki? A jaki był slogan jego kampanii wyborczej? „Kolorado musi dostać Wellego”. Nie sądzę, żeby dokonał tego wszystkiego samodzielnie. Raymond Welle znalazł się tam, gdzie jest, bo był na tyle sprytny, aby najpierw ożenić się z Glorią, a potem zbić kapitał na fakcie, że została brutalnie zamordowana. Za jej życia oboje wykorzystywali się nawzajem do własnych celów, ale to do niego należało ostatnie słowo: wykorzystał ją już po jej śmierci. Demonstrował swoje cierpienie i chęć zemsty w taki sposób, jakby to on wynalazł grecką tragedię.

Najwyraźniej moją żonę ogarnął wyjątkowy dla niej nastrój krytycyzmu. Zwykle ukrywała tego rodzaju odczucia za zasłoną zgodnej wyrozumiałości.

– Mogę zatem wyciągnąć wniosek, że nie przepadałaś zbytnio za Raymondem? – spytałem.

– Rzeczywiście, nie przepadałam za nim – odparła. – I nadal nie przepadam.

– Czyżby chodziło o sprawy polityczne? Jakiego rodzaju?

– To, co głosi przy każdej okazji, nie ma nic wspólnego z polityką. Przykro mi, ale to są banały.

– Skąd u ciebie tyle krytycyzmu?

Lauren wzięła kawałek indyka ze swojej kanapki i wsunęła do ust. Przeżuła go, przełknęła i dopiero wtedy odpowiedziała na moje pytanie.

– Gdybyś znał go jako ucznia liceum… Zawsze był zawieszony między różnymi uczniowskimi grupami. Uważał, że jest za dobry dla grupy, do której właśnie należał, i był gotów zrobić wszystko, aby wkraść się w łaski tej, do której chciał się dostać. Kiedy go poznałam, był już żonaty z Glorią. W jego odczuciu małżeństwo i nowe położenie wyniosły go na jakiś nowy, niewiarygodnie wysoki poziom. Naprawdę uważał się za kogoś lepszego tylko dlatego, że ożenił się z Glorią.

Nigdy dotąd nie odbyliśmy z Lauren tak szczegółowej wycieczki po małżeńskiej krainie, którą ona zostawiła za sobą, rozwodząc się z mężem. Nie miałem więc pojęcia, jak odpowie na moje następne pytanie.

– Jak się czułaś, kiedy byłaś żoną Jake’a? W świecie bogactwa i przywilejów.

Lauren pociągnęła przez słomkę łyk ziołowej herbaty.

– Jak się tam czułam? No cóż, jedzenie było doskonałe, prześcieradła miękkie, a w wazonach zawsze były świeże kwiaty. Ale ludzie? Ludzie byli tacy sami, jakich można spotkać wszędzie. Po części cudowni, po części zwyczajni, po części podli.

– A Raymond?

– Nigdy nie zachowywał się zwyczajnie.


Po lunchu uczestnicy zebrania zeszli po szerokich dębowych schodach do głównego salonu w mieszkaniu Kimbera Listera. Ustawiono tam krzesła z jadalni, a na podłogę rzucono wielkie poduchy. Lister i Russ Claven przynieśli z innego pokoju staromodną szkolną tablicę.

Ledwie wszyscy zdążyli usiąść, Lister zaczął przedstawiać zaproszonych gości. Rozpoczął od szefa policji w Steamboat Springs. Właśnie Percy Smith, mocno zbudowany rudowłosy mężczyzna, zwrócił uwagę Locarda na sprawę zamordowanych dziewczyn. Następnie Lister przedstawił Lauren, a w końcu mnie. Uczestnicy spotkania prawie nie zwrócili na nas uwagi.

Siedzieliśmy z Lauren na małej, obitej perkalem kanapie w głębi pokoju i przysłuchiwaliśmy się rozmowie o dwóch zamordowanych dziewczynach, która powoli przerodziła się w burzliwą dyskusję nad tym, czy sprawa może zostać rozwikłana siłami zgromadzonego tu zespołu. Znaleziono odpowiedź na niektóre pytania, rozwiązanie innych problemów odsunięto na później. Lister zapisywał na tablicy wszystkie ustalenia i wnioski.

Okazało się, że kobieta z przepaską na oku jest specjalistką od wizji lokalnych z Karoliny Północnej. Nazywała się Flynn Coe i stała się ośrodkiem zainteresowania w początkowej fazie dyskusji, dotyczącej czynności, które podjęto i których nie podjęto albo wykonano niewłaściwie w miejscu zbrodni. Wykazała głęboką znajomość zgromadzonych dowodów i zaniedbań, domyśliłem się więc, że przed dzisiejszym spotkaniem przestudiowała policyjne raporty.

Ku memu wielkiemu zaskoczeniu, Russ Claven był patologiem sądowym z Uniwersytetu Johna Hopkinsa w Baltimore. Próbowałem zrozumieć wszystkie niuanse zawarte w pytaniach rzucanych pod jego adresem, a dotyczących wstępnej sekcji zwłok, przechowywania tkanek i wpływu długotrwałego zamrożenia na ludzkie ciała. Na szczęście większość tych zagadnień nie miała dla mnie żadnego znaczenia.

Starałem się dowiedzieć jak najwięcej o innych stałych członkach Locarda. Wśród obecnych w pokoju było kilku agentów FBI, w tym kierownik laboratorium kryminalistycznego, oraz specjalista od włosów i włókien, który miał głowę łysą jak kolano. Doliczyłem się dwóch prokuratorów – jednego federalnego i jednego z Maryland, dwóch detektywów z wydziału zabójstw, naukowca z Northeastern University, specjalisty od balistyki, który wyglądał zbyt młodo, aby mógł zajmować wyższe stanowisko w jakimś instytucie, specjalisty od analizy dokumentów, sądowego dentysty i sądowego antropologa, a także paru policjantów, których specjalizacji nie udało mi się rozszyfrować. Był też sądowy psychiatra, który wyglądał na gościa prowadzącego teleturnieje, oraz A. J., także biegła sądowa. Dwie czy trzy osoby odzywały się za rzadko, aby można było ustalić ich specjalizację.

Padło kilka pytań pod adresem A. J., która już wcześniej przejrzała archiwa FBI w poszukiwaniu podobnych zbrodni w innych okręgach jurysdykcyjnych. Kilkoro członków Locarda upierało się, że na bliższą analizę zasługują dwa zabójstwa młodych ludzi – jedno popełnione w Arizonie, a drugie w Teksasie – w których stwierdzono obcięcie ręki. Odniosłem wrażenie, że A. J. wątpi w związek tych zbrodni z analizowaną przez nas sprawą. Fakt, iż chciała mi powierzyć sporządzenie psychologicznych portretów obu dziewczyn, świadczył, że nie wierzy w teorią seryjnego mordercy.

Po blisko dwugodzinnej dyskusji stateczna kobieta siedząca z boku przerwała szydełkowanie i podniosła rękę. Była po sześćdziesiątce i miała na sobie długą drelichową spódnicę i bladozieloną kamizelkę. Kiedy w pokoju zapadła cisza, zdjęła z nosa okulary i opuściła je na pełny biust, gdzie zawisły na perełkowym łańcuszku.

Przepraszam cię, Kimber – powiedziała – ale mam pytanie. A właściwie dwa.

– Oczywiście, Mary. Proszę – odrzekł Lister.

– Czy rozważano ewentualny udział w sprawie brata Tami? O ile pamiętam, chłopak twierdził, że wie, dokąd Tami zabrała tego wieczoru skuter śnieżny.

Odpowiedział jej Percy Smith, szef policji w Steamboat Sprongs:

– Został przesłuchany, ale miał wówczas zaledwie piętnaście lat.

– Ach, tak?

Niedowierzanie w jej głosie miało na celu zmuszenie Smitha do dalszych wyjaśnień.

– To rodzina Franklinów – powiedział szef policji – poprosiła mnie, żebym skontaktował się z Locardem. Zobowiązali się ponieść znaczną część kosztów związanych z otwarciem na nowo śledztwa.

– Tak?

Smith rozejrzał się po pokoju, tak jakby szukał u kogoś pomocy. Ale nikt się nie poruszył.

– Czy interesuje się pani golfem? – spytał.

– Nie. A czy powinnam? – odparła, zajęta zdejmowaniem oczek z szydełka, które wplątało się w jej sweterek.

– Młodszym bratem Tami Franklin jest Joey Franklin, znany golfista. Może słyszała pani o nim?

– Prawdę mówiąc, nie. To miłe, że jest popularny. Mam nadzieję, że uprawianie sportu cieszy go bardziej niż mnie. I pytam ponownie: co gracz w golfa Joey Franklin, którego rodzina pragnie nam pomóc w rozwikłaniu zagadki, robił tamtego wieczoru, kiedy zaginęły jego siostra i jej koleżanka?

Lauren szepnęła do mnie:

– Alan, to chyba Mary Wright. Prawdziwa legenda w ministerstwie sprawiedliwości. Była w zespole, który postawił przed sądem Noriegę. Podobno kandyduje do Sądu Najwyższego.

Nigdy nie słyszałem o Mary Wright. Smith odpowiedział wreszcie na pytanie:

– Podczas pierwszego przesłuchania Joey zeznał, że aż do zmroku jeździł konno, a potem poszedł do domu i grał na komputerze. Spać położył się wcześnie.

Mary skupiła się na robótce.

– Czyjego zeznania zostały potwierdzone? Policjant nie odpowiedział.

– Nie – odezwał się Kimber – o ile mi wiadomo, jego zeznania nie zostały przez nikogo potwierdzone. Jego rodzice byli tego wieczoru poza domem. Ojciec wyjechał w jakichś handlowych sprawach, a matka była na kolacji u przyjaciółki. Joey był w domu sam.

– A zatem, Kimber – stwierdziła Mary tonem leciutkiego upomnienia – obawiam się, że Joey nie ma alibi. Twierdzi, że był tego wieczoru w domu, ale nikt nie może tego potwierdzić.

Kimber uśmiechnął się i dopisał na tablicy:


Alibi Joeya Franklina??? Przesłuchać powtórnie.


Lauren szepnęła:

– Czy Joey Franklin to ten młody golfista, o którym wszyscy mówią? Który miał dogrywkę z Tigerem na tamtych zawodach?

Mówiąc o „tamtych zawodach”, miała na myśli ostatnie mistrzostwa z cyklu Masters. Lauren nie śledziła zbyt uważnie wydarzeń sportowych. Kiwnąłem głową.

– Tak, to musi być on.

– Bystry chłopak – powiedziała. Kimber spojrzał na Mary.

– Czy chciałabyś coś dodać, zanim przejdziemy dalej? – spytał. Uśmiechnęła się ciepło, spoglądając znad okularów.

– Może jedno słowo. Chodzi o miejsce dokonania zabójstw. Sądzę, że za mało rozmawialiśmy na ten temat. Co ustalono w pierwszej fazie śledztwa? Zdaje się, że nadal nie wiadomo, gdzie te biedne dziewczęta zostały zamordowane. Czy tak?

Kimber popatrzył na Smitha, jakby chciał, aby to on udzielił odpowiedzi.

– No tak, w śledztwie nie ustalono dokładnej lokalizacji miejsca popełnienia morderstw – przyznał policjant.

Mary spojrzała na Flynn Coe.

– Flynn, moja droga, ty i Russ ustaliliście, że dziewczęta nie zostały zamordowane tam, gdzie je znaleziono, czy tak?

– Tak, Mary. Dziewczyny zostały zamordowane gdzie indziej. Ich ciała przetransportowano, być może, na śnieżnym skuterze.

– Wydaje mi się – zasugerowała Mary – że bardzo by nam pomogło, gdybyśmy odnaleźli uciętą rękę jednej z nich i palce u nóg drugiej.

Kimber zapisał na tablicy:


Tami Franklin, brakująca ręka. Mariko Hamamoto, brakujące palce u nóg. Odszukać.


Nie mam więcej pytań – powiedziała Mary.

5.

Spotkanie przeciągnęło się do późnego popołudnia. Lauren dzielnie walczyła z sennością, A. J. także wyglądała na wyczerpaną.

Lister ogłosił wreszcie koniec dyskusji i zarządził głosowanie nad wyborem grupy roboczej. Wyjaśnił, że powołanie takiej grupy będzie równoznaczne ze zgodą na wyasygnowanie środków finansowych na śledztwo. W jej skład weszliby stali członkowie stowarzyszenia i zaproszone osoby, których specjalne umiejętności mogą się przyczynić do wyjaśnienia tej zawikłanej sprawy.

Dyskusja nad składem grupy trwała krótko. Przyjęto go znaczną większością głosów, przy jednym tylko głosie sprzeciwu. Kimber zaproponował, by koordynację prac grupy powierzyć Flynn Coe. Nikt się nie sprzeciwił, wypisał więc wszystkie nazwiska na tablicy.

Flynn Coe, wizje lokalne, koordynatorka

Russell Claven, patologia sądowa

Laird Stabler, włosy i włókna tkanek

A. J. Simes, psycholog, portrety psychologiczne

Mary Wright, prokurator

Percy Smith, detektyw, współpraca gościnna

Lee Skinner, detektyw

Lauren Crowder, prokurator, współpraca gościnna

Alan Gregory, psycholog, współpraca gościnna

Następnie zapytał, czy ktoś widzi potrzebę uzupełnienia listy. Nie padła żadna propozycja. Lister przypomniał o poufnym charakterze działań i pouczył, jak należy postępować z mediami, gdyby dowiedziały się skądś o naszych poczynaniach. Wyjaśnił, że każdej z osób zaproszonych do współpracy będzie partnerował stały członek Locarda. Percy Smith miał współpracować z Lee Skinnerem, Lauren z Mary Wright, a ja z A. J. Simes. Wreszcie podziękował wszystkim za poświęcenie czasu i zakończył zebranie.

Według mojego zegarka w Boulder w Kolorado była dopiero czwarta trzydzieści sześć, ale Lauren miała bardzo zmęczoną twarz i ziewała raz po raz. Domyśliłem się, że dla niej ten dzień trwa o wiele za długo. Jednym z najgorszych skutków jej choroby jest to, że skraca dni. Większość ludzi poświęca na różnego rodzaju zajęcia kilkanaście godzin dziennie. Lauren nie mogła sobie na to pozwolić. „Czasami czuję się tak – mawiała jakbym miała tylko pięć czy sześć godzin na czynne życie”. Dziś ten limit został znacznie przekroczony. Było jasne, że powinna się położyć, i to jak najszybciej. Martwiło mnie jej zdrowie i to, że jej zmęczenie mogło się odbić na naszym dziecku.

Miałem już rozejrzeć się za Russem Clavenem, żeby go zapytać, czy wie coś na temat naszego powrotu do Kolorado, kiedy do naszej kanapy podszedł Percy Smith. Uśmiechnął się do Lauren, która siedziała z zamkniętymi oczami, opierając splecione dłonie na brzuchu.

– Macie problemy ze zmianą czasu? Ja też. Nawet nie starałem się wyprowadzić go z błędu. Przedstawiliśmy się sobie i zapewniliśmy wzajemnie, że miło będzie współpracować, po czym Smith rzekł nieco szorstkim tonem:

– Słuchajcie, mamy wrócić do Kolorado odrzutowcem Joeya Franklina. Tylko my troje. Podczas ostatniej przerwy dzwoniłem do ludzi z obsługi technicznej. Mogą być gotowi do lotu mniej więcej za godzinę. Przypuszczam, że to wam odpowiada. Ja wysiądę w Steamboat, a wy polecicie dalej do Denver czy gdzie będziecie chcieli.

Spojrzałem na Lauren, ale nie otworzyła nawet oczu. Pewnie zasnęła. Alternatywą dla propozycji Percy Smitha było przenocowanie w jakimś hotelu, podróż rejsowym samolotem do Denver i przejazd taksówką na lotnisko Jefferson County, gdzie zostawiliśmy samochód. Propozycja Smitha wyglądała lepiej.

– Dobry plan, panie komisarzu. Moja żona jest już porządnie zmęczona. Pewnie wyciągnie się od razu na kanapie w odrzutowcu.

Percy Smith uśmiechnął się.

– Jeżeli mają tam dwie kanapy, to ja zajmuję drugą - powiedział. Miałem już skwitować śmiechem jego żart, gdy zorientowałem się, że facet mówi poważnie. Wycelował palec w moją pierś i dodał, spoglądając na zegarek:

– Może zamówiłby pan taksówkę, powiedzmy, za dwadzieścia minut?


A. J. Simes podeszła, żeby się z nami pożegnać. Wyglądała na tak samo zmęczoną jak Lauren. Spojrzała na nią z troską i posłała mi współczujący uśmiech.

– To był dla niej zbyt duży wysiłek – powiedziała. – Przyznaje, że i ja miałabym ochotę się zdrzemnąć.

– Dojdzie do siebie – zapewniłem. – Bardzo ją ucieszyła perspektywa współpracy z Mary Wright.

– I słusznie. Mary jest kapitalna. A ty, Alan? Podobało ci się to, co usłyszałeś?

– Umiarkowanie – odparłem. – Muszę przyznać, że nie jestem zbytnio zachwycony tym, iż czeka mnie rozmowa z Raymondem Welle. Reszta wygląda interesująco, a nawet fascynująco. Ale biorąc pod uwagę fachowość członków grupy, czuję się w tym wszystkim zupełnym nowicjuszem… Mam nadzieję, że pomożesz mi przez to jakoś przebrnąć.

A. J. dotknęła ręką mojego ramienia. Nie byłem pewien, czy chciała dodać mi tym gestem pewności siebie, czy też podparła się tylko, by nie stracić równowagi.

– Nie martw się, udzielę ci wszelkich rad, jakich tylko będziesz potrzebował. Ale o ile cię znam, zanim sprawa się skończy, będziesz wolał, żebym nie wtykała nosa w twoje poczynania.

– Wątpię, żeby do tego doszło – odparłem. – Praca, którą wykonujecie, musi wam dawać wiele satysfakcji. Dajecie nadzieję rodzinom ofiar, a czasem nawet udaje wam się doprowadzić do wyjaśnienia starych spraw.

– Nie tylko starych – sprostowała. – Zajmujemy się umorzonymi śledztwami. Ja sama patrzę na naszą pracę tak, jakbyśmy stawiali sobie za cel wskrzeszanie zmarłych. Ożywiamy ich w pewien sposób, tak by mogli nam pomóc rozwiązać tajemnicę zbrodni, która zabrała ich ze świata. Gdy kilka lat temu zaczynaliśmy działalność, chciałam dać naszej organizacji nazwę „Łazarz”. Nikomu się nie spodobała, myślę jednak, że pasowałaby najlepiej ze wszystkich.

– Chyba tak.

A. J. przestąpiła z nogi na nogę, próbując ukryć grymas, który nagle pojawił się na jej twarzy.

– To rzeczywiście bardzo satysfakcjonująca praca. Dla kogoś takiego jak ja, kto nie może już pracować w FBI, jest okazją do zaspokojenia ważnych potrzeb. Innym zapewnia poczucie koleżeństwa i współdziałania, a także daje świadomość, że przyczyniają się do zwycięstwa sprawiedliwości.

– Niewiele wiem o organizacji Vidocq, która jest waszym odpowiednikiem w Filadelfii, ale wydaje mi się, że działacie trochę inaczej.

– Nie mamy tak dobrej opinii jak oni, ale jesteśmy równie profesjonalni. I staramy się podejmować konkretne działania. Lister uważa, że Vidocq i Locard różnią się tak, jak rozmyślanie nad czymś różni się od dociekania prawdy. Ale Vidocq ma na swym koncie spektakularne sukcesy.

– A sam Lister? Jak jest jego rola?

– Lister to… przerwała na chwilę i uśmiechnęła się – całkiem inna historia. I raczej długa. Będzie musiała zaczekać do czasu, aż Lauren i ja nie będziemy takie zmęczone. Zadzwonię do ciebie jutro albo pojutrze i ustalimy strategię działania. A potem zaczniemy wypełniać puste fragmenty obrazka. Jestem ci wdzięczna, Alan, że zgodziłeś się nam pomóc. Chciałam mieć kogoś, komu mogłabym w pełni zaufać. Pożegnaj ode mnie Lauren i przekaż także jej moje wyrazy wdzięczności.

Odwróciła się, żeby odejść.

– Wyjaśnij mi jeszcze – spytałem – co to za samolot, którym lecieliśmy? Należy do Joeya Franklina, prawda?

A. J. zmrużyła oczy.

– Tak, on jest jednym z właścicieli. Wykupił jedną ósmą czy jedną czwartą udziałów i ma go do dyspozycji na proporcjonalną liczbę godzin w roku. Pamiętam, że jesteś bardzo czuły na punkcie etyki, więc chyba wiem, co masz na myśli. Możliwość konfliktu interesów, zgadza się? Wspomniałam już o tym Kimberowi. Będziemy mieć tę sprawę na oku i przyglądać się zachowaniu brata Tami. Jeśli nadal będą napływać pieniądze od rodziny Franklinów na śledztwo, może to nam przysporzyć pewnych zmartwień.

– Pewnie wiesz, że Lauren i ja, a także komisarz Smith lecimy za godzinę tym odrzutowcem.

Wzruszyła ramionami.

– Co mogę ci doradzić? Ciesz się z tej okazji. Dla Lauren taka podróż będzie wygodniejsza niż rejsowym samolotem. – Jeszcze raz dotknęła mojego ramienia i kiwnęła głową w kierunku Lauren. – Kiedy spodziewa się rozwiązania?

Nic nie mogło ujść uwadze A. J.

– Na początku października. Dzięki za troskę. Dotychczas ciąża przebiega zupełnie normalnie.

– Jej stan się ustabilizował? – Nieznaczna zmiana tonu powiedziała mi, że A. J. pyta nie o ciążę, ale o stwardnienie rozsiane Lauren.

– Ciąża dobrze wpłynęła na jej schorzenie. Bardziej martwi mnie to, co może nastąpić po urodzeniu dziecka. Rozumiesz, mam na myśli stres związany z porodem.

Neurolog Lauren powiedział nam, że u kobiet ze stwardnieniem rozsianym ciąża jest często okresem remisji i zawieszenia procesu chorobowego. Niestety, równie często ten okres ochronny kończy się po rozwiązaniu.

– Rozumiem – powiedziała A. J. – Udział w naszym śledztwie nie powinien jej przysporzyć wielu trudności. Gdyby zaczęło ją to zbytnio męczyć, daj mi znać. Mary i ja jesteśmy przyjaciółkami – dodała, opierając się mocniej na lasce. – Zdzwonimy się niedługo.

Wyciągnęła do mnie rękę. Pochyliłem się i uścisnąłem ją lekko.

– Dobrze się czujesz? Powiedz szczerze – szepnąłem jej do ucha. A. J. odsunęła się ode mnie.

– Szczerze? Nie mam powodów do narzekań.

Odprowadziłem ją wzrokiem, a potem poszedłem poszukać telefonu, żeby wezwać taksówkę.


Lauren obudziła się, gdy pokój był już prawie pusty. Jak się spodziewałem, była zakłopotana swoim zmęczeniem. Kimber Lister odprowadził nas do windy.

– Taksówka czeka na dole, przy krawężniku. Komendant Smith nie traktuje podróży tak lekko jak wy. Jak na tak krótką wizytę, zabrał całkiem potężny bagaż. Zszedł na dół załadować swoje rzeczy – powiedział. – Kiedy Locard podejmuje nowe śledztwo, pierwsze dni są dla mnie zawsze trochę zwariowane. Nie mam więc okazji poznać moich gości tak, jak bym chciał. Proszę mi wybaczyć, że nie przyjąłem was bardziej gościnnie. Mam nadzieję, że spotkamy się znowu, a wtedy postaram się wyrazić w bardziej właściwy sposób moją wdzięczność za wasz udział i poświęcenie na rzecz Locarda.

– Przyjął nas pan bardzo uprzejmie – zapewniłem. – Ma pan bardzo piękny dom. My też pragnęlibyśmy poznać pana bliżej. Czujemy się zaszczyceni, że zaproszono nas do współpracy. I doceniamy pańską gościnność.

Lister przymknął oczy i kiwnął głową, jakby na znak, że przyjmuje moje słowa z wdzięcznością.

– Czy film, który oglądaliśmy, był pana dziełem? – zapytała Lauren. Lister zaczerwienił się.

– Tak – odparł. – To ja go zmontowałem. Robię te rzeczy dla zabicia czasu.

– Ma pan talent, panie Lister. Byłam naprawdę urzeczona.

– Proszę mi mówić po imieniu. Jest pani bardzo uprzejma.

– Szczerze wyrażam moje wrażenia.

– W takim razie dziękuję.

– Och, doprawdy nie ma za co. Alan i ja mamy nadzieję, że będziemy wystarczająco pomocni, by nie zawieść zaufania, którym obdarzyła nas A. J.

Lister roześmiał się.

– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. A. J. Simes nie popełnia błędów w ocenie ludzi. Dlatego właśnie jest tak wartościowym członkiem organizacji Locard.

Nadjechała winda. Lister pocałował Lauren w policzek i życzył nam obojgu zdrowia.

Taksówka już czekała. Percy Smith, który siedział na tylnym siedzeniu, znacząco spojrzał na zegarek, jakby chciał dać nam do zrozumienia, że jesteśmy spóźnieni. Zirytowała mnie jego małostkowość.

Smith udzielił już najwyraźniej wskazówek kierowcy, bo ten ruszył spod krawężnika w tej samej sekundzie, w której zatrzasnąłem za sobą drzwi. Poprosiłem taksówkarza, żeby włączył klimatyzację. Lauren nie znosiła gorąca.

– Nie cierpię klimatyzacji – powiedział Smith.

Pochyliłem się i spojrzałem na niego ponad siedzącą między nami Lauren.

– Bardzo mi przykro, panie komisarzu – starałem się mówić uprzejmym tonem – ale moja żona potrzebuje klimatyzowanego powietrza ze względów zdrowotnych. Mam nadzieję, że jakoś pan to zniesie przez kilka minut jazdy na lotnisko.

Smith bez słowa nacisnął guzik włączający podnoszenie szyby. Kiedy okno się zamknęło, mruknął:

– Też coś, przy takiej ładnej pogodzie…

Zacząłem się zastanawiać, czy dziesięcioosobowy odrzutowiec nie okaże się za mały dla nas trojga.


Funkcję stewarda w powrotnym locie pełnił dżentelmen po pięćdziesiątce o imieniu Hans, który troskliwie i z zawodową zręcznością usadowił nas w kabinie. Różniła się nieznacznie od kabiny samolotu, którym lecieliśmy na wschód. Zacząłem się głośno zastanawiać, czy Joey Franklin wynajął całą flotyllę takich maszyn. Sprowokowało to komendanta Smitha do odezwania się po raz pierwszy od chwili, gdy skomentował zamknięcie okna.

– Joey nie wynajmuje konkretnego samolotu – wyjaśnił – ale czas spędzony w powietrzu. Kiedy zamawia lot, może po niego przylecieć każdy samolot tej wielkości. Korzysta z nich głównie wtedy, gdy udaje się na turnieje. Dzieli koszty z jednym z kolegów.

Lauren położyła się na jednej ze skórzanych kanap i rozglądała się za pasem bezpieczeństwa.

– Przyjemnie jest latać takimi samolotami – powiedziała.

– Nie ma nic fajniejszego stwierdził Smith i zwrócił się do stewarda: – Hans? Zimne piwko byłoby w sam raz. Jedno z tych zielonych, z twojego kraju.

Hans spojrzał na mnie, zachowując obojętny wyraz twarzy, i uniósł jasno-rudą brew.

– Pochodzę z Niemiec, proszę pana. Piwo, o które pan prosił, to Heineken, jak się domyślam. Robią je w Holandii – powiedział i poszedł do kuchni.

Percy spojrzał na niego ze złością. Miał w nosie, z jakiego kraju pochodzi piwo, ale nie cierpiał uwag ze strony obsługi.

Lauren postanowiła okazać więcej serdeczności naszemu towarzyszowi podróży.

Leciał pan już kiedyś samolotem Joeya Franklina, panie Smith? – zapytała.

– Tak. Na pierwsze spotkanie z grupą Locard.

– A jak doszło do tego, że zwrócił się pan do tej organizacji, żeby wszczęła na nowo śledztwo w sprawie zamordowania dziewczynek?

Smith sięgnął po przyniesione przez Hansa piwo i jednym haustem opróżnił prawie połowę puszki.

– Przejąłem komendę w Steamboat prawie dwa lata temu. Znalazłem kilka nierozwiązanych spraw, ale żadna nie była tak poważna jak ta. Chodziło przecież o podwójne zabójstwo. Skontaktowałem się z osobami, które były zainteresowane sprawą. O Locardzie powiedział mi pan Franklin, ojciec, nie Joey. Przedtem nigdy nie słyszałem o tej organizacji. A on przeczytał w gazecie, że Locard rozwiązał zagadkę pewnego porwania w Teksasie. Mam na myśli tego licealistę. Pamięta pani? Zapytałem więc szeryfa, czy mogę przejrzeć akta z tego śledztwa. Szeryf nie miał żadnych obiekcji. Przesłuchałem więc na nowo niektórych świadków. Uporządkowałem dowody, które były źle zinwentaryzowane. Włożyłem wszystko, co udało mi się zdobyć, do nowej teczki, i razem z panem Franklinem seniorem pojechałem na spotkanie z Kimberem i paroma innymi osobami. Tak to się zaczęło.

– A ta druga rodzina? – zapytała Lauren. – Rodzice Mariko?

– Nie mieszkają tu już od dawna. O ile mi wiadomo, wrócili do Japonii.

– Więc nie kontaktował się pan z nimi? Nie wie pan, co sądzą o naszych planach wznowienia śledztwa?

Percy Smith wzruszył ramionami.

– Dlaczego mieliby się temu sprzeciwiać?

Chciałem go spytać, czy poczyniono jakiekolwiek kroki w celu skontaktowania się z rodziną Hamamoto, ale zobaczyłem idącą ku nam wysoką kobietę w mundurze pilota, z kunsztownie zaplecionymi warkoczami upiętymi po bokach głowy. Zwracała uwagę potężnymi ramionami, jak u pływaczki. Przedstawiła się nam i powiedziała, że będziemy kołować za mniej więcej trzy minuty i że w pierwszej godzinie lotu możemy spotkać silne turbulencje.

– Chciałabym, abyście wszyscy państwo stosowali się do instrukcji stewarda dotyczących bezpieczeństwa – powiedziała i zawiesiła głos. Kiwnąłem głową. – Dziękuję. Życzę miłego lotu. Pierwszy przystanek zrobimy na regionalnym lotnisku Yampa Valley, a stamtąd będziemy mieli już tylko krótki skok na Jefferson County.

Hans czekał cierpliwie, aż pani kapitan skończy mówić, a potem ukłonił się Lauren.

– Czy podać coś orzeźwiającego jeszcze przed startem? – spytał. – A może przynieść ciepły ręcznik na ręce i twarz?

Uniosłem nogę Lauren do moich kolan, zdjąłem jej pantofel i zacząłem masować jej stopę. Postanowiłem, że zrobię co się da, żeby uprzyjemnić jej ten lot.

6.

Lauren i Percy prędko zasnęli. Hans okrył każde z nich pikowanym kocem. Lauren wierciła się, ilekroć samolot wpadał w powietrzne wiry, a zdarzało się to często. Raz otworzyła nawet oczy i wpatrywała się we mnie przez chwilę, zanim odwróciła się na drugi bok. Wyciągnąłem rękę, żeby zapiąć trochę mocniej jej pas bezpieczeństwa i przez moment wstrzymałem dłoń na niedużej jeszcze wypukłości na jej brzuchu. Percy Smith nie poruszał się. Założyłem się w duchu z sobą samym, że za chwilę zacznie chrapać.


Rozmowa przy kolacji była banalna. Koncentrowała się głównie wokół doświadczeń Percy’ego, który okazał całkowity brak zainteresowania zarówno Lauren, jak i mną. Zaraz na wstępie poinformował nas, że grał w drużynie Toma Osborne’a w Nebrasce, chociaż niebawem okazało się, że występował tam bardzo krótko. Lauren powstrzymała go delikatnie, gdy już miał rozpocząć opowieść o rehabilitacji kolana, które rozharatał sobie na boisku, kiedy był studentem drugiego roku. Niezrażony oznajmił z dumą, że ożenił się z piękną dziewczyną imieniem Judy, cheerleaderką jego drużyny. Wyciągnął z kieszeni gruby portfel i pokazał nam wytartą fotografię żony. Judy Smith rzeczywiście była ładną dziewczyną. Percy wyjaśnił, że jej rodzina pochodzi z okręgu Routt. Kopalnie. Hodowla bydła. Zasiedziali od dawna.

Lauren zapytała, czy mają dzieci.

– Tak, dwoje – odparł.

W porządku, pomyślałem. Przemknęło mi przez głowę, że w pojęciu Percy’ego ta odpowiedź wyczerpała temat i pewnie znowu zacznie mówić o sobie.

Jednak życie Smitha nie fascynowało mnie na tyle, aby rozwijać rozmowę w obranym przez niego kierunku. Wróciłem do sprawy zamordowanych dziewczynek.

– Co pan sądzi o człowieku, którego zastąpił pan w Steamboat? Jak on się nazywał? Barrett? Jak oceniał przebieg i rezultaty śledztwa?

– Nie zastąpiłem Barretta. Odszedł ze stanowiska w dziewięćdziesiątym drugim albo trzecim. Ja objąłem komendę po Timie Whitneyu.

– Więc nie zna pan szeryfa Barretta?

– Tego nie powiedziałem. Phil Barrett pracuje teraz dla kongresmana Wellego. Jest grubą rybą w jego sztabie i obaj nadal uważają Steamboat za swoje miasto. Odkąd tu jestem, spotkaliśmy się parę razy. Raz grałem z nim w golfa. Facet macha kijem jak wiatrak. Oczywiście Barrett, nie Welle. Ale nie trafiłby do dołka, nawet gdyby miało mu to uratować życie.

– Rozmawiał pan z nim o tych morderstwach? – zapytała Lauren. Percy podrapał się w tył głowy, ale nie odpowiedział.

– Zastanawiam się – nie ustępowała – jak on się czuje teraz, kiedy jego pracę badają obcy ludzie?

Ze zdziwieniem zauważyłem namysł na twarzy Percy’ego.

– Nikomu nie zależy bardziej od niego, żeby ta zbrodnia została wyjaśniona – powiedział. – No, może panu Franklinowi. Ale oprócz niego to właśnie Phil Barrett najbardziej pragnie znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania w tej sprawie.

– Zastanawia mnie coś jeszcze – powiedziała Lauren. – Czy to Barrett był szeryfem, kiedy zamordowano żonę Raymonda Welle?

Percy Smith ze zdziwieniem przyjął to pytanie. Uniósł brwi tak, że jego przymrużone oczy zrobiły się okrągłe niczym ćwierćdolarówki.

– A co to ma do rzeczy? – zapytał.

– Rzeczywiście nic, o ile mi wiadomo – stwierdziła obojętnie Lauren. – Znałam Glorię Welle, to wszystko. Po prostu chcę wiedzieć.

Percy kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć: „Spodziewałem się tego”, chociaż było jasne, że nic nie wie o powiązaniach Lauren z rodziną Wellego.

– Ten przykry wypadek zdarzył się w okresie, kiedy Phil Barrett był szeryfem. Nie była to najpiękniejsza karta w życiorysie kongresmana Wellego. Dzięki Bogu, nie muszę otwierać na nowo śledztwa w tej sprawie.

– Nie bardzo rozumiem, co pan ma na myśli – powiedziałem.

Percy machnął ręką w kierunku Hansa, tak jakby przywoływał kelnera. Widząc wahanie Hansa, wlepił w niego gniewne spojrzenie, aż tamten w końcu podszedł.

– Tylko tyle, że sprawa została wyjaśniona – powiedział, nie patrząc ani na Lauren, ani na mnie. – W przeciwieństwie do tej drugiej sprawy, w tamtej obraz jest kompletny, nie brakuje żadnych kawałków. Byli świadkowie, którzy widzieli coś konkretnego, były znaczące dowody, specjaliści od balistyki ustalili, z jakiej broni strzelano, był sensowny motyw zabójstwa, wszystko, co trzeba. Życzyłbym sobie, żebyśmy mieli choćby część tego materiału w sprawie córki pana Franklina.

– I pana Hamamoto – dodała Lauren.

– Tak, oczywiście, jej także. Kawa, Hans. Nie zapomnij o cukrze – Percy wyjął z podręcznej skórzanej torby broszurowe wydanie ostatniej powieści Toma Clancy’ego. Książka wyglądała tak, jakby przeszła wojnę prowadzoną w wilgotnym klimacie. Otworzył ją wyginając niemiłosiernie grzbiet. Podjął lekturę gdzieś w okolicach sześćdziesiątej strony.


Była prawie zupełnie bezksiężycowa noc, kiedy wylądowaliśmy na lotnisku Yampa Valley. Hans zszedł pierwszy po schodkach i pomógł Percy’emu zebrać jego liczne bagaże.

W kilka minut potem byliśmy znowu w powietrzu. Faliste szczyty wzgórz Parku Narodowego Routt prędko ustąpiły ostrym skałom i przepaścistym lodowcom masywu Continental Divide. Wkrótce zaczniemy schodzić ku ziemi po drugiej stronie górskiego pasma, a za godzinę będziemy już pewnie we własnym łóżku.


Nasza sąsiadka Adrienne, mieszkająca po drugiej stronie dróżki, usłyszała, że podjeżdżamy, i wypuściła naszą suczkę frontowymi drzwiami. Emily z zadziwiającym entuzjazmem popędziła po żwirze i piachu w kierunku garażu, skacząc wesoło. W pewnej chwili chwyciła jakiś patyk i zaczęła nim potrząsać z taką energią, że gdyby to było żywe stworzenie, na pewno straciłoby życie.

Z wejścia domu Adrienne dobiegł nas cienki chłopięcy głosik:

– Emily! Emiiilyyy! Wracaj! Wracaj!

– Cześć, Jonas! – zawołała Lauren. – Emily odwiedzi cię jutro, dobrze? Dziś już za późno. Czas, żeby poszła spać!

Chłopiec tupnął nogą.

– Ona chce się bawić. Nie ma jeszcze ochoty iść spać!

– Jutro, kochanie. Podziękuj mamie za opiekę nad nią, dobrze? Jonas pacnął się rękami po udach i wybuchnął płaczem. Lauren położyła dłoń na brzuchu i spojrzała na zegarek. Potrząsnęła głową i posmutniała.

– Jeju, kochanie, nasze dziecko nie jest chyba nocnym markiem. Nie wiem, co robić…

Wypuściłem z rąk nasze torby i objąłem ją.

– Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Nie przejmuj się. Lauren spoglądała nad moim ramieniem w kierunku domu Adrienne.

– To nie jest chyba samochód Erin, jak myślisz? – Od kilku miesięcy Adrienne przyjaźniła się z Erin Rand, która została jej pierwszą kochanką.

Popatrzyłem w tamtą stronę.

– Nie, to nie jej samochód. Chyba że wygrała go na loterii. – Erin była detektywem i borykała się z trudami tego zawodu. Przed domem Adrienne stał w tej chwili kremowy lexus.

– Nie widziałam Erin już od paru tygodni – zamyśliła się Lauren. – Jak sądzisz, czy one… sama już nie wiem. Myślisz, że zerwały ze sobą?

– Nie mam pojęcia. Adrienne nie zwierzała mi się z żadnych kłopotów między nimi.

Lauren objęła mnie.

– Nie sądzisz, że to zabawne? Jeśli to jest samochód nowej sympatii Adrienne, żadne z nas nie umiałoby powiedzieć, jakiej płci jest ta sympatia…

– Założę się, że to dziewczyna – odparłem niepewnie. – Auto wygląda mi na lexusa w odcieniu estrogenów.

– Estrogenów? Skąd, u licha, takie skojarzenie? Powiedziałabym raczej, że to kolor androgenny… Zakładam się, że to chłopak – stwierdziła i wyciągnęła do mnie rękę. – No jak, przyjmujesz zakład? Powiedzmy, że ten, kto przegra, będzie przez tydzień sprzątał i gotował obiady.

– Nie wolałabyś, żeby fundował przez ten czas kolacje na mieście?

– Nie więcej niż dwa razy.

– Dlaczego myślisz, że Adrienne przerzuciła się z powrotem na chłopaków? Wiesz może o czymś, co mi umknęło?

Lauren obróciła mnie twarzą do drzwi i popchnęła do wejścia.

– Alan, kochanie, po prostu mam taką nadzieję.

Загрузка...