Część trzecia

Daremny trud

13.

Kilka lat temu, wkrótce po rozwodzie z pierwszą żoną, byłem na uroczystym przyjęciu weselnym w klubie tenisowym Phippsa w Denver. Przyjechałem tam w bardzo kiepskim nastroju, a wyjechałem porządnie ululany. Kolega, który odwiózł mnie do domu, twierdził, że próbowałem poderwać druhnę panny młodej.

W pamięci pozostał mi dość mglisty obraz tamtego przyjęcia. Zapamiętałem ogromną halę pokrytą szklanym dachem. Ściany z czerwonej cegły porosły bluszczem, a całość stanowiła pomnik wzniesiony na początku stulecia przez rodzinę, która miała za dużo pieniędzy i która chciała w ten sposób wyrazić swoją pogardę dla kaprysów pogody w Kolorado.

Halę otaczał rozległy ogród, pełen uroczych cienistych zakątków. Pamiętam parę dzięciołów, które przywoływały swych towarzyszy, waląc gdzieś w górze dziobami. A może była to tokująca para? Przyznaję szczerze, że nie znam się na tyle na amerykańskich dzięciołach, żeby odróżnić ich płeć. W każdym razie ich jednostajne stukanie ochłodziło nieco moje zapędy wobec pięknej damy, którą uwodziłem w tempie, jakiego później żałowałem.

Nie zachowałem w pamięci wielu szczegółów z przyjęcia, ale jestem pewien jednej rzeczy: para, która tamtego popołudnia zawarła związek małżeński, rozwiodła się.

Tym razem moim celem nie była tenisowa hala, ale pałac Phippsów. Budynek i pobliskie urządzenia sportowe zostały zapisane przez rodzinę Phippsów uniwersytetowi w Denver, ten zaś udostępniał je miastu na różne wydarzenia, od przyjęć weselnych i żydowskich ceremonii religijnych, aż po szczyt ośmiu najbardziej uprzemysłowionych krajów świata. Efektowna budowla wykorzystywana też była na zgromadzenia organizacji politycznych popierających prezydentów, gubernatorów i innych polityków.

Pani Trish z waszyngtońskiego biura kongresmana Wellego poinstruowała mnie, abym stawił się przed głównym wejściem za kwadrans jedenasta z dokumentem tożsamości.

Pałac Phippsów, wielka georgiańska budowla z czerwonej cegły, wznosi się na niewielkim pagórku nieopodal hali tenisowej. Otoczony jest eleganckimi budynkami, zbudowanymi na terenach, które rodzina Phippsów nazywała prawdopodobnie swoimi gruntami. Chciałem wjechać na obszerny podjazd do pałacu, ale zatrzymali mnie dwaj rośli mężczyźni w szarych garniturach. Odpowiedziałem uśmiechem na ich surowe gesty nakazujące jechać dalej i skręciłem dopiero w najbliższą przecznicę, aby zatoczyć wielkie koło i wrócić pod tenisową halę.

Zaparkowałem w cieniu majestatycznych wiązów, naprzeciwko zdobionego sztukaterią domu, który wyglądał jak wiejski zajazd. Postanowiłem nie korzystać z usług parkingowych, bo nie chciałem zostawiać auta obok samochodów ludzi, którzy przyjechali na spotkanie w sprawie zbierania funduszy. Przewidywałem, że odjadę stąd wcześniej niż oni.

Pani Trish poinformowała mnie, że mogę się spotkać z kongresmanem Welle wyłącznie przed lunchem. Spytałem, czy oznacza to, iż nie zostanę zaproszony na przyjęcie. Potwierdziła moje przypuszczenia.

Miejscowe gazety zawiadamiały, że polityczni poplecznicy doktora Wellego mają zapłacić po tysiąc dolarów za udział w spotkaniu, przed lunchem w hali tenisowej. Mogłem się tylko domyślać, ile wybuli każdy z gości zaproszonych na uroczysty lunch w jadalni pałacu.

Pamiętałem niejasno, że mógłbym znacznie skrócić sobie drogę do pałacu, gdybym poszedł przez ogrody koło krytego kortu. Ruszyłem przez drewnianą bramę za jakimiś dostawcami aromatycznych specjałów i znalazłem się wśród znajomej zieleni. Nadstawiłem uszu, spodziewając się nawet usłyszeć dzięcioły. Ale w pobliżu nie było żadnego z tych ptaków. Minąwszy ogród koło hali, przeszedłem pod portykiem z cegieł i kutego żelaza i znalazłem się w symetrycznie rozplanowanych ogrodach po północnej stronie pałacu.

Mimo że rosnące tu rośliny nie osiągnęły jeszcze pełni rozkwitu, dawały przedsmak tego, jak będą wyglądać w lipcu i w sierpniu. Rzucały cień grejpfrutowe drzewka, a liczne różane grządki przypominały swą doskonałą formą, że rozpoczyna się już lato. Wiśnie i jabłonie zapowiadały obfitość owoców.

Pomyślałem, że chciałbym mieć przy sobie Lauren. Powiedziałaby mi, jak nazywają się niektóre z tych roślin.

Jeden z dwóch ubranych na szaro mężczyzn zauważył, że idą przez ogród. Uznał widocznie, iż taki spacer nie jest najlepszym pomysłem, bo potruchtał przez trawnik w moim kierunku. Spytał grzecznie, czy może mi pomóc znaleźć drogę.

– Jestem umówiony z kongresmanem Wellem odparłem.

– Jak pan się nazywa? – Stanął między mną i odległym jeszcze wejściem do pałacu. – Mogę prosić o jakiś dokument tożsamości?

Przedstawiłem się i wręczyłem mu prawo jazdy.

– Z kim mam przyjemność? – zapytałem, kiedy mi je zwrócił.

Nie odpowiedział. Zajęty był powtarzaniem moich danych do mikrofonu, ukrytego gdzieś w jego szarym garniturze.

– Oczekują pana w głównym wejściu, doktorze Gregory – rzekł chwilę później i wskazał mi kierunek.

– Przyjechałem trochę wcześniej – powiedziałem, zerkając na zegarek.

– To żaden problem. Chodzi tylko o to, żeby nie przebywał pan sam na tym terenie. Pozwoli pan, że zaprowadzę go do pałacu?

– Nie sądzę, żeby to było potrzebne.

– Miło mi to słyszeć.

Facet, który stał w wejściu do ogromnego budynku, przypominał połeć wieprzowiny: na cienkich nogach wspierał się potężny tułów zwieńczony maleńką główką. Miał prawie dwa metry wzrostu.

– Phil Barrett – przedstawił się tubalnym głosem.

– Alan Gregory – rzekłem wyciągając rękę.

– Oczywiście, oczywiście – uścisnął mi dłoń. – Witam pana, proszę wejść.

Przypuszczałem, że przebywa w pałacu Phippsów nie dłużej niż pół godziny, ale zachowuje się tak, jakby właśnie odziedziczył go po jakiejś zmarłej ciotce.

– Ładnie tu – powiedziałem, rozglądając się dokoła.

– Tak, rzeczywiście. Ray jest jednym z alumniów.

Kusiło mnie, żeby poprawić jego łacinę, ale powstrzymałem się.

– Jakiej uczelni?

– Uniwersytetu w Denver. Miał tu nawet stanowisko. Zdaje się, rektora. Ale studiował ekonomię. Tylko niewielu ludzi wie, że zanim Ray wziął się za leczenie, studiował ekonomię polityczną. Założę się, że pan też nie wiedział. Ray potrafił odwdzięczyć się swojej uczelni, więc jej zarząd udostępnia nam to miejsce co jakiś czas.

– Sympatyczny gest.

– Oczywiście, zwłaszcza w tym roku. Stary pan Phipps też był senatorem, reprezentował Kolorado. Wiedział pan o tym? Obawiam się, że pewne szczegóły historii naszego stanu umykają uwadze zbyt wielu jego mieszkańców.

Wiedziałem, że Lawrence Phipps był senatorem, ale nie przyznałem się do tego. Odniosłem wrażenie, że moja ignorancja jest dla Phila Barretta czymś ważnym i pożądanym.

Znaleźliśmy się tymczasem w głębi hallu, skąd mogłem dostrzec krzątających się w jadalni kelnerów, którzy przygotowywali przyjęcie dla przynajmniej dwóch tuzinów osób. Najwyraźniej lunch nie mógł się obyć bez srebrnej zastawy.

– To dla najważniejszych stronników Raya – wyjaśnił Phil Barrett. Pewnie i on zwrócił uwagę na srebra.

– Imponujące – powiedziałem. Zastanawiałem się, czy mąż mojej wspólniczki, Raoul Estevez, też tu będzie. Diana mówiła mi, że Raoul chętnie wspiera polityków. Nie wspominała o jego politycznych sympatiach, ale byłem pewny, że wspiera finansowo zarówno demokratów, jak republikanów, nie opowiadając się zdecydowanie po żadnej stronie. Był człowiekiem praktycznym i zarazem na tyle uczciwym, aby przyznać, że zależy mu na wpływach, a nie na ideologii.

Barrett poprowadził mnie w przeciwnym kierunku i niebawem zgubiliśmy się w ogromnym budynku. Otworzyliśmy jakieś niewłaściwe drzwi, ale zaraz potem Barrett wprowadził mnie do przestronnej biblioteki. Boazerie i regały zrobione były z sośniny, która z czasem przybrała złotawy odcień.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Półki pełne książek. Wygodne meble. Piękne lampy. Przyszło mi do głowy, że z przyjemnością oddałbym się tu lekturze.

– Ray przyjdzie za parę minut – powiedział Barrett. – Nie będzie się pan tu nudził?

Uśmiechnąłem się i odparłem, że nie.

Minutę później, kiedy wodziłem oczami po tytułach książek na półkach, do biblioteki wszedł młody mężczyzna i zapytał, czy życzę sobie coś do picia.

– Tak, bardzo proszę. Jakiś napój bezalkoholowy. Może być dietetyczna cola. Po kolejnej minucie usłyszałem za plecami:

– Pański napój, sir.

Odwróciłem się i zobaczyłem znajomą twarz doktora Raymonda Wellego. W prawej dłoni trzymał tacę. Lnianą serwetkę, złożoną z kelnerską wprawą, miał przewieszoną przez nadgarstek.

– Och, doktor Welle, kongresman Welle, witam pana – powiedziałem.

– Niech pan nie zawraca sobie głowy tytułami. Proszę mi mówić po prostu Ray. Czy ja też mogę zwracać się do pana po imieniu? Alan czy Al?

– Alan. – Podałem mu prawą rękę, a lewą sięgnąłem po szklankę na tacy. – Bardzo panu dziękuję. To pierwszy drink w moim życiu podany przez członka Kongresu Stanów Zjednoczonych.

– Miło wiedzieć, że przydajemy się do czegoś więcej niż zbieranie i wydawanie pieniędzy i dyskutowanie o wszystkim i o niczym. Gdybym podał coś do picia każdemu z moich wyborców, wszyscy poczulibyśmy się lepiej. A w każdym razie obdarzyli się nawzajem większym zaufaniem.

Do biblioteki wszedł Phil Barrett. Na białą koszulę z krawatem włożył szarobrązową marynarkę.

– Poznaliście się już, panowie – rzekł Barrett. – Nie będzie panu przeszkadzać, jeśli Phil usiądzie z nami? Jestem pewien, że nie. Proszę, siadajcie panowie – powiedział przymilnym tonem i poprowadził nas do foteli.

Nie życzyłem sobie obecności Phila Barretta, ale uznałem, że nie powinienem teraz o tym mówić.

– Pani Trish powiedziała mi – ciągnął Welle – że chcesz odbyć wycieczkę śladami pamięci. W stronę moich korzeni, by tak rzec. Do czasów, gdy pracowałem jako psycholog. Nie wiem, co po tylu latach zostało mi jeszcze w pamięci. Ale zrobię, co będę mógł.

– Dziękuję, Ray. – Zwracanie się do Wellego po imieniu wprawiało mnie w zakłopotanie, nie miałem jednak czasu, aby się zastanowić nad przyczyną tego dyskomfortu. Przyjąłem, że musi to mieć coś wspólnego z jego statusem kongresmana. Miałem świadomość, że nie powinienem rozpoczynać rozmowy onieśmielony przez tego człowieka. – Wraz z prośbą o to spotkanie przekazałem do pańskiego biura informację, że chcę porozmawiać o pewnym nieszczęśliwym przypadku z pana praktyki. Chodzi o Mariko Hamamoto.

Welle uniósł brwi i spojrzał na Barretta. Odniosłem wrażenie, że wymienili jakiś tajemny sygnał, którego nie umiałem odczytać.

– Wolałbym nie rozpoczynać rozmowy w ten sposób – rzekł – obawiam się jednak, że będę musiał nie zgodzić się już na wstępie. Jej przypadek nie był bynajmniej nieszczęśliwy. Przeprowadziłem podręcznikową terapię. Wykonałem dobrą robotę, a nawet świetną. Oczywiście zamordowanie biednej dziewczyny było wielkim nieszczęściem. Ohydna zbrodnia.

– Niedawno rozmawiałem z ojcem Mariko i…

– Naprawdę? Jeśli będzie się pan z nim widział znowu, proszę mu przekazać moje najlepsze życzenia. Wciąż jeszcze przynajmniej raz na tydzień modlę się za niego i za Eri. Jak miała na imię ta ich mała córeczka?

Domyśliłem się, że chodzi mu o młodszą siostrę Mariko.

– Ma pan na myśli Satoshi?

– Tak, Satoshi. Ta tragedia zupełnie ją załamała. Najpierw zaginięcie. Potem odkrycie podwójnego morderstwa. Było z niej naprawdę urocze stworzenie.

Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem fotokopię upoważnienia, które Hamamoto podpisał w Vancouver.

– Oto kopia upoważnienia podpisanego przez pana Taro Hamamoto na udostępnienie mnie i Locardowi informacji o przebiegu psychoterapii jego córki – wyjaśniłem.

Po kartkę sięgnął Phil Barrett, ale wyjąłem ją z jego rąk i podałem Wellemu. Obawiam się, panie Barrett, że będzie pan musiał zostawić nas teraz samych – powiedziałem. – Nie jest pan upoważniony do zapoznania się z jakimikolwiek poufnymi informacjami na temat leczenia Mariko Hamamoto. Zezwolenie pana Hamamoto obejmuje tylko mnie i stałych członków Locarda. Pańska obecność nie jest więc prawnie uzasadniona.

Znowu wymienili porozumiewawcze spojrzenie. Welle pochylił się nad dokumentem i powiedział:

– Jestem pewien, że Taro nie miałby nic przeciwko temu, aby Phil usłyszał to, co mam do powiedzenia o jego córce. Phil był wtedy szeryfem okręgu Routt, więc dokładnie zna sprawę.

Zawiesił głos, jakby czekał na moją reakcję na wiadomość o udziale Barretta w prowadzonym przed laty śledztwie. Nie zareagowałem jednak.

– Pana Taro tu nie ma – odparłem – nie może więc dać swego zezwolenia. A ja nie wątpię, że nikt w pana sytuacji nie ryzykowałby złamania tajemnicy lekarskiej. Nawet w odniesieniu do jakichś tam drobiazgów, Ray. – To „Ray” gładko wypłynęło z moich ust. Uśmiechnąłem się. Tętno zaczęło mi wracać do normy.

Welle zwilżył wargi koniuszkiem języka.

– Obawiam się, Phillip, że nasz gość ma rację. Ma za sobą zarówno etykę, jak i prawo. Z taką kombinacją ciężko się walczy, nawet w Waszyngtonie. Musisz więc opuścić nas na parę minut. Będziesz mógł wrócić, gdy przejdziemy do rozmowy o rzeczach niezwiązanych z tym tematem.

Barrett podniósł się z fotela i wyszedł.

– No cóż, niewiele mogę panu powiedzieć. O ile pamiętam, leczenie Mariko zakończyło się pełnym sukcesem. Dziewczyna miała pewne problemy z przystosowaniem się i kilka drobnych grzeszków na sumieniu. Zwykłe problemy związane z dorastaniem i przystosowaniem się do życia w Ameryce. Poradziła sobie z nimi. Pomogłem jej w tym. Całkowite wyleczenie.

Uśmiechnąłem się.

– Miło mi to słyszeć. Taro Hamamoto powiedział mi w zasadzie to samo. Mój problem z Mariko polega na tym, że sam nie wiem, czego chciałbym się o niej dowiedzieć. Może więc krótko przedstawię zadanie, jakie wyznaczył mi Locard, a potem pan sam zdecyduje, co powinienem wiedzieć o leczeniu, jakie pan zastosował? – Powtórzyłem przygotowany wywód o tym, że poznanie Mariko mogłoby naprowadzić na ślad jej mordercy.

Welle słuchał mnie cierpliwie. Dopiero gdy skończyłem, spytał:

– Więc przypuszcza się, że tych dziewcząt nie zabił ktoś obcy?

– Nie znam aktualnych hipotez ekspertów Locarda, Ray. Wiem tylko, że uznali za celowe przygotowanie portretów psychologicznych ofiar i o ich opracowanie poprosili mnie.

– Phil i jego chłopcy przeprowadzili dokładne śledztwo w tej sprawie. Oczywiście, na miarę ówczesnych możliwości. Dziś mamy szybsze komputery, lepszą technikę, większą wiedzę. Może to pomóc w robocie waszej grupie. Ale jeśli dobrze pamiętam, wykluczono wówczas możliwość, że mordercą był ktoś, kto znał dziewczęta. FBI podzieliło tę opinię.

– Jak myślę, Locard woli przyjąć, iż niewskazane jest sugerowanie się jakimikolwiek dawnymi domysłami.

Welle pokiwał głową.

– To tak, jakby zaczynali od wynalezienia koła, prawda? Trudno dyskutować z taką postawą. Odnosili w końcu sukcesy. Choćby z tą sprawą w Teksasie. Fantastyczne. Muszę przyznać, że zrobiło to na mnie wrażenie.

– Tak, sukcesów im nie brakowało. Może rozpoczniemy od przedstawienia, o co chodziło w tej terapii. Jakie konkretnie problemy pomagał jej pan rozwiązać?

– Niech sobie przypomnę… – zmarszczył brwi, jakby chciał zademonstrować, że intensywnie myśli. – Już wiem. Przyłapano ją z porcją narkotyku. Miała go akurat tyle, żeby samej zapalić, ale nie na sprzedaż. Szkoda, że nie ma tu Phila. Na pewno pamięta, jak to było z tym ćpaniem. Matka zbytnio ją osłaniała. Ojciec zachowywał się rozsądniej, ale był właściwie nieobecny, rozumie pan, zajęty pracą. Miał wysoką pozycję w ośrodku. Mariko próbowała odnaleźć się jakoś w nowej dla niej kulturze, wśród nowych koleżanek i kolegów, nowych pokus. Problemy wieku dojrzewania.

– Wspomniał pan o koleżankach i kolegach. Czy uważa pan, że łatwo ulegała ich wpływowi?

– Łatwo? Nie, tego bym nie powiedział. Miała bliską przyjaciółkę… tak, Tami, Tami Franklin, dziewczynę o bardzo silnej osobowości. Muszę przyznać, że Tami nie zawsze pociągała dzieciaki w kierunku pożądanym przez ich rodziców. Ale była urodzonym przywódcą. Z pewnością miała wpływ na Mariko.

– Tami została zamordowana razem z nią.

– Oczywiście, oczywiście. Wiem o tym. Ale Tami wywierała wpływ na wiele dziewcząt z miasta, nie tylko na Mariko. Taką już miała naturę. Z powodu tej dziewczyny wielu rodziców ze Steamboat Springs spędziło wiele bezsennych nocy.

– A co z chłopcami?

– Tami zawsze miała jakiegoś chłopaka. A Mariko? – Welle pokręcił głową i mlasnął językiem. Wie pan, trudno mi sobie przypomnieć. Myślę, że mogła mieć, ale nie pamiętam, aby podawała mi jakieś szczegóły.

Zaciekawiło mnie, dlaczego Welle tak dużo wiedział o Tami Franklin. Czyżby Mariko opowiadała mu o niej w trakcie leczenia? A co z innymi koleżankami? – spytałem.

– Jestem pewien, że Mariko mówiła mi o kilku. Ale nie pamiętam ich imion. Upłynęło tyle lat. Myślę, że w tej sprawie mogliby panu pomóc Franklinowie. Dziewczynki spotykały się całą gromadą.

– A kłopoty w szkole?

Tego także nie pamiętam. Raz tylko przyłapano ją na ćpaniu i… zaraz, całkiem mi to wyleciało z pamięci. Kiedy przyłapała ją policja, moczyła się na golasa z paroma chłopakami w gorącym źródle w Parku Truskawkowym. Były też, oczywiście, kłamstwa.

– Kłamstwa?

– Mariko nie mówiła rodzicom prawdy o tym, dokąd chodzi i z kim. Bardzo się tym przejęli. Być może tak reagują ludzie z tamtego kręgu kulturowego. Ja jednak uznałem, że to nic niezwykłego u nastolatki. A już na pewno nie żadna patologia. Próbowałem skłonić Taro i Eri, żeby spojrzeli na sprawę w szerszym kontekście.

– Robił pan jakieś badania?

– Ma pan na myśli badania psychologiczne? Nie, żadnych. To nie była moja specjalność. W razie potrzeby dawałem skierowanie.

– Czy skierował pan Mariko na takie badania?

– Nie – odparł bez wahania. – Nie było takiej potrzeby. Już to powiedziałem. W jej przypadku chodziło wyłącznie o skorygowanie pewnych odchyleń w procesie dojrzewania.

Jak ona była, Ray? – zapytałem przyciszonym głosem. – Chodzi mi o typ osobowości.

Na twarzy Wellego pojawił się mimowolny, jak mi się zdawało, uśmiech.

– Pełna energii. Mówiła z wyraźnym akcentem, mieszając japoński z angielskim. Wypowiadała poszczególne wyrazy tak, jakby ćwiczyła ich wymowę. Była odrobinę nieśmiała, ale miała w sobie taki… taki blask, którym po prostu promieniała. Jak ranne słoneczko. Za mało wierzyła w siebie. Ale była dowcipna i… wrażliwa. I piękna. Och, piękna, bardzo piękna. – Jego oczy zwilgotniały. – Oglądał pan jej zdjęcia, prawda? Była naprawdę uroczą osóbką. Jej straszna śmierć… – zacisnął pięści -… także śmierć mojej żony, popełnione na niej morderstwo… to przeklęte, krwawe oznaki tego, co w tym kraju jest chore. Zdecydowałem się na radiowe audycje, żeby spróbować uzdrowić tę sytuację. Zostałem członkiem Kongresu, aby podjąć próbę wymuszenia zmian. Z tego samego powodu chcę zostać senatorem. I bawię się w te idiotyczne lunche promujące zbieranie funduszy.

Jego słowa poruszyły mnie, ale miałem świadomość, że jestem poddawany manipulacji. Zdawałem sobie sprawę, iż Raymondowi Welle zależało na tym, żeby mnie poruszyć. Czułem się jak pies na smyczy, którego wyprowadzono na spacer. Zastanawiało mnie też, dlaczego Ray tak ochoczo zmieniał fakty ze swojej przeszłości. O miejsce w Kongresie ubiegał się przecież po raz pierwszy, bez powodzenia zresztą, na długo przed śmiercią żony. Czemu więc starał się wykazać, że jej zamordowanie stanowiło dla niego motywację do podjęcia działalności politycznej?

Raymond powiedział jeszcze kilka zdań o Mariko, a w końcu stwierdził:

– Myślę, że czas poprosić tu z powrotem Phila. Zobaczymy, co będzie miał do dodania. – Zanim zdążyłem zaprotestować, wstał i ruszył do drzwi.

Pierwsze słowa Barretta brzmiały:

– Jesteśmy spóźnieni, Ray. W hali czekają już ludzie. – Odwrócił się do mnie i dodał: – Przykro mi, doktorze, ale musimy kończyć.

Zerknąłem na zegarek. Czas, który mi obiecano na rozmowę, nie został jeszcze wyczerpany. Nie mogłem się jednak sprzeciwiać. Spodziewałem się, że jeszcze spotkam się z Wellem, podejrzewałem też, że prośba, którą chciałem mu przedstawić na koniec, sprawi mu pewne kłopoty, wolałem więc go nie zrażać.

Potrzebna mi była kopia historii choroby Mariko. Materiały te powinien zdobyć Phil Barrett w pierwszej fazie śledztwa, zaraz po odnalezieniu zwłok dziewcząt. Ale w policyjnej teczce nie było żadnych dokumentów pochodzących od Raymonda Wellego.

– Domyślam się, że jest pan dzisiaj bardzo zajęty. Bardzo sobie cenię, że poświęcił mi pan swój czas, panie reprezentancie. I pańską szczerość. Jeszcze tylko jedno. Będzie mi potrzebna kopia dokumentów z leczenia Mariko. Diagnozowanie, program kuracji, notatki z rozmów z rodzicami. Locard nalega, aby były to pisemne dokumenty. Powinny znaleźć się w protokole - powiedziałem, choć prawdę mówiąc, ten ostatni warunek wymyśliłem sam.

– Z całą pewnością już ich nie mam – odparł Raymond Welle po chwili wahania, która trwała nie dłużej niż pół sekundy. – Obawiam się, że wszystkie papiery z okresu mojej praktyki lekarskiej poszły na przemiał.

– Mam nadzieję, że nie. Przepisy stanowe wymagają, aby przechowywać takie dokumenty przez piętnaście lat po zakończeniu leczenia. – Nie byłem pewien, jaki okres wymieniono w odpowiednich przepisach, ale podejrzewałem, że Ray jest jeszcze większym ignorantem ode mnie pod względem znajomości regulaminów Stanowego Inspektoratu do spraw Lekarzy Psychologów.

Welle westchnął.

– Czyżby? Nie wiedziałem o tym. – Jego twarz przybrała bardziej pojednawczy wyraz. – Nasi prawodawcy wypuszczają czasami tak bzdurne przepisy… – stwierdził z komicznym grymasem. Każę zajrzeć do tych szpargałów. Phil, mógłbyś poprosić kogoś, żeby odprowadził doktora Gregory do drzwi? Obiecałem, że wykonam dodatkowo parę tych kretyńskich telefonów – powiedział z uśmiechem i pomachał na pożegnanie ręką.

Barrett odprowadził mnie do holu wejściowego. Stał tam teraz stół z gustownie ułożoną piramidą egzemplarzy wydanej przed dwoma laty książki doktora Raymonda Wellego Jak uleczyć Amerykę: recepta uzdrowiciela amerykańskiego społeczeństwa na lepszą przyszłość.

Interesuje pana? Niech pan weźmie sobie jedną. Wszystkie są podpisane przez Raya – powiedział Barrett z fałszywą, jak mi się wydawało, przymilnością.

Skorzystałem z jego propozycji i sięgnąłem po egzemplarz książki. Barrett poszedł ze mną aż do drzwi.

– Tracicie tylko czas w tym Locardzie – powiedział. – Nie wyjaśnicie tej zbrodni. Dziewczynom i tak nikt nie przywróci życia. A morderca dalej będzie wolny. Podjął pan daremny trud, mój przyjacielu.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, odwrócił się i zniknął za drzwiami, które zamknęły się za mną.

14.

Jeden z mężczyzn w szarych garniturach blokował drogę, prowadzącą przez ogród do mojego samochodu. Okrążając długi podjazd, machnąłem mu ręką. Nie odpowiedział.

Od czasu mego przyjazdu godzinę wcześniej uliczki spokojnej willowej dzielnicy wokół pałacu przekształciły się w parking eleganckich limuzyn. Z głośników ustawionych koło hali tenisowej płynęła głośna muzyka. Zdawało mi się, że słyszę jakąś balladę w wykonaniu Barbry Streisand. Przyszło mi do głowy, że Barbra nie byłaby tym zachwycona. Przystanąłem na chwilę, gdy w głośnikach zabrzmiał przebój Gartha Brooksa, ale urwał się nagle, ustępując miejsca przenikliwemu wrzaskowi: „Daję wam kolejnego amerykańskiego senatora z wielkiego stanu Kolorado…” Oklaski zagłuszyły ostatnie słowa, które, jak sądziłem, brzmiały: „…członka Izby Reprezentantów, Raymonda Welle”. Wróciła muzyka. Przebój Gartha został zastąpiony przez jakiś patriotyczny marsz. Tytułu nie pamiętałem, pewnie Johna Philipa Sousy.

Zastanowiły mnie słowa: „Daję wam kolejnego amerykańskiego senatora…” Pomyślałem, że biorąc pod uwagę ceny kart wstępu na spotkanie z Raymondem Welle, przeprowadzano tam zapewne mnóstwo transakcji, polegających na kupowaniu i sprzedawaniu, w najgorszym razie wynajmowaniu.

Ale czy ktokolwiek coś tam „dawał”? Jeśli tak, to na pewno nie Raymond Welle.

Nie miałem okazji poznać zbyt wielu polityków działających w skali ogólnokrajowej. Oglądanie ich w telewizji, zwłaszcza w trakcie realizowania jednej z czterech głównych form ich publicznej działalności – zbierania funduszy na kampanię wyborczą, uchwalania nowych praw, oskarżania oponentów o bezeceństwa albo bronienia się przed oskarżeniami tychże oponentów o bezeceństwa – nie skłaniało mnie do sympatyzowania z nimi.

Mimo wszystko rozmowa z Raymondem Welle nie obudziła we mnie pragnienia, aby udać się biegiem pod dezynfekujący prysznic.

Nie zdziwiło mnie, że Welle jest człowiekiem gładkim i wypolerowanym jak rzeczny kamień. Byłem natomiast zaskoczony tym, że okazał się przystępny, sympatyczny i ujmujący. Był wystarczająco sprytny, aby utrzymać się w zdradliwych wodach Kongresu, ale nie obłudny. Ujął mnie też tym, że potrafił tak inteligentnie mówić o naszej wspólnej profesji. Pełne banałów radiowe audycje, które dzięki powierzchownej pseudopsychologii i pozbawionym szerszych horyzontów dyskusjom przyniosły mu popularność na skalę krajową okazały się do pewnego stopnia mylące. Nie byłem przygotowany na to, że stojący za nimi człowiek to całkiem dobry lekarz psycholog.

Uznałem, że powinienem być ostrożniejszy. Welle objawił mi się jako prawdziwy kameleon. Mógł się okazać groźniejszym przeciwnikiem, niż przypuszczałem. Bo mimo zaoferowanej mi milcząco współpracy podejrzewałem, iż Welle i jego prawa ręka Phil Barrett są moimi przeciwnikami.

Mijałem właśnie eleganckiego mercedesa z amerykańskimi flagami na obu błotnikach, gdy usłyszałem nagle, że ktoś wykrzykuje moje nazwisko.

Odwróciłem się i zobaczyłem szczupłą kobietą pod czterdziestkę. Zbliżała się do mnie od wejścia do hali tenisowej. Przystanąłem. Kobieta podniosła rękę do oczu i odsunęła przeciwsłoneczne okulary na czubek głowy.

Pomyślałem, że to nie miejscowa. Była ubrana w czekoladowy kostium z gabardyny, o wiele za ciepły na czerwcowy dzień, i miała bladą cerę, o niemal perłowym odcieniu. Torba na jej ramieniu była tak ogromna, że pod jej ciężarem lewe ramię kobiety opuściło się o jakieś dziesięć centymetrów niżej od prawego.

Pomyślałem, że przyjechała z Seattle albo z Portland.

Wiatr powiał ku zachodowi i w nozdrza uderzyła mnie mieszanka zapachu dobrych perfum i stęchłego tytoniu. Kombinacja ta przypominała woń silnego dezodorantu.

Kobieta była wysoka. Kiedy podeszła bliżej, moją uwagę przykuły jej oczy. Były ogromne, w odcieniu głębokiej zieleni przybrzeżnych wód na Karaibach.

– Doktor Gregory? Nie pomyliłam się, prawda? – spytała, znalazłszy się jakieś trzy metry ode mnie.

Cholera. Znałem jej głos. Nie pochodziła z okolic północnych wybrzeży Pacyfiku. Przyjechała tu z Waszyngtonu.

– Dorothy Levin. Rozmawialiśmy niedawno, pamięta pan? Jestem reporterką „Washington Post”.

– Och tak, oczywiście.

– To świetnie. Możemy przejść do rzeczy. Wiem już, że jest pan lekarzem, a pan wie, że jestem dziennikarką. Mówiłam też panu o artykule, nad którym pracuję – powiedziała, rozpinając kołnierzyk bluzki. – Czy tu zawsze jest taki upał? Przygotowałam się na górski klimat.

– Częsta pomyłka. Lato wzdłuż czołowego masywu bywa zwykle dość upalne.

– I bez deszczu? Niech to gęś kopnie, całkiem zaschło mi w nosie, a oczy pieką mnie tak, jakby mi ktoś nasypał piasku pod powieki.

Miałem już zamiar wygłosić dłuższą pogadankę na temat zalet pustynno-górskiego klimatu, ale dałem sobie spokój.

– Moglibyśmy gdzieś usiąść i porozmawiać? Wolałabym lokal z klimatyzacją. Mam ze trzy kwadranse do zakończenia zebrania tych gości od zbierania funduszy. Nie wpuszczają dziennikarzy. Wyrzucili mnie i muszę sterczeć na dworze w tym upale.

– Obawiam się, że w dalszym ciągu nie mam pani nic do powiedzenia.

Dorothy Levin uśmiechnęła się w sposób, który wyraźnie mówił: „Proszę nie robić ze mnie balona”. Jej uśmiech był nawet przyjemny, ale moja uwaga wciąż skupiona była na jej wspaniałych oczach i na zapachu tytoniowego dymu.

– Rozmawiał pan z nim przed chwilą, prawda? – zagadnęła.

– Z nim? – zapytałem, czując się jak złodziej, którego przyłapano na gorącym uczynku.

Skwitowała śmiechem moją niezdarną próbę udawania głupiego, ale zaraz potem spoważniała.

– Wie pan przecież, o kim mówię. O przyszłym senatorze z Kolorado Raymondzie Welle. Sześćdziesiąt dwa lata. Przystojniak. Wydatny brzuszek. Lekka nadwaga. Dopiero co spotkał się pan z nim, chyba się nie mylę?

– Nie będę… nie mam pani nic do powiedzenia. Przeciągnęła językiem po wargach.

– Wiem o waszym spotkaniu, doktorze. Próbuję tylko uprzejmie zachęcić pana do małej pogawędki. W jutrzejszym wydaniu mojej gazety znajdzie się wzmianka o pańskim spotkaniu z Raymondem Welle. Nie napiszę, o czym rozmawialiście, ponieważ jeszcze tego nie wiem. Ale wiadomość, że miał pan małe tete-a-tete z Rayem Welle tuż przed uroczystym lunchem dla jego popleczników wspierających go finansowo niedługo obiegnie cały kraj. Podtapia to inne gazety i, zapewniam pana na święte prochy mojej mamusi, będzie pan miał kupę telefonów od dziennikarzy, którzy nawet w przybliżeniu nie są tak sympatyczni jak ja.

– Po jakie licho zamierza pani to zrobić? Moje spotkanie z Wellem nie jest żadnym wydarzeniem!

Dorothy Levin przerzuciła ciężką torbę z lewego ramienia na prawe.

– Oczywiście, nie jest wydarzeniem, ale tylko na razie. Umieszczę tę wiadomość w moim artykule, żeby wykurzyć pana jak lisa z nory. A potem powie mi pan wszystko.

Nie wierzyłem własnym uszom.

– Chce mnie pani nastraszyć?

– Żartuje pan? – uśmiechnęła się drwiąco. – Ja pana zachęcam – powiedziała, machając wymownie ręką. – To… tylko zachęta. Ja proszę, pan mówi: nie. Mówię: bardzo proszę, a pan upiera się dalej. Powiadam więc: bardzo, bardzo pięknie proszę. To nic innego, jak wstępna zachęta z mojej strony. Możemy gdzieś usiąść? Laptop, który mam w torbie, waży tonę. Próbuję ich namówić, żeby mi zafundowali któryś z tych miniaturowych. Widział je pan? Ważą najwyżej parę funtów. Bardzo potrzebuję czegoś takiego. Kolorowy ekran, program do obróbki tekstów i modem. Niepotrzebna mi reszta. Po jakie licho dźwigam cały ten chłam?

Nie miałem pojęcia o dziennikarskich zwyczajach, nie umiałem więc osądzić, czy powiedziała prawdę. Czy rzeczywiście zamierzała wydrukować moje nazwisko w najbliższym wydaniu „Washington Post”? Gdyby to zrobiła, ludzie z Locarda nie byliby zachwyceni.

– Tak, możemy gdzieś pójść – powiedziałem, żeby zyskać czas na zastanowienie się. – Mój samochód stoi, za rogiem. Niedaleko jest restauracja.

– Muszę wrócić przed końcem spotkania – powiedziała, wskazując ręką halę tenisową.

– Nie mam zamiaru pani porywać, pani Levin.

– Będę mogła zapalić w samochodzie?

– W żadnym razie.

– Cholera. Koledzy ostrzegali mnie, żebym nie jechała do tego stanu. Może mi pan mówić po imieniu.

Zawsze miałem słabość do dowcipnych kobiet z charakterem. Zdążyłem polubić Dorothy Levin, nim dojechaliśmy do restauracji.

– Ciekawe, czy tu też nie będę mogła zapalić? – zapytała, zdejmując żakiet i sadowiąc się na krześle.

– Myślę, że nie.

Podszedł kelner. Dorothy poprosiła o kawę i dwa czekoladowe batoniki. Ja też zamówiłem kawę.

– Nigdy nie mam dość kalorii, kiedy jestem w drodze – powiedziała. – Pan też ma takie problemy?

– Czy moja odpowiedź znajdzie się w pani artykule? Roześmiała się.

– Pozwoli pani, że o coś zapytam. Chodzi o terminologię dziennikarską. Jak określacie sytuację, w której ja coś będę mówił, ale pani wcześniej obieca mi, że tego nie wykorzysta?

Dorothy pochyliła głowę i zamrugała powiekami.

– Zdaje się, że nazywają to głaskaniem kota pod włos. Tym razem ja się roześmiałem.

– Ale co pan ma na myśli? Żeby nie przypisywać słów konkretnej osobie? Cytować bez podania źródła? Nazywają to robieniem tła.

– Nie. Chodzi mi o to, żeby w ogóle ich nie wykorzystywać. Pani będzie je znać, ale ich pani nie wydrukuje.

– Och, chodzi chyba o dalekie tło. To zbyt wyrafinowane jak na mnie. Przykro mi, ale nie bawię się w takie rzeczy.

Kelner przyniósł kawę. Dorothy natychmiast dobrała się do swoich batoników. Jadła je, odłamując małe kawałeczki i kładąc je na czubek języka, tak jakby przystępowała do komunii.

– W takim razie – oświadczyłem – skończy się po prostu na wspólnej kawie. – Oparłem się wygodnie na krześle i podniosłem filiżankę do ust. – Proszę pisać artykuł i nie cackać się z tym wykurzaniem. Przeżyję to jakoś. – Starałem się włożyć w te słowa tyle pewności siebie, na ile było mnie stać.

Westchnęła i pogładziła się dłonią po szyi.

– Nie ma powodu, Dorothy, żeby czuła się pani zawiedziona. Ja nie skłamałem. Naprawdę nie mam żadnych informacji, które mogłaby pani wykorzystać.

– Dobre – stwierdziła, wskazując batoniki. – Chce pan kawałek? – Odłamała rożek i wyciągnęła w moim kierunku. – Na zawarcie pokoju. Za to ja skłamałam, kiedy mówiłam, że nie bawię się w historie z robieniem tła. Posłucham, co pan mi powie. Gdybyśmy wkraczali na niepewny grunt, ostrzegę pana. Zgadza się pan?

– Nie wydrukuje pani niczego?

– Chyba że otrzymam potwierdzenie tej samej informacji z niezależnego źródła. Jak pan widzi, gra jest uczciwa. Ale nie będę cytować pana z podaniem personaliów.

– Czy można pani zaufać? Raz już pani skłamała.

– Nie przesadzajmy. Pan skłamał więcej niż raz. A kogo chciałby pan zapytać, czy jestem godna zaufania? Mojego kota? Byłego męża? Redaktora naczelnego? Może psychoanalityka? Obawiam się, że otrzymałby pan różne odpowiedzi.

– Leczy się pani? zapytałem.

– Niech mnie pan nie przyprawia o gęsią skórkę. Więc dlaczego się pan z nim spotkał?

– Pyta pani na zasadzie dalekiego tła? Kiwnęła potakująco głową.

– W porządku, odpowiem. Jestem lekarzem psychologiem.

– Wiem.

– Welle też nim jest.

– Rozumiem. A więc?

– Spotkałem się z nim, ponieważ musiałem porozmawiać o pewnej terapii, którą przeprowadził przed laty.

– Leczy pan któregoś z jego dawnych pacjentów i chciał pan porównać diagnozę?

– Niezupełnie.

– Och, znowu wkraczamy w jakieś mroczne tajemnice. Czuję przykry piwniczny zapaszek. Nie dostanie pan już ani kawałeczka – powiedziała odsuwając poza zasięg moich rąk talerzyk z batonami.

– Nie chodzi o mojego pacjenta. Sprawa dotyczy postępowania quasi sądowego. Poproszono mnie o przejrzenie pewnej starej historii choroby.

– Aha! Błąd w sztuce lekarskiej? Ktoś oskarżył Wellego? Pyszne! Może nie tak, jak pogwałcenie zasad kampanii wyborczej, ale zawsze.

– Nie, nic z tych rzeczy. Nie wiem, czy mogę zdradzić pani coś jeszcze bez naruszenia tajemnicy, niech więc wystarczy, jeśli powiem, że proszono mnie o przedyskutowanie jednego z przypadków z jego dawnej praktyki lekarskiej, a on był na tyle miły, że zgodził się na to.

– Ale kto pana poprosił? Adwokat?

Zamyśliłem się. Faktycznie zwróciła się z tym do mnie A. J. Simes.

– Nie, inny psycholog.

– A dlaczego ten inny psycholog nie zrobił tego osobiście?

– Ponieważ nie mieszka w tych stronach. Byłoby mu… niewygodnie. Dorothy przez chwilę analizowała moją odpowiedź.

– I dziś rano spotkał się pan z nim w tej sprawie?

– Tak.

– Spotkał się z panem, żeby omówić dawne leczenie? Przykro mi, ale nie widzę w tym ani odrobiny sensu. Nie mogliście zrobić tego przez telefon?

– Może i mogliśmy, ale to nie zawsze jest najwygodniejsze.

– Welle nie trwoni czasu na rozmowy z przypadkowymi osobami. A wolne chwile spędza tak jak teraz w tej hali tenisowej. Zbiera pieniądze.

Wzruszyłem ramionami.

– Poprosiłem go o rozmową. I otrzymałem to, o co prosiłem.

– Do licha – potrząsnęła głową Dorothy. – To nie jest takie proste. – Spojrzała na zegarek. – Czas wracać pod halę. Muszę pogadać jeszcze z paroma innymi osobami.

– Co oni tam robią przez cały ten czas?

– Nie był pan na czymś takim? To spotkanie bogatych białych facetów powyżej pięćdziesiątego piątego roku życia. Niektórzy przywożą swoje żony albo sympatie, ale ponad osiemdziesiąt procent sponsorów to bogaci ludzie, którzy załatwiają tu interesy. Wygląda to mniej więcej tak: Welle wygłasza mowę o ekonomicznej wolności, moralnym upadku i potrzebie uzdrowienia Ameryki, a potem ci, którzy wpłacili odpowiednią kasę, ustawiają się do zdjęcia z kandydatem i amerykańską flagą. Z głośników wali patriotyczna muzyka, jest jeszcze trochę poklepywania się po plecach i rozpoczynają się spotkania przy dobrym żarciu.

– I tyle?

– Tak, pszepana. Tak wygląda nasz system wyborczy. Najbardziej przeraża nie jego korupcjogenność, ale prostactwo. Moim zdaniem, nic nie usprawiedliwia tego stanu rzeczy. Absolutnie nic.

Gdy tylko Dorothy znalazła się w samochodzie, odezwał się jej telefon komórkowy. Nie było rady, z konieczności podsłuchałem rozmowę.

– O Jezu, co cię obchodzi, gdzie jestem? Nie muszę się przed tobą tłumaczyć, nie zapominaj o tym. Nie, nie możesz tam wejść, żeby poszukać tych papierów. Twoje klucze nie pasują do nowych zamków. Będziesz musiał zaczekać, aż wrócę… Nie, niedługo. Sprawy zawodowe. Za-wo-do-we… Co ty mi wmawiasz? Oczywiście, robię, co mi się podoba… Nie wyrządzam ci żadnej krzywdy, Douglas… Przykro mi, ale to będzie musiało zaczekać… Nic mnie nie obchodzi… tak, aż wrócę…Powinieneś był o tym pamiętać, jak zabierałeś resztę swoich rzeczy… Sam sobie narobiłeś kłopotu… Zostawię ci wiadomość, jak będę w domu. No to na razie – rzuciła na pożegnanie i schowała telefon.

– Przepraszam za podsłuchiwanie – powiedziałem.

– Nie pana wina. To mój były, o którym wspomniałam wcześniej. Jak widać, nasze rozstanie jest z mojej strony tylko pobożnym życzeniem. Nie rozwiedliśmy się, ale żyjemy w separacji. Nie czuje się ze mną szczęśliwy. Najwyraźniej nie dla każdego jestem taka miła jak dla pana.

– Trudno mi w to uwierzyć – bąknąłem nieśmiało.

– Rozstaliśmy się trzy miesiące temu i najlepiej się czuję, kiedy wyjeżdżam z miasta. Na początku wydawało mi się, że mnie śledzi. Wystarczyło, żebym wstąpiła do jakiegoś baru, a on już się tam zjawiał.

– Zaborczy facet?

– Cholernie. I zazdrosny. Marnował z mojego powodu mnóstwo energii. Tak, jakbym latała za innymi.

– Skłonny do wpadania we wściekłość?

– Douglas? Oboje jesteśmy w gorącej wodzie kąpani. Dochodziło do pyskówek. Czasami latały w powietrzu jakieś przedmioty. Wie pan, jak to jest – uśmiechnęła się, nie patrząc w moją stronę. – Nigdy jednak mnie nie uderzył. A pan… zaczyna pan mówić jak jakiś pieprzony psychoanalityk.

– Przepraszam, to mimowolny odruch. Taka zawodowa skaza. Drażnią mnie byli mężowie z zaborczym instynktem.

– Czy włączył pan klimatyzację?

– Tak.

Zapięła kołnierzyk i uniosła głowę.

– Muszę przyznać – powiedziała – że czasami ja też odczuwam niepokój z jego powodu.

– Pomyślała pani o zmianie numeru komórki, żeby nie mógł wytropić pani tak łatwo?

– Muszę zmienić mnóstwo rzeczy – odparła. – I właśnie zdecydowałam, od czego zacząć. – Odpięła pas, uniosła się trochę, sięgnęła pod spódnicę i zaczęła ściągać rajstopy. W chwilę potem na obudowie schowka na rękawiczki zajaśniały gołe palce jej nóg. – O Boże, jak mi dobrze. Nie chciałby pan, żeby wszystko na tym świecie było takie proste?

15.

Zgubiłem się w drodze powrotnej do pałacu Pippsów. Dorothy niecierpliwiła się coraz bardziej.

– Nie mogę się spóźnić, doktorze – mruknęła.

– Robię, co mogę. Niestety, nie znam tej dzielnicy.

Przy trzeciej próbie znalezienia drogi do pałacu mignęła mi wreszcie tylna część krytego gontem dachu hali tenisowej.

Voila - powiedziałem.

Merde. Finalement - odparła, kończąc upychanie rajstop w ogromnej torbie, wypchanej Bóg wie czym.

Zatrzymałem się na poboczu uliczki prowadzącej na parking przed halą. Dorothy wysiadła, pochyliła się ku mnie i zapytała:

– Był pan ze mną szczery?

Powinienem był odpowiedzieć po prostu „tak”, ale jako człowiek okazujący czasami skłonność do przesadnej otwartości, stwierdziłem:

– Uczciwie odpowiedziałem na wszystkie pani pytania. Najwyraźniej uznała, że coś kręcę.

– Co pan chce przez to powiedzieć? Czym to się różni od zwykłej szczerości? Drzwi do hali otworzyły się, spróbowałem więc odwrócić jej uwagę.

– Zdaje się, że za chwilę będzie pani mogła zapolować na swoją zwierzynę – powiedziałem. – Zbliża się stado bogatych facetów po pięćdziesiątce.

Dorothy nawet nie spojrzała w tamtą stronę. Sięgnęła po papierosa.

– Welle nie pokaże się w tych drzwiach – odrzekła. – A już na pewno nie pierwszy. W środku jest jeszcze tyle forsy do pogłaskania. Niech pan nie zmienia tematu. Czego to nie powiedział mi pan o Wellem?

– Czy to nie on, o, tam? – zapytałem, spoglądając nad jej ramieniem.

Wskazany przeze mnie mężczyzna był wzrostu Wellego i podobnie ubrany, ale stał plecami do nas, rozmawiając z kimś stojącym w drzwiach. Rozejrzałem się za Philem Barrettem, który, jak zauważyłem, nie oddalał się nigdy od Raymonda Welle. Nigdzie nie było jednak śladu niczego, co przypominałoby połeć wieprzowiny.

– Gdzie? – zainteresowała się Dorothy. – Ten gość w ciemnoszarym garniturze? To któryś z tych lalusiów. Wszyscy noszą takie ubranka. Sama nie wiem… ale nie, to nie może być on. Nasz kandydat nigdy nie opuszcza takich zebrań pierwszy. Musi dokończyć cholerny lunch.

– Podobny do niego. Zatrzasnęła drzwiczki.

– Muszę już iść. Porozmawiamy kiedy indziej. Może pan być tego pewien.

Nie zdążyła zrobić więcej niż pięć kroków po podjeździe, kiedy zobaczyłem pierwsze obłoczki dymu unoszące się wokół jej głowy.

Pomyślałem, że to dym z jej papierosa. Ale głośny huk wystrzału, który rozległ się niemal równocześnie z pojawieniem się dymu, kazał mi zmienić zdanie. Byłem pewien, że strzelający znajdował się gdzieś za mną.

– Na ziemię! – wrzasnąłem.

Obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, zupełnie zdezorientowana. Jej włosy zafalowały na wietrze.

– Ktoś strzela! Na ziemię! – krzyknąłem znowu.

Wytrzeszczyła na mnie oczy jak na jakiegoś obłąkańca. Błyszczały jeszcze bardziej niż przedtem.

Z drzwi budynku zdążyło do tego czasu wyjść nie więcej niż pięciu czy sześciu mężczyzn. Na dźwięk strzałów zbili się w gromadkę, próbując dostać się z powrotem do środka. Dwaj przewrócili się przy tych usiłowaniach. Nie byłem pewien, czy mężczyzna, którego wziąłem za Wellego, nadal był na dworze.

Dorothy przykucnęła w końcu, z papierosem przyklejonym do ust.

Rozległ się następny strzał. Pocisk uderzył tuż nad drzwiami hali tenisowej. Zobaczyłem rozpryskujące się odłamki ceglanego gruzu. Ludzie zaczęli wrzeszczeć i zakrywać głowy. Stojący koło drzwi mężczyzna w zielonym garniturze wrzasnął, wskazując prosto na mnie:

– Tam!

Usłyszałem dochodzący z tyłu cichy warkot samochodowego silnika. Wcisnąłem się głębiej w siedzenie i obejrzałem się. Spod krawężnika odjeżdżała właśnie biała furgonetka marki Ford. Nie było na niej żadnych napisów ani reklam. Ruszyła w kierunku, z którego ja przyjechałem. Kierowca w czapce jakiegoś klubu baseballowego oparł łokieć lewej ręki na drzwiach z opuszczoną szybą, a drugą dłoń uniósł niedbałym gestem do twarzy. Zanim przyszło mi do głowy, żeby spojrzeć na tablicę rejestracyjną, samochód skręcił i zniknął za rogiem.

Czekałem na kolejne strzały. Cisza.

Odwróciłem się w stronę hali. Trzej rośli mężczyźni w szarych ubraniach i z pistoletami w dłoniach pędzili w kierunku mojego samochodu.

Zdziwiłem się. Czyżby facet, którego widziałem przed chwilą, był tym, który strzelał?

Moje plany na resztę dnia upadły z chwilą przybycia na miejsce licznej grupy stróżów prawa. Jasno dali mi do zrozumienia, że szybkie zwolnienie mnie do domu zależy od mojej współpracy z prowadzącymi postępowanie. Nigdy nie widziałem tylu gliniarzy naraz, i to z różnych służb. Zjawili się detektywi z policji w Denver, agenci FBI i stanowego biura śledczego, a także kilku funkcjonariuszy tajnych służb, którzy najwyraźniej zatrzymali się tu, żeby udzielić pomocy kolegom.

Nad głowami zaczął krążyć telewizyjny helikopter, a wozy transmisyjne lokalnych stacji nadawczych obstawiły kołem okolicę.

Pytałem każdego, kto się do mnie zbliżył, czy pociski kogoś trafiły. Nie otrzymałem jednak wyraźnej odpowiedzi. Nadjechały dwie karetki.

Przyglądałem się, jak dwaj mężczyźni i kobieta w czapkach baseballowych z napisem FBI sprawdzają kanał ściekowy w pobliżu mojego auta.

Potem poproszono mnie o zgodę na przeszukanie samochodu oraz na test na obecność na moich dłoniach metalicznych śladów. Miał on potwierdzić bądź wykluczyć, czy niedawno strzelałem z broni palnej. Podpisałem odpowiednie formularze i zostałem spryskany jakimś środkiem w sprayu i obmacany tamponami wykrywającymi obecność drobin pozostających po strzale. Moim samochodem zajął się cały pluton policyjnych specjalistów.

Mniej więcej po godzinie zostałem zaprowadzony do pałacu, gdzie zamierzano przeprowadzić dokładniejsze przesłuchanie. Najlepiej nadawałaby się do tego pałacowa jadalnia, ale była zajęta po niedawnym lunchu. Wprowadzono mnie do słonecznego pokoju, którego okna wychodziły na tylny dziedziniec. Winnych okolicznościach stanowiłby pogodną dekorację.

Powtarzałem uparcie, że jestem tylko przypadkowym świadkiem. Ale z pytań, którymi zarzucano mnie przez prawie trzy kwadranse, wynikało, iż gliny podejrzewają, że to ja mogłem strzelać, a potem przekazać broń kierowcy białego forda. Już chciałem zażądać wezwania mojego prawnego przedstawiciela. Miałem na myśli Lauren, która była zastępcą prokuratora okręgowego. Wiedziałaby, co robić i jakie kroki podjąć w pierwszej kolejności.

Właśnie w tym momencie powiedzieli mi, że jestem wolny.

Dorothy Levin czekała na mnie na podjeździe przed pałacem. Zapytałem, czy nic się jej nie stało. Zapewniła, że nic, ale nie odwzajemniła się pytaniem o moje samopoczucie. Zaczęła mnie wypytywać o przebieg przesłuchania. Zanim powiedziałem jej cokolwiek, zażądałem, żeby potraktowała moje wyjaśnienia jako „dalsze tło”.

Spojrzała na mnie, jakbym dopuścił się wobec niej jakiejś zniewagi.

– Co takiego? Dalsze tło? Był pan świadkiem zdarzenia. Jezu, to przechodzi wszelkie pojęcie. Jeden czy dwa cytaty panu nie zaszkodzą.

– Nie chcę, żeby moje nazwisko ukazało się w gazecie.

– Biedaczek, nie chce, żeby go w to mieszać – jęknęła.

– Pozory wskazują, że jestem w to zamieszany. Pani zresztą też. Ale nie chcę, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli.

– Dziennikarze i tak się dowiedzą, jak się pan nazywa. Mężczyzna, który wcześniej wyprowadzał mnie z ogrodu, zauważył, że Dorothy otwiera notebook.

– Nie ma tu miejsca dla dziennikarzy, proszę pani – powiedział. – Będziecie państwo musieli opuścić ten teren.

Dorothy nie dała się zastraszyć.

– Dziś jestem świadkiem zdarzenia – odparła. – Będę panu wdzięczna za ewentualną pomoc.

– Jest pani reporterką? – mężczyzna nie dawał za wygraną.

– Powiedziałam, jestem świadkiem. Jak się pan nazywa? Ma pan jakiś dokument? Dla kogo pan pracuje? Jest pan stałym pracownikiem czy wynajętym? Zaraz wyjmę aparat i zrobię panu zdjęcie. Mam go gdzieś tutaj. – Pochyliła się na wielką torbą i zaczęła w niej grzebać, próbując znaleźć aparat. Zobaczyłem, że odsuwa na bok zwinięte w kłębek rajstopy.

Mężczyzna odwrócił się i odszedł.

Dorothy natychmiast zaprzestała poszukiwań.

– Wcale nie mam aparatu – powiedziała – ale uwielbiam udawać reporterkę. W porządku, wygrał pan. Robimy dalsze tło. O co pana pytali?

Opowiedziałem jej wszystko. Była zawiedziona, tak jak się spodziewałem.

– I to wszystko?

– Tak, to wszystko. Aha! Słyszałem, jak jeden agent FBI szeptał do drugiego, że biała furgonetka została odnaleziona na parkingu przed King Soopers, przy ulicy, którą odjechała.

– Jaka furgonetka?

– Ta, która stała za mną i odjechała po strzelaninie? Odnaleźli ją na parkingu przed wielkim sklepem niedaleko stąd.

Dorothy wyciągnęła ołówek.

– King i co dalej?

– King Soopers, przez dwa „o”. To nazwa sieci supermarketów.

– Facet przesiadł się na parkingu do innego samochodu. Sprytne. Muszę iść – powiedziała, chowając ołówek do torby. – Mam rezerwację w hotelu Giorgio. Wie pan, gdzie to jest?

– Nie.

Dorothy wzruszyła ramionami i roześmiała się.

– Ja też nie wiem. Mam nadzieję, że znajdzie się tu ktoś, kto wskaże mi drogę.

Wieczorem Lauren usiadła przy mnie na tarasie. Posprzątała już w kuchni po kolacji, a teraz przyniosła mi kieliszek koniaku. Byłem wyraźnie rozpieszczany. Siedzieliśmy w milczeniu, obserwując, jak słońce niknie powoli za łańcuchem Continental Divide.

– Piękny widok słońca – powiedziała Lauren.

– Rzeczywiście, wspaniały – przytaknąłem.

– Kochanie?

– Słucham.

– Powinieneś był poprosić o adwokata. Natychmiast.

– Miałabyś odmienne zdanie, gdybyś to ty mnie przesłuchiwała.

– Pewnie tak.

– A ja nie miałem nic na sumieniu.

– Życzyłabym sobie, żeby ta okoliczność liczyła się częściej niż w rzeczywistości – odparła i pogładziła mnie po szyi. – Cieszę się, że nic ci się nie stało. Bałeś się?

– Byłem przerażony. Ale bardziej bałem się o tę dziennikarkę. Znajdowała się dokładnie na linii strzałów. – Kichnąłem nagle i oboje aż podskoczyliśmy.

– Na zdrowie powiedziała Lauren.

– Wiesz, o czym pomyślałem zaraz potem, gdy tylko odjechała ta furgonetka? O naszym dziecku. Nie chcę, żeby któremuś z nas przytrafiło się coś złego. Czujesz czasami coś takiego?

Lauren dotknęła mojego ramienia.

– Tak, ja też miewam takie myśli. Bardzo często.

Drgnąłem znowu, kiedy uchyliły się oszklone drzwi między salonem i drugim tarasem. Nie oczekiwaliśmy żadnych gości. Zerwałem się i instynktownie zasłoniłem swoim ciałem brzuch Lauren.

– Jesteście tam? No, mam was wreszcie – odezwał się znajomy głos i na taras wszedł Sam Purdy. – Nie usłyszałem szczekania Emily, więc pomyślałem, że nie ma was w domu. Powinniście zamykać drzwi.

– Cześć, Sam – powiedziałem. – Dzięki za odwiedziny. Jak się miewają Simon i Sherry?

– Simon, jak to Simon. Mknie przez życie jak wiatr. Ale Sherry za dużo pracuje. Ludzie umierają i potrzebują kwiatów. Ludzie się żenią i potrzebują kwiatów. Ludziom lepiej się żyje, więc potrzebują kwiatów. W Boulder trudno znaleźć kogoś dobrego do pomocy. Gdzie jest pies?

– W odwiedzinach u Jonasa po drugiej stronie ulicy. Prawie nie mogą bez siebie żyć.

Sam zmierzył wzrokiem półtorametrową przerwę między tarasami.

– Powiedz Jonasowi, żeby nauczył się dzielić przyjemności z innymi. Nie zrezygnowałem jeszcze z moich pretensji do Emily – powiedział i wskazał ręką taras, na którym siedziałem z Lauren. – Jak mam się do was dostać?

Lauren przestraszyła się, że Sam zacznie przechodzić przez balustradę lub co gorsza, spróbuje przeskoczyć.

– Może raczej my przyjdziemy do ciebie. Tamten taras jest większy. Przynieść ci kieliszek koniaku?

– Nie masz piwa? Poprzednim razem poczęstowałaś mnie takim z pstrągiem na naklejce. Smakowało mi.

– Mam, oczywiście.

Sam Purdy pracował jako detektyw w komendzie policji w Boulder. Poznaliśmy się kilka lat temu przy okazji jakiegoś procesu. Zajęło to trochę czasu, ale w końcu zostaliśmy przyjaciółmi, choć różnimy się poglądami na większość spraw. On lubi broń, ujeżdżanie koni, wędkarstwo, befsztyki z polędwicy, hokej i kibicuje drużynie Milwaukee Brewers. Hokej specjalnie mi nie przeszkadzał, ale jestem zwolennikiem ograniczenia dostępu do broni, popieram ruch American Humane, nie rozumiem, jak można wypoczywać, dziurawiąc rybie pyszczki żelaznymi haczykami, staram się jeść jak najmniej wołowiny i nigdy nie mogłem sobie przypomnieć, w co grają dzielni chłopcy z Milwaukee Brewers.

Mimo to wierzę, że Sam Purdy pomoże mojemu dziecku bezpiecznie przyjść na świat.

Lauren poszła do kuchni po butelkę odella, a ja dołączyłem do Sama. Gdy znalazłem się na tarasie koło salonu, stał jeszcze przy balustradzie.

– Słyszałem od chłopaków, że robiłeś dziś uniki, żeby cię nie trafili – powiedział.

Wzdrygnąłem się.

– Dobrze usłyszałeś. Takie uchylanie się od pocisków jest dużo zdrowsze od pociągania za cyngiel na strzelnicy. Przypomina mi się, co powiedział kiedyś Winston Churchill: „Nic tak nie cieszy, jak chybione strzały naszych wrogów”.

– Niezłe… Jest w tym sporo prawdy. Wpadłem do ciebie na wypadek, gdybyś się zastanawiał nad skutkami tej strzelaniny. Obaj ranni czują się nieźle. Zostali trafieni rykoszetami. Jednego zwolnili już ze szpitala do domu. Drugiemu mały odłamek utkwił w oku. Ale to nic poważnego.

– Mam nadzieję, że jednym z nich nie był Welle? Nikt nie chciał mi powiedzieć.

– Nie, Wellego nie było nawet w pobliżu. Znajdował się przez cały czas w budynku. A co ty tam robiłeś? Na spotkaniu Wellego ze sponsorami? Zmieniłeś poglądy polityczne? Może na takie, które i ja mógłbym zaaprobować?

Także poglądy polityczne były polem, na którym nie całkiem zgadzałem się z Samem.

– Pojechałem tam, żeby porozmawiać z Raymondem Welle o pewnej pacjentce, którą kiedyś leczył. Byłem z nim umówiony przed rozpoczęciem imprezy, a te kulki zaczęły latać, kiedy stamtąd wyszedłem.

– Co takiego? Rozmawiałeś z nim o psychoterapii?

– Tak – potwierdziłem po chwili wahania. Zdawałem sobie sprawę, że moje krótkie wahanie nie uszło uwadze Sama.

– Ale chyba nie o jakimś konkretnym przypadku? – zapytał.

– Pamiętasz A. J. Simes? – Byłem pewien, że ją pamięta. W ubiegłym roku pomógł Lauren i mnie wydostać się z kłopotów, w których rozwiązaniu brali udział A. J. i jej partner.

– Oczywiście.

– Zadzwoniła do mnie niedawno i poprosiła o pomoc w pewnym śledztwie, w którym uczestniczy. Moje zadanie obejmowało rozmowę z Raymodem Welle.

Sam oparł się łokciami o balustradę, pochylił głowę i objął brodę obiema dłońmi.

– Czy ma to związek z Locardem?

Potrząsnąłem z niedowierzaniem głową i odwróciłem się w jego stroną.

Skąd, u diabła, wiesz o Locardzie? Sam roześmiał się.

– Nie pamiętasz, że prosiłeś mnie na jesieni, żebym ją sprawdził? Chciałeś dowiedzieć się czegoś o jej przeszłości.

– Rzeczywiście.

Wystarczy, że odwrócę parę kamieni, i mam wszystko jak na dłoni. Więc pomagasz jej w dochodzeniu wszczętym przez Locarda? Kiwnąłem głową.

– Co to za sprawa? – zapytał.

– W osiemdziesiątym ósmym w Steamboat Springs zostały zamordowane dwie nastolatki. Ciała przez całą zimę leżały pod śniegiem. Odnaleziono je w czasie wiosennych roztopów.

– Zdaje się, że pamiętam tę historię. Był tam też śnieżny skuter. To ta sprawa?

– Tak.

– Przypominam ją sobie. Miały, zdaje się, poobcinane kończyny, czy coś w tym rodzaju? Jaki związek ma z tym Raymond Welle?

Sam znowu zauważył moje wahanie.

– Czyżby A. J. prosiła cię, żebyś mi nic nie mówił? – zapytał, nie czekając na odpowiedź.

Niezupełnie – odparłem. Postanowiłem być z nim szczery. – Welle praktykował wtedy w Steamboat jako psycholog. Wiedziałeś o tym? I w ramach swojej praktyki przeprowadził psychoterapię jednej z ofiar morderstwa. Wtedy był tylko lekarzem, nie prowadził jeszcze radiowej audycji ani nie zajmował się polityką.

Sam zamyślił się. Pewnie się zastanawiał, dlaczego A. J. nie chciała, aby się dowiedział o moim udziale w pracach Locarda. I dlaczego uznała, że ja mogę im w czymkolwiek pomóc.

– A więc odbyłeś rozmowę z Wellem? – mruknął po chwili. Tak. Spotkaliśmy się przed tą pukaniną.

Zaczął oglądać swoje paznokcie, a potem zapytał na poły żartobliwym tonem:

– Oczywiście, nie powiesz mi, czego się od niego dowiedziałeś?

– Przykro mi, Sam – odparłem.

– A dlaczego kręciłeś się po okolicy? Przecież wasza rozmowa odbyła się przed jego wyborczą imprezą.

– Przyczepiła się do mnie pewna dziennikarka. Myślała, że mogę coś wiedzieć na temat nielegalnych praktyk stosowanych przy zbieraniu funduszy na kampanię wyborczą.

I te praktyki miałyby dotyczyć Wellego?

– Tak.

Sam uniósł leciutko brwi.

– A ty wiesz coś na ten temat?

– Nie, nic.

Pociągnął za mały palec lewej raki, aż dał się słyszeć lekki trzask w stawach, a potem powtórzył tę sztuczkę z palcem prawej dłoni. Jego milczenie rozdrażniło mnie.

– Lauren też pomaga w sprawie. Tej prowadzonej przez Locarda. Chcą wykorzystać jej układy w miejscowych kręgach prawniczych.

Oszklone drzwi za naszymi plecami otworzyły się i na taras wbiegła ze szczekaniem Emily. Od razu rozpoznała naszego gościa. Lubiła Sama i omal nie ścięła go z nóg, okazując mu swoją sympatię. Lauren skarciła sukę i podała Samowi butelkę piwa z żarłocznym pstrągiem na nalepce.

Sam z zainteresowaniem przyjrzał się butelce.

– Nigdy bym nie pomyślał, że tak zasmakuję w tym twoim piwku – mruknął kręcąc głową. – Co się ze mną dzieje?

– Właśnie opowiadałem Samowi o Locardzie – rzekłem.

Staliśmy nadal przy balustradzie. Słońce skryło się już za horyzontem i zachodnia część doliny zaczęła się pogrążać w mroku. Lauren przysiadła za naszymi plecami na brzeżku spłowiałego od deszczu i słońca tekowego krzesła.

– Ach, tak! – powiedziała cicho.

16.

Jeszcze przed kolacją Lauren upiekła ciasto. Teraz przeprosiła nas i wróciła do kuchni, aby przybrać je poziomkami.

– Sam, czy doszły cię jakieś słuchy o pogróżkach pod adresem Raymonda Wellego? Kiedy tam byłem, miałem wrażenie, że naokoło kręci się mnóstwo ochroniarzy.

Sam pokręcił przecząco głową.

– Nikt nie wspominał o żadnych pogróżkach. Mnóstwo ochroniarzy o niczym nie świadczy. Kontrowersyjni politycy zawsze podróżują z mocną obstawą. A Welle jest kontrowersyjny. Czy ty słyszałeś coś o pogróżkach?

– Nie. Pociągnął łyk piwa.

– Zastanowiłeś się nad możliwym związkiem – spytał – między tym, co robisz dla Locarda, a strzelaniną?

Nie. W ogóle nie przyszło mi to do głowy.

– A właściwie czemu?

Bo nie widzę niczego, co by mogło łączyć te rzeczy. Sam ziewnął ukradkiem.

– Musisz przyznać, że było to żałosne usiłowanie zabójstwa. Kompletna amatorszczyzna. Strzelanie z pistoletu dziewięć milimetrów z odległości przeszło trzydziestu metrów? Do celu, który nie był nawet wyraźnie widoczny?

– To nie było całkiem tak, Sam. W drzwiach pokazał się facet, który przypominał Wellego. Poza tym nie zdziwiłbym się, gdyby strzelał jakiś amator. Sam powiedziałeś przed chwilą, że Welle jest kontrowersyjnym politykiem. Bez wątpienia wzbudza spore niezadowolenie wśród ludzi, którzy opowiadają się za swobodnym dostępem do broni i nie chcą, żeby ograniczać ich prawa w tym zakresie.

– A ja uważam – odparł Sam, stukając paznokciem w krawędź krzesła – że podjęcie na nowo śledztwa w sprawie dawnego morderstwa wzbudza niezadowolenie wśród ludzi, którzy są nie tylko zwolennikami broni w prywatnych rękach, ale mają na sumieniu dawno popełnione zabójstwa. Pamiętasz, co się mówi o śpiącym psie. Że lepiej go nie budzić.

Sam często posługiwał się niedomówieniami, każąc mi zgadywać różne rzeczy.

– Myślisz, że ktoś próbował nie dopuścić, żeby Welle rozmawiał ze mną o dawno popełnionym morderstwie? – zapytałem.

Wzruszył ramionami. Wpatrywał się właśnie w trawy rosnące poniżej tarasu.

– Jesteś pewien, że dziennikarka, z którą rozmawiałeś, nic nie wie o śledztwie prowadzonym przez Locarda?

– A po co miałaby wprowadzać mnie w błąd? Sam roześmiał się.

– Mój Boże, nie byłaby pierwszą dziennikarką, która wprowadza w błąd człowieka udzielającego jej informacji. Dobre sobie.

– Nie sądzę, żeby coś wiedziała – stwierdziłem z uśmiechem.

– A Welle nie rozmawiał z tobą wykrętnie?

– Owszem, robił pewne uniki. W końcu jest politykiem. Ma to we krwi. Sam uśmiechnął się chytrze.

– To zbyt łatwe wytłumaczenie. Możliwe, że wie o czymś, co wolałby przed tobą ukryć. Jakikolwiek związek z dawno popełnionym morderstwem, choćby przypadkowy, nie jest rzeczą, o jakiej marzy polityk startujący w wyborach do senatu.

Przez moment zastanawiałem się nad odpowiedzią.

– Jak pewnie pamiętasz – rzekłem w końcu – Raymond Welle całkiem zręcznie wykorzystał zamordowanie żony. Jadąc na tej fali, zdobył ogólnokrajową popularność, a potem miejsce w Kongresie. Nie sądzę, żeby to śledztwo mogło mu zaszkodzić, nawet jeśli dowie się o nim opinia publiczna. Prawdopodobnie wykorzystałby tę okoliczność na poparcie swoich wywodów o naszym zdegenerowanym społeczeństwie.

– Zamierzasz spotkać się z nim ponownie? Pomyślałem o dokumentach, o które go prosiłem.

– Chyba tak. Prawdopodobnie będę z nim jeszcze rozmawiał.

– Chcesz dobrej rady? Miej oczy otwarte, gdy się z nim spotkasz. Może się okazać, że sprawy nie wyglądają tak, jakby się zdawało.

– Ale zdarza się – odparłem – że to, co wydaje się czarne, rzeczywiście jest czarne.

Sam potrząsnął głową, dając mi do zrozumienia, że go nie zrozumiałem.

– Te dawne, umorzone śledztwa… nigdy nie są zamknięte na dobre, zwłaszcza dla ludzi, którym ich wznowienie mogłoby zaszkodzić. Im głębiej poruszysz taką sprawę, tym groźniejsza może się okazać. Jak z tym śpiącym psem – dodał na zakończenie.

– Chcesz powiedzieć, że nie podoba ci się to, co robi Locard?

– Nie, nie to miałem na myśli. Chcę dać ci do zrozumienia… nie, chcę cię zapewnić, że to, co robi Locard, nie spodoba się temu, kto zamordował tamte dziewczyny. Pamiętaj o tym.

Na taras weszła Lauren z radosną wieścią że deser jest gotowy. Sam dopił piwo jednym długim łykiem i podniósł się, żeby wejść do środka.

Po wyjściu Sama zadzwoniłem do A. J. Na wschodnim wybrzeżu była już prawie jedenasta. Odniosłem wrażenie, że A. J. jest bardzo zmęczona. Zapytałem ją, jak się czuje.

– Nie najgorzej – odparła.

Słyszała o strzelaninie pod halą tenisową, gdyż była to jedna z czołowych wiadomości w programach ogólnokrajowych, ale nie wiedziała, że byłem świadkiem tego wydarzenia. Okazała jednak niewielkie zainteresowanie. Dała do zrozumienia, że informacje, jakie wkrótce otrzyma od członków Locarda pracujących dla FBI, będą bardziej wiarygodne od moich impresji. Pytała głównie o rozmowy z Taro Hamamoto i z Raymondem Welle, była też ciekawa moich spostrzeżeń na temat kuracji zastosowanej przez tego ostatniego.

Podzieliłem się z nią konkluzją, że Welle wykonał naprawdę przyzwoitą psychoterapeutyczną robotę i że, jeśli idzie o problemy, z którymi borykała się Mariko, oraz rezultaty leczenia, jego wersja pokrywa się z tym, co powiedział mi Taro Hamamoto.

– Hamamoto nie podał żadnych informacji o swojej córce, których byśmy nie znali – zakończyłem. – Wciąż stara się jakoś pogodzić z tym, że zamordowano mu dziecko.

– A czy ty nie robiłbyś tego samego na jego miejscu? – spytała.

– Jasne, że tak – odparłem i obiecałem, że niedługo przefaksuję jej szczegółowy raport z mojej podróży do Vancouver. – Czy Locard wie coś o aresztowaniu Mariko i Tami z powodu narkotyków jakieś sześć, osiem miesięcy przed ich zaginięciem? – zapytałem.

– Nie, nic nam o tym nie wiadomo. Za co konkretnie je aresztowano?

– Za posiadanie. Według tego, co mówi Taro Hamamoto, zostały przyłapane na paleniu marihuany razem z paroma turystami.

– I co?

– Oskarżenie zostało wycofane. Dlaczego Locard nic o tym nie wie?

– Nie mam pojęcia. Ale przyjrzę się sprawie.

Opowiedziałem A. J. o kontaktach z Dorothy Levin. Zaczęła mnie szczegółowo wypytywać o przebieg obu rozmów – bezpośredniej i telefonicznej i aż dwukrotnie prosiła o zapewnienie, że Dorothy Levin nic nie wie o śledztwie prowadzonym przez Locarda.

Zapewniłem ją o tym i podzieliłem się podejrzeniem, że dziennikarka ma informatora w biurze Wellego w Waszyngtonie. A. J. zdawała się podzielać moje domysły.

Omówiliśmy strategię na najbliższy okres. Poleciła mi, abym opisał wszystko, co zrobiłem do tej pory, i nie podejmował żadnych dalszych kroków, dopóki nie zostaną spenetrowane inne ścieżki.

– Jakie ścieżki? – zapytałem.

– Niedługo ci powiem – odparła. – A na razie pod żadnym pozorem nie kontaktuj się z Wellem bez uzgodnienia tego ze mną.

– Czy mogę prowadzić rozmowy z innymi osobami, które znały obie dziewczyny?

– Nie ma wśród nich kogoś z otoczenia Wellego?

– Nie.

– To w porządku. Wiesz co, Alan? Wykonujesz wspaniałą robotę.

– Daj spokój, A. J. I jeszcze jedno…

– Słucham?

– Chciałbym porozmawiać z drugą córką pana Hamamoto.

– Przypuszczałam, że zgłosisz taką propozycję. Myślisz, że to coś da?

– Była wystarczająco dorosła, gdy zamordowano Mariko, może więc udzielić ważnych informacji o stylu życia siostry. W materiałach, które mi przesłałaś, nie ma żadnej wzmianki o rozmowach z nią.

– Żadnych? Jesteś pewien?

– Sprawdziłem dwa razy.

– W takim razie przygotuj plan spotkania. Ja porozmawiam z zarządem i dam ci znać, gdyby wyłonił się jakiś problem.

Ledwie odłożyłem słuchawkę, telefon znowu zadzwonił.

– To ja, Dorothy. Przeżył pan jakoś całe to zamieszanie?

– Tak. Znalazła pani hotel?

– Tak. Gdyby kiedykolwiek go pan szukał, jest to czarne szklane pudło na tyłach jakiegoś banku. Dzwonię, bo… Jestem po prostu ciekawa pańskich wrażeń. Jak pan patrzy na to teraz, kiedy wszystko się uspokoiło i żadne kulki nie świszczą nam już koło uszu. Czy ten ktoś rzeczywiście strzelał do Wellego? Jak pan myśli?

Przez chwilę zastanawiałem się, jak odpowiedzieć. Już otwierałem usta, kiedy Dorothy odezwała się znowu:

– Niech się pan nie obawia. Nadal robimy dalsze tło. – Usłyszałem, że coś gryzie. – Można tu zamawiać wszystko do pokoju. Hotel prowadzą jacyś Włosi. Uwielbiam zamawianie do pokoju. A pan?

– Mam w Boulder znajomego glinę, który uważa, że jeśli ktoś chciał zabić Wellego, to okazał się kompletnym fuszerem. Strzelał z nieodpowiedniej broni na źle dobraną odległość, do źle zidentyfikowanego celu i w niesprzyjających okolicznościach.

– Zgadza się pan z jego zdaniem?

– Wiem tylko tyle, co sam widziałem. Że ktoś strzelał w kierunku wejścia do budynku, w którym kontrowersyjny kongresman zbierał fundusze na kampanię wyborczą do Senatu. Nie potrafię rozstrzygnąć, czy on był celem zamachu. Ale nie mogę również tego wykluczyć.

– Ano właśnie. Próbuję ustalić, jakie osoby znajdowały się wtedy blisko wejścia, żeby ewentualnie wyeliminować je jako przypuszczalne cele zamachu. Mam nazwiska dwóch ludzi, których zraniły odłamki, i paru innych. Wie pan może, co to za jedni?

– Niestety nie wiem. Trzymam się z dala od kręgów bogatych białych facetów po pięćdziesiątce. Ale myślę, że większość tych nazwisk znajdzie pani w lokalnych gazetach i stacjach telewizyjnych.

– Przypuszczałam, że ich pan nie zna. Właśnie lecą wiadomości na kanale drugim, ale nie podają żadnych nazwisk. A ja nie mogę czekać, aż ukażą się miejscowe gazety. Mam tylko pół godziny na napisanie tekstu. – Usłyszałem, że zapala papierosa. – Na szczęście można jeszcze palić w hotelowych pokojach w tym stanie. Dobre i to, prawda? Bałam się, że będę musiała wyłazić na dach, żeby zapalić. – Zaciągnęła się głęboko i wypuściła dym. – Ucieczka tego rewolwerowca była dobrze zaplanowana, nie sądzi pan? Nie było w tym żadnej amatorszczyzny. Miał pan rację, mówiąc, że biała furgonetka została znaleziona pod pobliskim supermarketem. Jak to się nazywa? King Soopers? Skąd oni wytrzasnęli tę nazwę? Już Winn Dixie była wystarczająco idiotyczna. Ale King Soopers? Gdyby to pana interesowało, furgonetka została skradziona wczoraj w nocy w… Aurorze. Zdaje się, że to coś w rodzaju przedmieścia. Na razie nie mają żadnego świadka, który by widział, jak facet przesiadał się do innego samochodu. Założę się, że po prostu wysiadł z furgonetki, wszedł do supermarketu jednymi drzwiami, wyszedł drugimi i wsiadł do innego auta.

Jej przypuszczenie wydało mi się sensowne.

– Czy wraca pani jutro do Waszyngtonu? – spytałem.

– Mogłabym, ale na poniedziałek zaplanowałam kilka spotkań w Steamboat Springs w sprawie tego finansowania kampanii wyborczej. Czy to daleko od Denver? Może zostanę tam na weekend.

– Jeśli pojedzie pani samochodem, podróż zajmie ponad trzy godziny, pod warunkiem, że nie zgubi pani drogi w górach.

A mogłabym polecieć samolotem? Jest tam lotnisko?

– Tak. W Yampa Valley.

Nikotyna wyraźnie dodawała jej animuszu.

– Świetnie. Może tak zrobię. Jak się pisze to „Yampa”? Y-a-m-p-a? Tak, jak się mówi? Boję się, że będę lecieć którymś z tych małych samolotów. Nie cierpię ich. Są za bardzo podobne do… wanien. Wolę odrzutowce. Nie wiem, dlaczego nadal ich używają…

Ja też nie wiedziałem, ale podejrzewałem, że Dorothy nie interesuje moje zdanie w tej kwestii, bo natychmiast wróciła do swojej paplaniny.

– Wie pan, że Welle, odkąd został wybrany do Kongresu, nie udzielił ani jednego wywiadu na temat zamordowania jego żony – ani dla prasy, ani dla radia czy telewizji. To trochę dziwne, prawda? Nie przestawał o tym mówić, kiedy prowadził ten swój program radiowy. A wie pan, że jej rodzice… Mam na myśli rodziców żony Wellego. Pamięta pan, została wzięta jako zakładniczka i zastrzelona. Więc jej rodzice mieszkają o parę przecznic od miejsca, gdzie byliśmy dziś rano. Właściwie nie mieszkają, bo tak bogaci ludzie nie mieszkają tylko w jednym miejscu, ale w każdym razie mają tam dom. Ona tam spędziła dzieciństwo. To znaczy Gloria, żona Wellego. Tuż za skrzyżowaniem, na którym zostały porwane dzieciaki Coorów. Zła okolica, jeżeli porywano tam dzieci takich bogaczy. O Jezu! Jeszcze jedna! Niech pan zaczeka.

Kogo ona zobaczyła?

– Na mój pokój przypuściły szturm nocne ćmy – wyjaśniła po chwili. – Latają jak pijane. Nie patrzą, tylko pikują prosto na człowieka. Do tego jakieś takie brudne…

Roześmiałem się głośno.

– Są nieszkodliwe – powiedziałem. – To wędrowny gatunek. Za parę tygodni już ich nie będzie.

– Cholera. O mało nie wylądowała mi w ustach. Paskudztwo. Zapewniam pana, ta jedna zniknie stąd znacznie prędzej. – Usłyszałem głośne pacnięcie. – Dostała!

Nie wiedziałem, że rodzice Glorii, byłej szwagierki Lauren, mieszkali tak blisko pałacu Phippsów. Ale i nie dostrzegłem w tym fakcie nic, co mogłoby mieć jakieś znaczenie.

– Z kim chce się pani spotkać w Steamboat? – spytałem.

– Ma pan tam znajomych? – zainteresowała się.

– Nie.

– Więc dlaczego pan pyta, z kim zamierzam rozmawiać? I dlaczego mam ciągle wrażenie, że trudniej przychodzi panu wystękać cokolwiek niż mojej dwuletniej siostrzenicy, kiedy ma zaparcie?

– Po prostu zapytałem.

– Wcale nie. Wcale nie tak po prostu. Wrócimy na chwilę do szkoły, więc niech pan wyciągnie swój zeszyt. Lekcja druga kursu dziennikarstwa. Pokażę panu, jak to się robi, dobra? Zamierzam odpowiedzieć na pańskie pytanie. Ma pan w ręku długopis? Uwaga. Jadę do Steamboat Springs, żeby porozmawiać z paroma osobami, które kilka lat temu miały styczność z ośrodkiem narciarskim. Chcę pogadać z nimi o nieprawidłowościach w finansowaniu kampanii wyborczej, które usiłuję wykryć. W tamtym okresie ośrodkiem zarządzała wielka japońska firma. Czy któraś z tych informacji z czymś się panu kojarzy? – Zawiesiła na chwilę głos, żeby dać mi czas na odpowiedź, po czym dodała: – Czekam na potwierdzenie.

Nadal milczałem.

– Jest pan tam? – zapytała. – Przed chwilą zadałam panu pytanie. Teraz kolej na pana. – Znów zawiesiła głos, a potem stwierdziła: – No, wie pan, nie jest pan wymarzonym rozmówcą…

Nie zamierzałem jej powiedzieć, że byłem w Steamboat zaledwie tydzień temu i że rozmawiałem już z kimś, kto pod koniec lat osiemdziesiątych był jednym z menedżerów ośrodka narciarskiego.

– Nie – odparłem. – Nie kojarzy mi się z niczym. Nie tropi pani przypadkiem zagranicznych kapitałów, które poszły na kampanię wyborczą Wellego? A dokładnie japońskich?

– A powinnam? Nie odpowiedziałem.

– Czy w szkole też był pan tak mało wymowny? – spytała. – Jakim cudem zdobył pan stopień doktora filozofii? Spróbujmy z innej beczki. Jeśli pojadę na weekend do Steamboat, gdzie mogę się zatrzymać? Niech pan weźmie pod uwagę, że może będę płacić z własnej kieszeni.

Zależy pani na czymś ładnym czy raczej na wygodzie?

– Chcę mieć łazienkę. Możliwość palenia papierosów. I zamawiania posiłków do pokoju. Niekoniecznie w takiej kolejności.

Palenie papierosów znacznie ograniczało wybór. Doradziłem jej, żeby wybrała hotel Sheraton.

Moja pierwsza żona Meredith współpracowała jako producent z kanałem dziewiątym telewizji w Denver. Nadal miałem tam kilku znajomych. Zadzwoniłem do jednego z nich, młodego asystenta, który przez całe trzy lata pracy z Merideth zalecał się do niej. Miałem nadzieję, że sumienie gryzie go z tego powodu na tyle, aby wyświadczył mi pewną przysługę.

Nie zawiodłem się.

Późnym rankiem w sobotę, gdy wróciłem z rowerowej przejażdżki do Lyons, znalazłem koło drzwi domu obiecaną mi paczuszkę. W środku były dwie kasety wideo. Jedna zawierała zmontowane zdjęcia, które zrobiono w związku z zamordowaniem dwu dziewcząt w dolinie Elk River, a druga materiał filmowy z zamordowania Glorii Welle.

Zrzuciłem dres i wziąłem prysznic. Gdy byłem w łazience, zadzwoniła Lauren. Zostawiła mi wiadomość, że po południu wybiera się z koleżanką na zakupy do Denver. Przypuszczała, że wróci do domu na kolację.

Zrobiłem sobie kanapkę i poszedłem do salonu. Zacząłem od drugiej kasety.

Rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi. Wjazd na ranczo przy Silky Road wyglądał wtedy zupełnie inaczej. Nie było bramy wspartej na imponujących kamiennych słupach. Nie było głośników, z których płynęły ostrzeżenia, ani mikrofonów rejestrujących ewentualne rozmowy. Nad grubszymi balami znaczącymi wjazd na teren rancza widniała drewniana tablica z rzeźbionym napisem: „Silky Road Ranch”.

Wtedy posiadłość nie była pomnikiem upamiętniającym Glorię. Było to ranczo Raymonda i Glorii Welle, specjalizujące się w hodowli koni.

Nie zaskoczyło mnie to, że zapamiętałem niewiele szczegółów z tej zbrodni. Poświęcone jej telewizyjne migawki określały ofiarę jako „debiutantkę z Denver”, „bogatą damę z towarzystwa” lub „córkę kolejowego miliardera Horacego Tambora”. Żaden z reportaży nie przedstawił jej jako odnoszącej sukcesy hodowczyni koni ani nawet jako pani Raymondowej Welle. Radiowa sława Raya dopiero zaczynała kiełkować, a jego pierwsza kadencja w Kongresie rozpoczęła się dwa lata później.

Czułem jakiś dziwny niepokój, oglądając te zdjęcia. Co naprawdę wydarzyło się tamtego dnia na ranczu Glorii Welle?

Według telewizyjnych sprawozdań cały dramat trwał dziewięćdziesiąt minut. W tym czasie Brianowi Sample udało się wejść do domu, usiąść z Glorią Welle przy herbacie, zmusić ją, żeby zadzwoniła do Raymonda i nakłoniła do przyjazdu do domu, zamknąć ją w pomieszczeniu przylegającym do pokoju gościnnego i oddać do niej śmiertelne strzały przez drewniane drzwi. Niedługo potem Brian wypalił kilkakrotnie w stronę przybyłych na miejsce stróżów prawa. Policjanci zastrzelili go w momencie, gdy próbując ucieczki, biegł w kierunku zagajnika.

W reportażu wyemitowanym nazajutrz po morderstwie powiedziano, iż władze ustaliły, że podejrzany o dokonanie zabójstwa Brian Sample był pacjentem męża Glorii, psychoanalityka Raymonda Wellego. Przyjęto, że wdzierając się do domu państwa Welle, Sample kierował się pragnieniem zemsty. Dokładny powód jego zemsty na psychoanalityku nie był znany, ale było wiadomo, dlaczego zgłosił się na leczenie. Od prawie roku cierpiał na poważne załamanie nerwowe.

Brian Sample był właścicielem miejscowego baru The Livery. W pewien wtorkowy wieczór, jedenaście miesięcy przed zamordowaniem Glorii Welle, stał za kontuarem swego baru i nalewał drinki. Jednym z gości był najmujący się do dorywczych prac niedyplomowany księgowy Grant Wortham, który grał na pozycji łapacza w drużynie softballowej Briana. Wortham wpadł po pracy do baru na cheeseburgera i piwo, a wyszedł trzy godziny później, po wypiciu ośmiu piw i dwóch kieliszków tequili. Usiadł za kierownicą swojej wielkiej półciężarówki Dodge Ram. Udało mu się przejechać trzy przecznice, ale nie zatrzymał się na skrzyżowaniu przed znakiem stopu i z prędkością prawie osiemdziesięciu kilometrów na godzinę walnął w jasnoczerwone subaru. Koła subaru nie zostawiły na jezdni nawet centymetra śladów hamowania, bo jego kierowca nie zauważył nadjeżdżającej półciężarówki.

Kierowca subaru zginął na miejscu. Był nim syn Briana Sample’a Dennis. Wracał do domu z zajęć teatralnego klubu w liceum.

Podając Worthamowi piwa i nalewając mu tequilę, Sample postąpił tak, jakby wręczył nabitą strzelbę człowiekowi, który potem zabił z niej jego syna.

W połowie marca Sample sprzedał bar za sumę, która nie pokryła nawet jego długów w banku. Po kilku tygodniach próbował odebrać sobie życie, zażywając dużą ilość proszków nasennych, valium i penicyliny. Kiedy wyszedł ze szpitala, jego żona Leigh wyrzuciła go z domu.

Wkrótce potem Brian Sample zamordował Glorię Welle.

Ostatnim materiałem na taśmie była relacja z pogrzebu Glorii w Denver. Liczny kondukt żałobny, który przeszedł z synagogi na cmentarz, na ponad godzinę zakorkował główne ulice miasta.

17.

Włożyłem do odtwarzacza kasetę, która zawierała materiały dotyczące zamordowania dwóch dziewcząt.

Przekroczyłem już ten psychologiczny próg, po którego drugiej stronie mogłem myśleć o nich jak o dwóch zamordowanych dziewczynach, a nie jak o Tami i Miko. Z odprawy w siedzibie Locarda i z lektury licznych dokumentów, znałem już przebieg sprawy, więc zabierałem się do oglądania tego materiału z ograniczonym zainteresowaniem. Właściwie chciałem tylko zobaczyć ludzi, z którymi rozmawiał reporter kanału dziewiątego. Miałem nadzieję poznać nazwiska osób, które dobrze znały Tami i Miko.

Pierwsze zdjęcia zostały nagrane późną jesienią, wkrótce po zaginięciu dziewczynek. Szeryf okręgu Routt Phil Barrett wyglądał wtedy jak znacznie mniejszy połeć wieprzowiny. Widać było, że chętnie udzielał wywiadów i że kontakty z mediami sprawiają mu przyjemność. Jedna z jego pierwszych improwizowanych konferencji prasowych odbyła się na tle przyczepy do przewożenia skutera śnieżnego, odnalezionej nazajutrz po zaginięciu dziewczynek. Przyczepę zauważono na parkingu w pobliżu dolnej stacji kolejki linowej u stóp ośrodka narciarskiego. Ta część Mount Werner znajduje się daleko od gorących źródeł w Parku Truskawkowym i jeszcze dalej od górnych partii doliny Elk River.

Pani burmistrz Steamboat dwukrotnie wystąpiła przed kamerami, ale nie powiedziała nic istotnego. Przypuszczałem, że szybko skreślono ją z listy osób zasługujących na poświęcanie im czasu antenowego. Państwo Franklinowie trzykrotnie zwracali się do telewidzów o pomoc i apelowali do sumień porywaczy. Za każdym razem w tle widać było milczącą sylwetkę młodego Joeya. Państwo Hamamoto nie wystąpili w programach kanału dziewiątego ani razu.

Moją uwagę przykuł reportaż nakręcony w liceum. Zapisałem nazwiska dyrektora i dwóch nauczycieli, którzy znali obie dziewczyny, a także trzech przyjaciółek Tami i Miko.

Miałem coś, od czego mogłem zacząć.

Spojrzałem na zegarek. Za dwadzieścia minut powinienem przyjąć pierwszego pacjenta w moim gabinecie w śródmieściu. Nalałem Emily świeżej wody i popędziłem do drzwi.

Nasz dom stoi przy końcu wysypanej żwirem polnej drogi, z której, prócz Lauren i mnie, korzystają tylko Adrienne i jej syn Jonas. Jeśli ktoś wjedzie na tę drogę, oznacza to, że albo przyjechał do nas, albo zabłądził. Nikt też tu nie parkuje, bo nie ma na to miejsca. Na żwirowej drodze mogą wyminąć się z trudem dwa małe samochody, a pobocza są miękkie jak cukrowa wata.

Zdziwiłem się więc, widząc nissana pathfindera stojącego na poboczu po zachodniej stronie drogi. Nie było go tam, gdy mniej więcej przed godziną wracałem z rowerowej przejażdżki. Dojeżdżając do niego, maksymalnie zwolniłem.

W pierwszej chwili nie zauważyłem kierowcy. Dopiero gdy zatrzymałem się naprzeciwko auta, dostrzegłem mężczyznę na przednim siedzeniu. Wydawał się tak samo zaskoczony jak ja.

Machnąłem mu ręką i opuściłem szybę w drzwiach. On także.

– Cześć – powiedział z ustami pełnymi jedzenia. Usłyszałem radio nastawione na jakąś lokalną stację.

– Czy mogę w czymś pomóc? – spytałem. Mężczyzna przełknął i uśmiechnął się.

– Nie sądzę, żebym potrzebował pomocy.

Wyglądał na dwadzieścia parę lat, był barczysty i krótko ostrzyżony, a z jego lewego ucha zwisał mały srebrny kolczyk. W prawej ręce trzymał plastykowy kubek z jakimś napojem, w lewej połówkę długiej bułki polanej ketchupem.

– To jest teren prywatny – powiedziałem.

– Tak? Nie wiedziałem o tym – odparł mężczyzna. – Zaraz odjadę.

Zapisałem palcem na zakurzonej desce rozdzielczej jego numer rejestracyjny. Dojechawszy do południowej obwodnicy Boulder, zatrzymałem się i czekałem, aż zobaczyłem, że samochód opuszcza sąsiedztwo mojego domu.

Spóźniłem się oczywiście na seans z pierwszym pacjentem. Po przyjęciu dwóch następnych miałem półgodzinną przerwę, która ledwo wystarczała, aby zdążyć na piechotę do śródmiejskiego centrum handlowego w Boulder po zamówioną część do roweru i kupić coś do jedzenia, co pozwoliłoby mi przetrwać jakoś do kolacji.

Wybiegłszy tylnymi drzwiami z gabinetu, ruszyłem podjazdem w kierunku ulicy. Niewiele brakowało, a w pośpiechu nie zauważyłbym białego nissana pathfindera, który stał przy krawężniku naprzeciwko budynku. Ujrzawszy go, zatrzymałem się i obejrzałem przez ramię. Podszedłem do samochodu. Kierowcy nie było.

Spojrzałem na tablicę rejestracyjną. Numery zgadzały się z tymi, które zapisałem wcześniej.

Byłem pewien, że obecność tego samochodu najpierw w pobliżu mojego domu, a teraz gabinetu nie jest przypadkowa. Postanowiłem wrócić do gabinetu, zadzwonić do Sama Purdy’ego i poprosić go sprawdzenie numerów podejrzanego nissana. W tym momencie zobaczyłem młodego mężczyznę, który wcześniej siedział za jego kierownicą. Siedział na chwiejącej się poręczy ganku wiktoriańskiego budynku, w którym znajdował się mój gabinet i czytał „Boulder Planet”.

Ruszyłem po chodniku w jego stronę. Mężczyzna nie zauważył mnie. Nucił coś pod nosem, pogrążony w lekturze.

– Co za spotkanie – powiedziałem, stając na stopniach ganku. – Czy czeka pan na mnie?

– Słucham? O, kurczę, to znowu pan! – zwinął gazetę i wstał. Górował nade mną o co najmniej dwadzieścia centymetrów. Musiał mieć ze dwa metry wzrostu.

Odruchowo zrobiłem krok do tyłu.

– Tak, to ja – powiedziałem.

– Nie zauważyłem, że pan idzie. Zobaczyłem pański samochód i pomyślałem, że będzie pan wychodził tymi drzwiami – wskazał wejście od frontu, a potem zaczął wycierać dłonie o drelichowe spodnie koloru khaki. – Pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się… Kevin – dokończył po krótkiej pauzie i wyciągnął rękę.

Wszedłem na ganek i przywitałem się z nim. Miał potężną dłoń, ale prawie nie odwzajemnił uścisku, tak jakby się bał, że zrobi mi krzywdę.

– Alan Gregory, miło mi. Podejrzewam, że znał pan wcześniej moje nazwisko – powiedziałem spokojniejszym tonem.

– W każdym razie teraz już wiem, do kogo należy. Gdybym wiedział, że to pan, przywitałbym się z panem na tamtej dróżce koło pańskiego domu. Poczułem się tam trochę tak, jakbym został przyłapany na gorącym uczynku. To było krępujące. Nazywam się Kevin. Kevin Sample – uśmiechnął się ujmująco. – Jak słyszę, rozpytuje pan ludzi o sprawy, które miały związek z moim ojcem.

Stwierdziłem, że będę musiał odłożyć odebranie nowej korby do roweru.

– Tak, rzeczywiście, szukam takich informacji - rzekłem i zaprosiłem Kevina do gabinetu.

Okazało się, że Sample studiuje weterynarię w Fort Collins, filii Uniwersytetu Stanu Kolorado. Nie pytałem go o szczegóły, ale domyśliłem się, że chce zostać specjalistą od dużych zwierząt.

Wśród ludzi, których ostatnio poznałem, większość stanowili moi nowi pacjenci, z właściwą im skłonnością do zamykania się w sobie, oraz osoby powiązane jakoś z życiem i śmiercią Tami i Miko, postępujące według sobie tylko wiadomych, nieznanych mi motywów i planów. Kevin okazał się tak różny od obu tych kategorii, że zdumiał mnie całkowicie. Odniosłem wrażenie, że jest pozbawiony choćby odrobiny przebiegłości.

– Mieszkał pan niedawno w pewnym hotelu w Steamboat – powiedział. – Właścicielka, pani Libby, od dawna przyjaźni się z moją rodziną. Zadzwoniła do mojej matki i powiedziała, że pytał pan o okoliczności śmierci Glorii Welle. O dawna czekam na zjawienie się kogoś, komu będzie naprawdę zależało na wyjaśnieniu, co naprawdę tamtego dnia zrobił mój ojciec. Postanowiłem przyjechać do pana i porozmawiać o nim. Kto wie, może taka rozmowa pomoże nam obu.

Uznałem, że nie powinienem mówić, iż chodziło mi o zdobycie nowych informacji nie o jego ojcu, lecz o Raymondzie Welle.

– W jaki sposób mogłoby to pomóc panu? – spytałem.

– Denis był moim bliźniaczym bratem. Wiedział pan o tym?

– Nie, nie wiedziałem – odparłem.

– Nie byliśmy podobni z wyglądu, ale byliśmy do siebie bardzo przywiązani. – Uśmiechnął się znowu, ale zaraz spoważniał. – W niecały rok straciłem dwie osoby, które były dla mnie najważniejsze. Najpierw brata, potem ojca. A z powodu tego, co ojciec zrobił w ostatnim dniu swego życia, straciłem wszystkich przyjaciół. Przestałem chodzić do szkoły, a po kilku latach wyjechałem razem z mamą ze Steamboat. Moja mama nigdy nie pogodziła się ze śmiercią Dennisa. I nie była w stanie pojąć tego, co zdarzyło się przy Silky Road.

Czekałem wciąż na wyjaśnienie, w jaki sposób rozmowa o ojcu mogłaby mu pomóc. Ton jego głosu sprawił, że zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie myśli o tym, by zwrócić się do mnie o lekarską poradę.

– Czy może pan sobie wyobrazić, jak on się czuł po śmierci Dennisa? – Potrząsnął głową. – Wie pan, że ojciec sam nalewał drinki człowiekowi, który potem zabił Dennisa? Uważał, że było to tak, jakby sam zabił własnego syna. Gdyby próbował pan sobie wyobrazić, co się działo w moim domu, niech pan założy najgorsze. Bo tak było. Wyrzuty sumienia. Wstyd. Wzajemne obwinianie się. Złość. Straszliwa, zajadła złość. Tak wyglądała sytuacja w naszym domu po tym wypadku.

– Nie potrafię sobie tego wyobrazić. To zbyt straszne – powiedziałem otwarcie.

– Prawda jest taka, że jednego wieczoru straciłem i brata, i ojca. Po śmierci Dennisa ojciec nigdy już nie był taki jak przedtem.

– Kto okazywał złość? Ojciec? – zapytałem.

– Nie. Matka. Potrafi… porządnie dopiec. Zdarzało się jej to jeszcze przed tym wypadkiem. A gdy ojciec postanowił sprzedać bar i ona zdała sobie sprawę, że stracimy źródło utrzymania, a potem pewnie i dom, zaczęła być po prostu okrutna. Ojciec pokornie przyjmował jej złorzeczenia. Traktował to jako coś w rodzaju pokuty.

– Musiało go to wiele kosztować.

– Wie pan, że próbował odebrać sobie życie? Kiwnąłem głową.

– Nie znam szczegółów. Wiem tylko tyle, co pokazali w telewizji – powiedziałem. Nie wspomniałem, że rano oglądałem kasety.

– Przedawkował leki. Matka znalazła go w piwnicy i kazała mi zawieźć go do szpitala. Nie pozwoliła wezwać pogotowia. Nie chciała, żeby sąsiedzi się dowiedzieli, co zrobił. Ani razu nie odwiedziła go w szpitalu. Twierdziła, że zachował się jak tchórz. Powtarzała to każdemu, kto chciał słuchać. A gdy ojciec wyszedł ze szpitala, nie wpuściła go do domu. Spał u jakichś ludzi na mieście. Potem znalazł sobie małe mieszkanie.

Codziennie w mojej lekarskiej praktyce widywałem ludzi, załamujących się wskutek stresów, które jednak nie dawały się porównać z napięciami, jakich doznał ten młody człowiek. Mimo to wydawał się zrównoważony pod względem emocjonalnym. Niewiele o nim wiedziałem, ale budził mój szacunek i podziw.

– Właśnie wtedy ojciec zgłosił się do doktora Wellego – Kevin przerwał moje rozmyślania. – Po tym samobójczym zamachu.

Kiwnąłem głową z miną, która mówiła: „Wiem, jak to jest”. Spojrzał na mnie i rzekł łagodnym tonem:

– Nie, nie wie pan, jak było naprawdę. To właśnie sprawa, której ludzie nie rozumieją. Mój ojciec lubił doktora Wellego. Nawet bardzo. Nie wyrządziłby mu najmniejszej krzywdy.

Poczułem się zakłopotany. Ten młody człowiek wydał mi się zbyt inteligentny na to, by beztrosko pomniejszał odpowiedzialność ojca za zbrodnię.

– Czyżby nie wierzył pan, że to pański ojciec zastrzelił Glorię Welle? – zapytałem.

Twarz Kevina stężała. Wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki.

– Zastrzelił ją. Nie ma innego wytłumaczenia na to, co stało się tamtego dnia przy Silky Road. Ale nie zrobił tego ze złości na doktora Wellego. To jest właśnie okoliczność, co do której wszyscy się mylą.

– Skąd pan ma tę pewność? – spytałem miękko.

– Bo tamtego dnia rano jadłem z nim śniadanie. Był w całkiem dobrym nastroju. Nie powiem, że szczęśliwy. Nie potrafił już czuć się szczęśliwy. Ale był na tyle podniesiony na duchu, że mogliśmy normalnie porozmawiać. To nie zdarzało mu się wówczas często. Powiedział mi, że uważa doktora Wellego za człowieka godnego zaufania, który chce uwolnić go od zmor, jakie go trapią. – Wyciągnął mały zniszczony notesik i trzepnął nim o udo. – Nie opowiadam panu wymyślonych historyjek. Prowadziłem wtedy dziennik. On może potwierdzić to, co mówię.

– Więc dlaczego, pańskim zdaniem, doszło do tej… hmm… do tego wydarzenia?

– Z początku myślałem, że może coś go napadło. Przypuszczałem, że ojciec… wie pan, że na chwilę postradał zmysły.

– Ale odrzucił pan to przypuszczenie?

– Tak, odrzuciłem. Nie sądzę, by w ciągu paru godzin mógł zmienić się z rozsądnego człowieka, jakim był przy śniadaniu, w psychopatycznego mordercę. Może coś takiego przydarza się niektórym osobom. Ale nie mojemu ojcu. Jest też sprawa pistoletu, z którego strzelał.

– Tak.

– Należał do ojca. Kiedy Dennis i ja mieliśmy dwanaście czy trzynaście lat, pokazał nam, gdzie go trzyma, i nauczył nas obchodzić się z nim. Powiedział wtedy, że sam nigdy by go nie użył… że nie byłby w stanie wycelować do innego człowieka… chyba że rodzina znalazłaby się w niebezpieczeństwie. Powiedział to najzupełniej poważnie. Jestem tego pewien.

Pragnąłem wierzyć, że Kevin mówi prawdę, tak samo jak pragnąłem wierzyć moim pacjentom, kiedy tworzyli swoją wersję zdarzeń, gładszą i bardziej lśniącą niż szara rzeczywistość. Opinia o ojcu była obroną przeciwko trapiącemu go ogromnemu cierpieniu. Postanowiłem nie mówić nic, co mogłoby naruszyć stabilność tego mechanizmu obronnego.

– Pewnie więc trudno panu dojrzeć jakiś sens w tym, co się wydarzyło.

– Tak – zgodził się Kevin – rzeczywiście.

Dostrzegłem łzę w kąciku jego oka. Nie zareagował, dopóki nie spłynęła aż do połowy policzka.

– Jest tylko jeden sposób zdobycia informacji, które pomogłyby określić stan świadomości pańskiego ojca.

Kevin przełknął ślinę.

– Jaki?

– Porozmawiać z doktorem Welle. Roześmiał się gorzko.

– Matka próbowała to zrobić. Welle nie chciał z nią rozmawiać. Powiedział, że nie może nikomu zdradzić, co mój ojciec powiedział mu w trakcie psychoterapii.

– Tak to wygląda pod względem formalnym. Ale po śmierci pańskiego ojca prawo wglądu do jego karty choroby przeszło na osobę, która przejęła zarząd nad jego majątkiem. Gdyby ta osoba zapytała doktora Wellego o szczegóły leczenia pańskiego ojca, musiałby je podać. Nie miałby prawa odmówić.

– Mógłby to zrobić mój stryj Larry. On zarządza majątkiem po ojcu.

– Gdyby więc stryj Larry wysłał do doktora list z potwierdzeniem, że jest prawnym przedstawicielem spadkobierców pańskiego ojca, oraz upoważnił go do wydania poufnych dokumentów, Welle uczyniłby to.

– To by wystarczyło?

– Powinno wystarczyć.

– Czy nie zechciałby pan napisać tego listu?

– Mógłbym, oczywiście. – Koło drzwi zapaliła się mała czerwona lampka. Znak, że przyszedł mój następny pacjent. – Ale mam jeszcze jednego pacjenta. Zajmie mi to około czterdziestu pięciu minut. Może przyjdzie pan, kiedy będę już wolny? Skoczymy na piwo i zastanowimy się, co dokładnie napisać.

Kevin Sample uśmiechnął się.

– Wspaniale. Ale wolałbym kawę albo coś do jedzenia. Nie piję piwa. Obawiam się, że zrobiłem w tym momencie trochę głupią minę.

18.

Po wyjściu ostatniego pacjenta poszedłem z Kevinem na deptak i zaproponowałem, że zafunduję mu coś do jedzenia. Wahał się przez chwilę, czy wybrać bar Juanity czy też Tom’s Tavern przy Pearl Street. W końcu zdecydował się na ten drugi lokal. Zamówił cheeseburgera, sałatkę, frytki i lemoniadę. Zjadł wszystko z apetytem, a potem mówił prawie bez przerwy przez całą godzinę.

Odprowadziłem go do samochodu i patrzyłem, jak odjeżdża. Miałem nadzieję, że czuje się znacznie lepiej niż w chwili, gdy postanowił przyjechać do Boulder i rozejrzeć się za mną. Wpadłem na komisariat policji, żeby zostawić Samowi kasetę z materiałami dotyczącymi Glorii Welle, a potem pojechałem do domu. Lauren jeszcze nie było.

Gdy wróciła, zabrałem ją i Emily na spacer przed kolacją. Lauren miała na sobie nową sukienkę, tak szeroką że mogłaby donosić w niej aż do porodu nawet pięcioraczki. Podczas spaceru opowiedziałem jej o rozmowie z Kevinem.

– Jest jak dzieciak, który próbuje nadać sens rzeczom nie do zgłębienia – orzekła, wysłuchawszy mojej relacji. – Podoba ci się? spytała, ujmując w palce rąbek nowej sukni.

– Owszem, całkiem ładna. Włożyłem w tę pochwałę tak mało przekonania, że sam w nią nie uwierzyłem.

Lauren uszczypnęła mnie w ramię.

– Jak zwykle niepoprawny. Ale zdążyłam się już do tego przyzwyczaić. Kupiłam też dżinsy i kilka par szortów z elastycznym wkładem w pasie.

– Nie mogę się doczekać, żeby je zobaczyć. Uszczypnęła mnie znowu.

Patrzyliśmy przez długą chwilę na pogrążającą się w mroku dolinę. Widok był naprawdę piękny.

– Dowiedziałem się od Kevina jeszcze czegoś – rzekłem. – Okazało się, że on i jego brat byli rówieśnikami Tami i Miko. Chodzili do tej samej klasy! Kevin znał obie dziewczyny.

Lauren spojrzała na mnie i uniosła brwi.

– Czy przyjaźnili się? – spytała.

– Kevin nie, ale jego brat tak. Dennis był lepszym narciarzem. Zdaje się, że całą tę paczkę dzieciaków, które lubiły się spotykać, łączyło zamiłowanie do nart. Ale tylko najlepsi mogli jeździć razem z Tami i Miko. Kevin do niech nie należał, mimo to dość dobrze znał dziewczęta. Miewali wspólne zajęcia szkolne i włóczyli się razem po lekcjach. Wiesz, co mam na myśli. Miasto było wtedy nieduże.

– I nadal jest – powiedziała Lauren, wskazując wielkiego ptaka szybującego nad drogą numer trzydzieści sześć. - Zwłaszcza jeśli odliczy się turystów.

– Czy to jastrząb? – zapytałem.

– Nie mam pojęcia. Być może. Czy Kevin umawiał się z którąś z nich na randki?

– Mówi, że nie.

– A może zapamiętał coś, co mogło mieć związek z tą tragedią? Co myśli o tym morderstwie?

– Pamięta ją jako początek całego łańcucha tragedii. Tak właśnie nazwał cały ten okres swojego życia – łańcuchem tragedii.

Jastrząb, czy może jakiś inny ptak, zniknął za krawędzią urwiska. Niebo nad szczytem wzgórza pociemniało. Nad dolinę nadciągała burza.

Zawróciliśmy w stronę domu, Emily zanurzyła się w gęstych trawach koło dróżki i zaczęła rozgrzebywać z zapałem ziemię. Zatrzymaliśmy się, czekając na wynik jej szaleńczych zabiegów. Przerwał je dopiero grzmot pioruna, który uderzył gdzieś w oddali. Wybiegła z trawy, tuląc po sobie uszy, z podkulonym ogonem. Nie cierpiała błyskawic i grzmotów.

– Czy Kevin i jego koledzy mieli jakąś teorię na temat zniknięcia dziewcząt? – zapytała Lauren.

– Oczywiście. Na początku, ale tylko przez parę dni, wszyscy myśleli, że uciekły. Opisał Tami tak samo jak inni. Dziewczyna o złotym sercu, bardzo radosna, ale trochę nieobliczalna. Zawsze powtarzała, że chciałaby wyjechać ze Steamboat i poznać świat. Jej koleżanki przypuszczały, że miała jakąś sprzeczkę z rodzicami i po prostu zwiała.

– Często kłóciła się z rodzicami?

– Odniosłem wrażenie, że ich układy były mieszaniną miłości i niechęci. Tami bardzo kochała matkę, ale gdy dorosła, odsunęła się od niej.

Przez chwilę Lauren analizowała moje ostatnie słowa.

– Więc Kevin i jego koledzy przypuszczali, że Tami uciekła z domu, a Miko po prostu zabrała się z nią?

– Zadałem mu to samo pytanie. Nie dał mi jednoznacznej odpowiedzi. Uważa, że Miko raczej nie byłaby do tego zdolna. Nie naśladowała ślepo innych.

Lauren przyklękła, żeby uspokoić Emily po kolejnym grzmocie.

– A potem? Po odnalezieniu ciał? Co on i jego koledzy wtedy myśleli?

– Przyjęli, że zrobił to ktoś obcy. Nie potrafili uwierzyć, by ktoś z miasta mógł dopuścić się takiej zbrodni. Ale…

– Ale co?

– Chodziły plotki, że Miko spotykała się z kimś znacznie od niej starszym. Kimś z miasta.

– Nie dowiedzieli się, kto to był?

– Nie.

– A może snuli jakieś domysły?

– Tak. I tu historia robi się naprawdę interesująca. Kevin i jego koledzy przypuszczali, że mógł to być Raymond Welle. Widziano ich razem kilka razy. Na spacerze. W kawiarni.

– Czy Kevin wiedział, że Miko chodziła do Wellego na seanse psychoterapeutyczne?

– Raczej nie. W każdym razie nie wspomniał o tym, a ja nie pytałem. Lauren ujęła moją dłoń i przeciągnęła nią po swoim brzuchu. Twarda wypukłość przyprawiała mnie o przyspieszone bicie serca za każdym razem, gdy jej dotykałem. Tak bardzo pragnąłem wyczuć ruchy kryjącej się tam małej istotki.

– Czy to mogło być zupełnie niewinne? Te spacery Wellego i Mariko? Czy on mógł je traktować jako część psychoterapii?

Myślałem o tym już wcześniej.

– Tak, to możliwe – odparłem. – Zdarza się, że pacjenci są bardziej otwarci poza gabinetem, zwłaszcza dzieci i osoby bardzo młode. Dlatego wszelkie wątpliwości przemawiają na korzyść Wellego i jego terapii. Przecież rodzice Miko byli przekonani, że Welle pomógł ich córce.

Lauren zatrzymała się i podniosła jakiś patyk. Pomachała nim przed pyskiem Emily i rzuciła daleko w trawę. Moja żona ma silne ręce, więc patyk przeleciał sporą odległość, zanim spadł na ziemię. Emily popatrzyła na nią jak na wariatkę. Lauren roześmiała się.

– Gdyby jednak przyjąć inną interpretację, okazałoby się, że Welle miał doskonały motyw – powiedziała.

Dokładnie takie myśli chodziły mi po głowie od chwili, gdy godzinę temu pożegnałem się z Kevinem.

– Uważasz, że mógł romansować z Mariko?

– Tak. A jeśli tak – zastanawiam się tylko, więc popraw mnie, jeśli popełnię jakąś nieścisłość – i Tami odkryła, że jej przyjaciółka romansuje z Wellem? Albo sama Miko powiedziała jej, że kręci z Wellem, a on dostrzegł w tym zagrożenie? Rozumiesz, mam na myśli jego praktykę lekarską, audycję radiową, nawet małżeństwo. Miałby dobry motyw do popełnienia morderstwa.

– Za dużo tu tych „Jeśli”. Ale w sumie masz rację. Jeśli uprawiał seks z Mariko, a Tami o tym wiedziała, mogło to być motywem zbrodni. Nie wiem jednak, kto mógłby potwierdzić, że łączył ich romans.

– Sam Welle.

– Już widzę, jak to potwierdza. A w materiałach od Locarda nie ma nic na ten temat. Nic. W śledztwie powinny wyjść na jaw informacje tego rodzaju, nawet gdyby zakwalifikowano je jako plotki. Phil Barrett i jego ludzie powinni byli porozmawiać ze wszystkimi koleżankami i kolegami dziewcząt.

– To daje do myślenia, prawda? Na temat dokładności pierwszego śledztwa. Czy raczej niedokładności.

– Jeśli chcesz wiedzieć, moje wątpliwości koncentrują się wokół Phila Barretta. Zastanawiam się, czy już wtedy był związany z Raymondem Welle.

Usłyszeliśmy nadjeżdżający z tyłu samochód, więc zeszliśmy na pobocze, a ja przywołałem Emily. Okazało się, że to Adrienne. Mijając nas, nacisnęła na klakson. Jonas zaś wychylił się przez okno i zawołał: „Emily, przyjdziesz pobawić się ze mną?” Pomachaliśmy im i zaczekaliśmy, aż odjadą.

– Znałaś już wtedy Raymonda – powiedziałem do Lauren. – I wiesz bardzo dużo o ludziach, którzy popełniają najcięższe zbrodnie. Uważasz, że on mógł to zrobić?

– Ale co? Pójść do łóżka ze swoją pacjentką czy zamordować dwie licealistki?

– Nie wiem. Sama wybierz.

Zrobiliśmy dobre dziesięć kroków, zanim Lauren zdecydowała się odpowiedzieć.

– Ujmę to tak: ani przez chwilę nie czułby wyrzutów sumienia z powodu małżeńskiej niewierności. Czy mógł zdradzić Glorię z szesnastolatką? Chyba nie. A popełnić morderstwo? Nie wiem. – Zamilkła na chwilę. Znowu przeszliśmy kilka kroków. – Ale już sam fakt, że tego nie wiem, wprawia mnie w straszliwe zakłopotanie.

– Czy małżeństwo Glorii i Raya było, jakby to powiedzieć… stabilne? Lauren wzruszyła ramionami.

– Nie znałam szczegółów z ich pożycia. Gloria lubiła flirtować, taką już miała naturę. Gdyby wspomniała Jake’owi o jakichś problemach, pewnie podzieliłby się ze mną tą informacją. Ale jeśli mieli problemy i utrzymywali je w tajemnicy, to nie przypuszczam, aby ktokolwiek z rodziny mógł się o nich dowiedzieć.

W czasie naszego spaceru domowy faks solidnie się napracował.

– Popatrz – powiedziała Lauren, wręczając mi trzy zadrukowane kartki. Jedną zostawiła sobie. – Zdaje się, że twoja znajoma dziennikarka zrobiła dokładnie to, co zapowiadała.

Byłem zajęty mieszaniem krewetek i chińskiej kapusty. Wytarłem ręce i spojrzałem na pierwszą kartkę.

Był to artykuł z dzisiejszego wydania „Washington Post”. U góry widniało nazwisko Dorothy Levin. Tytuł brzmiał: Śladem pytań o lewe pieniądze kandydatów. Uwaga autorki skupiła się na Raymondzie Welle. Przeleciałem wzrokiem pierwszą stronicę i zacząłem czytać drugą.

Na marginesie pierwszej kartki Dorothy napisała ręcznie: Et voila. Steamboat zapiera dech w piersi. Dosłownie. Tak wysoko, że nie ma tu już wcale powietrza.

Zastanawiam się, co to może oznaczać – powiedziałem, mając na myśli kolejną uwagę, tym razem na marginesie ostatniej strony. Dorothy napisała: „Spotkałam dziś człowieka, który nie pomógł mi wprawdzie w pisaniu artykułu, ale zdawał się dużo wiedzieć o okolicznościach śmierci Glorii Welle. Ciekawa historia. Będę z nim jeszcze rozmawiać. Planuję także rozmowę z kimś innym”.

– Jestem pewna – orzekła Lauren, kiedy pokazałem jej dopisek Dorothy – że w Steamboat jest mnóstwo ludzi, którzy twierdzą, że dużo wiedzą o okolicznościach śmierci Glorii Welle.

– Masz rację – stwierdziłem z uśmiechem. – Ale przynajmniej Dorothy dotrzymała słowa. Nie umieściła w artykule mojego nazwiska.

– W każdym razie ten artykuł ciebie ucieszył znacznie bardziej, niż ucieszy Raymonda Welle – powiedziała Lauren, spoglądając na wydrukowaną drobną czcionką linijkę u góry strony. – Wysłała to ze Steamboat. Nadal jest w Kolorado?

– Kiedy rozmawiałem z nią ostatnio, powiedziała, że zamierza przeprowadzić w poniedziałek kilka rozmów w ośrodku narciarskim. Zastanawiała się, czy zostać tam na weekend. Przypuszczam, że została. Co sądzisz o tym artykule?

– Nie znam dokładnie federalnego prawa wyborczego, ale jeśli to, co ujawnia „Washington Post”, jest prawdą, Ray może wpaść w niezłe tarapaty. Groźne są zwłaszcza zarzuty dotyczące japońskich pieniędzy, przekazanych przez osoby zatrudnione w firmie zarządzającej ośrodkiem. Szczególnie ze względu na kluczową rolę, jaką odegrał przy utrącaniu ostatniego projektu ustawy reformującej kampanię wyborczą.

Przypuszczałem, że największym problemem Raymonda Wellego okaże się nie artykuł na temat jego wyborczych finansów, ale śledztwo w sprawie dawnej zbrodni. Wskazałem ręką na kartkę, którą Lauren trzymała w lewej ręce.

– Co to jest?

– Faks od Russa Clavena, tego kierowcy, który wiózł nas na zebranie Locarda w Waszyngtonie. Przylatują tu jutro z Flynn Coe. Chcą się z nami spotkać przed wyjazdem do Steamboat.

– Flynn to ta kobieta z przepaską na oku? spytałem.

– Tak. I wspaniałym uśmiechem. Jest specjalistką od wizji lokalnych i koordynatorem naszego śledztwa.

– O której przylatują?

– Samolot ląduje o jedenastej trzydzieści. Proszą, żeby im opisać drogę do naszego domu.

– Do nas? A gdzie się zatrzymają?

– Nie napisali.

– Pozwól, że rzucę na to okiem. – Lauren podała mi kartkę. Faks został nadany w Szkole Medycznej Johna Hopkinsa. Czyli w miejscu pracy Clavena. – A może – zapytałem – oni chcą zatrzymać się u nas?

– Nie napisali.

– Mamy tylko jeden gościnny pokój. Czy oni są parą? Lauren roześmiała się.

– Nie napisali.

Lauren czuła się zmęczona po całym dniu. Poszła więc do łóżka, ja natomiast usiadłem przed komputerem i napisałem sprawozdanie dla A. J. Simes. Chciałem powiadomić ją jak najprędzej o mojej rozmowie z Kevinem Sample i o jego podejrzeniu, że Mariko Hamamoto mogła mieć romans ze starszym od siebie mężczyzną a także o przypuszczeniach jej rówieśników, że tym mężczyzną mógł być Raymond Welle.

Wydrukowałem tekst i wysłałem go faksem, a potem wyciągnąłem się na łóżku obok mojej śpiącej żony.

Russ i Flynn zjawili się następnego dnia kilka minut przed pierwszą. Bagażnik wypożyczonego przez nich samochodu wyładowany był ciężkimi workami ze sprzętem turystycznym. Russ przyjechał do Kolorado między innymi po to, aby powspinać się trochę w górach.

19.

Russ Claven okazał się jeszcze bardziej energiczny niż Adrienne, która miewała napady tak szaleńczej aktywności, że zastanawiałem się, czy nie potrzebuje pomocy lekarza.

Wyskoczył z auta, rzucił nam zdawkowe „cześć”, poklepał rozszczekaną Emily po łbie, wpadł do łazienki, żeby się odświeżyć i zmienić ubranie, zajrzał do kuchni, by sprawdzić zawartość naszej lodówki i porwać jabłko, a potem wrócił na dwór. Lauren i ja staliśmy jeszcze koło samochodu, odnawiając naszą krótką znajomość z Flynn Coe.

Tego dnia Flynn założyła przepaskę z prążkowanego, rdzawego atłasu. Układające się poziomo prążki ładnie harmonizowały z jej fryzurą.

Russ przerwał nam i zapytał o drogę do kanionu Eldorado. Naszkicowałem prowizoryczną mapkę na odwrocie koperty z biletem lotniczym. Aż pojaśniało mu w oczach. Nie mógł uwierzyć, że znajduje się zaledwie o dziesięć minut drogi od wspinaczkowych terenów dorównujących Disneylandowi. Zapytał Flynn, czy nie zechciałaby poobijać się przez jakiś czas samotnie. Odparła, że tak. Zwrócił się do mnie z pytaniem, czy pojadę z nim powspinać się trochę. Moją odmowę przyjął z wyraźną ulgą. Natychmiast wskoczył do samochodu i odjechał w kierunku Eldorado.

Zaprosiliśmy Flynn do środka. Przeprosiła nas i poszła do łazienki, tłumacząc, że długi lot w towarzystwie Russa Clavena nie sprzyjał regeneracji sił i wypoczynkowi. Odniosłem jednak wrażenie, że stwierdziła to z humorem i przynajmniej odrobiną sympatii dla swego towarzysza podróży.

Flynn grała w bilard gorzej niż Lauren, ale w każdym razie zmusiła moją żonę do pewnego wysiłku, co mnie nie udało się nigdy dotąd. Przepaska na oku utrudniała jej ocenę odległości i kątów, jej gra była więc tym bardziej godna uwagi. Spisywała się dzielnie i z wdziękiem przyjmowała kolejne porażki.

Usiadłem na krześle, by podziwiać utalentowane panie, które jednak po paru minutach zupełnie zapomniały o mojej obecności.

Lauren poprosiła swą przeciwniczkę, by opowiedziała o sobie, co Flynn uczyniła bez ociągania.

Przez pewien czas była asystentką Henry’ego Lee w policyjnym laboratorium kryminalistycznym Connecticut. Po ponad trzech latach została szefem laboratorium kryminalistycznego Karoliny Północnej, w którym pracowała do tej pory. Miała trzydzieści trzy lata. W dwudziestym czwartym roku życia wyszła za mąż, w dwudziestym szóstym rozwiodła się i została sama z dziewięcioletnią obecnie córką Jennifer.

Kimbera Listera znała od wielu lat. Poznali się, kiedy on uczestniczył w seminarium szkoleniowym w Akademii FBI, ona zaś była na ostatnim roku uniwersytetu Northwestern. Gdy Kimber wspomniał jej o pomyśle utworzenia Locarda, zaoferowała mu swoje usługi, nie czekając, aż sam złoży jej taką propozycję.

Po półtoragodzinnych zmaganiach przy stole bilardowym Lauren przeprosiła nas i poszła odpocząć. Zapytałem Flynn, czy ma ochotę zdrzemnąć się po podróży. Odparła, że nie i poszła ze mną do kuchni, gdzie zabrałem się do przygotowania czegoś do jedzenia.

– Czy pani i Russ zostaniecie u nas na kolacji? – zapytałem.

– Byłabym zachwycona, ale myślę, że powinniśmy zaczekać do powrotu Russa. Może będzie miał inny pomysł na spędzenie wieczoru.

– Jedziecie państwo do Steamboat Springs? Flynn kiwnęła głową.

– Tak, to jest cel naszej podróży. Muszę porozmawiać z ludźmi, którzy zabezpieczali ślady w terenie, chcę też zbadać dowody, które zachowały się do tej pory. Czasami to pomaga. Russ zamierza pogadać z lekarzem, który wykonywał autopsję obu dziewcząt, oraz przebadać ponownie próbki tkanek, krwi i płynów ustrojowych.

– Może nie powinienem pytać – powiedziałem, trzymając prawie całą głowę we wnętrzu lodówki – ale ciekawi mnie, czy pani i Russ jesteście… no, wie pani… parą?

Usłyszałem zduszony chichot. Obejrzałem się i zobaczyłem, że Flynn się uśmiecha.

– Nie, uchowaj Boże – odparła. – Ale muszę przyznać, że kilka lat temu próbowaliśmy. Niestety, żadne z nas nie okazało dość wytrwałości. Bardzo się starałam, lecz przez cały czas zdawałam sobie sprawę, że on jest dla mnie za duży, za mocny, zbyt energiczny. Tak więc… nasz romans się nie udał. Ale kocham go na swój sposób. To wartościowy człowiek.

Przez kilka minut rozmawialiśmy o nic nieznaczących sprawach.

– Flynn, jeżeli wolno, chciałbym panią zapytać, co się stało z pani okiem? – rąbnąłem w pewnej chwili.

– Prawie nikt mnie o to nie pyta – odparła z uśmiechem.

– Przepraszam, jeśli panią obraziłem. Ale mam wrażenie, że ten defekt wcale pani nie przeszkadza.

– Czy nie przeszkadza? Raczej staram się o nim nie myśleć. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Kiedy zrozumiałam, że będę musiała nosić przepaskę, doszłam do wniosku, że mogę ją traktować jako swego rodzaju ozdobę. Sama je projektuję, a robi je moja siostra. Kiedy ludzie patrzą na mnie dziwnym wzrokiem, przyjmuję, że w zakłopotanie wprawia ich nie moja ułomność, ale sama przepaska.

Dokończyłem mycia cienkich marchewek pochodzących z ogródka Adrienne i podałem Flynn kilka sztuk do schrupania.

– Więc co się pani przytrafiło? – spytałem.

– Dałam się nabrać w trakcie wizji lokalnej na… bardzo prostacki kawał. Pewien rabuś zostawił mi prezent. Nastąpił wybuch, który uszkodził mi jedno oko. Nadal reaguje na światło, ale to mi tylko przeszkadza… zakłóca obraz w drugim, zdrowym oku. Zostały też blizny, które… hmm… wyglądają raczej nieciekawie. Noszę więc przepaskę.

– Współczuję pani.

Flynn ugryzła kawałek marchewki i potrząsnęła głową.

– Niepotrzebnie. To był mój błąd. Byłam nieostrożna. Smaczna marchewka.

Rozmowa zeszła na zamordowane dziewczyny i działania Locarda.

– Chyba już się pan do tego przekonał – powiedziała Flynn.

– Do czego?

– Do tego, co robimy. Do odgrzebywania dawnych zbrodni. Rozdrapywania starych ran. Przyglądania się bliznom. Rozwiązywania zagadek. Mam nadzieję, że pan to polubił.

Przyznałem, że tak.

Flynn uśmiechnęła się. Uniosła brwi tak wysoko, że spod przepaski ukazał się pasek tej zasłoniętej.

– Ilekroć wznawiam dawne dochodzenia, wszyscy są zniechęceni. Bo ciała ofiar od dawna leżą w grobie, krew jest obeschnięta, nie można odtworzyć obrazu miejsca zbrodni. Tak jest zawsze. Ale staram się przywieźć ze sobą choć trochę nadziei, odrobinę entuzjazmu i nieco wiedzy. Próbuję wlać odrobinę świeżej krwi do śledztwa, które często jest tak samo martwe jak ofiary zbrodni. Ja sama próbuję być tą… tą świeżą krwią. Tak jakby dokonano transfuzji.

– I dostrzegła pani u mnie ten przypływ entuzjazmu? – zapytałem.

– Wydaje się, że najprędzej udziela się on tym spośród nas, którzy wchodzą w kontakt z rodzinami ofiar. Jeśli popracuje pan dłużej, zobaczy pan, jak różne są ich reakcje. Niektóre rodziny, mam na myśli te normalne, kochające się, przyjmują nas obojętnie. Podjęcie na nowo śledztwa zupełnie ich nie porusza. Zachowują się jak chory, któremu zrobiono znieczulający zastrzyk. Ale to zdarza się rzadko. Częściej u rodziców, żon czy dzieci ofiar odżywa nadzieja albo ból, albo nawet złość. A ich emocje bardzo silnie motywują do działania. Dodają energii, wręcz ożywiają. – Uśmiechnęła się ciepło. – Tak, coś z tego ożywienia widzę u pana. Pan też wnosi porcję świeżej krwi.

Russ i Flynn zostali na kolacji. Siedzieliśmy przy stole, gdy zadzwonił telefon. Odebrałem go w sypialni.

To był Phil Barrett. Dzwonił w sprawie dokumentów z leczenia Mariko Hamamoto. Welle zamierzał wyjechać jutro po południu do Waszyngtonu, powinienem więc przyjechać na jego ranczo najpóźniej o trzeciej. Wyjaśniłem Barrettowi, że mam pacjentów zapisanych na poniedziałkowe popołudnie, i poprosiłem, aby przesłał mi te materiały do domu na mój koszt.

– Kongresman Welle wydał mi polecenie nie pozostawiające żadnej swobody działania, doktorze Gregory. Powiedział, że chce uczestniczyć w przeglądaniu dokumentów. Może więc pan spotkać się z nim jutro w Steamboat albo w jakimś późniejszym terminie w Waszyngtonie.

Żądanie Wellego nie było niezwykłe. Lekarze zwykle proszą aby przed sporządzeniem kopii dokumentacji mogli uczestniczyć w jej przeglądaniu.

Przypuszczałem, że w archiwum Wellego nie znajdę nic nowego o terapii zastosowanej wobec Mariko, chciałem jednak obejrzeć dokumenty.

– Muszę zadzwonić do moich pacjentów i przełożyć termin wizyt – powiedziałem. – Pod jakim telefonem zastanę pana dziś wieczorem?

Barrett podał mi numer.

– Proszę o telefon koło dziesiątej – rzekł. Zacząłem dzwonić do moich pacjentów.

Gdy wróciłem do jadalni, talerze naszych gości były już puste. Lauren zapytała mnie, kto dzwonił.

– Phil Barrett - odpowiedziałem – szef ochrony Raymonda Wellego. Welle chce spotkać się ze mną jutro w Steamboat w sprawie dokumentów z leczenia Mariko Hamamoto. Musiałem poprzekładać wizyty pacjentów, ale dzięki temu będę mógł tam pojechać.

Flynn natychmiast zorientowała się, w czym rzecz.

– Welle odmawia przesłania panu dokumentów? Chce być obecny przy ich przeglądaniu?

– Tak.

– To zaś oznacza, że w tych dokumentach jest coś, co mogłoby zostać mylnie zinterpretowane – orzekł Russ.

– Niekoniecznie odparłem. – Może chodzić o coś dużo bardziej niewinnego. Może ma dość skąpe notatki i chce wyjaśnić, dlaczego robił tak mało zapisków na temat leczenia.

– Nie mógł wyjaśnić tego przez telefon? – zapytała Flynn.

– Najwyraźniej mu to nie odpowiadało.

– Niech pan spróbuje uzyskać oryginalne papiery – powiedziała Flynn. – Poproszę eksperta od dokumentów, żeby sprawdził, czy nie zostały sfałszowane lub czy nie usunięto z nich czegoś.

– Wątpię, czy Welle wyda mi oryginały. Ja na jego miejscu nie zrobiłbym tego.

– Ale nie zaszkodzi o nie poprosić.

– Wygląda na to – odezwała się Lauren – że zamierzasz jechać?

– Nie mam wyboru – odparłem. – Czy możesz jechać ze mną?

– Niestety nie, będę zbyt zajęta.

– No cóż, skoro muszę jechać, wyjadę jak najwcześniej. Chciałbym wrócić do domu przed zmrokiem. – Zwróciłem się do Flynn i Russa: – Pojedziecie ze mną czy waszym samochodem?

– Naszym – odparł Russ. Czuję się lepiej, kiedy jadę na własnych kółkach.

Wróciłem do sypialni i zadzwoniłem do Phila Barretta, żeby potwierdzić mój przyjazd o jedenastej. Barrett udzielił mi wskazówek, jak mam dojechać do rancza przy Silky Road. Podziękowałem mu za nie. Wolałem się nie przyznawać, że znam drogę. Po rozmowie z Barrettem zadzwoniłem do hotelu Sheraton w Steamboat. Dorothy Levin nie odpowiedziała. Zostawiłem wiadomość w jej poczcie głosowej. Poprosiłem, żeby czekała na mnie o pierwszej w hallu i zaproponowałem jej wspólny lunch.

Flynn i Russ zostali u nas na noc. Udało im się uzgodnić, że będą spać w podwójnym łóżku w pokoju gościnnym na parterze. Byłem ciekaw szczegółów ich umowy, ale żadne nie chciało nic zdradzić. O siódmej rano następnego dnia nasz mały konwój wyruszył w stronę gór.

Do Steamboat przyjechaliśmy pięć po dziesiątej. Flynn i Russ skierowali się prosto na komisariat policji, żeby się spotkać z Percy Smithem, ja natomiast podjechałem do hotelu Sheraton.

Wykręciłem numer pokoju Dorothy z telefonu w holu. Nie podniosła słuchawki. Zostawiłem więc kolejną wiadomość w jej poczcie głosowej. Zauważyłem nad wejściem do baru transparent z napisem: WITAJ W DOMU, JOEY. CZEKAMY NA SUKCES. Wróciłem do samochodu i ruszyłem w kierunku Silky Road. Podczas jazdy zastanawiałem się, czy powinienem wykorzystać okoliczność, że tu jestem, i spróbować porozmawiać z Joeyem Franklinem.

Mimo że Welle przebywał chwilowo w swoim ranczu, brama wyglądała tak samo, jak ostatnim razem. Wysiadłem, nie wyłączając silnika, i podszedłem do domofonu, żeby zgłosić moje przybycie. W odpowiedzi usłyszałem, że mam się cofnąć o półtora metra. Zrobiłem tak. Pół minuty później kazano mi wsiąść do samochodu i zaczekać, aż brama się otworzy. Zrobiłem i to.

Jadąc powoli w kierunku domu, rozglądałem się za charakterystycznymi obiektami zapamiętanymi z reportażu, który nakręcono przed laty, po tragicznej śmierci Glorii Welle i Briana Sample. Rozpoznałem miejsce, w którym stanęły pojazdy szeryfa, zlokalizowałem też okno, które wybił Brian Sample, żeby strzelać do stróżów publicznego porządku. Dostrzegłem cedrowy pomost biegnący od sypialni właściciela w kierunku zagajnika. Domyśliłem się, za którymi drzwiami garażu Gloria Welle trzymała swojego zielonego rangę rovera.

Phil Barrett czekał na mnie na ganku, wciśnięty w trzcinowy fotel. Jego uśmiechnięta twarz nie wydała mi się dobrym prognostykiem.

– Doktorze Gregory! – zawołał tubalnym głosem, jakby się bał, że go nie zauważę.

Pomachałem mu ręką.

– Przyjechał pan przed czasem.

– Nie wiedziałem, ile mi zajmie szukanie drogi – odparłem, wchodząc na ganek.

– Nabiera mnie pan, doktorze – stwierdził Phil z szerokim uśmiechem. – Zdaje się, że niedawno pan tędy jechał. Właściwie jestem pewien, że pan jechał.

Postanowiłem ani nie potwierdzać wcześniejszej wizyty, ani jej nie zaprzeczać.

– Jeśli przyjechałem w nieodpowiednim momencie, chętnie zaczekam w samochodzie. Mogę nawet wrócić na drogę.

– Nie, nie. Niech pan usiądzie tu, koło mnie. Kazałem przynieść kawę dla pana. Jaką pan lubi?

– Czarną.

– No to zgadłem. Niech pan popatrzy na ten widok - powiedział, wskazując dolinę. – Nie cieszy się pan, że spędzi dzień w tak pięknej okolicy?

Widok był rzeczywiście wspaniały. Zielona dolina odcinała się na tle dalekich granitowych skał, a pastwiska i pola uprawne falowały pod muśnięciami lekkiego wietrzyku.

– Pięknie tu – przyznałem. – Ale, jak pan wie, przywiódł mnie tutaj obowiązek, który mam do spełnienia. Mój przyjazd narobił kłopotów wielu moim pacjentom.

Barrett wzruszył ramionami. Nie obchodziły go kłopoty jakichś nieznanych mu ludzi.

Usiadłem obok niego w identycznym trzcinowym fotelu. Mocno zbudowana młoda kobieta w dżinsach i bladozielonej koszulce polo przyniosła kawę. Spojrzała na mnie z miłym uśmiechem. Podziękowałem za kawę i odwzajemniłem uśmiech.

– Aż do dziś – zwróciłem się do Barretta, gdy kobieta odeszła – widziałem ten dom tylko w telewizyjnych wiadomościach.

Natychmiast się zorientował, do czego piję.

– Co to był za dzień! – odparł. – Chętnie panu opowiem. Byłem tu, jak pan wie. I to ja wydałem rozkaz otwarcia ognia do tego łotra.

Łotra?

– Tak, pamiętam – powiedziałem.

– Chłopcy oddali tylko trzy strzały. Pierwsze dwie kule dosięgły go. Ale wystarczyłaby jedna, żeby go ukatrupić. Wykonali dobrą robotę. Mogłem żałować tylko jednego: że nie zdążyliśmy go dopaść, zanim on dobrał się do Glorii.

– Tak – kiwnąłem głową. – Ale czy dał wam taką szansę? Jak to się odbyło? Nie zastrzelił jej, zanim tu dojechaliście?

– Usłyszeliśmy trzy strzały z wnętrza domu chwilę potem, gdy się zjawiliśmy. Nie wiedziałem, że on strzelał do Glorii, ale taka myśl przeleciała mi wtedy przez głowę – stwierdził Barrett i odwrócił swój kubek do góry dnem, wylewając resztki kawy na podłogę ganku. – Zastanawiałem się nad tym z tysiąc razy, ale wiem, że gdyby wydarzyło się to dziś, nie rozegrałbym sprawy inaczej. Mówię całkiem poważnie. Jednak w sumie to był prawdziwy skandal. Prawdziwy skandal.

– Tak – przytaknąłem. – Tragedia.

– Trzeba być szaleńcem, żeby zrobić coś takiego.

Kiwnąłem głową, ale w tej samej chwili uzmysłowiłem sobie, że nie chcę rozmawiać z Barrettem o aberracjach psychicznych Briana Sample’a.

– Gdzie znajdował się dawny dom? – zapytałem. Wyciągnął rękę w kierunku opadającego zbocza.

– Nie można go stąd zobaczyć – wyjaśnił.

– A stajnie i szałas? O ile mi wiadomo, Gloria postawiła kilka nowych budynków. Gdzie one są?

Barrett wodził kubkiem po drewnianej poręczy fotela. Jego ręka znieruchomiała nagle.

– Słucham?

– Słyszałem, że Gloria wybudowała piękne chaty dla parobków od koni. Czyżby nie była to prawda?

– Ach, to? Ray ich nie używa, trzyma tam tylko jakieś rupiecie. Prawie o nich zapomniałem – powiedział, a potem wstał i wyciągnął rękę ku południowemu wschodowi. Musiałem także wstać, żeby spojrzeć we wskazanym kierunku. – Niech pan patrzy wzdłuż tej gruntowej drogi. Zobaczy pan stajnie i kawałek zagrody, wystający zza kępy tamtych osik. Widzi pan?

Tak. Ray nie lubi koni?

Phil Barrett roześmiał się głośno.

– Zupełnie nie. One interesowały tylko Glorię. Poza tym Ray nie przyjeżdża tu zbyt często. Większą część czasu spędzamy w Waszyngtonie albo w podróży po naszym okręgu. A mamy duży okręg. Rozumie pan, trzeba całymi dniami pilnować spraw wyborców. Cieszę się tylko, że Gloria nigdy nie oglądała tej stajni świecącej pustkami. Taki widok złamałby jej serce.

– Też tak sądzę – powiedziałem, żeby podtrzymać rozmowę.

– Ale powiem panu, że Ray ma plany, jak wykorzystać tę powierzchnię, kiedy wycofa się z życia publicznego. Nie zdziwiłbym się, gdyby urządził tam studio nagraniowe i wrócił do radia.

– Naprawdę? Chce wrócić do radia?

– Jasne. Nazywa je amboną przyszłego tysiąclecia. Ray jest w głębi duszy kaznodzieją. Nie uważa pan?

Nie zastanawiałem się nigdy nad tym, ale spostrzeżenie Barretta wydało mi się niedalekie od prawdy. Postanowiłem potem przemyśleć tę sprawę. Tymczasem próbowałem zmienić temat.

– Pańskie życie całkowicie się zmieniło, Phil – powiedziałem. – Nie tęskni pan za tym, co pan robił wcześniej? Mam na myśli służbę na straży prawa.

Barrett usiadł z powrotem w fotelu.

– A wie pan, czasami tęsknię. Ale w takim małym mieście jak to praca szeryfa bywa trochę jednostajna. Czego nie mogę powiedzieć o tym, co robię w Waszyngtonie. Polubiłem to, nawet bardzo.

Kiwnąłem głową, choć nie w pełni zgadzałem się z jego opinią.

– Widziałem w mieście transparent z którego wynikało, że do Steamboat przyjeżdża dziś Joey Franklin. Zna go pan? Udało się panu zagrać z nim kiedyś w golfa? Przypuszczam, że byłaby to fantastyczna zabawa.

Phil wyciągnął szyję, próbując dotknąć podbródkiem piersi. Nie udało mu się.

– Nie gram w golfa – odparł. – Ale mój szef gra. Mało tego, on i Joey grają do dziewiątego dołka właśnie w tej chwili.

Percy Smith powiedział mi, że Phil Barrett grał z Joeyem. Dlaczego więc Barrett skłamał? Spojrzałem na zegarek, żeby nie dostrzegł zakłopotania na mojej twarzy. Zauważył, że patrzę, która godzina.

– Niech się pan nie niecierpliwi. Zaczęli o wpół do dziewiątej na polu golfowym w Sheratonie. Powinien wrócić lada chwila.

– Rozumiem – odparłem. Miałem świadomość, że Barrett skłamał w sprawie znajomości z Joeyem Franklinem. Uznałem jednak, że przyciskanie go teraz byłoby niezręczne. Zapytałem więc: – Mieszka pan tutaj, kiedy nasz reprezentant przyjeżdża do miasta? Mam na myśli ranczo.

Skinął głową.

– Mam ciągle dawne mieszkanie w mieście, ale je wynajmuję. Jest położone w dobrym miejscu, więc nieźle mi się to opłaca. Lepiej, jeśli jestem tu, na miejscu, i pilnuję spraw szefa, żeby nic nie przeciekło przez szpary w drzwiach na zewnątrz. Takie mam zadanie – ochraniać go przed ciemnymi typami. Myślę o nim jak o graczu stojącym na pozycji quarterbacka. A siebie lubię widzieć w linii ofensywnej. Bez fanfar, ale na ważnym miejscu. Taka jest moja rola. Ochraniam Raya Wellego przed wrogami.

Rzeczywiście, pomyślałem, masz, bracie, odpowiednie wymiary, żeby grać na takiej pozycji. Ale zachowałem to dla siebie.

– Czy to nie ironia losu, że zamieszkał pan w końcu tutaj? Po tym, co się stało?

Barrett wzruszył ramionami. Najwyraźniej nie widział w tym nic dziwnego.

Strzeliłem palcami, tak jakbym przypomniał sobie o czymś.

– Byłbym zapomniał o czymś ważnym, o czym chciałem z panem pogadać, Phil. Pamięta pan te dwie dziewczynki, Mariko i Tami? Słyszałem, że na kilka miesięcy przed ich zaginięciem miał pan z nimi jakieś kłopoty. Chodziło, zdaje się, o narkotyki i o pływanie na golasa w Parku Truskawkowym.

– Niech się zastanowię – odparł i zamyślił się. Byłem pewien, że dokładnie wie, o co pytam. Pewnie więc potrzebował chwili czasu, żeby przygotować i wygładzić na poczekaniu fałszywą wersję. Tak, przypominam sobie, były u mnie z takich powodów. Zdaje się, że właśnie po tym wypadku dziewczyna z Japonii zgłosiła się do Raya z problemami psychicznymi. Pamięta pan? Ależ oczywiście, musi pan pamiętać, przecież przyjechał pan tu, żeby rozmawiać z Rayem o leczeniu tej dziewczyny. Zgadza się?

Starałem się nie okazać, że coś się „nie zgadza”. Nie mogłem się jednak powstrzymać od przypomnienia imienia i nazwiska owej „dziewczyny z Japonii”.

– Chodziło o Mariko Hamamoto – powiedziałem. – Koleżankę Tami Franklin. Wie pan, zdziwiło mnie, że w materiałach śledczych nie ma żadnej wzmianki o aresztowaniu obu dziewczynek. Przejrzałem je bardzo dokładnie. Czy fakt, że ten drobny incydent nie został włączony do śledztwa, nie niepokoi pana?

Phil Barrett odchrząknął nerwowo.

– Nie, nie powiedziałbym tego.

– A czy miałby pan coś przeciwko temu, aby mi wyjaśnić, dlaczego?

– Czy miałbym coś przeciwko? A czy muszę się z tego tłumaczyć? – odparł Barrett i uderzył się dłonią w kolano. Jego reakcja wydała mi się dość zabawna.

– Więc wyjaśni mi pan tę kwestię?

– Jasne, że tak. Powodem braku wzmianki o aresztowaniu jest to, że one w ogóle nie zostały aresztowane. Nie postawiono im żadnych zarzutów. Po przywiezieniu dziewczynek na posterunek rozmawiałem osobiście z ich rodzicami. Doszliśmy do rozsądnego porozumienia. Powiedziałem, że pociągnę je obie do odpowiedzialności, jeżeli to się powtórzy. I nie miałem z nimi więcej żadnych kłopotów aż do… no, tego… rozumie pan.

– Tak, rozumiem – powiedziałem.

Jego wyjaśnienia nie przekonały mnie jednak. Taro Hamamoto był pewien, że jego córka została aresztowana i oskarżona o popełnienie przestępstwa. Albo więc na tyle słabo znał nasz system prawny, że nie zrozumiał, co się właściwie wydarzyło, albo Barrett kłamał.

– Jako szeryf starałem się być wyrozumiały – wyjaśnił Barrett. – A one były dobrymi dziewczynami, które popełniły błąd. Uznałem, że nie powinny płacić za ten błąd do końca życia. To wszystko.

20.

W oddali na drodze podniósł się obłok kurzu. Ktoś nadjeżdżał. – Założę się, że to nasz reprezentant – powiedział Phil Barrett, patrząc w tamtą stronę.

Rozglądając się po ranczu, można się było pomylić w ocenie odległości. Brama przy Silky Road była widoczna z ganku, ale wiodąca do niej polna dróżka schodziła w dół i wiła się wzdłuż wyschniętego potoku, gdzie niewielkie jej odcinki ginęły z oczu patrzącemu od strony domu. Dopiero kawałek dalej wznosiła się znowu w kierunku domu.

Razem z Philem obserwowałem w milczeniu pióropusz kurzu ciągnący się za samochodem Raymonda Wellego, który jechał przez wysuszoną nieckę w pobliżu potoku, a potem wśród wysokich traw na ostatnim odcinku drogi.

– Ray uwielbia to ranczo – odezwał się Phil. – Wprawdzie urodził się i wychował w Manitou Springs, ale nazywa tę posiadłość rodzinnym domem.

Nie wiedziałem, że Ray pochodził z Manitou, ale nie wydawało mi się, aby miało to jakieś znaczenie.

– Myślę, że nietrudno polubić to ranczo – powiedziałem.

Phil spojrzał na mnie ostro, jakby podejrzewał mnie o złośliwość. Postanowiłem uspokoić jego obawy.

– Większość z nas może tylko marzyć, żeby mieć coś takiego, no nie, Phil?

– Pewnie – kiwnął głową Barrett, wyraźnie udobruchany.

Auto Raymonda Wellego zatrzymało się w końcu przed domem. Był to śnieżnobiały hunwee. Zaskoczyło mnie trochę, że Welle sam prowadził potężny pojazd. Z domu wybiegła mu na spotkanie młoda kobieta w dżinsach, która wcześniej przyniosła mi kawę. Zastanawiałem się, czy należało to do jej obowiązków. Ray wysiadł, nie wyłączywszy silnika. Lekki wiaterek, który wiał mu w plecy, poniósł na ganek jego dźwięczny głos:

– Kije są w bagażniku, Sylwio. Tym razem muszę je zabrać do Waszyngtonu. Zapakuj je ostrożnie, dobrze? Wolałbym nie zobaczyć jakichś zadrapań na tym nowym, do wybijania.

Nie usłyszałem czegokolwiek w rodzaju: „proszę” czy „dzięki”. Barrett podniósł się z fotela. Ja też wstałem.

– Wiesz co, Phil? – zawołał Welle z odległości dobrych dwudziestu metrów od ganku. – Joey dał się pobić o trzy uderzenia. Na czwartym dołku, pamiętasz go? To ten z łączką nad potokiem. Po moim wybiciu, które było tak fantastyczne, że zostało mi jedno uderzenie na niecały metr od dziury, pewnie celowo umieścił swoją piłkę w piachu. Mogę więc powiedzieć, że wygrałem z nim na jednym dołku. Przy świadkach. Porządny chłopak. Jezus, Maria, naprawdę porządny. To ładnie z jego strony. Piękny gest. Życzyłbym sobie tylko mieć czas na zagranie z nim do osiemnastu dołków. Kto wie, może znowu by mi się poszczęściło? – Wyjął z kieszeni piłkę golfową i uniósł ją nad głowę. – Zachowałem piłkę z tej partii. Podpisał mi ją nawet. Kiedy Joey wygra w końcu któryś z największych turniejów, będzie to sympatyczna pamiątka – dodał i schował piłkę do kieszeni. – Hej, Alan, Alan! Witam w Silky Road. Nie ma pan pojęcia, jak jestem wdzięczny, że dostosował się pan do moich planów wyjazdowych. To miło z pana strony. Bardzo uprzejmie. Proszę przekazać wszystkim swoim pacjentom moje przeprosiny za utrudnienia, jakich im przysporzyłem. – Pokonał lekko dwa stopnie ganku i wyciągnął do mnie rękę.

– Z pewnością nie zapomnę tego zrobić, Ray – powiedziałem. Ale dopiero po rozesłaniu im wszystkim kopii zaświadczenia o zwrocie nadpłaconego podatku dochodowego i potwierdzenia, że odbyłem dziś tę podróż, dodałem w duchu.

– Pocieszające jest tylko to, że prawdopodobnie nie mieszkają w moim okręgu. Nie muszę się martwić, że na mnie nie zagłosują – roześmiał się Welle i ruszył do drzwi. – Proszę do środka. Robi się tak gorąco, że można by smażyć na tych kamieniach owsiane placki.

Znalazłem się w przedpokoju. Ściany były obite elegancką czerwoną tkaniną, a podłoga wyłożona ośmiokątnymi płytkami z wapienia. Po lewej stronie zobaczyłem ogromny salon, w którym Gloria Welle siedziała przy herbacie i ciasteczkach z Brianem Sample.

– Phil, idź po te dokumenty i przynieś je nam powiedział Raymond Welle.

Poprowadził mnie wąskim korytarzem do wyłożonego sosnową boazerią gabinetu. Pokój był duży, ale przytulny. Jedną ze ścian zajmowały regały z książkami. Jeszcze raz mogłem się przekonać, że ściana wyłożona książkami jest dla moich oczu takim samym magnesem jak wdzięki pięknej kobiety. Wiedziałem jednak, że nie mogę sobie pozwolić na roztargnienie, i że powinienem skupić się na rozmowie z Wellem.

– Proszę usiąść.

Usiadłem w skórzanym fotelu przy niskim stoliku wspartym na stylizowanym kole od konnego wozu. Koło przypomniało to ze zdjęcia, którym Kimber Lister rozpoczął swój film o dwóch zamordowanych dziewczynach.

Spodziewałem się, że Ray usiądzie za ogromnym biurkiem, zajmującym połowę długości pokoju, ale wybrał drugi z klubowych foteli. Gdy siadał, spodnie podjechały mu w górę i przez chwilę wiercił się, próbując poprawić slipy, które najwyraźniej uwierały go w krocze. Pociągał je i szarpał przez spodnie, tak jakby nie było mnie w pokoju.

– Nic nie wiem o panu i o metodach, jakie stosuje pan w swojej praktyce powiedział, gdy w końcu uporał się ze slipami. – Ale przekazywanie w obce ręce dokumentacji leczenia zawsze budziło mój niepokój. Za każdym razem staram się przejrzeć wspólnie papiery i objaśnić to i owo.

– Ja też postępuję w ten sposób – odparłem.

– To dobrze! – wykrzyknął trochę zbyt radosnym tonem. – Miło mi, że mamy podobne poglądy. Phil powinien lada chwila przynieść te papiery. Oto i on!

W drzwiach ukazał się Barrett z dwiema szarymi teczkami w ręku.

– Sylwia wsadziła je do kufrów z papierami, które miały zostać odesłane do okręgu. Musiałem je stamtąd wygrzebać powiedział, wręczając teczki Raymondowi. Byłem pewien, że chce usłyszeć od Wellego zaproszenie, by usiadł z nami.

– To będzie rozmowa o tajemnicach lekarskich, Phil – powiedział Ray, nie patrząc na niego – nie możesz więc być przy niej obecny. Przykro mi. Postaramy się załatwić to jak najprędzej.

Barrett zrobił urażoną minę.

– Och, jasne, jasne. Hmm, Ray, w takim razie połączę się z biurem senatora Spectera w sprawie tej autostrady. Chciałbym mieć to z głowy, zanim wsiądziemy do samolotu – powiedział, a potem zwrócił się do mnie: – Pan kongresman próbuje zdobyć fundusze na dwa dodatkowe pasma na południe od Denver.

– Świetna sprawa stwierdziłem tonem wdzięcznego wyborcy, chociaż ani nie odczuwałem wdzięczności, ani nie należałem do wyborczego okręgu Raya. Zresztą odcinek międzystanowej drogi na południe od Denver także nie znajdował się w jego okręgu.

– Tak… – Ray sięgnął po teczkę leżącą na wierzchu.

Z mojego miejsca widziałem odręczny napis na okładce, ale nie mogłem go odczytać.

– Ta przedwczorajsza strzelanina pod halą tenisową była okropna – zagaiłem.

Wzruszył ramionami, jakby zupełnie się tym nie przejął.

– Wie pan, nawet nie słyszałem strzałów. Widziałem tylko, jak paru przerażonych facetów biegało koło drzwi. Phil kazał mi paść na podłogę. Chwilę potem ochroniarze zaprowadzili mnie do sąsiedniego pokoju. Byłem nie tyle przestraszony, ile raczej… zaciekawiony tym, co się działo.

– Czy ludzie z pańskiego sztabu uważają, że to pan mógł być celem? Myśl o tym, że ktoś łazi za panem z pistoletem, musi budzić obawy bez względu na to, jak liczną ma pan ochronę.

– Moi ludzie? – Ray zachichotał, jakby uznał moje słowa za dobry dowcip. – Udział w życiu publicznym zawsze jest ryzykowny. Choć myślę, że zagrożenie istnieje tylko w niektórych regionach. Cóż, trzeba się z tym pogodzić. Weźmy tych dwóch policjantów z Kapitolu zastrzelonych przez jakiegoś szaleńca zaledwie dwadzieścia metrów od mojego biura. Kto może przewidzieć takie rzeczy? – zapytał lekko podniesionym głosem. Przez chwilę myślałem, że przypomniało mu się morderstwo popełnione na jego żonie, ale dalej mówił normalnym tonem: – Jestem zdecydowanym rzecznikiem pewnych niepopularnych idei. Zawsze nim byłem. A to, mój przyjacielu, musi budzić gniew.

Przygotowałem się na dłuższe przemówienie, on jednak wrócił do głównego tematu naszego spotkania.

– Oto – stwierdził z łagodniejszą miną, otwierając teczkę – historia choroby jednej z moich ulubionych pacjentek.

Gniew? Powtarzałem w duchu to słowo, podczas gdy Welle czytał zapiski na pierwszej stronie. Czy naprawdę powiedział „musi budzić gniew”? Próbowałem przyjrzeć się dokumentom na jego kolanach. Teczka była chuda jak cierpiąca na brak apetytu gimnastyczka. Zawierała nie więcej niż sześć kartek.

W kwadrans potem zakończyliśmy przeglądanie dokumentów. Przesadziłbym, gdybym stwierdził, że wzbogaciły one moją wiedzę o psychoterapii, jakiej poddała się Miko Hamamoto. Pierwsza kartka była formularzem, jaki wypełniają pacjenci w poczekalni gabinetu. Na drugiej znajdowało się obowiązkowe w Kolorado oświadczenie pacjenta o poddaniu się leczeniu u psychologa. Welle poprosił o podpisanie go nie tylko Mariko, ale także jej rodziców. Trzecia zawierała tekst pisma do miejscowego liceum z prośbą o informacje na temat Mariko. Nie zauważyłem niczego, co wskazywałoby, że Welle otrzymał jakąkolwiek odpowiedź. Następna była fotokopią rachunku za leczenie. W roku osiemdziesiątym ósmym Welle pobierał pięćdziesiąt dolców za godzinę.

Tylko na ostatnich dwóch kartkach znalazłem pewne użyteczne informacje. Pół stronicy odręcznych notatek z pierwszej rozmowy z Mariko oraz kolejne pół z pierwszej rozmowy z państwem Hamamoto. Te wstępne uwagi nie różniłyby się od tego, co usłyszałem od Wellego w Denver.

Zainteresowała mnie tylko ostatnia kartka, jedyna napisana na maszynie. Zawierała pięciopunktowy plan leczenia, cele kuracji oraz podsumowanie, w którym stwierdzono osiągnięcie kolejnych celów. Wyłącznie podstawowe informacje.

Byłem niemal pewien, że tę kartkę dołączono stosunkowo niedawno.

Już w czasie jazdy z Boulder zdecydowałem, że nie będę komentował zawartości tych materiałów w obecności Wellego. Z wyrazem ulgi na twarzy patrzył, jak przeglądam kolejne strony, pewien, że podzielam i akceptuję jego punkt widzenia. Starannie więc dobrałem słowa, zanim zadałem mu pytanie o ostatnią kartkę.

– Czy sam pan to napisał na maszynie, Ray, czy też podyktował sekretarce?

– Hmm, nie pamiętam. Mogło być i tak, i tak. Czasami sam piszę na maszynie moje uwagi, a czasami je dyktuję, to znaczy nagrywam na kasetę i oddaję do serwisu, żeby zrobili transkrypcję. Nie umiem powiedzieć, jak było w tym przypadku. Upłynęło za dużo czasu.

Podejrzewałem, że kłamał, choć musiałem przyznać, iż robi to wyjątkowo zręcznie.

– Ale to musiał pan chyba napisać osobiście? Przecież wymienione jest tu jej imię i nazwisko. Nie oddałby pan tekstu z danymi personalnymi do serwisu. Zwłaszcza w tak małym mieście, jak Steamboat. Ja w takich przypadkach podaję inicjały albo numer z mojej kartoteki.

Welle popatrzył na kartkę.

– Ma pan rację. Musiałem napisać to sam.

Zadałem kilka nieistotnych pytań o plan leczenia, żeby uspokoić jego ewentualne obawy o moje zainteresowanie ostatnią kartką.

– Doceniam pańską otwartość, Ray, i gotowość do przedstawienia mi tych materiałów – powiedziałem na koniec. – Jak ustaliliśmy w poprzedniej rozmowie, będę chciał zabrać je ze sobą. – Wciąż miałem cień nadziei, że Welle odda mi oryginały. Tak czy owak, nic nie szkodziło poprosić go o to. Już wybiegałem myślą ku sztuczkom, jakie zastosuje, wspomniany przez Flynn magik od dokumentów, żeby ustalić autentyczność i wiek ostatniej kartki.

– Spodziewałem się, że pan o nie poprosi – stwierdził Welle bez cienia uśmiechu – i przygotowałem dla pana kopie. – Wręczył mi drugą z przyniesionych przez Barretta teczek. – Jestem pewien, że znajdzie pan tu wszystko. Ale rozumie pan, że z chwilą przekazania panu tych dokumentów nie mogę ręczyć za ich świętość.

Świętość? O czym on mówi?

Skinąłem potakująco głową, otworzyłem teczkę i spojrzałem na znajdujący się na górze formularz z danymi pacjenta. Obok rubryki z punktem „Zgłoszony przez” ktoś napisał: „Cathy Franklin”. Informacja nie była dla mnie nowa. Wiedziałem od Taro Hamamoto, że Franklinowie rekomendowali jemu i jego żonie Raymonda Wellego. Gdy jednak zobaczyłem to na piśmie, ogarnęły mnie wątpliwości.

Zastanowiło mnie jeszcze coś, zapytałem więc ni stąd, ni zowąd:

– Ray, czy leczył pan także Tami Franklin? Zastanawiałem się nad tym, jak fatalnie musi czuć się psycholog, któremu zamordowano jedną z jego pacjentek. Ale nawet nie przyszło mi na myśl, że może leczył pan obie dziewczynki, jednocześnie lub w różnych okresach.

Welle potrząsnął głową.

– Pyta pan o Tami? Chce pan wiedzieć, czyją leczyłem? znowu zaczął wiercić się na fotelu. Może slipy znów podjechały mu do góry, a może zaniepokoiło go moje pytanie. – Gdybym ją leczył, nie mógłbym udzielić panu takiej informacji. Sądzę jednak, że wolno mi powiedzieć, iż jej nie leczyłem.

Bardzo zręczna odpowiedź. Raya często zapraszano do porannych audycji informacyjnych. Zaczynałem rozumieć, dlaczego. Potrafił znaleźć ciętą odpowiedź na każde pytanie.

– A Cathy? Czy udzielał jej pan jakichś porad? Obojętne, przed czy po tamtej tragedii?

– Obawiam się, że zaczyna pan łowić w cudzym stawie, doktorze. Wchodzi pan na teren prywatnych tajemnic.

– Ma pan rację. Przepraszam. Ostatnia sprawa, Ray, i dam panu święty spokój. Wciąż nie mam pewności w kwestii, która jest dla mnie najważniejsza. Chodzi o wzajemny stosunek pana i Mariko. Jak by go pan scharakteryzował?

Zagłębił się w fotelu i rozejrzał na boki, tak jakby szukał czegoś, czym mógłby zająć ręce. Oceniłem, że nie zdał aktorskiego egzaminu, kiedy zapytał z udawaną obojętnością:

– Dlaczego pan pyta?

– Z czystej ciekawości. Tak naprawdę brakuje mi… próbuję sobie stworzyć… ogólne wyobrażenie o tym, jak Mariko odnosiła się do innych ludzi. A dokładnie do mężczyzn, rozumie pan. Przypuszczano, że została zamordowana przez mężczyznę, może jakiegoś przybysza. Chciałbym więc wiedzieć, jak się zachowywała, kiedy nawiązywała kontakt z mężczyzną.

– Mówi pan o jej zachowaniu wobec mężczyzn – zapytał ostrzejszym tonem – czy też zastanawia się pan nad tym, czy i jak poddawała się wpływom leczącego ją psychologa?

– Chodzi mi o jedno i o drugie – odparłem.

Przez chwilę wydawało się, że Welle nie może znaleźć miejsca, na którym mógłby wygodnie oprzeć spojrzenie. W końcu utkwił je we mnie.

– Ona mnie ubóstwiała. I to niemal od pierwszej chwili. Uważała mnie za uosobienie wszelkiej mądrości. Nigdy przedtem nie miałem pacjenta, który dał mi odczuć, że jestem mądrzejszy… sam już nie wiem. Traktowała mnie, jakbym znał wszystkie tajemnice wszechświata.

Miałem nadzieję, że powie coś jeszcze, ale milczał pogrążony w zadumie. Po długiej chwili przerwałem jego rozmyślania, mówiąc:

– Z moich doświadczeń wynika, że oddawanie tego rodzaju czci może stać się źródłem terapeutycznych kłopotów.

– Co pan ma na myśli? – spytał z wyraźnym zaskoczeniem.

– Idealizację mistrza. Wzmaga to siłę oddziaływania, ale zarazem wymaga ogromnej subtelności ze strony terapeuty. Musi on bardzo uważać na wszystko, co robi i mówi. Nie sądzi pan?

– Sam nie wiem. Praca z Mariko była prawdziwą przyjemnością. To, że uważała mnie za istotę doskonalszą od samego Buddy, zupełnie mi nie przeszkadzało – stwierdził, uśmiechając się do własnych myśli. Nie przepadam za to za pacjentami, którzy uważają, że jestem gorszy od samego szatana.

– Często się to panu zdarzało?

– To był tylko żart, Alanie.

– Więc jak Mariko zachowywała się przy panu? zapytałem.

– Co pan ma na myśli?

– Jaka była w pana towarzystwie? Powściągliwa? Apodyktyczna? Może nieśmiała? Jaka?

Oczy Wellego zwęziły się.

– Chce się pan dowiedzieć, czy ona ze mną flirtowała? Czy leciała na mnie? Chce pan wiedzieć, czy potraktowałem ją tak jak Bill swoją Monikę?

Zaskoczył mnie. Nie spodziewałem się, że aż tak się odsłoni.

– Tylko w przypadku, jeśli tak rzeczywiście było – powiedziałem. Spojrzał na mnie ostro, a potem rzucił:

– Proszę o następne pytanie.

– Staram się odkryć, w jaki sposób ona mogła pomóc mordercy.

– Rzeczywiście, flirtowała ze mną. Niemal od początku. Nie będę udawał, że było inaczej.

– I co?

– Dałem sobie z tym radę.

– Jak?

Towarzyski nastrój naszej rozmowy znikł, ustępując miejsca napięciu, które rosło z minuty na minutę. Przypominaliśmy bokserów gotowych do starcia. Ale po raz pierwszy miałem wrażenie, że Welle przeszedł do obrony. Sprawiło mi to przyjemność.

– We właściwy sposób – odpowiedział. – Dopilnowałem, żeby została, by tak rzec, po drugiej stronie bariery. Proszę nie zapominać, że nie była już dzieckiem. Zwróciłem jej uwagę, że zbytnio uległa mojemu wpływowi. Pracowaliśmy nad przezwyciężeniem zagrożeń. I mogę powiedzieć… że jej zachowanie poprawiło się.

– Czy kiedykolwiek zachowała się wobec pana niewłaściwie? Welle założył nogę na nogę.

– Próbuje pan rzucić cień na dobre imię ofiary morderstwa? – spytał ostro. – Insynuuje pan, że przekroczyła granicę przyzwoitości i sprowokowała swojego zabójcę?

– Nie. Chcę tylko poznać jej charakter. A więc, czy kiedykolwiek przekroczyła granicę przyzwoitości wobec pana?

– Na przykład? Wzruszyłem ramionami.

– Pacjenci wyczyniają czasami niestworzone rzeczy. Pewna młoda kobieta zaczęła się rozbierać w moim gabinecie.

– I co pan zrobił? – zapytał Welle opryskliwym tonem.

– Poprosiłem, żeby przestała. A ponieważ nie posłuchała, wyszedłem z pokoju i poprosiłem znajomą psycholog, żeby z nią porozmawiała.

– Nie zauważyłem u Mariko żadnych takich zachowań. Spojrzałem mu prosto w oczy i uśmiechnąłem się najprzymilniej, jak tylko umiałem.

– Wie pan, Ray – powiedziałem – prócz tej sprawy jest jeszcze coś, co w jakimś sensie nas łączy. I co panu przysporzyło prawdopodobnie więcej kłopotów niż mnie.

– Co takiego? – spytał takim tonem, jakby uważał za niedorzeczną myśl, że mogłoby nas coś łączyć.

– Kilka lat temu miałem pacjenta, który wpadł w szał pod wpływem jakichś doznań i próbował zabić moją żonę. Ale wszystko skończyło się lepiej niż w przypadku pana i Glorii. W przeciwieństwie do pana zdążyłem zapobiec nieszczęściu.

Welle założył nogę na nogę, lecz zaraz ją zdjął.

– Przyznaję, to ciekawa sprawa. Nie wiedziałem, że miał pan takie doświadczenie – powiedział i klapnął dłonią po cholewie kowbojskiego buta. Wydawało mi się, że poczuł się niezręcznie.

Jak mogłem zareagować na jego zakłopotanie? Spróbowałem podlać roślinkę kiełkującą w pęknięciu jego pewności siebie.

Jeśli o mnie chodzi, to nie od razu spostrzegłem, co się święci. A jak było w przypadku Briana Sample? Zauważył pan, że może być groźny? Ja widziałem, że mój pacjent się złości, wiedziałem, że wygłasza groźby. Ale tak naprawdę nie wierzyłem, że przejdzie od słów do czynów. A już z pewnością nie sądziłem, że zagrozi kobiecie, którą kocham. Czy pan miał podobne odczucia?

Welle pokręcił głową, nie patrząc na mnie.

– Zupełnie inne. Zupełnie. Niczego takiego nie zauważyłem. Byłem przekonany, że idzie mi zupełnie dobrze z tym pacjentem. Nadał nie rozumiem, co się stało. Mam z tym kłopot do dziś.

Już otwierałem usta, żeby zadać następne pytanie, kiedy nagle otworzyły się drzwi po drugiej stronie pokoju. Pomyślałem, że Welle nacisnął jakiś ukryty guzik, aby dać sygnał do przerwania naszej rozmowy. Do środka wpadł Phil Barrett, już w podróżnym ubraniu i krawacie.

– Przepraszam, Ray, że przeszkadzam, ale jest telefon do doktora Gregory. Coś pilnego. – Powiedział to takim tonem, jakby nie wierzył, że w moim życiu może się zdarzyć coś na tyle pilnego, by przerwało rozmowę z Raymondem Welle.

Welle uśmiechnął się do mnie, przybierając znowu minę gościnnego gospodarza.

– Proszę odebrać tu, w gabinecie – powiedział, wskazując na biurko. – Phil, z której linii?

– Z tej, gdzie pali się światełko. Zdaje się, że to druga.

Opadł mnie lęk o Lauren i nasze dziecko. Starając się zachować zimną krew, podszedłem do biurka, podniosłem słuchawkę i nacisnąłem guzik znajdujący się pod światełkiem.

– Halo?

– Alan? Mówi Flynn. Jestem w mieście, w Sheratonie. Zdaje się, że pańska znajoma dziennikarka z „Washington Post” miała poważne kłopoty. Być może jest ranna. Nie można jej znaleźć, a w jej pokoju są ślady krwi i wszystko zostało przewrócone do góry nogami. Mógłby pan dokończyć rozmowę i przyjechać tu jak najprędzej? Komisarz Smith chce panu zadać parę pytań. W związku z tym, że ją pan znał.

Przełknąłem ślinę i odwróciłem się plecami do Wellego i Barretta. Dorothy Levin ranna? Nie można jej znaleźć?

– Dziękuję za telefon. Czy jeszcze coś powinienem wiedzieć?

– Jest pan nadal u Wellego, tak?

– Tak.

– Obrał pan słuszną drogę. Proszę na razie nie mówić o tym nikomu. Russ i ja powiemy panu resztę, gdy tylko pan przyjedzie. Jesteśmy na piątym piętrze w Sheratonie. Proszę powiedzieć pierwszemu policjantowi, który się panu nawinie, że czeka na pana komisarz Smith.

– Zajmę się tym najprędzej, jak będę mógł – powiedziałem.

– Będziemy czekać. Słucha pan jeszcze?

– Tak.

– Jeżeli okaże się, że sprawy wyglądają tak, jak się tego obawiam, to chcę powiedzieć, że strasznie mi przykro.

– Mnie też – powiedziałem i odłożyłem słuchawkę. Wlepiłem oczy w widoczne za oknem poszarpane górskie granie i ścielące się nad nimi chmury. Mój wzrok przywarł rozpaczliwie do tego widoku, tak jakbym szukał w jego spokoju ratunku na moje pobudzenie.

– Mam nadzieję, że to nic poważnego – odezwał się Welle.

– Nic, z czym nie mógłbym sobie poradzić, Ray – odparłem, nie patrząc w jego stronę. – Moi znajomi potrzebują konsultacji w sprawie, która właśnie wypłynęła. Przepraszam za to zamieszanie. – Spojrzałem na zegarek. – I tak zabrałem panu zbyt wiele czasu. Przypuszczam, że ma pan jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia przed odlotem do Waszyngtonu. Gdyby pojawiły się jeszcze jakieś pytania w związku z Miko Hamamoto, skontaktuję się z Philem.

– Gdybyście znaleźli potwora, który zamordował te dziewczynki, nie zapomnijcie mnie zawiadomić – powiedział Welle. – Chciałbym być pierwszym, który się o tym dowie.

– Oczywiście – zapewniłem.

Odjeżdżając spod jego domu, uświadomiłem sobie, że moja wizyta na ranczu przy Silky Road rozpoczęła się od kłamstwa i zakończyła na kłamstwie.

Doszedłem do wniosku, że politycy nie budzą we mnie najlepszych skojarzeń.

21.

Russ Claven dostrzegł mnie, gdy rozmawiałem z policjantem, który stał na podeście schodów pożarowych, strzegąc wejścia na piąte piętro Sheratona. Russ podszedł do policjanta, położył mu rękę na ramieniu i powiedział:

– Proszę przepuścić tego pana. Doktor Claven, pamięta pan moje nazwisko? Byłem konsultantem koronera, na zlecenie komisarza Smitha. Komisarz czeka na tego pana.

Pokazałem funkcjonariuszowi dokument stwierdzający moją tożsamość i po chwili znalazłem się w środku. W głębi korytarza stała mała grupka kobiet i mężczyzn w policyjnych mundurach.

Przykro mi z powodu tego zamieszania – powiedział Russ. – Trudniej przyjmuje się takie rzeczy, kiedy chodzi o kogoś znajomego.

– Tak, to prawda - odparłem.

Russ Claven zmienił się nie do poznania. W jego zachowaniu nie było cienia szorstkości, do której zdążyłem się już przyzwyczaić. Był spokojny, zamyślony, skoncentrowany tylko na sprawie, która wynikła tak niespodziewanie.

Zatrzymaliśmy się jakieś cztery pokoje przed grupką funkcjonariuszy.

– Zanim pójdziemy dalej, przekażę panu, co wiemy – powiedział Russ. – Kiedy dziś rano byliśmy z Flynn u Smitha, komisarz otrzymał informację, że w jednym z pokoi Sheratona zauważono podejrzany bałagan. Smith był bardzo poruszony wiadomością. Powiedział nam, że od czasu, gdy objął komendę, nie było tu ani jednego poważnego przestępstwa. Zaproponował, żebyśmy pojechali z nim do hotelu. Zanim dotarliśmy na miejsce, do pokoju zdążyło już zajrzeć troje ludzi z hotelowego personelu. Każdy z nich mógł zatrzeć ewentualne ślady albo zostawić własne. Recepcja informuje, że pani Levin przybyła w sobotę i miała wyjechać dzisiaj.

To się zgadza z tym, co mi wiadomo wtrąciłem.

– Co gorsza, tutejsze władze nie są przygotowane, żeby odpowiednio zbadać ślady pozostawione na miejscu przestępstwa. Na szczęście zdają sobie z tego sprawę. Flynn przyglądała się, jak paru detektywów zabezpieczało ślady. Powiedziała, że zrobili to fachowo, a następnie kazali zamknąć pokój. Teraz czekamy na przyjazd grupy ze stanowego biura śledczego. Miejscowy koroner jest wprawdzie lekarzem, ale nie ma uprawnień biegłego patologa. Wyjechał zresztą z miasta w jakichś rodzinnych sprawach. Ma wrócić dziś późnym wieczorem. Percy Smith zapytał go, czy gdyby zostały znalezione zwłoki, nie będzie miał nic przeciwko temu, bym rzucił na nie okiem. Powiedział, że nie zgłasza sprzeciwu. Flynn ma zamiar…

– Russ – przerwałem mu – Dorothy Levin jest w separacji z mężem. Obawiała się, że mąż ją śledzi i opisała mi jego zachowanie. Nie zdziwiłbym się, gdyby facet posunął się do jakichś gwałtownych czynów.

– Naprawdę? To by pasowało do tego, co zobaczyliśmy w środku. Zna pan jego personalia?

– Ma na imię Douglas.

– Wspaniale. Widzi pan? Dobrze, żeśmy pana tu wezwali. Przypuszczaliśmy, że może pan wiedzieć o rzeczach, które okażą się pomocne. Coś jeszcze?

Nie odpowiedziałem na jego pytanie.

– Wygląda na to – podjął Russ – że mamy do czynienia ze zbrodnią w afekcie. Prawie na pewno miały tam miejsce jakieś zmagania. Był nóż albo jakieś inne ostre narzędzie. Myślę, że Flynn patrzy na to podobnie. Przynajmniej na razie.

– Wyczuwam, że muszą tu być jakieś „ale”…

– Dorothy jest znaną dziennikarką. Właśnie napisała krytyczny artykuł o polityku, który ma wystarczająco wysoką pozycję, aby jego sprawy zainteresowały opinię publiczną. I nagle okazuje się, że jej pokój jest przewrócony do góry nogami i zbryzgany krwią. Nie można ignorować także tych okoliczności.

To bardzo miła dziewczyna wtrąciłem. – Z poczuciem humoru. – Zaczynałem już godzić się z myślą, że Dorothy nie żyje. Russ znowu chwycił mnie za ramię.

– Człowiek przeżywa takie rzeczy dużo bardziej, gdy chodzi o kogoś, kogo znał – powiedział. – A tak przy okazji, nie było żadnych śladów forsowania drzwi do pokoju. Sama wpuściła tego kogoś do środka. Nie można więc wyłączyć z kręgu podejrzanych hotelowego personelu. A to wiele osób, które trzeba przesłuchać.

Ujął mnie za łokieć i poprowadził w stronę pokoju 505. Wejście do niego zagradzała żółta taśma.

To jej pokój. Oczywiście, nie może pan wejść do środka.

Nie miałem na to najmniejszej ochoty. Ale nie powiedziałem tego głośno.

W obrąbie granic wyznaczonych żółtą taśmą stali w kilku małych grupkach policjanci. Rozmawiali przyciszonymi głosami, ale żaden nie patrzył w stronę pokoju. Widać było, że reagują na akty przemocy z nie mniejszym niepokojem niż ja.

Drzwi do pokoju 505 były otwarte. Dostrzegłem fragment narzuty leżącej na podłodze z lewej strony łóżka i materac, z którego ściągnięto prześcieradła i koce. W drugim końcu pokoju leżało przewrócone na bok krzesło, a koło niego telefon. Na szklanych drzwiach balkonowych ciągnęła się szeroka na dłoń smuga krwi.

Przez szybę widać było trasy narciarskie, latem okupowane przez amatorów jazdy na górskich rowerach. Dziś zielona trawa zjazdowych szlaków wydawała mi się zbroczona krwią. Krwią Dorothy? Na to wyglądało.

Kiedy przeniosłem wzrok z powrotem na wnętrze pokoju, dostrzegłem Flynn Coe. Miała na włosach papierowy czepek, pochylała się, a okryte rękawiczkami dłonie założyła z tyłu. Przyglądała się dywanowi koło łóżka.

Wzdrygnąłem się nagle, gdy z drzwi znajdujących się dokładnie za moimi plecami wyszedł Percy Smith.

– Mamy tu tymczasowy punkt dowodzenia – powiedział, wskazując głową przez ramię. – To był mój pomysł.

Pominąłem milczeniem jego przechwałkę i, nie czekając na pytania, opowiedziałem mu to samo, co wcześniej Russowi na temat małżeńskich problemów Dorothy. Zapisywał wszystko dokładnie w notesie.

– A ten artykuł, nad którym pracowała? O Raymondzie Welle? – spytał, gdy skończyłem. – Co pan wie na ten temat?

– Nic ponadto, co przeczytałem w artykule. W sobotę Dorothy przefaksowała mi go do domu. Chodziło o nieprawidłowości w prowadzeniu kampanii wyborczej parę lat temu.

– Ma pan może przy sobie ten artykuł?

– Nie.

– Ale dotyczy Raya Wellego i plotek na temat jego funduszy wyborczych?

– Tak. Dorothy dopisała ręcznie, że spotkała kogoś, kto wprawdzie nie pomógł jej w pisaniu artykułu, ale twierdził, że dużo wie o zamordowaniu Glorii Welle.

– Czy wymieniła nazwisko tej osoby?

– Z notatki wynikało, że chodzi o mężczyznę. Ale nie podała jego nazwiska. Jest dziennikarką, a ten człowiek był źródłem informacji, nie mogła więc zdradzić jego personaliów. Dorothy informowała też, że planuje kolejne spotkanie, lecz nie podała, z kim.

– Flynn przeszukała pokój dość pobieżnie – wtrącił Russ – ale nigdzie nie zauważyła laptopa. Czy pani Levin miała laptop?

– Tak – odparłem. – Skarżyła się nawet, że jest za ciężki. Czy to możliwe… sam nie wiem… że została napadnięta w celach rabunkowych?

Dziwna rzecz, ale ta myśl uspokoiła mnie. Wolałem założyć, że była to przypadkowa napaść z chęci zysku. Ostatnie pytanie skierowałem do Russa, lecz odpowiedział na nie Percy Smith.

– Jestem zdania – rzekł tonem natchnionego kaznodziei – że czeka nas długa droga, zanim dojdziemy do punktu, w którym będzie można rozstrzygnąć, co mogło się tu stać, a co nie.

Russ poczekał, aż Smith zakończy kwestię, i dopiero powiedział.

– Wszystko jest możliwe. Nawet to, że… że ktoś nie chciał, aby ona drążyła dalej ten temat.

– To spekulacje – stwierdził Smith lekceważącym tonem. – Zwykłe spekulacje. Najpierw musimy zebrać dowody i dopiero na ich podstawie budować teorię. Tak się robi w tych stronach. Nie będziemy dopasowywać dowodów do teorii.

Russ Claven, który stał trochę z tyłu, za Percy Smithem, oparł się plecami o ścianę i uśmiechnął ironicznie.

– Hej, Flynn – zawołał. – Jest już Alan.

Flynn zdjęła czepek i pochyliła się nad żółtą taśmą żeby pocałować mnie w policzek.

– Tak mi przykro. Odniosłam wrażenie, że bardzo ją pan lubi – powiedziała takim tonem, jakby była pewna, że Dorothy nie żyje.

Łzy napłynęły mi do oczu, ale opanowałem się jakoś.

– Tak, rzeczywiście ją lubię – rzekłem cicho.

– Ekipa śledcza będzie za półtorej godziny – odezwał się Smith. – Pani Flynn, czy powinniśmy zrobić tu coś jeszcze przed ich przyjazdem? – Jego głos pobrzmiewał tonem samozadowolenia.

– Zrobiłam już, co mogłam, nie naruszając niczego, żeby nie utrudnić im zadania – odparła Flynn.

– Gdyby znaleziono zwłoki – wtrącił Russ – będzie potrzebny lekarz z licencją stanu Kolorado, żeby mi towarzyszyć przy autopsji.

– Może być każdy, byle z licencją?

– Tak. Jeśli pozwoli mi spokojnie wykonać moją robotę.

– Chodźmy stąd – powiedziała Flynn, biorąc mnie za rękę. Może gdzieś usiądziemy i zamówimy coś do picia?

– Bufet znajduje się w pokoju 533. Idźcie tam i poczęstujcie się czymś – powiedział Smith.

– Dziękuję, Percy – odparła Flynn – ale wolimy zejść na dół.

Usiedliśmy w hotelowej restauracji. Z okien roztaczał się widok na narciarskie trasy.

– Myślę, że Percy jest w porządku – powiedziała Flynn po odejściu kelnerki. Miała dziś na oku przepaskę z brązowego atłasu, obszytą ciemnoczerwoną nicią. – Jeśli pominąć jego narcyzm, wydaje się w miarę kompetentny.

– Może jestem zbyt surowym sędzią, ale mnie ten narcyzm nie pozwala dostrzec jego ukrytych zalet.

Flynn wzruszyła ramionami.

– Wie pan, z czego się utrzymuję? Z przeprowadzania wizji lokalnych w miejscach, w których takie wizje przeprowadzili już inni. Zawsze jestem osobą z zewnątrz, a do tego kobietą. I w każdej takiej robocie stanowię dla kogoś zagrożenie. Chcąc nie chcąc, musiałam przywyknąć do nadętych jegomościów, którzy traktują mnie jak intruza.

– Może jestem bardziej wyrozumiały, kiedy siedzę w moim gabinecie.

– A może także wtedy, gdy nie dowiaduje się pan nagle, że osoba, którą pan lubił, prawdopodobnie została zamordowana?

– Pewnie tak. Myśli pani, że ona nie żyje? Znów wzruszyła ramionami.

– W pokoju było mnóstwo krwi. Ślady zaciętej walki. Ujmijmy to tak: obawiam się, że ona nie żyje.

– Ja też.

– Nie pytał pan o to, ale może chciałby pan usłyszeć, co według mnie wydarzyło się w pokoju Dorothy?

– Oczywiście.

– Mogę się mylić. Rozumie pan, to tylko pierwsze wrażenia.

– Rozumiem.

Dowody, że odbyła się tam walka, są wyraźne. Wydaje się, że Dorothy stawiała opór długo i… dzielnie.

– Dlaczego więc nikt nic nie usłyszał? Dlaczego nie wołała o pomoc?

– Jeden z sąsiednich pokojów nie jest zajęty. W drugim zaś mieszkają turyści, którzy całe dnie spędzają w terenie. Kto więc miałby cokolwiek usłyszeć? A dlaczego nie krzyczała? Niewykluczone, że nie mogła. Jedna z wersji jest taka: napastnik wszedł do pokoju, sterroryzował Dorothy nożem i zdołał zakneblować jej usta. Dopiero potem wyrwała mu się i zaczęła bronić.

– A może to był ktoś, kogo znała?

– Myślę, że w tym pokoju mogły wydarzyć się dwie rzeczy – powiedziała. – Albo ktoś, kto miał po temu powody, popełnił zbrodnię w afekcie, albo też wnętrze pokoju zostało celowo zdemolowane, żeby stworzyć pozory popełnienia morderstwa w afekcie.

– W każdym razie nie było to włamanie?

– Nie – odparła Flynn. – Zdziwiłabym się, gdyby tak było.

– Russ mówi, że zginął jej laptop.

– Nie zauważyłam go, ale bardzo pobieżnie przeszukałam jej pokój. Nie będzie pewności, że zginął, dopóki specjaliści nie sprawdzą tego dokładnie.

Opowiedziałem Flynn o problemach Dorothy z mężem, a także o jej spotkaniu w Steamboat z kimś, kto chciał rozmawiać o zamordowaniu Glorii Welle, i o planowanym spotkaniu z kimś jeszcze.

Nie zareagowała na informację o tajemniczym mężczyźnie interesującym się Glorią Welle, natomiast z ulgą przyjęła wiadomość o Douglasie Levinie.

– Trzeba iść tym tropem – uznała. – Gdybym była na miejscu Douglasa Levina, już szykowałabym sobie alibi.

Przypomniałem sobie dzień, w którym poznałem Dorothy Levin. Uświadomiłem sobie, że może nie zwróciłem uwagi na istotny szczegół.

– Zastanawiam się, czy to nie Douglas szalał w zeszły piątek w Denver.

– O czym pan mówi? Co się tam wydarzyło?

– Mam na myśli strzelaninę pod halą, w której Welle spotkał się ze swymi sponsorami. Nie czytała pani o tym?

– Ależ tak, czytałam.

– Dorothy miała zrobić reportaż z tej imprezy. Znajdowała się dokładnie na linii strzałów. Aż do tej chwili nie brałem pod uwagę tego, że mogła być celem ataku, a nie tylko przypadkowym widzem.

– Była na linii strzałów?

– Tak.

– W takim razie… pan też.

– Ja siedziałem w samochodzie. Pociski poszły o wiele za wysoko, aby mogły być kierowane we mnie. A Dorothy stała między moim samochodem a wejściem do hali. Ona mogła być celem, ale ja nie.

– Przypuszczenie, że to, co się stało tutaj, było drugim zamachem na jej życie w ciągu paru dni, powinno zostać włączone do akt. Powiem o tym Percy’emu, gdy tylko wrócimy na górę.

Dopiłem mrożoną herbatę i odstawiłem szklankę. Wróciłem myślami do rannego spotkania z Raymondem Welle i podejrzanej ostatniej kartki z teczki Mariko Hamamoto.

– Flynn, czy jest pani w stanie zrobić jakieś czary mary z fotokopią pewnego dokumentu? Chodzi mi o ustalenie daty sporządzenia tego dokumentu.

– Daty sporządzenia kopii czy oryginału?

– Oryginału.

– To możliwe. Jeśli został sfałszowany, będzie to zależało od zastosowanej techniki. Jeżeli do sporządzenia dokumentu użyto materiałów i urządzeń charakterystycznych dla danego okresu, trudno będzie zidentyfikować jego podejrzane cechy.

– A gdyby przyjąć, że fałszerze popełnili błąd, na co zwróciłaby pani uwagę?

– Nie jestem specjalistą od dokumentów, mogę więc tylko mówić o rzeczach ogólnie znanych. Może użyli drukarki komputerowej, która daje układ druku dziś używany powszechnie, ale nieznany w tamtym okresie. Tego rodzaju cechy mogą pomóc w ustaleniu daty. Zdarza się też, że znak wodny z papieru przechodzi na kopię. Specjaliści potrafią czasami ustalić wiek papieru na podstawie znaku wodnego. Są różne sposoby. A co to za dokument?

Wyjaśniłem moje wątpliwości dotyczące ostatniej kartki z dokumentacji Wellego.

– Jeśli pan pozwoli, zabiorę tę kopię. Zobaczymy, co naszemu specjaliście uda się z niej wydedukować. Ale czemu Welle miałby fałszować taki dokument?

– Nie wiem – odparłem. – Mam go w samochodzie. Chodźmy, dam go pani od razu.

Zapłaciliśmy za herbatę i poszliśmy do mojego samochodu.

– Dowiedział się pan czegoś ciekawego o leczeniu Mariko? – spytała. Pokręciłem przecząco głową.

– Nie, dokumentacja jest bardzo uboga. Ale wygląda na to, że Welle przeprowadził profesjonalną psychoterapię. Dowiedziałem się natomiast, że sam prowadzi swego hunwee i że dziś rano grał w golfa z Joeyem Franklinem.

Flynn uniosła brwi. Przepaska na jej oku poruszyła się prowokująco.

– Naprawdę?

– Tak. Raymond jest prawdziwym fanem Joeya.

– Ciekawe.

– Czy nie sądzi pani, że ten gość, który mówił, że dużo wie o zamordowaniu Glorii Welle, może mieć coś wspólnego ze zniknięciem Dorothy?

Zaskoczyło ją to pytanie.

– Sprawa zamordowania Glorii Welle została przecież wyjaśniona, prawda? – powiedziała.

Musiała dostrzec na mojej twarzy cień wątpliwości, bo powtórzyła:

– Prawda?

– Być może – odparłem. – Być może.

22.

Ze Stoamboat wyruszyłem wczesnym popołudniem, nie dowiedziawszy się niczego nowego o zniknięciu Dorothy.

Przez większą część trasy jechałem dość wolno drogą biegnącą wzdłuż górskiego pasma Divide. Wreszcie skręciłem na autostradę, ale i tu nie mogłem przyspieszyć, bo ruch był bardzo duży. Ledwie zdołałem wyprzedzić jeden ogromny autokar, wyrósł przede mną następny. Zrezygnowałem z wyprzedzania i dałem się pochłonąć radiowej transmisji meczu Rockies ze stadionu Shea w Nowym Jorku. Straciwszy cztery punkty pod rząd, Rocks pozbierali się i prowadzili teraz trzema. Wspaniałą cechą baseballa jest to, że zawsze można odzyskać utraconą pozycję. Wszystkie zespoły mają szansę odegrania się. Chciałbym, żeby tak było w życiu. Zbyt często zdarzało mi się kłaść do łóżka z uczuciem, że przegrywam zero do czterech.

Przed domem Adrienne znowu stał kremowy lexus. Byłem jednak zbyt roztrzęsiony zniknięciem Dorothy, abym mógł skupić uwagę na rozwiązaniu tej zagadki. Lauren pojechała na spotkanie komitetu organizującego benefis na rzecz budowy Centrum Stwardnienia Rozsianego w Rocky Mountains, tak więc zastałem w domu kompletną ciszę. Nakarmiłem Emily i nalałem jej świeżej wody, a potem wyszedłem z nią na spacer.

Gdy byłem na dworze z psem, zadzwoniła A. J. Simes. Zostawiła zwięzłą wiadomość, zawierającą zgodę na mój lot do Kalifornii. Zacząłem przyrządzać sobie kanapki na kolację, zastanawiając się intensywnie, w jaki sposób zdołam wcisnąć do mojego kalendarza krótką wyprawę do Pało Alto.

Moje rozmyślania przerwał telefon Sama. Chciał spotkać się ze mną i porozmawiać o kasecie, którą mu zostawiłem w komendzie. W pierwszej chwili miałem zamiar odmówić, ale przypomniałem sobie, że sam go prosiłem, żeby rzucił okiem na te zdjęcia. Zaproponowałem więc, że spotkamy się za dwadzieścia minut w barze z rożnem przy North Broadway, w pobliżu jego domu.

Sam był w dobrym humorze. I ja od razu poczułem się lepiej.

Pomogło mi też pierwsze piwo. A jeszcze bardziej drugie.

Postanowiłem wcześniej, że nie wspomnę Samowi o zniknięciu Dorothy Levin, dopóki nie dokończymy rozmowy o morderstwie przy Silky Road. Nie chciałem go rozpraszać.

Okazało się, iż tak był zaniepokojony dwoma aspektami reportażu o śmierci Glorii Welle, że zadzwonił do kilku osób, aby dowiedzieć się jak najwięcej o tym morderstwie. Ja nie zwróciłem na te okoliczności najmniejszej nawet uwagi.

Przyznałem się do tego.

– Widzisz, to dlatego ja jestem policjantem, a nie ty – stwierdził Sam.

– Więc o co chodzi z tą sprawą strzelania? Nic nie rozumiem.

– Jak już mówiłem, pierwszą rzeczą, która mi się nie spodobała, było to, że sprawca strzelał do niej przez drzwi. Nigdy nie słyszałem o czymś takim. Ten gość, Brian Sample, poszedł tam, żeby szukać zemsty? – zawiesił głos w oczekiwaniu na moją odpowiedź.

– Tak, takie było przypuszczenie – odparłem.

– Był więc wściekły, zgadza się? Ludzie, którzy chcą się zemścić, zwykle są wściekli, prawda?

– Tak.

– Można by nawet powiedzieć, w morderczym nastroju?

– Tak.

– A jak on się zachowywał? Zmusił żonę swojego psychoanalityka, żeby wypiła z nim herbatę, posadził ją na krześle w pomieszczeniu, które przypomina dużą szafę, a potem strzelił do niej przez drzwi zamknięte na klucz? Dlaczego tak zrobił?

– Nie mam pojęcia, Sam. Może nie chciał na nią patrzeć w chwili, gdy… wiesz, walił do niej z pistoletu.

– Nie chciał na nią patrzeć? Żartujesz sobie ze mnie? Pomyśl chwilę. Ten gość aż się palił, żeby zadać jej ból. Chciał, żeby cierpiała. Jeżeli dobrze rozumiem jego motywy, to powiedziałbym, że zapłaciłby podwójną cenę, byle tylko zobaczyć, jak eksploduje jej głowa. Chciał patrzeć, jak ona umiera. Gdybyś dał mu taśmę z nakręconą sceną jej śmierci, puszczałby ją sto razy w kółko w zwolnionym tempie, zatrzymując się przy niektórych kadrach. Był wystarczająco rozgniewany, żeby ją porwać i chcieć zabić, a ty chcesz mi wmówić, że gdy przyszedł decydujący moment, odezwała się jego wrażliwość i facet odwrócił oczy, żeby nie widzieć jej śmierci? Przykro mi, kolego, ale coś tu się nie gra.

Kusiło mnie, żeby zamówić następne piwo, ale ponieważ mam słabą głowę, pomyślałem, że mógłbym zwyczajnie się ululać. Nie chciałem też wracać do domu taksówką, dałem więc spokój.

– Masz rację, Sam powiedziałem. – Rzeczywiście coś tu nie gra. Przejdź do drugiego problemu, bo tamtej sprawy też nie rozumiem.

– Widziałeś ten ich dom? Wielka chałupa, ale wszystko na jednym poziomie. Oglądając te zdjęcia, doliczyłem się co najmniej tuzina drzwi prowadzących na dwór. Łącznie z drzwiami do garaży i na wewnętrzne podwórze. Kapujesz?

– Na razie tak.

Ale jakim cudem dwaj policjanci z lunetami i potężnymi karabinami przyczaili się w miejscu, z którego mogli ustrzelić gościa, gdy zaczął uciekać? Skąd ci geniusze wiedzieli, że wybiegnie właśnie tymi drzwiami? Bawiłem się leżącymi na stole serwetkami, układając je w kwadraty i romby.

– Powiedz mi, Sam – rzekłem – dlaczego mam wrażenie, że znasz odpowiedź na to pytanie?

Roześmiał się.

Bo rzeczywiście ją znam. Znalazłem jednego z nich. Jednego z tych dwóch, którzy strzelali. Dowiedziałem się, jak się nazywa, zdobyłem jego adres i zadzwoniłem do niego do domu. Jest teraz spawaczem w Lamar. Wiesz, gdzie to jest? Powiedział mi, że domyślili się tego. Zgadli, że gość zostawił swój samochód w zagajniku w pobliżu tarasu, na który wychodziły te właśnie drzwi i że będzie uciekał tą drogą. On i jeszcze jeden gliniarz zajęli pozycję. Trzymali broń gotową do strzału. Facet, z którym rozmawiałem, nazwał to polowaniem na kaczki.

– A jednak to cię nie przekonuje. Dlaczego?

– Wiesz, kto się domyślił, którędy będzie uciekał napastnik? Raymond Welle i Phil Barrett!

Teraz z kolei ja nie byłem przekonany. Wątpliwości Sama wydały mi się nieuzasadnione.

– Musieli coś założyć – powiedziałem. – Jak widać, rozumowali prawidłowo.

Sam pokręcił głową.

– Nic nie rozumiesz. Policjanci nie postawiliby wszystkiego na jedną kartę w sytuacji, gdy w domu była zakładniczka. Choćby dlatego, że porywacze zwykle nie uciekają. Strategicznie biorąc, jeżeli masz pod ręką tylko paru ludzi, nie rozstawiasz snajperów na pozycjach, żeby czekali na pojawienie się porywacza. Porywacz znajduje się w środku z konkretnego powodu. Zanim więc podejmiesz jakiekolwiek środki zaradcze, musisz poznać ten powód. Porywacze barykadują się zwykle w jakimś pomieszczeniu, stawiają warunki albo co pewien czas strzelają do policjantów. Czasami wzniecają pożar. Żądają helikoptera albo miliona dolarów. Chcą rozmawiać z dziennikarzami, a zdarza się, że nawet z własną matką. Ale są tam, gdzie są, dla jakiejś korzyści. Nigdy nie widziałem nikogo, kto by uciekał, wiedząc, że gliniarze czekają z karabinami wycelowanymi dokładnie tam, gdzie ma uciekać.

– A czy Sample wiedział, że oni tam stoją? Mógł ich zobaczyć z sypialni? Zgodnie z tym, co widziałem na taśmie, nic nie zasłaniało mu widoku.

Policyjne samochody stały z boku, na otwartej przestrzeni. Jedno z okien sypialni znajduje się we frontowej ścianie domu. Sample mógł ich zobaczyć. Muszę więc przyjąć, że ich widział.

– Może po prostu ich nie docenił.

– Może i tak – powiedział Sam tonem powątpiewania. – Popełnił fatalny błąd.

Postanowiłem sięgnąć po inny argument.

– A może było mu wszystko jedno. Znajdował się w stanie głębokiej depresji.

Sam zamówił jeszcze jedno piwo. Zanim kelnerka je przyniosła, zacząłem opowiadać o wizycie Kevina Sample. Kiedy skończyłem, kufel Sama był już pusty.

– No widzisz? – rzekł Sam ze złośliwym uśmieszkiem. Chłopak przedstawia trochę inny wariant mojej argumentacji. Ta historia nie ma sensu. To, co jego ojciec rzekomo zrobił w tamtym domu… nie, to zbyt głupie, żeby o tym mówić.

– Masz jakieś inne wytłumaczenie?

– Nie mam. To nie moja sprawa. To było zadanie ówczesnego szeryfa. Jak on się nazywał? Barrett? Tak, Barrett. Poszedł po linii najmniejszego oporu. Zamknął śledztwo, chociaż przedstawione przez niego wyjaśnienie nie było wystarczająco sensowne.

– Bo tak naprawdę nie mógł wyjaśnić, co wydarzyło się w tym domu i dlaczego. To chcesz powiedzieć?

– Tak, takie jest moje zdanie.

– Ciekawe – mruknąłem, wciąż nieprzekonany argumentacją Sama. Wyszedłem na chwilę do toalety. Po drodze zatrzymałem się koło automatu, żeby zadzwonić do domu. Chciałem się upewnić, czy Lauren już wróciła. Zgłosiła się automatyczna sekretarka. Na moim zegarku była dopiero ósma trzydzieści. Postanowiłem nie wpadać w panikę przynajmniej do wpół do dziesiątej.

Wróciłem do stołu i bez żadnych wstępów powiedziałem:

– Pamiętasz dziennikarkę z „Washington Post”, o której ci mówiłem? Chciała ze mną rozmawiać o finansowaniu kampanii wyborczych Wellego.

– Pamiętam. No i co? – Przyjął zmianę tematu bez entuzjazmu. Byłem jednak pewien, że zmieni zdanie, kiedy przedstawię mu fakty.

– Byłem dziś rano w Steamboat. Z ludźmi od Locarda, specjalistką od wizji lokalnych i biegłym patologiem. Dorothy Levin, ta dziennikarka, zniknęła. Jej hotelowy pokój był zdemolowany, jakby doszło tam do ostrej walki. Było mnóstwo krwi.

– Została zamordowana?

– Nie znaleziono ciała.

– Są jacyś świadkowie?

– Nie.

– Podejrzewają kogoś?

– Mają na oku jej męża. Byli w separacji. To ostry facet, w przeszłości dopuszczał się przemocy.

– Ale miejscowi gliniarze nie mają pewności?

– Nie – odparłem. – Nie mają.

– To ona była razem z tobą podczas tej strzelaniny pod halą tenisową?

– Tak.

– Wiadomo coś w związku z tą strzelaniną?

– Chyba nie.

– Dziwna sprawa. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin najpierw strzelano do tej twojej znajomej, a potem została porwana?

– Na to wygląda.

Sam oderwał wzrok od dwóch młodych kobiet, które usiadły przy sąsiednim stoliku, i wbił we mnie lodowate spojrzenie.

– Alan, w co ty się wpakowałeś, u wszystkich diabłów?

Minęła dziewiąta, gdy kończyłem opowieść o mojej wizycie na ranczo przy Silky Road. Do wpół do dziesiątej uzupełniałem jeszcze historię zniknięcia Dorothy Levin. Wreszcie podreptałem do automatu. Musiałem czekać, bo jakiś pijany facet imieniem Lou („Daj spokój, dziecinko, to ja, Lou”) starał się nakłonić upartą kobietę o imieniu Jessica, żeby umówiła się z nim na kufelek piwa i partyjkę bilarda. Jessica rozsądnie odmawiała i jednego, i drugiego. Lou odwiesił w końcu słuchawkę, uznając swoją porażkę. A raczej usiłował odwiesić, bo słuchawka uparcie nie chciała zawisnąć na swoim miejscu.

Wykręciłem domowy numer i znowu odezwała się automatyczna sekretarka. Spróbowałem połączyć się z Lauren na jej telefon komórkowy, ale usłyszałem sygnał, że aparat jest wyłączony. Wróciłem do stołu, zachowując maksimum spokoju, na jaki było mnie stać.

– Nie mogę dodzwonić się do Lauren – powiedziałem. Sam dostrzegł niepokój w moich oczach.

– Powinna być w domu? – spytał z troską.

– Powinna była wrócić godzinę temu. Była na zebraniu pewnego komitetu.

– Może zebranie się przeciągnęło?

– Nie sądzę. Gdyby się przeciągnęło, zadzwoniłaby do mnie. Sam zamyślił się, najwyraźniej rozważając różne możliwości.

– Czy przypadkiem nie ma dziś dyżuru telefonicznego jako prokurator rejonowy? – zapytał po chwili.

– Wiesz, nawet o tym nie pomyślałem. Nie mam przy sobie planu jej telefonicznych dyżurów.

– Ale to jest możliwe?

– Oczywiście.

– Znasz numer jej pagera?

– Mam go w terminarzu.

– Którego nie masz przy sobie?

– Tak.

Sam z trudem powstrzymał się od udzielenia mi ostrej reprymendy.

– Mogę dostać ten numer od dyżurnego na komendzie. Masz drobne? Wręczyłem mu kilka monet i odprowadziłem go wzrokiem. Odczekałem dzielnie trzy minuty, a potem wstałem i ruszyłem do kabiny telefonicznej. Wpadłem na Sama koło wejścia do męskiej toalety. Podniósł rękę niczym policjant kierujący ruchem na skrzyżowaniu.

– Wszystko w porządku – uspokoił mnie. – Została wezwana w sprawie jakiegoś zgwałcenia. Jest w tej chwili na miejscu zdarzenia. Powiedziała, że zostawiła ci wiadomość na automatycznej sekretarce. Czuje się dobrze. Prosiła, żebym ci przekazał, że cię kocha, ale jej nieobecność może się trochę przeciągnąć. – Bez najmniejszego zakłopotania przebrnął przez osobiste zwierzenia mojej żony.

– Chwała Bogu – odetchnąłem z ulgą. – Dzięki, Sam.

– Chodźmy – rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu. – Masz za sobą nie najlepszy dzień.

Lepszy niż Dorothy Levin, przemknęło mi przez głowę.

W domu byłem parę minut po dziesiątej. Nie chciało mi się spać, usiadłem więc przed komputerem i zabrałem się do pisania dalszego ciągu sprawozdania dla A. J. Simes. Opisałem wizytę w Steamboat, rozmowę z Raymondem Welle, wreszcie sprawę zniknięcia Dorothy Levin.

Gdy wydrukowałem i przefaksowałem wszystko do Waszyngtonu, dochodziła jedenasta trzydzieści. Lauren wróciła dopiero po północy. Oboje mieliśmy tego dnia mnóstwo wrażeń, więc rozmawialiśmy jeszcze dobrą godzinę, zanim udało się nam zasnąć.

O szóstej czterdzieści pięć następnego ranka obudził mnie dzwonek telefonu. Pierwszą moją myślą było, że znaleziono ciało Dorothy Levin.

– Halo? – wymamrotałem do słuchawki sennym głosem.

Okazało się, że ktoś wykręcił zły numer. Chciał rozmawiać z Patrycją.

Загрузка...