Część piąta

Niecodzienny gość

31.

Nie zdziwiło mnie, że Kimber Lister nie odpowiedział od razu na pozostawioną mu wiadomość, w której prosiłem o informacje na temat stanu zdrowia A. J. Wiedziałem już, jak niechętnie mówił o jej dolegliwościach.

Gdy wreszcie zadzwonił, w ogóle nie wspomniał o A. J. Chciał mnie tylko zawiadomić, że przyjeżdża do Kolorado, aby nadzorować przeszukanie rancza przy Silky Road przez ekspertów Locarda. Spytał także, czy Lauren i ja bylibyśmy skłonni użyczyć mu gościny w naszym domu na jedną noc, przed udaniem się w góry.

Jego prośba zaskoczyła mnie. Kimber Lister nie wyglądał na człowieka, który zadowalałby się pokojami gościnnymi w prywatnych domach. Podejrzewałbym go raczej o to, że zanim zdecyduje się na jakiś hotel, pracowicie liczy gwiazdki w przewodnikach turystycznych.

Powiedziałem, że będzie nam bardzo miło gościć go pod naszym dachem. Podziękował mi, poinformował, że przyjedzie we czwartek późnym popołudniem i poprosił, żebym przesłał mu wskazówki, jak do nas dojechać. Zapytałem, czy do Kolorado przyjedzie jeszcze ktoś z zespołu śledczego.

– Tak – odparł. – Przyjadą też inni. W tym śledztwie postępujemy z najwyższą ostrożnością.

– Czy dlatego, że w sprawę może być zamieszany doktor Welle?

– Tak, właśnie z tego powodu.

Kimber przyjechał granatowym lincolnem z przyciemnionymi szybami w pół godziny po moim powrocie z gabinetu. Kierowca, ubrany w zielone wojskowe spodnie i koszulkę polo, postawił na naszym maleńkim ganku jego bagaż – dwa małe nesesery z jasnej skóry. Zaraz potem lincoln oddalił się naszą dróżką, podnosząc tuman kurzu.

Przed przyjazdem Kimbera zaprowadziłem Emily do Jonasa. Mimo to jej szczekanie zmąciło spokój naszego ustronia. Doszedłem do wniosku, że wieczorem pokażę Emily naszemu gościowi.

Uścisnąłem miękką i wilgotną dłoń Kimbera. Zauważyłem maleńkie kropelki potu na jego górnej wardze i na czole. Przechylił do tyłu głowę, tak jakby miał za ciasny kołnierzyk. Ale nie. Górny guzik jego drelichowej koszuli nie był nawet zapięty. Pomyślałem, że reaguje w tak ostry sposób na zmianę wysokości.

– Nie miałby pan nic przeciwko temu, żebyśmy weszli do domu? – zapytał, przełykając ślinę, i uśmiechnął się z przymusem.

– Oczywiście – powiedziałem. – Proszę do środka. Zaprowadziłem go do salonu i wskazałem fotel. Tego popołudnia na dworze szykowało się niezłe widowisko. Niebo od zachodu świeciło nadal czystym błękitem, ale wzdłuż łańcucha Continental Divide kłębiły się ciężkie, burzowe chmury, okrążające Boulder zarówno od północy, jak i od południa. Na tle górskich zboczy zamigotała błyskawica, oświetlając szare zwały chmur, a w chwilę potem domem wstrząsnął grzmot.

Kimber zdawał się tego nie zauważać. Przeprosiłem go na chwilę, żeby przynieść mu dużą szklankę wody. Głównym czynnikiem utrudniającym przystosowanie się do zmiany wysokości jest często odwodnienie. Gdy wróciłem do salonu, oddychał otwartymi ustami, wyraźnie unosząc pierś przy każdym wdechu. Wydawało mi się, że jedna z jego powiek zatrzepotała, gdy przymrużył oczy.

Usiadłem naprzeciwko niego i podałem mu szklankę.

– Czy dobrze się pan czuje? – spytałem. Kimber otworzył oczy i potrząsnął głową.

– Nie bardzo – odparł i znowu przełknął ślinę. – Nie chciałbym sprawić kłopotu… ale… może ma pan pokój, w którym mógłbym chwilę odpocząć? Jakieś pomieszczenie, gdzie… gdzie nie jest tak widno?

Poprowadziłem go do pokoju gościnnego na parterze i zaciągnąłem zasłony w oknach.

– Tak będzie dobrze – powiedział Kimber z wyraźną ulgą. – Odpocznę tu przez chwilę. To chyba podróż… Nie jestem odporny na trudy podróżowania.

– Będę na górze, panie Kimber. Nie ma pośpiechu. Proszę odpoczywać, jak długo pan zechce. Później pomyślimy o kolacji.

– Jest pan bardzo uprzejmy – odparł.

Kiedy zamykałem za sobą drzwi, leżał już na plecach na łóżku i naciągał na twarz poduszkę.

Przyszło mi do głowy, że może ma ostry atak migreny.

Gdy Lauren wróciła do domu, tuż za nią nadjechał ford taurus z Russem Clavenem za kierownicą. Obok Russa siedziała Flynn Coe. Tego dnia miała na oku żółtą przepaskę ze sztruksu.

Bawiłem się właśnie na dróżce z suczką i Jonasem. Rzucałem tenisową piłkę to Emily, która biegła za nią, ale jej nie aportowała, to Jonasowi, który rzucał się, żeby ją chwycić, ale mu się nie udawało. Gdy usłyszałem odgłosy nadjeżdżających samochodów, kazałem chłopczykowi, żeby schronił się z psem za płotem.

Lauren wysiadła pierwsza. Uścisnęła mnie i zapytała:

– Czy powinniśmy byli się spodziewać Flynn i Russa?

– Nie – odparłem szeptem i dodałem: – Kimber już przyjechał. Odpoczywa na dole. Wyglądał strasznie, kiedy się tu zjawił. Obawiam się, że nie czuje się dobrze.

– Rozumiem – powiedziała i odwróciła się, żeby pocałować Jonasa i uspokoić Emily, która nie była zachwycona zjawieniem się obcych na jej terytorium.

Flynn pospieszyła z przeprosinami, zanim Lauren albo ja zdążyliśmy otworzyć usta.

– Russ właśnie się przyznał, że nie uprzedził was o naszym przyjeździe. Przepraszam, że zwaliliśmy się wam na głowę. Wskażcie nam jakiś motel, to wystarczy.

– Bardzo byśmy chcieli was ugościć, Flynn – zapewniłem – ale jest tu już Kimber Lister. Odpoczywa w pokoju gościnnym.

– Co takiego? – zdziwił się.

– Nie wiedzieliśmy, że przyjedziecie – powiedziałem. – A kiedy Kimber zapytał, czy może u nas przenocować, zgodziliśmy się.

Flynn odwróciła się do Russa.

– Masz pojęcie, Russ? Jest tu Kimber.

Claren pochylał się właśnie nad kierownicą, żeby nacisnąć dźwignię otwierającą bagażnik. Znieruchomiał nagle, jakby go sparaliżowało.

– Chyba żartujesz, Flynn. Tu, to znaczy w Kolorado czy w tym miejscu? – spytał, wskazując palcem ziemię.

– Jedno i drugie.

– Serio? Nigdy bym się tego nie spodziewał.

– Ja też – powiedziała Flynn.

– A czego? – zapytałem.

– Że wytknie nos poza najbliższe sąsiedztwo swojego domu w Adams Morgan. Odkąd tam mieszka, nie ruszył się dalej niż w promieniu trzech przecznic. Prawda, Russ?

– Może nawet tylko dwóch – odparł Claren.

Stanęły mi przed oczami kropelki potu na twarzy Kimbera, a także jego niepokój, pobudzenie, przyspieszony oddech. Uświadomiłem sobie, że to, co oglądałem, nie było objawem choroby wysokościowej ani początkiem ataku migreny. Byłem świadkiem napadu panicznego strachu.

– Czy on ma lęk przestrzeni? – zapytałem.

– Trafił pan w dziesiątkę – stwierdził Russ.

Przez kilka minut prowadziłem z Jonasem ożywione negocjacje dotyczące Emily. Chciałem zabrać sukę do domu, a on pragnął mieć ją u siebie. Uzgodniliśmy w końcu rozwiązanie, że pies zostanie u nich do kolacji. Zostawiłem chłopca pod opieką jego niani, a potem wraz z Lauren, Flynn i Russem usiedliśmy w salonie.

– Czy dlatego Kimber założył organizację Locard? – spytałem. – Z powodu lęku przestrzeni?

– Kiedy jego schorzenie się rozwinęło – odpowiedział Russ – to znaczy, gdy przyjęło na tyle ostrą postać, że dosłownie go obezwładniło, nie mógł pracować dalej w swojej dziedzinie i…

– W swojej dziedzinie to znaczy? – weszła mu w słowo Lauren.

– Był szefem wydziału FBI, który prowadzi dochodzenia przy użyciu komputerów. Uważano go za czołowego specjalistę w kraju, a może nawet na świecie, od sporządzania baz danych. Zna się też doskonale na Internecie.

– W każdym razie - ciągnął Russ – chciał kontynuować pracę pomimo choroby. Gdy z powodu kłopotów zdrowotnych odszedł ze służby, Towarzystwo Vidocq z Filadelfii zaproponowało mu członkostwo. Słyszał pan o tej organizacji, prawda? Kimber przyjął ich zaproszenie. Prędko jednak odkrył, że jego fobia uniemożliwia mu podróże do Filadelfii na spotkania Towarzystwa, no i musiał zrezygnować. Właśnie wtedy, razem z A. J. i paroma innymi osobami zaczął urzeczywistniać pomysł stworzenia Locarda.

– Która to organizacja – wtrąciła Lauren – spotyka się zawsze w Waszyngtonie. W dzielnicy Adams Morgan, na poddaszu u Kimbera.

– Tak – potwierdziła Flynn. – I o ile mi wiadomo, od czasu, gdy organizacja zaczęła prowadzić śledztwa, Kimber nie poświęcił ani jednego dnia na czynności w terenie. Aż do dziś. Co świadczy o tym, że przywiązuje do tego śledztwa ogromną wagę.

– Wie doskonale - dodał Russ – że Locard nie może sobie pozwolić na żadną pomyłkę, jeśli zamierza oskarżyć Raymonda Wellego o udział w zamordowaniu dwóch dziewcząt. Gdybyśmy pośliznęli się na tej sprawie, bylibyśmy spaleni. Kimber jest tego świadomy.

Flynn uniosła szklankę z piwem.

– Proponuję więc wypić za powodzenie jego planów – powiedziała. – I naszych. Mam nadzieję, że nie zawalimy sprawy.

Wznieśliśmy toast za zdrowie Kimbera i za to, żeby nie spartaczyć śledztwa.

Odgłos strumienia wody w toalecie na dole powiedział mi, że może Kimber niebawem do nas dołączy. Po chwili jednak usłyszeliśmy charakterystyczny szum wskazujący, że nasz gość bierze prysznic. Gdy wreszcie wszedł na górę, zjawił się też posłaniec z pizzą a ja serwowałem następną kolejkę piwa i otwierałem butelkę wina. Słońce znikło za horyzontem, a grzmoty i błyskawice przeniosły się w inne miejsce i oświetlały nie podnóża gór, ale równiny po wschodniej stronie. Kimber wyglądał o wiele lepiej, ale brakowało mu pewności siebie, jaką demonstrował w Waszyngtonie. Czuł się wyraźnie skrępowany, jakby nie w swoim żywiole.

Podszedłem do okna i opuściłem kolejno rolety. W obszernym salonie od razu zrobiło się mroczniej.

Zachęcona przez Kimbera Flynn przedstawiła Lauren i mnie ustalenia ekspertów, które zwróciły uwagę na ranczo przy Silky Road. Dowodem o kluczowym znaczeniu okazało się osiem drobniutkich okruchów skalnych wydobytych z rany na czaszce Tami Franklin.

– Było to pierwsze uderzenie, jakie zadano jej tamtej nocy – wtrącił Russ. – I chociaż rana była poważna, nie spowodowałaby jej śmierci, przynajmniej nie natychmiast. Zmiażdżeniu uległa kość czaszki, o tu, w tym miejscu – dodał, dotykając palcami głowy Lauren kilka centymetrów za prawym uchem. – Rana miała wymiary osiem na jedenaście centymetrów. Skalne okruchy zostały wydobyte w trakcie pierwszej sekcji zwłok. Badano je znowu w roku osiemdziesiątym dziewiątym, ale i wtedy nie zdołano ich zidentyfikować.

– Zatrudniliśmy specjalistkę od petrologii – podjęła swoją opowieść Flynn – która zdołała ustalić, że okruchy pochodziły z dość rzadkiej odmiany importowanego wapienia. Były tam też drobiny zaprawy murarskiej. Doszliśmy do wniosku, że powinniśmy się rozejrzeć za kamiennym murem wykonanym z wapienia. Zaczęliśmy szukać w okręgu Routt handlowych albo mieszkalnych budynków, które mogły być zdobione tym specyficznym gatunkiem kamienia. Poszukiwania w archiwach wydziału budowlanego nic nie dały, więc komisarz Smith zaczął przepytywać miejscowych przedsiębiorców budowlanych i murarzy. W końcu znalazł takich, którzy przypominali sobie, że stosowali importowany wapień przy wznoszeniu ścian z drewnianych bali i kamienia.

– Na ranczu przy Silky Road… – wtrąciła Lauren.

Kimber skinął głową.

– Tak – powiedział. – Ale okazało się, że ta informacja nie jest wystarczającą podstawą do wydania nakazu przeszukania. Zwłaszcza że wskazany obiekt okazał się prywatną własnością prominentnego członka Kongresu.

– Mieliśmy nadzieję – powiedziała Flynn, spoglądając na mnie że znajdziemy jakieś materiały obciążające Wellego w dokumentacji z leczenia Mariko, ale dotychczas badający je specjalista nie dostarczył nam tego rodzaju jednoznacznych wniosków. Mimo wszystko, dzięki pańskim rozmowom, a szczególnie dzięki informacji dotyczącej Joeya i siostry Mariko, skupiliśmy znowu uwagę na Silky Road. A oświadczenie Satoshi, że siostra zawiozła ją do doktora Wellego, dowodzi, że Mariko była na ranczu w dniu, w którym zaginęła.

– Ale nie dotyczy to Tami – wtrąciłem.

– Tak, rzeczywiście. A to w czaszce Tami zostały znalezione te kamienne okruchy. Doszliśmy do wniosku, że potrzebujemy więcej dowodów, aby uzasadnić prośbę o zezwolenie na przeszukanie rancza. Chcieliśmy mieć dowody, które dałyby podstawę do zwrócenia się do prokuratora okręgowego, gdyby Welle nie wpuścił nas tam dobrowolnie. Kiedy przyjechałam tu z Russem kilka tygodni temu, przejrzeliśmy wszystkie laboratoryjne próbki zebrane jeszcze w osiemdziesiątym dziewiątym. Sprawdziliśmy, czy jakieś ślady zachowały się w ubraniach dziewczynek. Russ obejrzał zdjęcia z pierwszej sekcji zwłok i przeanalizował obrażenia, jakich dziewczęta doznały wskutek obcięcia im członków. Korzystaliśmy z technik, które były niedostępne w tamtym okresie.

– Bez większych rezultatów – odezwał się Russ.

– Dopóki nie natrafiliśmy na tę drzazgę.

– Jaką drzazgę? – zapytałem.

– Drzazgę, która dostała się już po śmierci Mariko do jej lewego przedramienia, trochę poniżej łokcia. Była duża, miała ponad centymetr długości, i była całkowicie ukryta pod skórą. Została wyjęta i opisana w trakcie pierwszej sekcji zwłok, ale nie zbadano jej dokładnie. Jest to odłamek litego drewna z poliuretanową powłoką, gładki po jednej stronie. Przyjęliśmy, że mógł odłupać się od drewnianej podłogi albo od jakiegoś mebla z gładkim wykończeniem, na przykład od blatu stołu.

Rozległ się dzwonek telefonu. Lauren pobiegła do kuchni, żeby go tam odebrać.

– Wysłałam tę drzazgę na dalsze badania – podjęła Flynn. – Okazało się, że jest z hebanowego drewna, rzadko używanego do wyrobu mebli, a jeszcze rzadziej na pokrycie podłóg. Z naszego punktu widzenia była to sprzyjająca okoliczność. Udaliśmy się znowu do przedsiębiorcy budowlanego, który stawiał nowe budynki na ranczu, i zapytaliśmy go, czy stolarze używali hebanu przy robieniu podłóg.

– Po obu stronach drzwi wejściowych – wtrąciłem – są tam ciemne obramowania. Może właśnie z hebanu?

– Tak – potwierdziła Flynn. – Zgodnie z tym, co powiedział nam właściciel firmy budowlanej, obramowania wszystkich drzwi zostały wykonane z drewna hebanowego. Doszliśmy w ten sposób do wniosku, że jest wysoce prawdopodobne, iż dziewczęta zostały zamordowane na ranczu przy Silky Road.

Lauren wróciła do salonu i powiedziała:

– Przepraszam, że przerywam, ale dzwoni Percy Smith. Na ranczu przy Silky Road wybuchł pożar. Smith chce mówić z Flynn.

Zanim Percy Smith zadzwonił do naszego domu, skontaktował się z Sylwią Amato.

Sylwia poczuła dym, gdy siedziała przed telewizorem i oglądała wieczorne wiadomości sportowe. Czekała na powrót swego narzeczonego, Jeffa, który pracował w mieście jako kelner. Wynajmowali razem stary domek, w którym za życia Glorii Welle mieszkały jej dwie gospodynie o lesbijskich skłonnościach. Sylwia pracowała na ranczo jako stała dozorczyni, zajmowała się też domem podczas nieczęstych wizyt Wellego w dolinie Elk River. To właśnie ona podała mi kawę, kiedy w towarzystwie Phila Barretta wyczekiwałem powrotu Raya Wellego z partii golfa z Joeyem Franklinem.

Zapach dymu zaniepokoił Sylwię, postanowiła więc sprawdzić, skąd pochodzi. Stanęła przed otwartym oknem wychodzącym na północ i pociągnąwszy nosem, stwierdziła, że prawdopodobnie dym pochodzi z ogniska rozpalonego przez przygodnych obozowiczów. Przypuszczała, że rozłożyli się gdzieś nad rzeką albo nieco dalej, nad strumieniem Mad Creek. Miała nadzieję, że nie biwakują na terenie rancza. Dostałoby się jej od Phila Barretta, gdyby odkrył, że ktoś naruszył granice posiadłości.

Wyszła na kryty ganek, otaczający z trzech stron starą farmerską chałupę. Chciała się upewnić, że nieproszeni goście rozbili namiot poza ogrodzeniem rancza.

Obrzuciła wzrokiem niebo po zachodniej stronie i zarośnięte brzegi rzeki Elk. Nie zauważyła tam żadnych śladów ognia, ale zapach był jeszcze silniejszy niż przedtem. Gdy wyjrzała za róg ganku, nie mogła nie zauważyć, że niebo od południowego zachodu jest oświetlone niczym główna aleja w mieście podczas karnawału. Była pewna, że patrzy na pożar lasu.

Wróciła biegiem do domu i wykręciła numer 911.

Wóz ochotniczej straży pożarnej z maleńkiej osady Clark w głębi doliny przybył na ranczo kilka minut przed zawodowymi strażakami ze Steamboat Springs, którzy musieli jechać pod górę. Oba zespoły przygotowały się na ciężką walkę z pożarem lasu, tymczasem okazało się, że płonie drewniany szałas na terenie rancza. Zaczynał już dymić także dach stojącej obok niego stajni. Najbliższe zagajniki znajdowały się co najmniej dwieście metrów dalej i jak dotąd w ich kierunku nie poleciały żadne iskry.

Ponieważ drewniany szałas nie był zamieszkany, strażacy zostawili go własnemu losowi i skoncentrowali się na ratowaniu stajni, którą udało się im uchronić od ognia. Zdołali też zapobiec podpaleniu okolicznych suchych traw i drzew.

Percy Smith nie miał żadnych wątpliwości, że pożar wybuchł wskutek podpalenia.

32.

Lauren postanowiła zostać w Boulder. Byłem pewien, że bardzo chciała pojechać do Steamboat z Kimberem, Flynn, Russem i ze mną, ale zrezygnowała z tego, aby zachować jak najwięcej sił dla naszego dziecka.

Kimber jechał ze mną, a Flynn i Russ za nami wypożyczonym taurusem. Kimber włożył okulary przeciwsłoneczne i usadowił się z tyłu ze słuchawkami od odtwarzacza kompaktowych płyt na uszach. Twarz osłonił wielkim filcowym kapeluszem. Mniej więcej co dwadzieścia minut wypowiadał kilka uspokajających słów w rodzaju: „Wiem, że martwi się pan o mnie. Czuję się dobrze”. Niepokoiłem się rzeczywiście i byłem mu wdzięczny za te zapewnienia, ale przeszło trzygodzinna podróż i tak bardzo mi się dłużyła. Wioząc zastygłego w bezruchu pasażera, czułem się, jakbym prowadził karawan.

Kimber bał się, że będzie musiał się zatrzymać w jakimś wielkim hotelu w Steamboat, więc kiedy opisałem mu pensjonat w pobliżu Howelsen Hill, w którym nocowałem z Lauren, wpadł w niekłamany zachwyt. Zadzwoniłem z mojej komórki do właścicielki hoteliku, pani Libby, i zarezerwowałem ostatnie trzy wolne pokoje, jakie miała do dyspozycji. Wydawało się, że Flynn i Russ będą musieli znowu spać w jednym łóżku. Powiedziałem pani Libby, że przyjedziemy dopiero po południu. Nie pozwoliła mi wyłączyć się, dopóki nie opowiedziała mi wszystkiego o pożarze na ranczu przy Silky Road. Najwyraźniej całe miasto trzęsło się od plotek o podpaleniu. Stwierdziła, że doszły ją słuchy o podlaniu budynku benzyną. Wszyscy starali się dojść, jakimi motywami mógł kierować się podpalacz. Pani Libby zapewniła, że po południu będzie już wiedziała coś pewnego na ten temat.

Z bezchmurnego nieba lał się południowy żar. Chodniki przy alei Lincolna w Steamboat Springs pełne były turystów wędrujących od sklepu do sklepu. Samochody osobowe wlokły się od skrzyżowania do skrzyżowania za niezliczonymi ciężarówkami firm budowlanych. Uprawianie turystyki w takim upale nie wydało mi się dobrym pomysłem. Poczułem ulgę, kiedy minęliśmy wreszcie miasto i znaleźliśmy się na drodze prowadzącej brzegiem rzeki Elk w głąb doliny.

Powiedziałem Kimberowi, że wjeżdżamy na piękne tereny, które chciałby może zobaczyć. Musiałem krzyczeć, żeby mnie usłyszał przez słuchawki.

– Proszę się o mnie nie martwić, jest mi zupełnie dobrze – odpowiedział mi tak samo głośno. Nadal siedział bez ruchu i z kapeluszem na twarzy. Pomyślałem, że gdybym musiał zamknąć mój psychologiczny gabinet, nie mógłbym zarabiać na życie jako kierowca.

Russ i Flynn wyprzedzili nas na jednym ze świateł w mieście. Gdy dotarliśmy do rancza, stali przed zamkniętą bramą.

– Nie dzwoniliśmy jeszcze – wyjaśnił Russ. – Czekaliśmy na was. Gdzie jest Kimber? W bagażniku?

– Kimber jest dokładnie tu – odparł wymieniony, prostując się na tylnym siedzeniu. Ściągnął z uszu słuchawki i dodał: – Beethoven nie mógł tego przewidzieć, ale jego symfonie doskonale nadają się do długiej jazdy samochodem. Zastanawiam się, dlaczego?

Flynn nacisnęła guzik na tabliczce umocowanej we wgłębieniu na kamiennym słupie bramy wjazdowej. Nie rozległ się żaden dźwięk.

– Percy obiecał, że będzie tu na nas czekał – powiedziała, nie zwracając się do nikogo w szczególności. – Mam nadzieję, że nas nie nabrał.

Z głośnika popłynął nagle donośny głos. Ktoś prosił o przedstawienie się. Flynn podała swoje nazwisko. Skrzydła bramy zaczęły otwierać się powoli, tak jakby chciały dać do zrozumienia, że wszelki pośpiech jest tu rzeczą nieznaną.

Kimber oparł ręce na biodrach, obrócił się dookoła własnej osi, popatrzył ku północy i ku wschodowi i uśmiechnął się szeroko.

– To rzeczywiście niewiarygodnie piękna dolina – rzekł. Wsiedliśmy z powrotem do samochodów. Kimber znowu zajął miejsce z tyłu, ale tym razem nie przyjął pozycji leżącej.

Minąłem bramę pierwszy. Znalazłszy się niedaleko wzniesienia, po którym droga zaczyna piąć się od potoku w kierunku domu, skręciłem na prawo w polną dróżkę prowadzącą przez łąki do stajni i spalonego szałasu. Russ jechał za mną.

Gdy minęliśmy wzniesienie, dostrzegłem resztki drewnianego szałasu. Został po nim tylko poczerniały szkielet z nadpalonych belek. Szyby w oknach były powybijane. W otworach po wyrwanych drzwiach widać było zwały kleistego popiołu, który wylewał się tędy, niesiony przez wodę ze strażackich węży. Wysoka na metr kamienna podmurówka podtrzymująca zewnętrzne ściany zatrzymała resztę błotnistej mazi w środku. Pobliska stajnia była nienaruszona.

Flynn wyskoczyła z samochodu i ruszyła energicznym krokiem w kierunku pogorzeliska. Przykucnęła koło podmurówki i zaczęła obmacywać okopcone kamienne płyty. Stanąłem za jej plecami, wraz z Kimberem i Russem.

– Przekaże próbki kamienia i zaprawy naszej pani petrolog, żeby zbadała je pod mikroskopem. Wydaje mi się, że ten murek może być tym, czego szukamy. Nie jestem wprawdzie ekspertem, ale myślę, że to wapień, a specjalistka powiedziała, że powinniśmy szukać wapienia.

Zajrzałem do wnętrza budynku. Część podłogi zapadła się. Spomiędzy zawalonych desek w miejscu, gdzie znajdowała się kuchnia, wystawał szkielet zwęglonej lodówki. Belki były poczerniałe i pokryte pęcherzami przypominającymi łuski ogromnego gada.

– A co z drewnem, którego szukamy? – zapytałem. – Mam na myśli heban. Może ktoś dowiedział się o tej drzazdze i wzniecił pożar, żeby ukryć dowód?

– Miejmy nadzieję, że mu się nie udało – powiedziała Flynn. – Zabierzemy jak najwięcej próbek drewna. Ogień nie niszczy dowodów tak dokładnie, jak przypuszcza większość ludzi.

– Musimy zachować ostrożność – odezwał się Kimber. – Może to podpalenie miało na celu zniszczenie dowodów. Ale równie dobrze pożar mógł zostać wzniecony po to, żebyśmy skupili uwagę na tym właśnie miejscu. Musimy przeprowadzić przeszukanie zgodnie z planem. Komisarz Smith czeka na nas w domu doktora Wellego, prawda? Może dołączymy do niego?

Percy Smith czekał na nas na ganku. Przysiadł na podłokietniku jednego z dwóch stojących tam foteli. W drugim spoczywało zwaliste cielsko Phila Barretta.

– Popatrz – szepnęła Flynn do Russa, gdy wysiedliśmy z samochodów. – Użyli dokładnie takiego samego kamienia do wyłożenia ścian i komina w tym budynku. Cholera… to komplikuje nasze zadanie.

– Witam pana, Alan – powiedział Phil. – Widzę, że prędko załatwiliście się z oglądaniem ruin po wczorajszym pożarze. Te zgliszcza przypominają mi spaleniznę, która zrobiła mi się na patelni, gdy próbowałem zrobić sobie sam śniadanie. – Roześmiał się głośno z własnego żartu, ale nikomu prócz niego nie wydał się on zabawny.

Kiwnąłem głową.

– Dzień dobry, Phil. Witam pana, Percy. Tak, właśnie oglądaliśmy te ruiny. – Zwróciłem się do Barretta: – Jestem zaskoczony, Phil, że zjawił się pan tu tak szybko. Wydawało mi się, że wczoraj wieczorem w tym domu nikogo nie było.

– Rzeczywiście, nie było mnie tutaj. Pojechałem w odwiedziny do mojej mamy, która mieszka w Hayden. Przyjechałem na ranczo dziś rano razem z Percym, gdy dowiedziałem się o pożarze – odparł Phil i uśmiechnął się do Flynn. – Może mnie pan przedstawi?

Dokonałem prezentacji. Phil był wyraźnie zafrapowany przepaską, jaką Flynn wybrała na ten dzień. Namalowany był na niej ręcznie dokładny wizerunek jej drugiego oka. Jeśli o mnie chodzi, to spodobała mi się najbardziej ze wszystkich, które dotąd widziałem. Phil zdołał wreszcie oderwać uwagę od Flynn. Odkłonił się Russowi i zwrócił do Kimbera.

– To prawdziwa przyjemność poznać tak sławnego człowieka jak pan, panie Lister – powiedział. – Moi koledzy z Kongresu wyrażają się o panu w samych superlatywach, sir. Jestem pewien, że wie pan o tym, że kongresman Welle zasiada w komisji, która nadzoruje FBI. Cieszy się pan w tych kręgach wręcz legendarną sławą. Tak, doprawdy legendarną.

– Cała przyjemność po mojej stronie, panie Barrett. Jesteśmy panu wdzięczni za udział w czynnościach podejmowanych przez Locarda. Na pewno było to dla pana kłopotliwe lecieć tu z Waszyngtonu po to tylko, by asystować przy naszym przeszukaniu. Jesteśmy także wdzięczni panu kongresmanowi za wszystko, co zrobił, żeby utrzymać nasze śledztwo z dala od oczu dziennikarzy.

Kimber chciał dać do zrozumienia Philowi, że stawka, o jaką chodzi w tym śledztwie, jest wysoka.

Phil zwlekał z odpowiedzią wystarczająco długo, aby zwróciło to uwagę wszystkich.

– W ostatnich latach przekonałem się, że Ray Welle ochrania tych, którzy wspierają sprawiedliwość, tak jak niedźwiedzica ochrania swoje małe. Innymi słowy, z całego serca – rzekł wreszcie takim tonem, jakby chciał powiedzieć: „Niech pan przestanie mydlić mi oczy”.

Jak dotąd, bawiłem się doskonale. Żałowałem, że nie przyjechała z nami Lauren. Jej także by się to podobało.

– Czy moglibyśmy przenieść nasze spotkanie do wnętrza domu? – zapytał Kimber lekko drżącym głosem. Zauważyłem na jego górnej wardze kilkanaście kropelek potu. Dostrzegła je także Flynn.

– Tak, wejdźmy do środka – powiedziała.

– Nie ma tam nic ładniejszego od tego ganku – odparł Phil. – Dostawię kilka krzeseł i każę dziewczynie, żeby przyniosła wszystkim mrożonej herbaty. Może także jakieś kanapki.

Przeleciało mi przez głowę, że może Phil dowiedział się gdzieś o tym, że Kimber źle się czuje na otwartej przestrzeni, i chciał wykorzystać tę okoliczność.

– Rozumie pan, Phil – stwierdziła nieustępliwym tonem Flynn – słońce jest dziś tak jaskrawe… źle działa na moje oko. Byłabym panu wdzięczna, gdybyśmy weszli do środka.

Phil wygramolił się z fotela.

– Załatwione – powiedział.

Wydawało mi się, że usłyszałem jego zduszony chichot.

Weszliśmy do przestronnego salonu z sufitem wspartym na potężnych słupach i belkowaniach. Zająłem fotel stojący koło ogromnej kanapy. Zastanawiałem się, czy właśnie na nim siedział Brian Sample, popijając herbatę z Glorią Welle. Pomodliłem się w duchu, żeby Sylwia nie podała harcerskich ciasteczek.

Rozległo się pukanie i do pokoju weszła umundurowana funkcjonariuszka z biura szeryfa okręgu Routt. Nazywała się Cecilia Daruwalla i wyglądała na Hinduskę. Jej zadaniem było, jak sądziłem, zabezpieczenie dowodów, które mogły tu zostać zebrane. Kimber i Phil Barrett poszli z nią do jadalni, żeby przeczytać zezwolenie na przeszukanie rancza, zawierające podstawowe warunki, według których to przeszukanie miało być prowadzone. Grupa Locarda nie miała prawa przeglądać ani zabierać żadnych dokumentów ani rzeczy osobistych, które nie leżały na wierzchu. Flynn mogła zebrać próbki gruntu, kamieni, cegieł, zaprawy murarskiej, farb, drewna budulcowego, dywanów, pokrycia podłóg, mebli, drewnianych wykładzin i innych materiałów użytych przy budowie i remontach domu oraz budynków gospodarczych na terenie rancza. Szczegóły tej umowy zostały uzgodnione wcześniej, toteż rozmowa przy wielkim stole w jadalni miała wyłącznie formalny charakter.

Wróciwszy do salonu, Kimber powiedział:

– Proszę pamiętać, Alan, że jest pan tutaj wyłącznie na prawach obserwatora. Flynn będzie zbierać próbki, korzystając z pomocy Russa. Flynn, od czego chciałabyś zacząć?

– Od salonu, w którym jesteśmy – odparła. Wyjmę tylko z samochodu przybornik do zbierania próbek i zaraz weźmiemy się do roboty.

Kimber zwrócił się do Barretta.

– Mógłby mi pan wskazać jakiś pokój z telefonem, z którego mógłbym skorzystać? – zapytał. – Coś zacisznego, jeśli można?

A przy tym ciemnego i małego, pomyślałem.

– Może gabinet Raya?

– Jestem pewien, że będzie odpowiedni. Gdyby był pan tak uprzejmy i zechciał wskazać mi drogę – Kimber sięgnął po aktówkę z laptopem. – Zamierzam wykorzystać większą część czasu na rozmowy telefoniczne. Mam nadzieję, że nie sprawię tym kłopotu.

– Nie sądzę – odparł Phil Barrett. W tym domu jest dość linii telefonicznych. Ale zanim pomogę zainstalować się panu Listerowi, mam jeszcze słówko do pani Coe. Zgodnie z umową między doktorem Welle i panem Listerem, będę rejestrował wszystkie pani czynności kamerą wideo.

Flynn przechyliła głowę i posłała mu kokieteryjny uśmiech. Tylko namalowane na przepasce oko nie wzięło udziału w tym mizdrzeniu się.

– Zapewniam pana, Phil, że jestem bardzo fotogeniczna. Proszę się nie krępować.

Przez następne dziewięćdziesiąt minut policjantka z biura szeryfa i ja podążaliśmy za Flynn Coe, która metodycznie zbierała próbki materiałów użytych do budowy domu. Na początek robiła zdjęcie każdego pokoju i brała jego wymiary. Russ pełnił rolę asystenta. Zapisywał numery kolejnych zdjęć i sporządzał szkic pomieszczenia, podczas gdy Flynn gromadziła próbki. Za ich plecami sterczał bezustannie Phil Barrett z umieszczoną na trójnożnym stojaku kamerą rejestrującą każdy ruch Flynn.

Znudziło mnie to prędko, więc zacząłem rozmyślać o tragicznych wydarzeniach, które rozegrały się tu w roku dziewięćdziesiątym drugim. Starałem się wyobrazić sobie, jak Gloria wita się w Brianem w drzwiach, i próbowałem odgadnąć, z którego telefonu zadzwoniła do męża, aby go ostrzec, że jeden z jego pacjentów wdarł się do ich domu. Przypuszczałem, że użyła aparatu znajdującego się w kuchni.

Przyjrzałem się oknu, które Brian wybił rękojeścią pistoletu, aby strzelić przez nie w kierunku samochodów szeryfa. Okienko miało kształt kwadratu o bokach krótszych niż pół metra i znajdowało się nad szafką z pekanowego drewna w przykuchennej spiżarni. Aby go dosięgnąć w celu oddania strzału, Brian musiałby przyklęknąć na blacie szafki. Wydało mi się dziwne, że wybrał właśnie to okienko, skoro w domu było wiele okien znacznie łatwiej dostępnych. Przypomniałem sobie, że czytałem w jakiejś gazecie, jakoby Brian wybił okno w pralni. Przeszedłem więc ze spiżarni do sąsiadującej z nią pralni, żeby je zobaczyć. Było to wąskie okno wiszące na dwóch zawiasach. Brianowi łatwiej byłoby z niego strzelić, ale z jakichś powodów zdecydował się na wybicie tego w spiżarni.

Nie mogłem oprzeć się pokusie, żeby zajrzeć do pomieszczenia, w którym Gloria została zamordowana. Był to schowek przy pokoju gościnnym.

Gdy tylko Flynn skończyła fotografować i mierzyć pokój i otworzyła drzwi do schowka, żeby także go sfotografować, zajrzałem jej przez ramię. Pomieszczenie było niewielkie, zabudowane regałami. Otwarta przestrzeń w środku miała niecały metr na metr, akurat tyle, aby umieścić tam krzesło, na którym Brian kazał usiąść Glorii. Tego dnia na półkach nie było butelek z winem. Rzuciłem okiem na podłogę, ale nie zachowały się na niej żadne ślady krwi Glorii Welle ani czerwonego wina od Roberta Mondaviego.

Oprócz sypialni właścicieli i apartamentu gościnnego w domu były jeszcze dwie sypialnie. Jedną najwyraźniej zajmował Phill Barrett podczas okazjonalnych pobytów na ranczu. Łóżko było wprawdzie zasłane – jak przypuszczałem, przez Sylwię – ale wygląd wnętrza świadczył, że Phil jest niezłym bałaganiarzem. Ubrania wyjęte z walizki leżały w takim nieładzie, jakby grasował tu jakiś złodziej.

Druga sypialnia nie była nawet umeblowana. W oknach nie było zasłon, na podłodze stały pudła z różnymi szpargałami. Na jednym z nich zobaczyłem napis: „Taśmy z programami promocyjnymi”. Co najmniej dziesięć innych wypełnionych było egzemplarzami książki Jak uleczyć Amerykę: recepta uzdrowiciela amerykańskiego społeczeństwa na lepszą przyszłość.

Do sypialni właścicieli, położonej na wschodnim krańcu budynku, prowadził długi korytarz, oświetlony wysoko umieszczonymi oknami. Pomyślałem, że gdy Brian Sample tędy szedł, Gloria Welle albo już nie żyła, albo dogorywała w pomieszczeniu obok pokoju gościnnego. Sypialnia była bardzo duża. Pod ścianą naprzeciwko drzwi ogromne łoże z kolumienkami. Koło łazienki znajdowała się wnęka z niewielkim biurkiem, na którym stał laptop. Przeciwległą, wschodnią ścianę zajmowały szerokie, oszklone drzwi. Naliczyłem ich sześcioro.

Widoczny za oknami taras kończył się schodkami, które prowadziły na wąski trawnik przylegający do zagajnika. Wzdłuż jego północnej i południowej krawędzi znajdowały się rzeźbione poręcze z sekwojowego drewna.

Zgodnie ze sprawozdaniami, które czytałem i oglądałem w telewizji, Brian Sample przeskoczył przez tę poręcz na swej drodze ku śmierci.

Zastanowiło mnie, dlaczego nie zbiegł zwyczajnie po schodkach.

33.

Sylwia zjawiła się około drugiej. Przyniosła dwa kartony puszek z napojami orzeźwiającymi i wielką torbę kanapek kupionych w sklepie wielobranżowym w Clark. Miała na sobie strój do tenisa. Flynn i Russ natychmiast zarzucili ją pytaniami o pożar drewnianego szałasu. Korzystając z przerwy, wziąłem sporą kanapkę z szynką poszedłem do samochodu i zadzwoniłem z komórki do Sama Purdy’ego. Chciałem z kimś porozmawiać o zamordowaniu Glorii Welle, a on był jedyną znaną mi osobą, którą mógł zainteresować ten temat.

Sam wysłuchał mojej relacji, a potem stwierdził:

– Słuchaj, Alan, Raymond Welle nie jest kretynem. Gdyby miał coś na sumieniu, na pewno nie pozwoliłby pierwszorzędnym detektywom, żeby myszkowali po jego chałupie. To przeszukanie nic nie da. Ale trzeba ich pochwalić za dobre chęci.

– Flynn twierdzi, że gra jest warta świeczki.

– Zobaczymy. Jeżeli okaże się, że masz rację, postawię ci piwo. A jeśli nie masz, to u diabła, też postawię ci piwo. Ale nie licz na zbyt wiele.

– Sam, zadzwoniłem do ciebie nie w związku z tymi zamordowanymi dziewczynami. Gdy detektywi od Locarda robili swoje, ja chodziłem po domu i próbowałem odtworzyć wszystko, co wydarzyło się w dniu zamordowania Glorii Welle. Pamiętasz, powiedziałeś, że cała ta historia wydaje ci się bez sensu, przynajmniej w wersji, jaką przedstawiła policja?

– Tak, przypominam sobie. To rzeczywiście nie trzymało się kupy.

– Mam dla ciebie dwa kolejne fakty, które wydają się dziwne. – Najpierw opowiedziałem mu o oknie, które Brian wybił, żeby strzelić w kierunku policyjnych samochodów. Gdy wyjaśniłem moje wątpliwości dotyczące wyboru okna, spytałem: – I co o tym myślisz?

– Myślę, że od jej śmierci upłynęło wiele lat i może zmieniło się to, co widać z tych okien. Przed oknem w pralni mógł wtedy rosnąć jakiś duży krzak. Może Welle wstawił do tego drugiego pomieszczenia jakieś nowe szafki… powiedziałeś, zdaje się, że chodzi o spiżarnię?

To było możliwe. Postanowiłem obejrzeć jeszcze raz telewizyjne reportaże, żeby sprawdzić, czy w dziewięćdziesiątym drugim naprzeciwko pralni rosły jakieś krzaki.

– A teraz druga sprawa – powiedziałem. – Pamiętasz, w telewizji mówili, że uciekając z sypialni właściciela, Brian przeskoczył przez poręcz na tarasie i zaczął biec w kierunku drzew. Właśnie wtedy po raz drugi strzelił do policjantów. Przypominasz sobie?

– Tak.

– No więc dopiero co tam byłem, na tym tarasie. W środkowej części, skąd jest najbliżej do zagajnika, w ogóle nie ma poręczy. Schodzi się z tarasu prosto na trawę. Zastanawia mnie, dlaczego Brian Sample nie zbiegł po prostu na trawnik. Dlaczego przeskoczył przez poręcz, pobiegł w kierunku policjantów i strzelił do nich?

Sam zastanawiał się przez chwilę.

– To jest sprawa zasługująca na uwagę – odezwał się w końcu. – Myślę, żekto wie… może chciał, żeby ci gliniarze go zastrzelili? Mówimy o takich przypadkach, że są to samobójstwa rękami policjantów. Niedawno zdarzyło się coś takiego. Pewien facet sprowokował policjanta do pościgu za jego samochodem, a gdy został w końcu zatrzymany, wyskoczył z wozu z pistoletem w ręku. Powoli uniósł go w górę i wycelował prościutko w policjanta. Policjant ukrył się i ostrzegł go. Ale gość ani myślał posłuchać i rzucić spluwy, więc policjant zaczął do niego walić aż do ostatniego naboju. Gość zginął na miejscu. Okazało się, że pistolet, który miał w ręku, był plastykową zabawką a na siedzeniu w samochodzie facet zostawił kartkę, na której napisał, że popełnia samobójstwo i przeprasza policjanta, który go zabije. Stwierdził, że jest zbyt wielkim tchórzem, by zabić się samemu.

– Psycholodzy też mają termin na określenie takiego przypadku.

– Jaki?

– Zabójstwo sprowokowane przez ofiarę.

– Wolę już „samobójstwo rękami policjanta”. Nie może być mowy o zabójstwie, jeśli ktoś dokonuje go na sobie. Taki gość wykorzystuje policjanta jak naładowany pistolet.

Teoria Sama była w miarę rozsądna, ale nie uwzględniała wszystkich faktów.

– Ale dlaczego Brian nie wyskoczył frontowymi drzwiami? – spytałem. – Czemu nie zaszarżował prosto na policjantów?

– A dlaczego nie miał na sobie zwykłych dżinsów, tylko sztruksowe? Skąd mam to wiedzieć? – Z tonu jego głosu wywnioskowałem, że sprawa nie interesuje go zbytnio.

– Nie jesteś zbyt skory do pomocy – powiedziałem z wyrzutem. - Myślałem, że cię to zafascynuje.

– Przykro mi, ale twoje wątpliwości można jakoś wyjaśnić. To proste sprawy. Mnie najbardziej zastanawia, dlaczego on strzelał do Glorii Welle przez zamknięte drzwi. I jak policjanci się domyślili, że ma zamiar uciekać przez taras, a nie frontowymi drzwiami. To są najciekawsze kawałki tej układanki.

– Nie mam nic do dodania na ten temat.

Więc dajmy temu spokój orzekł Sam. – Muszę wracać do pracy. Nie wiem, czy mi uwierzysz, ale mam parę nowych spraw.

Pożegnałem się z Samem i zadzwoniłem do agencji ubezpieczeniowej Winstona McGarrity. W rekordowym czasie pokonałem przeszkodę w postaci Luizy, jego cerbera w spódnicy.

– Winston, jeśli pan może, to proszę mi powiedzieć, czy towarzystwo ubezpieczeniowe wypłaciło pośmiertne odszkodowanie z polisy, którą Brian Sample wykupił w pańskiej agencji? Mam na myśli tę pierwszą polisę, opiewającą na dwieście pięćdziesiąt tysięcy.

– Tak, mogę panu powiedzieć. Roszczenie zostało zgłoszone. Było trochę zastrzeżeń, ale ostatecznie koroner uznał, że chodziło o utratę życia z rąk innej osoby, w tym przypadku policjanta, więc towarzystwo wypłaciło odszkodowanie.

– Czy wie pan, w jaki sposób koroner doszedł do takiego wniosku?

– Myślę, że głównie za sprawą doktora Wellego. Welle napisał oświadczenie, w którym stwierdził, że w dniu śmierci Brian Sample nie miał już samobójczych skłonności.

– Naprawdę?

– Myślę, że był to uprzejmy gest z jego strony. Gdyby chciał, mógł napisać, że Brian ciągle miał samobójcze skłonności. Nie jestem jego fanem, ale myślę, że pokazał wtedy dużą klasę. O ile dobrze pamiętam, stwierdził w swoim piśmie, że na dzień przed śmiercią Brian był u niego w celach leczniczych, on zaś ocenił jego stan pod kątem możliwości samobójczego zamachu i nie stwierdził widocznego zagrożenia.

– Więc Kevin i jego matka otrzymali ćwierć miliona dolarów?

– Tak.

Podziękowałem Winstonowi i dokończyłem kanapkę.

Kimber przez cały dzień nie wychylił nosa z gabinetu Raya Wellego. Przed południem zajrzał do niego Russ. Ich rozmowa trwała parę minut. Później Flynn zaniosła Kimberowi coś do jedzenia.

Po lunchu Flynn i Russ przenieśli się do drewnianego domku, zamieszkiwanego obecnie przez Sylwię i jej narzeczonego. Zaznajomiłem się już na tyle z jednostajnymi czynnościami wykonywanymi przez Flynn i pomagającego jej Russa, że zaczynałem odczuwać pewne umysłowe odrętwienie. Flynn robiła zdjęcia, brała wymiary, zbierała próbki. Russ szkicował pomieszczenia, zapisywał, co i gdzie, i opatrywał próbki małymi etykietkami. Phil Barrett cierpliwie rejestrował każdy ich ruch. Cecilia Daruwalla przyglądała się wszystkiemu bez słowa.

Zaczęło się ściemniać. Niezmordowana Flynn nalegała, aby przed nadejściem wieczoru pobrać jeszcze próbki ze stajni i spalonego szałasu. Russ podniósł ręce w obronnym geście.

– Odłóżmy to do jutra powiedział. – Jestem tak zmęczony, że mogę pomylić coś w notatkach.

Flynn rzuciła mu współczujące spojrzenie i zgodziła się dokończyć przeszukanie następnego dnia. Zebrała wszystkie próbki i ułożyła je w dużym tekturowym pudle. Okleiła pudło taśmą, opatrzyła prowizoryczną etykietką i wręczyła Percy’emu Smithowi, który pokwitował odbiór i przekazał je Cecylii Daruwalli.

Byliśmy gotowi do odjazdu. Czekaliśmy tylko na Kimbera. Wreszcie ukazał się w drzwiach domu. Podszedł do mojego samochodu i tym razem zajął przednie siedzenie.

– Udany dzień – powiedział i poklepał swój laptop.

– Naprawdę? – zapytałem, ruszając powoli w kierunku dróżki. Jego dźwięczny głos wypełnił wnętrze auta.

– Od dwóch tygodni próbuję trafić na ślad dwu gospodyń, które pracowały na ranczu w dniu zaginięcia dziewcząt. Doktor Welle zrezygnował z ich usług mniej więcej miesiąc po śmierci żony i wypłacił im hojne odprawy. Zdołałem prześledzić ich dalsze losy do pierwszych miesięcy dziewięćdziesiątego szóstego roku. Właśnie wtedy skończyła się ich romantyczna przyjaźń i ich drogi się rozeszły. Dopiero dziś dowiedziałem się, co robiły później.

– Ranelle i Jane – wtrąciłem.

– Tak, dobrze pan zapamiętał. Ranelle Foster Smith i Jane Liebowitz. Dziś udało mi się je odnaleźć.

– Moje gratulacje – bąknąłem z zakłopotaniem, gdyż nie bardzo rozumiałem, dlaczego ta wiadomość jest aż tak ważna. – Satoshi powiedziała, że po południu tamtego dnia, kiedy zaginęła jej siostra, nie zauważyła tu żadnej z gospodyń.

– Zgadza się. Ale ja chciałbym się dowiedzieć, czy te gospodynie nie widziały tu Satoshi. Albo Mariko. Albo kogoś jeszcze innego.

Nie wziąłem pod uwagę, że Ranelle i Jane mogły mieć inny obraz wypadków z tamtego dnia niż Satoshi.

– Czy udało się panu skontaktować z tymi kobietami? – zapytałem.

– Niestety nie. Jane Liebowitz zginęła w dziewięćdziesiątym siódmym w Karolinie Północnej wskutek wybuchu bomby podłożonej w klinice, w której przeprowadzano aborcje. Na szczęście Ranelle Foster Smith żyje i mieszka w Sitka na Alasce. Ma tam sklep z pamiątkami. Zdobyła nawet pewien rozgłos jako specjalistka od ludowego wyplatania koszyków. Okazuje się, że ma częściowo eskimoskie pochodzenie.

– Pojedzie pan tam, żeby się z nią zobaczyć? Kimber westchnął ciężko.

– Nie, ja nie mogę. Ale poprosiłem o to moją starą znajomą. Już wyjechała z Seatle, gdzie mieszka. Nie będzie to miła podróż, bo żeby dotrzeć do Sitki, trzeba korzystać z wodolotów. – Wzdrygnął się na samą myśl o wodolocie.

Skręciłem w lewo na lokalną drogę prowadzącą do miasta. Znaleźliśmy się w chłodnym cieniu wysokich drzew nad rzeką.

– A co z tymi dwoma kowbojami? Mam na myśli parobków, którzy obrządzali konie Glorii Welle.

– Na razie nie próbowałem ich znaleźć. W dniu, w którym zaginęły dziewczęta, obaj byli poza miastem. Potwierdziliśmy już tę okoliczność. Mimo wszystko przypuszczam, że warto z nimi porozmawiać. Na wszelki wypadek.

– Ciekawe, kto zajmował się końmi, kiedy oni wyjeżdżali. Może tamtego dnia na ranczu był jeszcze ktoś inny? Potencjalny nowy świadek?

Kimber spojrzał na mnie po raz pierwszy od chwili, gdy wsiadł do samochodu.

– Nie pomyślałem o takiej możliwości – powiedział. – Będę musiał to zbadać. Czy Gloria sama zajmowała się końmi, kiedy nie było jej parobków, czy też wołała kogoś do pomocy? Muszę poprosić moją znajomą, aby zapytała o to Raneke, gdy będzie z nią rozmawiać.

Wyjął z kieszeni na piersi notes, zapisał w nim coś i schował go z powrotem.

– Jak się pan czuje, Kimber? – zapytałem trochę mniej oficjalnym tonem.

– Lepiej, niż się spodziewałem. Dotychczas nie miałem napadu panicznego lęku, chociaż muszę przyznać, że noc spędzona w pańskim domu nie była specjalnie przyjemna. Chyba głównie dlatego, że ciągle myślałem o groźbie takiego napadu. Czy to mogło być przyczyną złego samopoczucia? Jak pan sądzi?

– Tak, oczywiście.

– Dzisiejszy dzień był dość męczący, a jutro też czeka nas mnóstwo pracy. Muszę odpocząć. Mam nadzieję, że wybaczycie mi, jeśli nie usiądę z wami do kolacji. Chciałbym zamówić coś do pokoju. W mieście na pewno jest pizzeria z dostawą do domu.

– Chciałbym panu zadać jeszcze jedno pytanie?

– Słucham.

– Czy sądzi pan, że ekspertyzy materiału, który tu zbierzemy, wystarczą, żeby zamknąć to śledztwo?

– Kiedy Locard złapie trop, zachowuje się jak wielki, zły wilczur. Dopóty będziemy sapać i deptać zbrodniarzom po piętach, aż ich dopadniemy.

Jeżeli ekspertyzy nie wystarczą, zdobędziemy inne dowody – odparł Kimber, a potem nasunął kapelusz na oczy i zagłębił się w oparciu siedzenia.

Gdy dotarliśmy na miejsce, załatwiłem formalności w recepcji pensjonatu i odebrałem klucze. Flynn i Russ nie przejęli się zbytnio perspektywą spania w jednym łóżku. Zapytałem ich, jakie mają plany na wieczór. Flynn chciała iść do kina, a Russ zamierzał obejrzeć gorące źródła w Parku Truskawkowym.

Ja nie miałem ochoty ani na jedno, ani na drugie. Pragnąłem być w domu z moją żoną, która spodziewała się dziecka. Żałowałem, że tu przyjechałem. Moja obecność, jak się zdawało, nie była nikomu potrzebna. Zacząłem się zastanawiać, czy nie wrócić z samego rana do Boulder.

34.

Ledwo się położyłem, gdy do moich drzwi zapukał Kimber. Było około jedenastej. Właścicielka pensjonatu nie zapewniała swoim gościom szlafroków, więc byłem nago. Stanąłem w drzwiach owinięty prześcieradłem, tak jakbym uczestniczył w maskaradzie na tanim wycieczkowym statku.

– Przepraszam, że zakłócam panu wypoczynek – powiedział Kimber. – Mogę wejść na chwilę? Flynn i Russ nie wrócili jeszcze z miasta.

Wszedł, nie czekając na moje zaproszenie, i usiadł w fotelu stojącym pod oknem.

Ja przysiadłem na łóżku. Oparłem się plecami o wezgłowie, a gołe nogi okryłem kocem.

– Moja znajoma dotarła do Sitki – oznajmił Kimber. – Zadzwoniła do mnie zaraz po rozmowie z Ranelle. Sami Sanith nie pamięta, aby widziała na ranczu Mariko czy Satoshi. Ani tamtego wieczoru, ani kiedy indziej. Choć co do Tami nie jest całkiem pewna. Twierdzi, że pani Franklin często odwiedzała Glorię Welle i być może raz czy dwa razy towarzyszyła jej córka.

– Mamy więc potwierdzenie, że pani Franklin bywała na ranczu.

– Zgadza się. Ranelle podała też kilka informacji o mężczyznach, którzy zajmowali się końmi.

– Świetnie – powiedziałem bez entuzjazmu. Chciałem wrócić do łóżka. Podejrzewałem, że Kimber zajrzał do mnie po prostu po to, by z kimś pogadać. Próbował ściszyć swój mocny głos, ale wydawało się, że jest fizycznie niezdolny do mówienia szeptem.

– Frank Jobe i Thomas Charles mieszkają teraz na ranczu koło Austin w Teksasie. Po opuszczeniu Silky Road dalej pracowali razem. Przenieśli się na krótko na farmę koło Dallas, gdzie byli do roku dziewięćdziesiątego trzeciego.

Podciągnąłem koc i okryłem nim biodra.

– Dowiedział się pan czegoś jeszcze? – spytałem.

– Tak, mam też inne informacje. Pewnie interesuje pana, kto zastępował Franka i Thomasa podczas ich nieobecności. Zidentyfikowałem tego człowieka. Mieszka niedaleko stąd, w Oak Creek. Znalazłem tę miejscowość na mapie. Wie pan, gdzie to jest?

– Tak, przejeżdżałem tamtędy kilka razy. Raz zatrzymałem się nawet, żeby skorzystać z toalety na stacji benzynowej firmy Total. Taka sobie mieścina, nie wygląda na metropolię.

– Ile czasu zajęłoby dojechanie tam?

– Niewiele – odparłem, wzruszając ramionami. – Dwadzieścia minut, może trochę więcej.

Kimber wstał i ruszył do drzwi.

– Zaczekam na pana na dole – powiedział, ujmując klamkę. – Byłbym zapomniał. Ranelle powiedziała, że z Jane gruntownie wyszorowały jedno z pomieszczeń w drewnianym szałasie w tygodniu po zaginięciu dziewcząt. Zarobiły też trochę dodatkowych pieniędzy za odmalowanie wnętrza.

Prawie oniemiałem z wrażenia.

– W czyim pokoju? Franka czy Charlesa?

– Ani w jednym, ani w drugim. We wspólnym, jak to określiła. Ranelle mówi, że w szałasie były trzy małe sypialnie, jeden wspólny pokój i kuchnia. Zdaje się, że obie przyjaciółki i tamci dwaj całkiem nieźle się tam czasem zabawiali.

– Czy pamięta może jakieś ślady krwi?

– Niestety, nie.

Człowiek, który mieszkał w Oak Creek, nazywał się Robbie Talbot. Robbie Albert Talbot. Ze względu na porę obawiałem się, że powita nas ze strzelbą w ręku, on jednak zaprosił nas do środka, tak jakby spodziewał się nas ujrzeć na zakończenie telewizyjnego show Jaya Leno. Kiedy Kimber zwrócił się do niego po nazwisku, powiedział, że wszyscy znają go pod przezwiskiem Rat, więc i my możemy tak go nazywać.

Rat mieszkał w domku z drewnianych bali jakieś trzysta metrów od miejsca, w którym droga numer 131 przecina śródmieście Oak Creek. Domek miał tylko jeden pokój, długi na jakieś osiem metrów. Panował w nim nienaganny porządek. Na podłodze leżało czyste linoleum, zasłony wyglądały tak, jakby dopiero co zostały uprasowane, obok kaflowego pieca leżały równo ułożone dębowe drwa. Przypuszczałem, że gdzieś w pobliżu musi się kręcić pani Ratowa, nie znalazłem jednak innych śladów jej obecności.

Rat zaproponował nam po szklance wody. Podziękowaliśmy. Powiedział, że rozpali w piecu, żeby było cieplej. Stwierdziliśmy, że czujemy się doskonale. W końcu zapytał, co nas sprowadza.

– Chcielibyśmy zadać panu parę pytań dotyczących pracy na ranczu Silky Road przed paroma laty. Nie ma pan nic przeciwko temu?

Rat wzruszył ramionami, jakby było mu wszystko jedno, o co będziemy pytać. Był raczej niski, miał mniej więcej metr siedemdziesiąt, szczupły w pasie i barczysty. Zarost miał raczej słaby, ale jego zrośnięte na środku brwi były gęste jak żywopłot.

– Podobało mi się tam – powiedział, uśmiechając się szeroko na wspomnienie Silky Road. Odsłonił przy tym żółte od tytoniu zęby. – Próbowałem namówić Franka i tego drugiego, żeby wzięli mnie na stałe, ale nie było tam nigdy aż tyle koni, żeby trzeba było do nich trzech ludzi. Do diabła, nie trzeba było nawet dwóch, ale oni trzymali się razem i panienka Welle zdawała sobie sprawę, że jeśli chce mieć jednego, to musi wziąć obu. Nie widziałem nigdy nikogo, kto by się tak troszczył o konie i o stajennych, jak panienka Gloria. Robota u niej to by było marzenie. Oczywiście, gdyby nie przydarzyło się jej to, co się przydarzyło.

– Zastępował pan na ranczu Franka i Charlesa podczas ich wyjazdów? – zapytał Kimber.

– Tak. Przenosiłem się tam i od razu przejmowałem stajnię. Obrządzałem konie, czasami wykonywałem też inne prace.

– Gdzie pan wtedy mieszkał?

– W Hiltonie. Tak chłopcy nazywali ten szałas. Ja też. Ładny domek. Miał wolny pokój, który mogłem zająć, kiedy tam pracowałem. Była też duża weranda z widokiem na dolinę i rzekę. W szafkach pełno żarcia. Zawsze jakieś piwo w lodówce. Nie wspominam źle dni, które tam spędziłem. Czasami Frank i Cip-Cip wyjeżdżali na tydzień albo i dłużej, żeby sprzedawać czy kupować konie, albo w innych sprawach – powiedział Rat. – Czułem się jak w niebie.

– Interesuje nas szczególnie jeden wieczór w osiemdziesiątym ósmym roku. Może będzie go pan pamiętał. Zaginęły wtedy dwie dziewczyny. Jedna nazywała się Mariko Hamamoto, a druga…

– Tami Franklin. Znałem Tami, bo w tamtym okresie pracowałem czasami na ranczo jej ojca. Pamiętam ten wieczór zupełnie dobrze. Rano następnego dnia wstałem i poszedłem nakarmić konie. Niedługo potem, chyba tak trochę po szóstej, przyszedł szeryf i zapytał, czy przyłączę się do poszukiwania dwóch dziewcząt. Panienka Gloria powiedziała mi, że mogę iść.

Prawie całe dwa następne dni spędziłem na szukaniu w śniegu tych dwóch dziewczynek. Dobrze to pamiętam.

– A wieczór poprzedzający poszukiwania? Wieczór, w który one zaginęły? Widział pan na ranczu kogoś obcego oprócz państwa Welle?

Rat spojrzał na Kimbera ze szczerym zakłopotaniem.

– Widziałem szeryfa. Widziałem też panią Franklin. Ale dziewczynek nie widziałem.

Widział pan na ranczu szeryfa i panią Franklin? O której to mogło być godzinie?

– Panienka Gloria posłała mnie przed wieczorem do miasta. Jeżeli dobrze pamiętam, to chciała coś gdzieś wysłać. Dała mi też trochę pieniędzy, żebym poszedł do kina albo coś w tym rodzaju, jak już zjadę na dół do miasta. Kiedy zatrzymałem się po drodze koło jej domu, żeby wziąć tę paczkę, stał tam samochód pani Franklin. A samochód szeryfa minąłem niedaleko bramy. To było, jak mi się zdaje, o zmierzchu, może trochę później.

– A o której wrócił pan na ranczo, Rat?.

– Nie siedziałem w mieście długo. Po kinie wypiłem tylko parę piw z kumplami.

– A tej nocy spał pan w swoim pokoju w szałasie czy gdzie indziej? – spytał Kimber.

– Skąd pan o tym wie? – zdziwił się Rat. – Rzeczywiście spałem gdzie indziej. Panienka Gloria sama przeniosła moje rzeczy. Powiedziała, że w szałasie jest jakiś problem z rurami od kanalizacji. Nie pamiętam dokładnie, o co chodziło. Spałem tej nocy w pokoju gościnnym w domu państwa Welle. W najbardziej eleganckim łóżku, do jakiego wlazłem w całym życiu.

Kimber zadał jeszcze kilka pytań, ale Rat nie powiedział już niczego ciekawego. Podziękowaliśmy mu i ruszyliśmy do wyjścia. Pomyślałem, że może jest ciekaw dalszych losy dwóch kowbojów z Silky Road.

– Dowiedzieliśmy się – rzekłem – że Frank i Cip-Cip dalej pracują razem. Mieszkają na ranczu koło Austin, w Teksasie.

Rat schował ręce do kieszeni i opuścił głowę. Przez chwilę wodził czubkiem buta po podłodze.

– W Teksasie? To ci dopiero.

– Przez jakiś czas pracowali na innym ranczu, koło Dallas.

– Wiecie, panowie, ci kowboje to były prawdziwe cudaki – powiedział. Kiedy podniósł głowę, na jego twarzy malował się szeroki uśmiech.

– No i czego się dowiedzieliśmy? – spytał Kimber, kiedy wsiedliśmy do samochodu.

– Że tamtego wieczoru, gdy zaginęły dziewczęta, na ranczu przy Silky Road działo się mnóstwo rzeczy.

– Co oznacza, że jeśli zostały tam zamordowane, mamy co najmniej kilku podejrzanych i cudownie długą listę potencjalnych świadków.

– Poświęcono zadziwiająco dużo uwagi tej drewnianej chałupie. Gospodyniom zlecono dodatkowe roboty. Rat został umieszczony na noc gdzie indziej.

– Tak, rzeczywiście.

– Flynn i Russ przypuszczają, że odłamki znalezione w ranie Tami pochodzą z kamieni, użytych na obmurowania budynków na ranczu. A jeśli próbki z podłogi są rzeczywiście z drewna hebanowego, to…

Kimber westchnął ciężko.

– Nie mam pojęcia, jak długo jeszcze uda się nam utrzymać to wszystko w tajemnicy przed prasą. Ale jednego jestem pewien; powinniśmy dokończyć naszą robotę na ranczu, zanim dziennikarze dobiorą się do skóry właścicielowi.

Drogę powrotną z Oak Creek pokonaliśmy w milczeniu. Aż do przedmieść Steamboat Springs nie spotkaliśmy żadnych samochodów. Kimber ani na chwilę nie osłonił twarzy kapeluszem. Wyglądał przez boczne okno na porośnięte wysoką trawą prerie i odległe szczyty, rozmyślając Bóg wie o czym.

Kiedy stanęliśmy pod drzwiami pensjonatu, okazało się, że są zamknięte. Na szczęście klucz od mojego pokoju pasował do zamka. Na gładkim, mahoniowym blacie stołu w holu leżał list zaadresowany do pana Kimbera Listera. Zdawało mi się, że na jego widok Kimber mruknął jakieś niecenzuralne słowo, ale nie byłem tego pewien.

Wsunął palec pod skrzydełko koperty i ostrożnie je odkleił. W środku znajdowała się pojedyncza kartka. Kimber przeczytał ją, złożył, a potem przeczytał jeszcze raz.

– To od Russa i Flynn – powiedział, odwracając się do mnie. – Przypuszczają, że wiedzą gdzie jest dziennikarka. Chodzi o tę reporterkę z „Washington Post”. Chcą, żebyśmy spotkali się z nimi koło sklepu wielobranżowego w Clark. Wie pan, gdzie to jest?

Skinąłem głową.

– Oak Creek w porównaniu z Clark to istne Las Vegas. Clark to mała osada w górnej części doliny za ranczem przy Silky Road. Z jednego końca można dorzucić kamieniem do drugiego, więc znalezienie sklepu nie powinno sprawić kłopotu. Mamy spotkać się tam z nimi teraz?

– Tak. Chcą, żebyśmy wykręcili numer pagera Russa, gdy będziemy stąd wyjeżdżać. Będą czekać przed sklepem.

– Napisali, czy Dorothy żyje?

– Przykro mi, ale nie.

– Więc jak, jedziemy?

– A co możemy zrobić innego?

Przeleciało mi przez głowę, że rzeczywiście nie mamy wyboru, ale nie powiedziałem tego głośno.

Загрузка...