Migalec, 29 lunuara 1780 – albo ósmy bookdi
jastrzębiego dzioba kwarta 6/317, jak wolisz. Na „Trójzębie”.
Kolejne uzupełnienie tego listu. Minęło już trochę czasu, odkąd ostatni raz zasiadłam do pisania. Przeprosiłabym, gdyby to miało jakikolwiek sens. Z jakiegoś powodu mam absurdalne poczucie, że powinnam. Jakbyś na bieżąco czytał to, co piszę, i denerwował się opóźnieniami. Rzecz jasna, kiedy nareszcie dostaniesz ten list, nie będzie różnicy między milczeniem jednodniowym, tygodniowym i rocznym – pusta linijka, kilka gwiazdek. Moje miesiące zostaną sprasowane. Ale zagubiłam się w czasie.
Wdaję się w dygresje, i to niezbyt dorzeczne. Wybacz mi.
Jestem podekscytowana i jakby wystraszona.
Piszę to, siedząc w kiblu. Jestem przy oknie i oblewa mnie poranne słońce. Znajduję się setki metrów nad powierzchnią morza.
Przyznaję, że z początku robiło to na mnie ogromne wrażenie. Było przejmująco pięknie. Z czasem monotonia zmarszczonej wody i płaskiego nieba, okazjonalnie urozmaicana przez jakąś chmurę, sprawia wrażenie kiepskiego obrazu.
Tutejsze morze jest zupełnie puste. Od horyzontu dzieli mnie z sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, dziewięćdziesiąt mil morskich i nie widzę ani jednego żagla, ani jednego skifu czy łodzi rybackiej. Kolor wody oscyluje między zielonym, niebieskim i szarym, zależnie od nie wiem czego pod powierzchnią.
Prawie w ogóle się nie czuje, że lecimy. Odczuwamy oczywiście wibracje silników parowych i wielkich śmigieł, ale nie ma połcia przyspieszenia, ruchu ani kierunku.
„Trójząb” to niesamowity pojazd. Nie ulega wątpliwości, że Niszczukowody wkładały w tę wyprawę ogromny wysiłek organizacyjny i finansowy.
To musiał być niezwykły widok, kiedy „Trójząb” dźwignął się z pokładu „Wielkiego Wschodniego”. Już dostatecznie długo wisiał nad oceanem, podniesiony na rusztowaniu, żeby kabestany i luki na pokładzie nie przeszkadzały w budowie. Jestem przekonana, że ludzie się zakładali, czy nie spadnie do morza albo na miasto. Ale wystartowaliśmy bez problemu. Było późne popołudnie zza horyzontu wypełzały już ciemności. Ależ to musiał być widok – „Trójząb” wisi jak bogowie wiedzą co, większy niż dziewięćdziesiąt procent statków w mieście, nowy i wypucowany.
Zabraliśmy ze sobą coś przedziwnego. Między silnikami wisi zagroda pełna owiec i świń.
Dla zwierząt przygotowano zapas wody i karmy na dwudniową podróż. Między klepkami podłogi widzą otchłań powietrza. Miałam obawy, że wpadną w panikę, ale one potrafią tylko gapić się na chmury pod kopytami i racicami, z tępą obojętnością. Są zbyt głupie, żeby odczuwać strach. Lęk wysokości to dla nich zbyt skomplikowany stan psychiczny.
Siedzę w maleńkiej ubikacji, między trzodą a kabiną kontrolną, z której kapitan i jego załoga sterują nami. Przy korytarzu od głównej sali.
Od czasu odlotu przyszłam tutaj kilka razy, żeby pisać.
Inni spędzają czas na bezczynnym siedzeniu, szeptaniu lub grze w karty. Niektórzy zapewne siedzą w swoich kajutach na górze, pod komorami gazowymi. A może jeszcze raz słuchają wykładu na temat czekających ich zadań. Albo trenują.
Moja rola jest prosta i została mi precyzyjnie nakreślona. Po tylu tygodniach i tysiącach kilometrów znowu słyszę, że mam być jak przewodnik prądu, że będę tylko przepuszczała przez siebie informacje, że nie będę słyszała tego, co jest mówione.
Potrafię tak. A na razie nie mam nic do roboty oprócz pisania.
Jeśli tylko się nadawali, do tej misji wybierano ludzi-kaktusów. Co najmniej pięcioro z obecnych na pokładzie było przed laty na wyspie anopheliusów. Oczywiście Hedrigall, a także inni, których nie znam.
To rodzi kwestię dezercji. Rzadkością jest, żeby armadyjscy uprowadzeni wchodzili w styczność ze swoimi dawnymi ziomkami ale na wyspie z pewnością są jacyś Samheryjczycy. Bez tego moje zadanie byłoby niewykonalne. Jak rozumiem, ludzie-kaktusy którzy z nami lecą, mają powody, aby nie chcieć wracać do swojej pierwszej ojczyzny. Są jak Johannes albo Hedrigall, albo Tanner, przyjaciel Szekla – lojalni wobec swego przybranego kraju.
Chociaż co do Hedrigalla mam pewne wątpliwości. Zna Silasa – a w każdym razie Simona Fencha.
Nikt nie wie lepiej ode mnie, że władzom Niszczukowód zdarzają się pomyłki w ocenie, komu można zaufać.
Dreer Samher to pragmatyczny kraj. Na morzu spotkanie okrętów samheryjskich ze statkami z Perrick Nigh albo Wysp Mandragory z reguły oznacza bitwę, ale z Armadą Samheryjczycy utrzymują poprawne stosunki, bo tak jest bezpieczniej. Poza tym będą w porcie. Tutaj funkcjonuje azyl portowy, tak jak na lądzie obowiązuje prawo handlowe, a jest to mocny kodeks, przestrzegany i administrowany przez tych, którzy mu podlegają.
Leci z nami Tanner Sack i widzę po nim, że wie, kim jestem. Patrzy na mnie może z niesmakiem, może z nieśmiałością, może z jeszcze jakimś innym uczuciem, nie mam pojęcia. Na pokładzie jest też Tintinnabulum i kilka osób z jego ekipy. Nie ma Johannesa – z czego bardzo się cieszę.
Nasi naukowcy tworzą dziwną kolekcję. Uprowadzeni wyglądają mniej więcej tak, jak w moim mniemaniu powinni wyglądać uczeni. Armadyjczycy wyglądają jak piraci. Mówi mi się, że ten jest matematykiem, ten biologiem, ten oceanologiem, a na moje oko to jeden w drugiego piraci, pokryci bliznami, wojowniczy, w podartych strojach.
Strażnicy wywodzą się spośród ludzi-kaktusów i strupodziejów. Widziałam od środka ich arsenał, w którym mają kuszarpacze, skałkówki i bułaty. Zabrali ze sobą czarny proch i coś, co wygląda mi na machiny wojenne. Gdyby ludzie-moskity nie chcieli z nami współpracować, mamy mnóstwo środków perswazji.
Szefem straży jest Uther Doul, a jemu wydaje rozkazy połowa pary rządzącej w Niszczukowodach, czyli Kochanka.
Doul chodzi od pomieszczenia do pomieszczenia. Odnoszę wraże nie, że najwięcej rozmawia z Hedrigallem. Wydaje się zaniepokojony. Staram się unikać jego wzroku.
Intryguje mnie jego prezencja, jego niezwykły głos. Nosi mundur z szarej skóry, mocno pokancerowany, ale nieskazitelnie czysty. W prawy rękaw tuniki wplecione są druty, które ciągną się do paska. Na lewym biodrze Doul nosi miecz i jest najeżony pistoletami.
Pocięta bliznami twarz Kochanki budzi za to we mnie lekką odrazę. Znałam ludzi – niektórych intymnie – znajdujących spełnienie w bólu, włączających go do swojego życia seksualnego i chociaż skłonność ta wydaje mi się nieco absurdalna, zasadniczo nic przeciwko niej nie mam. Nie to nie podoba mi się u Kochanków. Mam wrażenie, że ich samookaleczanie się jest sprawą uboczną. Mój niepokój budzi coś, co zachodzi między nimi na głębszym poziomie.
Staram się unikać spojrzenia Kochanki, ale znaki na jej twarzy chorobliwie mnie przyciągają. Jakby tworzyły jakiś mesmeryzujący wzór. Lecz kiedy spozieram na nie ukradkowo między palcami, nie dostrzegam niczego romantycznego, tajemnego ani mistycznego – po prostu ślady po starych ranach. Po prostu blizny.
Później, tego samego dnia.
Silas dostarczył potrzebne materiały na ostatnią chwilę. Jakby dla lepszego efektu dramaturgicznego.
Podziwiam jego metody.
Od czasu naszej lakonicznej rozmowy w parku Rzeźb zastanawiałam się, w jaki sposób przekaże mi te rzeczy. „Moje mieszkanie jest pilnowane, obserwują mnie, co mam zrobić?”
Po przebudzeniu rankiem 26 lunuara przesyłkę od Silasa zna lazłam na podłodze.
Ostentacyjny popis prestidigitatorski. Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, kiedy na suficie zobaczyłam kawałek żelaza świeżo przyśrubowany, aby zakryć kilkunastocentymetrową dziurę.
Silas wdrapał się na wierzchołek komina „Chromolitu”, na dach z cienkiego metalu, który podczas deszczu dudni jak bęben orkiestrowy, i wyciął w nim dziurę. Wrzuciwszy przesyłkę do środka, zachował się jak uczciwy włamywacz i przykręcił brakujący element dachu. A wszystko zupełnie bezdźwięcznie: nie obudził mnie ani nie zaalarmował tych, którzy obserwowali moje mieszkanie.
Kiedy wykonuje takie sztuczki, i to pod presją łatwo sobie wyobrazić, że mógł pracować dla rządu. Chyba powinnam dziękować bogom, że mam go po mojej stronie, i Nowe Crobuzon też.
Ucieszyłam się, że się nie spotkaliśmy. Czuję się teraz bardzo daleka od niego. Nie życzę mu źle. Dostałam od niego coś, co było mi potrzebne, i mam nadzieję, że mu się zrewanżowałam, ale na tym koniec. Jesteśmy przypadkowymi współpracownikami, to wszystko.
Do skórzanego woreczka Silas włożył kilka rzeczy. Napisał do mnie list, w którym wszystko mi wytłumaczył. Przeczytałam go uważnie, zanim przejrzałam resztę zawartości woreczka.
Były tam inne listy. Napisał do kapitana piratów, którego mamy nadzieję znaleźć, dwa egzemplarze, w ragamoll i salt. „Do osoby, która zgodzi się przewieźć tę korespondencję do Nowego Crobuzon” – tak brzmią pierwsze słowa.
List jest oficjalny i rzeczowy. Obiecuje czytelnikowi, że za bezpieczne dostarczenie zapieczętowanego listu pod wskazany adres otrzyma wynagrodzenie. Że z mocy uprawnień nadanych bezterminowo prokurentowi Fennecowi, numer licencji taki a taki, przez burmistrza Benthama Rudguttera i urząd miejski nakazuje się traktować okazicieli tego listu jako honorowych gości Nowego Crobuzon, ich statek należy zaopatrzyć zgodnie z ich życzeniami i mają otrzymać honorarium w wysokości trzech tysięcy gwinei. Przede wszystkim zaś rząd Nowego Crobuzon ma wystawić specjalny darniowy patent kaperski, na mocy którego ich jednostka ma być przez jeden rok chroniona przed atakami marynarki Nowego Crobuzon, chyba że sama zaatakuje okręt tego kraju.
Suma jest bardzo kusząca, ale liczymy przede wszystkim na to, że do wyobraźni ludzi-kaktusów przemówi list żelazny. Silas proponuje im status legalnego pirata bez opłat. Mogą sobie łupić, ile dusza zapragnie, nie płacąc za to złamanego stivera, a marynarka crobuzońska nie będzie ich ścigać – będzie ich wręcz chroniła, przez cały okres obowiązywania umowy.
Bardzo silna zachęta.
U dołu listów Silas złożył swój podpis, a na ledwo widocznych hasłach uwierzytelniających odcisnął woskową pieczęć parlamentu Nowego Crobuzon.
„Nie wiedziałam, że ma taką pieczęć”. To dziwne zobaczyć ją tutaj, tak daleko od kraju. Wygląda bardzo gustownie: stylizowany mur, fotel i insygnia urzędu, a pod spodem, maleńkimi cyferkami, numer identyfikacyjny Silasa. Pieczęć jest powszechnie uznawanym symbolem.
Co więcej, Silas mi ją dał.
Ale do kwestii sygnetu wrócę później.
Drugi list jest znacznie dłuższy. Zajmuje cztery strony, napisane stylem eleganckim, ale lapidarnym. Przeczytałam go uważnie i zmroził mnie.
Skierowany do burmistrza Rudguttera zawiera skrót planu inwazji grindylow.
Znaczna część jest dla mnie niejasna. Silas posłużył się bowiem lakoniczną stenografią zbliżoną do szyfru – nieznane mi skróty i odniesienia do rzeczy, o których nigdy nie słyszałam – ale ogólny sens nie budzi wątpliwości.
„Status siedem”, czytam u góry pierwszej strony. „Kod: grot”. Chociaż nie rozumiem tych słów, dostaję gęsiej skórki na ich widok.
Uświadamiam sobie, że Silas oszczędzał mi szczegółów; najbardziej wątpliwa przysługa, jaką można komuś wyświadczyć. Dobrze znane sobie plany inwazji przedstawił precyzyjnym, pozbawionym emocji językiem. Ostrzega, że jednostki i szwadrony o takiej a takiej liczebności będą wyposażone w tajemnicze uzbrojenie określone jedną literą lub sylabą, co wcale nie umniejsza grozy.
„Półregiment Mędrcy z Kości Słoniowej/Groac’h na południe wzdłuż Raka wyposażony w E.Y.D. i zdolność P-T, Trzecia Kwadra Księżyca”, czytam, i skala tego, co nas czeka, przeraża mnie. Nasza wcześniejsza chęć ucieczki, wysiłek, jaki wkładaliśmy w skupianie się na tym, teraz mnie zawstydza, wydaje mi się taka małoduszna.
Zawarte tutaj informacje wystarczą do obrony miasta. Silas wywiązał się ze swoich obowiązków.
U dołu listu znowu widnieje pieczęć miasta, uwiarygodniając go, na przekór bezdusznemu, banalnemu językowi czyniąc go straszliwie realnym.
Listom towarzyszy pudełko, a raczej szkatułka na biżuterię, prosta, solidna, z bardzo ciężkiego ciemnodrzewu. W środku, na miękkiej wyściółce, spoczywa wisiorek i sygnet.
Sygnet jest dla mnie. Na dużej, okrągłej tarczy ze srebra i jadeitu znajduje się odwrócony wzór pieczęci. Artyzm wykonania zapiera dech. Wewnątrz obrączki Silas umieścił bryłkę czerwonego wosku pieczęciowego.
Sygnet jest mój. Pokazawszy kapitanowi listy i medalik, zamknę je na kluczyk w szkatułce, szkatułkę włożę do skórzanego woreczka, woreczek zalepię woskiem, który opieczętuję, a sygnet zachowam. W ten sposób kapitan będzie wiedział, co jest w środku, będzie wiedział, że go nie oszukujemy, ale chcąc, żeby adresaci mu uwierzyli i wynagrodzili go, nie będzie mógł nic podmienić.
Muszę wyznać, że kiedy rozważam ten łańcuch wydarzeń, niełatwo mi przychodzi odegnać pesymistyczne myśli. Wszystko wydaje się takie niepewne. Wzdycham, kiedy piszę te słowa. Nie będę o tym więcej myślała.
Wisiorek ma popłynąć za morze. W odróżnieniu od sygnetu jest bardzo prosty, zaprojektowany z pominięciem względów estetycznych. Zwykły, cienki łańcuszek z żelaza. Na końcu brzydka metalowa płytka ozdobiona jedynie numerem seryjnym, odciśniętym symbolem – dwie sowy pod sierpem księżyca – i trzy słowa: „Silas Fennec Prokurent”.
„To moje uwierzytelnienie” – pisze do mnie Silas w liście, „ostateczny dowód na to, że listy są autentyczne. Że jestem stracony dla Nowego Crobuzon i że to jest mój list pożegnalny”.
Jeszcze później. Niebo ciemnieje
Jestem wzburzona.
Uther Doul przemówił do mnie.
Byłam na pokładzie mieszkalnym nad gondolą, żeby się załatwić. Rozbawiła mnie myśl o naszych skomasowanych stolcach i moczu lejącym się kaskadą z nieba.
Z głębi korytarza dobiegło mnie jakieś szuranie i zobaczyłam światło w drzwiach. Zajrzałam do środka.
Kochanka się przebierała. Wstrzymałam oddech.
Plecy miała tak samo pocięte bliznami jak twarz. W większości wyglądały one na dawno powstałe, tkanka zrobiła się już bladoszara. Ale kilka było świeżych, krwistoczerwonych. Znaki rozciągały się aż na pośladki. Wyglądała jak napiętnowane zwierzę.
Nie mogłam powstrzymać sapnięcia.
Kochanka odwróciła się niespiesznie na ten dźwięk. Zobaczyłam piersi i mostek, tak samo pokaleczone jak plecy. Patrzyła na mnie, wkładając koszulę. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji.
Wyjąkałam jakieś przeprosiny, szybko się odwróciłam i ruszyłam ku schodom. Ze zgrozą zobaczyłam jednak, że z tego samego pokoju wyłania się Uther Doul i mierzy mnie wzrokiem, z dłonią na rękojeści swojego zasranego miecza.
List, który teraz piszę, palił mnie w kieszeni. Miałam przy sobie materiał dowodowy, który pozwoliłby na skazanie mnie i Silasa na śmierć za zbrodnie przeciwko Niszczukowodom – co przy okazji oznaczałoby wyrok śmierci również dla Nowego Crobuzon. Strasznie się bałam.
Udawszy, że nie widziałam Doula, zeszłam do głównej gondoli i zajęłam stanowisko przy oknie, w panice oglądając cirrusy. Miałam nadzieję, że Doul da mi spokój.
Przeliczyłam się. Przyszedł do mnie.
Poczułam, że staje koło mojego stolika i długo czekałam na to, że pójdzie sobie, nie odezwawszy się ani słowem, po zakończeniu operacji zastraszania. Ale nie poszedł. W końcu, jakby wbrew sobie, odwróciłam głowę i spojrzałam na niego.
Przez chwilę patrzył na mnie w milczeniu. Ogarniał mnie coraz większy lęk, chociaż nie dawałam tego po sobie poznać. Przemówił. Zapomniałam, jak piękny ma głos.
– Nazywają się freggio – zaczął. – Blizny. Nazywają się freggio – Pokazał na krzesło naprzeciwko mnie i spytał, skłoniwszy głowę: – Mogę usiąść?
Co miałam na to rzec? Czy mogłam powiedzieć: „Nie, chcę być sama” do prawej ręki Kochanków, ich ochroniarza i siepacza, najgroźniejszego człowieka na Armadzie? Zacisnęłam usta i wzruszyłam uprzejmie ramionami, jakbym mówiła: „Nic mi do tego, gdzie pan siada”.
Położył splecione dłonie na stole. Mówił pięknie, a ja nie przerywałam mu, nie wstałam, nie zniechęcałam go ostentacyjnym brakiem zainteresowania. Częściowo, rzecz jasna, bałam się o swoje życie i bezpieczeństwo, serce waliło mi jak młotem.
Ale trzymała mnie tam również jego oracja: Doul mówi tak, jakby czytał z książki, każde zdanie starannie utoczone, jakby napisane przez poetę. Nigdy czegoś takiego nie słyszałam. Patrzył mi w oczy i odniosłam wrażenie, że nie mruga.
To, co mi mówił, zafascynowało mnie.
– Oboje są uprowadzonymi – powiedział. – Kochankowie. – Jestem przekonana, że wybałuszyłam oczy. – To było przed dwudziestoma pięcioma, trzydziestoma laty. Najpierw przybył on. Był rybakiem. Chłopem wodnym z północnego krańca Shards. Spędził całe życie na tych skałach, zarzucając sieci i wędki, patrosząc, czyszcząc, filetując i odzierając ze skóry ryby. Nieuk i tępak. – Patrzył na mnie oczami o ciemniejszym odcieniu szarości niż jego zbroja. – Pewnego dnia wypłynął łodzią wiosłową trochę za daleko i porwał go wiatr. Trafił na niego statek zwiadowczy z Niszczukowód, zabrali mu połów i zastanawiali się, czy pozbawić przerażonego, chudego chłopaczka życia. W końcu wzięli go do miasta. – Zaczął delikatnie masować sobie ręce palcami. – Ludzie są kształtowani, gruchotani i przetwarzani przez swoje okoliczności życiowe – podjął. – Po trzech latach chłopak rządził Niszczukowodami. – Uśmiechnął się. – Niecałe trzy kwarty później jeden z naszych pancerników zatrzymuje statek, dziwaczny i wygięty do tyłu slup, płynący z Perrick Nigh do Myrshock. Okazuje się, że płynie nim jedna ze szlacheckich rodzin z Figh Vadios – mąż, żona i córka przenoszą się z całą świtą na stały ląd. Ładunek przejęto, a pasażerowie nikogo nie interesowali i nie mam pojęcia co się z nimi stało. Może ich zabito, nie wiem. Wiadomo natomiast, że pośród służby, którą uprowadzono i powitano w mieście jako nowych obywateli, była pokojówka, która wpadła w oko nowemu władcy. – Spojrzał na niebo. – Ci, którzy byli wtedy na spotkaniu powitalnym na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”, mówią że stała dumnie wyprężona i patrzyła na władcę z krzywym uśmieszkiem, nie błagalnym ani przerażonym, tylko z uśmiechem kobiety, której podoba się to, co ma przed oczyma. Kobiety nie mają lekkiego życia na północnych Shards – mówił. – Na każdej wyspie panują inne obyczaje i prawa, które bywają nieprzyjemne. Na niektórych wyspach zaszywa się kobietom usta – powiedział ze znaczącym spojrzeniem. Wytrzymałam jego wzrok: nie daję się łatwo zastraszyć. – Albo wycina przyrodzenie. Albo trzyma na łańcuchach w domach, żeby służyły mężczyznom. Na rodzinnej wysepce naszej szefowej nie było aż tak ciężko, ale w wyolbrzymionym stopniu występowały tam pewne elementy, które być może pani zna z innych kultur. Na przykład crobuzońskiej. Swoiście pojmowana sakralizacja kobiety. Pogarda skrywana pod maską adoracji. Na pewno mnie pani rozumie. Publikowała pani swoje książki jako B. Coldwine. Jestem przekonany, że mnie pani rozumie. – Przyznaję, że to mną wstrząsnęło. Że tak dużo o mnie wiedział, że rozumiał powody, dla których uciekłam się do tego niewinnego kamuflażu. – Na wyspie szefowej mężczyźni wypływają w morze, zostawiając swoje żony i kochanki, a żadne obyczaje czy tradycje nie potrafią skleić ze sobą ud kobiety. Mężczyzna, który kocha kobietę dostatecznie namiętnie, a w każdym razie tak mocno i tak mu się wydaje, czuje ból w sercu, kiedy ją opuszcza. Doskonale wie, jak nieodparte są jej powaby. W końcu sam im uległ. Musi je więc zredukować. Na wyspie szefowej mężczyzna, który kocha dostatecznie mocno, potnie twarz swojej kobiety… – Patrzyliśmy siebie bez ruchu. – Oznaczy swoją własność, pokarbuje jak drewno. Oszpeci ją akurat na tyle, żeby nikt inny jej nie zechciał. Blizny nazywają się freggio.
– Szefem zawładnęła miłość, chuć czy jakaś kombinacja uczuć i popędów. Zalecał się do niej i szybko ją zdobył, z męską asertywnością, w której był wychowany. Jak głosi wieść gminna, nie był jej wstrętny i została jego nałożnicą. W dniu, w którym uznał, że ona bez reszty należy do niego, po stosunku wyjął nóż i z nieporadną brawurą pociął jej twarz. – Doul urwał, po czym uśmiechnął się ze szczerą radością. – Nie broniła się. Pozwoliła mu to zrobić. A potem wzięła od niego nóż i pocięła jego.
– To było wspólne przedsięwzięcie – dodał spokojnie. – Na pewno pani dostrzega, jakie to sztuczne. Szef pokazał charakter, tak szybko wznosząc się na szczyt kariery, ale pozostał chłopem uprawiającym chłopskie zabawy. Być może autentycznie w to wierzył, kiedy jej powiedział, że tnie ją z miłości, bo inaczej inni mężczyźni nie umieliby oprzeć się jej urokom, ale tak czy inaczej, było to kłamstwo. Oznaczał swoje terytorium jak sikający pies. Informował innych, gdzie zaczynają się jego włości. A ona w rewanżu pocięła jego. – Doul znowu się do mnie uśmiechał. – To było niespodziewane. Własność nie oznacza swego właściciela. Nie walczyła z nim, tylko wzięła go za słowo. Krew, rozerwana skóra i tkanka, skrzep i blizna to świadectwa miłości, a przecież ona też go kocha… Udając, że freggio są tym, czym on je nazywa, uczyniła z nich coś znacznie ważniejszego. Zmieniając ich charakter, zmieniła też jego samego. Pokryła bliznami nie tylko jego twarz, ale i kulturę. Od tej pory znajdowali w sobie nawzajem siłę i pociechę. W tych ranach, które nagle się uświęciły, znaleźli żarliwość i więź. Nie wiem, jak w pierwszej chwili zareagował, ale od tej nocy nie była już jego kurtyzaną, tylko równoprawnym partnerem. Tej nocy stracili swoje nazwiska i stali się Kochankami. I mieliśmy w Niszczukowodach dwoje władców. Ale w swojej jednomyślności byli znacznie bardziej zdecydowani niż którykolwiek jednoosobowy władca w przeszłości. I wszystko się dla nich otworzyło. Tej nocy nauczyła go, jak zmieniać reguły, jak je przekraczać. Przeobraziła to na swoje podobieństwo. Była spragniona przemian. I do dzisiaj tak pozostało. Wiem o tym lepiej od większości mieszkańców dzielnicy: po moim przybyciu bardzo entuzjastycznie podchodziła do tego, co robiłem – mówił bardzo miękko, z namysłem. – Bierze wszelką wiedzę, jaką wnoszą ze sobą nowi przybysze, i przetwarza ją z energią i zapałem, któremu nie sposób się oprzeć. Choćby ktoś bardzo tego chciał. Ci dwoje co dzień na nowo wielbią cel który im przyświeca. Stale pojawiają się nowe freggio. Ich ciała i twarze stały się mapami ich miłości. Z upływem lat jej zmienna geografia staje się bardziej wyrazista. Zawsze jeden za jeden: znaki szacunku i równości.
Milczałam, od wielu minut nie odezwałam się ani słowem, ale monolog dobiegł końca i Doul czekał na moją reakcję.
– Czyli pana przy tym nie było? – spytałam w końcu.
– Zjawiłem się później – odparł.
– Uprowadzony? – dociekałam zaskoczona, ale on znowu pokręcił głową.
– Przybyłem z własnej woli. Kilkanaście lat temu znalazłem Armadę.
– Dlaczego pan mi to wszystko mówi? Wzruszył nieznacznie ramionami.
– To ważne, żeby pani rozumiała. Widziałem, że wystraszyła się pani blizn. Powinna pani wiedzieć, co pani ma przed oczyma. Powinna pani wiedzieć, kto nami rządzi, znać ich pobudki i namiętności. Powinna pani wiedzieć, skąd bierze się ta energia i pasja. Niszczukowody zawdzięczają swoją siłę właśnie ich bliznom.
Bez słowa więcej skłonił głowę i zostawił mnie. Czekałam kilka minut, ale nie wrócił.
Jestem głęboko poruszona. Nie rozumiem, co się stało, dlaczego ze mną rozmawiał. Kochanka go wysłała? Poleciła mu, żeby mi opowiedział jej historię czy też Doul realizuje jakieś swoje cele. Wierzy we wszystko, co mi powiedział?
„Niszczukowody zawdzięczają swoją siłę właśnie ich bliznom”, mówi mi, a ja zostaję z pytaniem, czy przypadkiem nie przeoczył innej możliwości. Naprawdę nie zauważył? Czy to zbieg okoliczności, że trzy najważniejsze osoby w Niszczukowodach, a tym samym w całej Armadzie, a tym samym na morzach, są cudzoziemcami? Że nie urodzili się w granicach Armady? Ze umysłowość i charakter ukształtowały się poza czymś, co z konieczności jest i będzie tylko zbieraniną starych łodzi, małym miastem, nawet jeśli najniezwyklejszym w dziejach Bas-Lag, ich horyzont wykracza poza drobne rabunki i klaustrofobiczną dumę Armady?
Nie są więźniami dynamiki Armady. Jakie mają priorytety? Chcę poznać imiona Kochanków.
Kiedy Uther Doul nie walczy, do dzisiaj wspominam to że jego twarz jest prawie nieruchoma. Przykuwa uwagę i ma w sobie odrobinę tragizmu. Prawie nie sposób odgadnąć, co Doul myśli i jakie ma poglądy. Może sobie mówić, co chce, ja widziałam blizny Kochanki, które są brzydkie i nieprzyjemne. Nie zmieni tego fakt, że są świadectwem jakiegoś obrzydliwego rytuału, jakiejś gry dla zatrzymanych w rozwoju emocjonalnym.
Są brzydkie i nieprzyjemne.
Trzydzieści sześć godzin po tym, jak aerostat wzbił się nad Armadę i skierował na południowy zachód, zza horyzontu zaczął się wyłaniać ląd.
Bellis niewiele spała, ale nie była zmęczona i na drugi dzień wstała o piątej, żeby z jadalni oglądać świt.
Kiedy weszła na salę, zastała tam już innych: kilku członków załogi, Tintinnabuluma i jego towarzyszy, a także Uthera Doula. Zadrżała z lekka na jego widok. Jego sposób bycia, jeszcze bardziej powściągliwy i zdystansowany niż jej własny, wytrącał ją z równowagi i nie rozumiała jego zainteresowania jej osobą.
Zauważył ją i bez słowa pokazał na okna.
W bezsłonecznym świetle przedświtu woda na dole rozbijała się o skały. Trudno było ocenić wielkość tych formacji geograficznych oraz ich odległość od aerostatu. Bezładna grupa kamieni podobnych do wielorybich grzbietów, o średnicy nie większej niż półtora kilometra, tylko nieliczne przewyższały rozmiarami Armadę. Bellis nie zauważyła żadnych ptaków czy innych zwierząt – nic tylko ponura brązowa skała i zieleń buszu.
– Dotrzemy na wyspę w ciągu godziny – powiedział ktoś.
Na aerostacie rozbrzmiewały odgłosy krzątaniny, której charakteru Bellis nie rozumiała i nie miała ochoty zrozumieć. Wróciła do swojej kabiny i szybko się spakowała, a potem usiadła w jadalni w czarnym ubraniu, z torbą podróżną u stóp. Między zapasowymi spódnicami krył się skórzany woreczek od Silasa Fenneca, oprócz dostarczonych przez niego materiałów zawierający również pisany przez Bellis list.
Załoga łaziła tu i tam, wywarkując niezrozumiałe rozkazy. Ci, którzy nie mieli nic do roboty, zebrali się pod oknami.
Aerostat znacznie zmniejszył wysokość. Znajdowali się około trzy stu metrów nad wodą i powierzchnia morza utraciła swoją pozom jednolitość. Zmarszczki przerodziły się w kształty fal, pianę, prądy, kolory raf i lasy wodorostów w głębinach. A to… Czy to jest wrak?
Zmierzali prosto ku wyspie. Bellis zadrżała na jej widok: sroga skała w gorącym morzu, długa na jakieś czterdzieści pięć, a szeroka na ponad trzydzieści kilometrów. Rzeźbę terenu urozmaicały pagórki w pylistym kolorze i niezbyt wysokie góry.
– Na słoneczne gówno, nie sądziłem, że jeszcze kiedyś będę musiał oglądać to miejsce! – powiedział Hedrigall w salt z akcentem sunglaryjskim. – Od dalszego brzegu do Gnurr Kett dzieli ją ponad dwieście dwadzieścia kilometrów. Ludzie-moskity nie są zbyt wytrzymali w powietrzu. Nie ulecą więcej niż dziewięćdziesiąt kilometrów. To dlatego obywatele Gnurr Kett pozwalają im żyć i handlują z nimi za pośrednictwem takich jak ja i moi dawni towarzysze. Wiedzą, że oni nigdy nie dotrą na stały ląd. Ta wyspa jest ich gettem – powiedział, szarpnąwszy grubym, zielonym kciukiem.
Wokół wybrzeża krążyły sterowce. Bellis z uwagą obserwowała wyspę. Nie było czego oglądać, żadnych śladów życia poza roślinnością. Ciarki ją przeszły, kiedy sobie uświadomiła, że niebo jest puste: nie było ptaków. Nad wszystkimi innymi mijanymi wysepkami unosiły się chmary pierzastych stworzeń, a przybrzeżne skały były oblepione guanem. Każdy skrawek lądu wieńczyły wianuszki mew, które pikowały do ciepłej wody za rybami albo unosiły się na prądach termicznych.
Powietrze nad wulkanicznymi klifami wyspy ludzi-moskitów było ciche jak skała.
Aerostat leciał nad tymi milczącymi, ochrowymi wzgórzami. Środkowa część wyspy była ukryta za kamiennym grzbietem, biegnącym równolegle do brzegu. Przeciągłą ciszę zakłócały tylko silniki i wiatr. Kiedy ktoś nareszcie się odezwał, krzycząc: „Patrzcie!”, zabrzmiało to inwazyjnie i natrętnie.
Autorem okrzyku był Tanner Sack. Pokazał na niewielką łąkę płożącej się trawy, otoczoną skałami, które osłaniały ją przed natarczywością fal.
– Owce – powiedział po chwili Hedrigall. – Zbliżamy się do wioski. Musieli niedawno mieć dostawę. Kilka stad jeszcze jakiś czas pożyje.
Kształt i charakter wybrzeża zmieniały się. Kamienne grzbiety i turnie ustępowały miejsca niższej, mniej zróżnicowanej topografii Bellis zobaczyła krótkie plaże czarnego łupku, porośnięte paprociami zbocza z twardej ziemi, niskie, wyblakłe drzewa. Raz czy dwa dostrzegła zwierzęta hodowlane, które wałęsały się samopas: świnie owce, kozy, krowy. Bardzo nieliczne i w różnych miejscach.
Parę kilometrów w głąb lądu ciągnęły się wstęgi szarej wody, niemrawe rzeki wypływające spośród wzgórz, pokrywające wyspę siatką wód. Te zwalniały na równinach, przerywały brzegi i rozpełzały się tworząc rozlewiska i mokradła, podlewając białe mangowce, winorośl, zieleń równie gęstą i zatykającą jak wymiociny. W oddali, na drugim końcu wyspy, Bellis zobaczyła ascetyczne kształty, które wyglądały na ruiny.
W dole zarejestrowała jakiś ruch.
Usiłowała ustalić, co się porusza, ale było zbyt szybkie i ukradkowe. Zostało jej tylko wrażenie przelatujące w poprzek pola widzenia. Coś śmignęło przez powietrze, wyłaniając się z jednej ciemnej dziury w skałach i znikając w drugiej.
– Czym oni handlują? – spytał Tanner Sack, nie odwracając wzroku od krajobrazu. – Dostają owce, świnie i co tam jeszcze. Wasi je przywożą z Dreer Samher – zwrócił się do Hedrigalla. – Co z tego mają? Czym ludzie-moskity handlują?
Hedrigall parsknął krótkim śmiechem.
– Książkami i informacjami, Tanner – odparł. – Plus tym, co morze wyrzuci na plaże, głównie drewnem.
W powietrzu poniżej sterowca znowu coś się poruszyło, ale Bellis nie zdołała skupić na tym wzroku. Zagryzła wargę, sfrustrowana i rozstrojona. Wiedziała, że to nie omamy. Wiedziała, że kształty mogą być tylko jedną rzeczą. Zaniepokoiło ją, że nikt się do tego nie odnosi. „Nie widzą? Dlaczego nikt nic nie mówi? Dlaczego ja nic nie mówię?’
Sterowiec zwolnił, napotykając na lekki przeciwny wiatr.
Po przekroczeniu skalistego grzbietu wpadł w turbulencję. Nastąpiła eksplozja sapnięć i szeptów, zapanowało niedowierzające podniecenie. W dole, w cieniu wzgórz pokrytych przypadkowymi łatami bujności i jałowości, rozciągała się skalista zatoka z zakotwiczonymi trzema statkami.
– Jesteśmy na miejscu – szepnął Hedrigall. – To są statki z Dreer Samher. Stoją przy Plaży Maszyn.
Były to galeony, suto przyozdobione złotem, zamknięte wśród skał, dzioby sterczały w morze, tworząc naturalną przystań. Bellis uzmysłowiła sobie, że wstrzymała oddech.
Piasek i łupek plaży wokół zatoczki był ciemnoczerwony, brudny jak stara krew. Wznosiły się na niej głazy o dziwacznych kształtach, rozmiarów torsów i domów. Bellis wędrowała wzrokiem po pasie brzegu i dostrzegła wyżłobione w nim szlaki, ścieżki. Za strąkowatymi chaszczami na skraju plaży ścieżki nabierały bardziej określonego charakteru. Wchodziły na skaliste wzniesienia, które powoli dźwigały się nad poziom morza. Przez powietrze szły fale gorąca, słońce przypiekało kamień, drzewa podobne do oliwnych i karłowate gatunki roślin rodem z dżungli.
Bellis pobiegła wzrokiem za ścieżkami wijącymi się po spalonych słońcem zboczach, aż jej oczy – tu znowu wstrzymała oddech – spoczęły na garstce spłowiałych od światła domów, wyglądających jak organiczne narośle na skałach. Miasto anopheliusów, ludzi-moskitów.
W zatoce nie było wiatru. Słońce otaczał wieniec maleńkich chmurek podobnych do kropek farby, ale gorąco przebijało się przez obłoki i kotłowało się w tym kamiennym garncu.
Nie było żadnych odgłosów życia. Monotonny szum morza raczej uwydatniał ciszę, aniżeli ją zakłócał. Sterowiec zawisł w powietrzu na zmniejszonych obrotach silników. Samheryjskie statki skrzypiały i kolebały się na wodzie. Były puste. Nikt nie wyszedł statkowi powietrznemu na powitanie.
Wartownicy strupodzieje w swoich zakrzepowych zbrojach pełnili straż wraz z ludźmi-kaktusami, kiedy pasażerowie schodzili na ląd. Bellis przykucnęła koło drabinki sznurowej i przebiegła palcem po piasku. Oddech miała szybki i huczało jej w głowie.
Z początku jedynym jej odczuciem była świadomość, że po raz pierwszy od bardzo dawna stoi na gruncie, który się nie kołysze. Z zachwytem przypomniała sobie, jak się chodzi po stałym lądzie. Potem wróciła jej świadomość otoczenia i Bellis dopiero teraz zarejestrowała, jak dziwna jest ta plaża.
Wypomniała sobie naiwne ryciny w książce Auma. Stylizowany chromatyczny profil mężczyzny na plaży, w otoczeniu popsutych mechanizmów.
„Plaża Maszyn” – pomyślała i powiodła spojrzeniem nad czerwonym piaskiem i piarżyskami.
Trochę dalej wznosiły się kształty, które z aerostatu wzięła za głazy, olbrzymy wielkości pokojów. To silniki. Przysadziste, ogromne, pokryte rdzą i śniedzią, dawno zapomniane urządzenia o nieznanym przeznaczeniu, z tłokami zapranymi solą i upływem lat.
Były też mniejsze kamienie i Bellis ujrzała, że są to odpryski większych maszyn: śruby, złączki rur albo bardziej skomplikowane, kompletne elementy, takie jak zegary pomiarowe, wodowskazy i kompaktowe silniczki parowe. Całkiem malutkie kamyczki okazały się trybikami, kółkami zapadkowymi, śrubami i wkrętami.
Bellis spuściła wzrok na swoje ułożone w miseczkę dłonie. Pełno w nich było miniaturowych trybików, kółek zapadkowych i obrosłych kamieniem sprężynek, jakby trzymała w ręku wnętrzności niewyobrażalnie małych zegarów. Każda cząstka tego rumowiska była twardym, rozgrzanym ziarnkiem piasku, mniejszym od okruszka. Bellis przepuściła je przez palce, które zabarwiły się na kolor ciemnej krwi, a raczej, jak teraz już wiedziała, na kolor rdzy.
Plaża była imitacją rzeźbą trouvée małpującą naturę przy użyciu materiałów ze złomowiska. Każdy atom pochodził z jakiejś rozwalonej maszyny.
„Z jakich to jest czasów? Co tu się stało?” – pomyślała Bellis. Była zbyt odrętwiała, aby czuć cokolwiek poza przemęczonym podziwem. „Jaka katastrofa, jaka przemoc?”. Wyobraziła sobie dno morza wewnątrz zatoki, odebrana morzu rafa odpadów przemysłowych, produkcja miejskich fabryk oddana na pastwę żywiołów, łomotana przez fale i słońce, utleniająca się, krwawiąca rdzą rozpadająca się na poszczególne komponenty i jeszcze mniejsze okruchy, wyrzucana przez wodę na brzeg, przekształcająca się w tę upiorną plażę.
Bellis wzięła do ręki kolejną garść maszynowego piasku i przesiała przez palce. Poczuła zapach metalu.
„To są te rupiecie, które miał na myśli Hedrigall” – uzmysłowiła sobie. „Jesteśmy na cmentarzu martwych urządzeń. Miliony tajemnic rozkładają się tutaj na rdzawy pył. Oni pewnie to przesiewają czyszczą co bardziej obiecujące elementy i próbują sprzedać, kilka rzeczy wybranych na chybił trafił z liczącej tysiąc elementów układanki. W tej postaci jest to zupełnie niezrozumiałe i nieprzeniknione, ale gdyby odtworzyć schemat i poskładać to do kupy, co by się otrzymało?
Oddaliła się od drabinki linowej, słuchając chrzęstu wiekowych maszyn pod stopami.
Kiedy ostatni pasażerowie zeszli na ziemię, strażnicy zaczęli czujnie obserwować horyzont, mrucząc coś pod nosami. Kilka kroków od Bellis spuszczono na ziemię zagrodę z trzodą. Cuchnęła jak gospodarstwo rolne, a jej mieszkańcy napełnili okolicę głupkowatymi hałasami.
– Zbliżcie się wszyscy i słuchajcie mnie – powiedziała Kochanka surowym tonem i została otoczona. Inżynierowie i naukowcy rozproszyli się po zejściu na ląd, leniwie grzebiąc palcami w metalowym łupku. Kilka osób, na przykład Tanner Sack, weszło do morza. Tanner zanurzył się na chwilę z westchnieniem rozkoszy. Po zarządzeniu przez Kochankę zbiórki przez chwilę panowała absolutna cisza, jeśli nie liczyć pluskania spienionych falek o rdzawy brzeg. – Słuchajcie uważnie, jeśli chcecie przeżyć – podjęła. Ludzie przestępowali niespokojnie z nogi na nogę. – Do miasteczka jest stąd parę kilometrów, po tych skałach. – Podnieśli wzrok. Zbocze wyglądało na puste. – Trzymajcie się razem. Każdemu zostanie wydana broń, ale wolno wam jej użyć tylko w wypadku bezpośredniego zagrożenia życia. Jest nas zbyt wiele, w tym sporo niewyszkolonych i nie byłoby dobrze, gdybyśmy w panice zaczęli strzelać do swoich. Będziemy szli w eskorcie ludzi-kaktusów i strupodziejów, którzy umieją posługiwać się bronią, więc strzelajcie tylko w ostateczności. – Anophelie, kobiety-moskity są szybkie – ciągnęła. – Wygłodzone i niebezpieczne. Pamiętacie, co wam mówiono na odprawach. Mężczyźni są gdzieś w tym miasteczku i musimy ich znaleźć. Trochę dalej ciągną się mokradła Wody, tam mieszkają kobiety. Jeśli nas usłyszą lub poczują, przylecą, więc ruszajcie się żwawo. – Wszyscy gotowi? – Wydała gestem polecenie i strażnicy-kaktusy otoczyli ich wieńcem. Otworzyli kojec dla zwierząt, wciąż przymocowany łańcuchami do „Trójzębu” niby kotwica. Bellis uniosła brwi, zobaczywszy, że świnie i owce mają nałożone obroże i muskularni ludzie-kaktusy trzymają je na smyczach. – W takim razie ruszamy.
Wyprawa z Plaży Maszyn do miasteczka ludzi-kaktusów była koszmarem. Z perspektywy dni i tygodni Bellis nie umiała ułożyć wydarzeń w żaden spójny łańcuch. W jej wspomnieniach nie było porządkującego wymiaru czasu, tylko wycinki obrazów pozlepiane w coś na kształt majaku sennego.
Upał tworzy w powietrzu wokół niej zakrzepy, zatyka jej pory skórne, oczy i uszy. Wszędzie unosi się gęsta woń zgnilizny i żywicy Roi się od insektów, kąsających i liżących. Bellis wręczono skałkówkę, którą, o ile pamięta, trzymała na wyciągnięcie ramienia, jakby to było śmierdzące jajo.
Idzie jak krowa w stadzie, człapie noga za nogą razem z innymi pasażerami – kolce jedynego uczestniczącego w wyprawie hotchi naprężają się i rozluźniają z nerwową naprzemiennością, głowonogi kheprich podrygują – otoczonymi przez tych, których fizjonomia zapewnia im bezpieczeństwo: ludzi-kaktusów i strupodziejów, ciągnących za sobą na smyczach świnie i owce. Ci pierwsi bezkrwiści, ci drudzy tak obficie wypełnieni krwią, że to ich chroni. Są też uzbrojeni w karabiny skałkowe i kuszarpacze. Jedyny człowiek wśród strażników to Uther Doul. W obu rękach niesie broń. Bellis gotowa jest przysiąc, że za każdym razem, gdy na niego patrzy, widzi w jego dłoniach coś innego: nóż i nóż, pistolet i nóż, pistolet i pistolet.
Spogląda na porośnięte pnączami skały i w szczeliny między nimi, w głąb lądu, nad zboczami zieleniącymi się gęstym listowiem i stawami wypełnionymi cieczą, która sprawia wrażenie gęstej jak smarki. Słyszy dźwięki. Jakieś ruchy pośród listowia, nic groźniejszego. Ale potem wybucha straszliwy skowyt, nie sposób określić, skąd dochodzący, jakby samo powietrze było bólem.
To ten dźwięk był wszechogarniający i szczelnie ich otulający.
Bellis i jej sąsiedzi wpadają na siebie, niezdarni z przerażenia, zmęczenia i gorąca, rozglądają się na wszystkie strony i widzą pierwsze oznaki ruchu, kształty mknące zygzakiem między drzewami niby niesione przez wiatr drobiny kurzu – coraz bliżej i bliżej, niestabilna mieszanina przypadkowego ruchu i złych zamiarów.
A potem pierwsza z anophelii biegiem wyskakuje zza osłony drzew.
Wygląda jak kobieta zgięta wpół, a potem jeszcze raz, jakby miała kości z gumy, poskręcana i pozwijana w postawie, z którą coś jest nie w porządku. Szyja za bardzo wykręcona, długie, kościste ramiona odrzucone do tyłu jak zwoje drutu, ciało robaczobiałe, wielkie oczy otwarte bardzo szeroko, totalnie wygłodzone, piersi podobne do puch bukłaków. Nogi poruszają się obłąkańczo szybko, kobieta biegnie i upada, ale nie uderza o ziemię, dalej sunie ku nim tuż nad ziemią, ramiona i nogi podrygują drapieżnie, i nagle – na wszystkich bogów jebniętego Jabbera – na plecach otwierają się skrzydła i unoszą jej ciężar, gigantyczne, opalizujące skrzydła moskita trzepoczą z tym wibrującym skowytem, tak szybko, że ich nie widać, przez co ta potworkowata kobieta zdaje się niesiona ku nim na poduszce mętnego powietrza.
To, co się za chwilę wydarzyło, raz po raz nawiedzało Bellis we wspomnieniach i snach.
Spozierając wygłodniałym wzrokiem, kobieta-moskit otwiera usta, odciągając wargi od bezzębnych dziąseł, i pluje śliną. Charczy, a z ust wyskakuje jej mokra od plwociny długa na trzydzieści centymetrów kłujka.
Wyskakuje organicznym ruchem, kojarzącym się z wymiotowaniem, ale jest nieodparcie i rozstrajająco seksualna. Nie sposób pojąć, jak zmieściła się w jej głowie i jakim sposobem przeszła przez gardło. Kobieta frunie ku nim na rozwrzeszczanych skrzydłach, po czym ze ściółki wynurzają się inne.
Wspomnienia rozmazują się. Bellis była pewna, że nie uroiła sobie tego, co widziała, ale kiedy o tym wspominała, nagłość obrazów nigdy me przestawała jej szokować. Przejęta zgrozą ekspedycja o mało nie idzie w rozsypkę i padają strzały, niebezpiecznie na oślep; Doul warczy gniewnie: „Wstrzymać ogień!”.
Bellis widzi, jak pierwsze kobiety-moskity omijają ludzi-kaktuów, nie są nimi zainteresowane. Kierują się ku strupodziejom, lądują na nich, a ci umięśnieni mężczyźni tylko nieznacznie się uginają pod ciężarem pozbawionych tłuszczu skrzydlatych kobiet. Podobnymi do włóczni wypustkami ust dźgają strupopancerze, ale nie potrafią ich przebić. Bellis słyszy trzask zrywanych smyczy: przerażone świnie i owce rozbiegają się, ciągnąc za sobą trop gówna i pyłu.
Kobiet-moskitów jest już kilkanaście. „Tak wiele tak szybko”. Po ucieczce świń i owiec natychmiast kierują się ku tej łatwiejszej do upolowania zwierzynie. Wzlatują na cienkich skrzydłach, głowy mają pochylone, biodra i kończyny zwisają luźno, ręce dyndają w powietrzu niby pajacyki podwieszone do wydłużonych kości barkowych. Z ciemną kłujką wciąż mokrą i wystawioną spadają na przejęte zgrozą zwierzęta. Łatwo je doganiają, zastawiają drogę i rozczapierzonymi palcami chwytają za sierść czy runo i skórę. Bellis patrzy – pamięta i cały czas szła tyłem, niefachowo, potykając się o stopy sąsiadów, ale siłą przerażenia utrzymała się na nogach – struchlała i zahipnotyzowana, jak pierwsza z nich przystępuje do jedzenia.
Kobieta-moskit siada okrakiem na ogromnej maciorze, oplata ja kończynami, jakby to była jej ukochana pluszowa zabawka. Odchyla głowę do tyłu i długa kłujka wysuwa się jeszcze kilka centymetrów gładka jak bełt do kuszy. Nagłym ruchem wbija ją w ciało zwierzęcia.
Świnia bez końca kwiczy rozdzierająco. Bellis wciąż patrzy; nogi oddalają ją od tego widoku, ale oczy pozostają desperacko w nim utkwione. Nogi świni ustępują pod nią kiedy skóra zostaje przebita, kiedy piętnaście, dwadzieścia pięć, trzydzieści centymetrów chityny z łatwością pokonuje opór skóry i mięśni, aby przeniknąć do najgłębszych części układu krwionośnego. Kobieta-moskit siedzi na powalonym zwierzęciu, wpycha w nie usta, boruje kłujką, napręża ciało – przez cienką skórę widać każdy mięsień, ścięgno i żyłę – i zaczyna ssać.
Świnia jeszcze przez kilka chwil wydaje z siebie przeraźliwe dźwięki, po czym głos odmawia jej posłuszeństwa.
Jest coraz chudsza.
Bellis widzi, jak świnia się zmniejsza. Skóra zaczyna się marszczyć. Usta kobiety nie wypełniają wybitej w skórze dziury z idealną szczelnością, toteż sączą się z niej strużki krwi. Bellis nie może uwierzyć własnym oczom, ale wyobraźnia nie płata jej figli – świnia się kurczy. Wierzga ze spazmatyczną zgrozą, a potem z dygotem obumierających nerwów, kiedy w skrajnych punktach ciała nie ma już krwi. Tłuste boki zapadają się, gdy wnętrzności nagle zmniejszają objętość. Skóra jest teraz mocno pofałdowana, całe ciało pokrywają grzbiety i wąwozy. Uchodzi z niej kolor.
Uciekając ze świni, krew i zdrowie przechodzą z niej na kobietę-moskita.
Tej z kolei brzuch pęcznieje. Wpiła się w świnię jako wychudzona niedożywiona skorupa. Im świnia jest mniejsza, tym ona jest wiek rośnie w niesamowitym tempie, rumianość rozlewa się od puchnącego żołądka po całym ciele. Kobieta siedzi na zdychającym zwierzęciu. Wraz z sytością przychodzi na nią ociężałość.
Bellis patrzy z chorobliwą fascynacją, jak całe kwarty świńskiej tkanki mkną przez kościstą kłujkę, przepływając z jednego ciała do drugiego. Świnia zdycha, pobrużdżona skóra tworzy nowe doliny między kośćmi a wydrenowanymi mięśniami. Anophelia jest gruba i różowieją jej ramiona i nogi niemal podwoiły swój obwód, a skóra naciągnęła się. Spęcznienie ogranicza się przede wszystkim do piersi, brzucha i tyłka, które są teraz otyłe, ale nie miękkie jak u tłustego człowieka. Wyglądają rakowato: naprężone, nabrzmiałe krwią narośle.
W całej przełęczy ten sam los spotyka inne zwierzęta. Niektóre dosiada jedna kobieta, niektóre dwie. Wszystkie się kurczą, jakby słońce je wysuszyło, a wszystkie anophelie robią się wielkie i ciasno wypełnione krwią.
Wydrenowanie świni z całej krwi zajęło pierwszej kobiecie-moskitowi półtorej minuty. Bellis nie umiała się otrząsnąć ze wspomnienia tego widoku i wydawanych przez samicze stworzenie odgłosów zadowolenia.
Anophelia stacza się ze skurczonego trupa zwierzęcia, oczy ma senne, a z wciąganej z powrotem do ust kłujki skapuje trochę krwi. Kobieta odchodzi, zostawiając po sobie worek świńskich kości i pustych żył.
Gorące powietrze wokół Bellis jest teraz gęste od smrodu rzygowin, ponieważ jej towarzysze tracą panowanie nad sobą na widok tej uczty. Ona jednak nie wymiotuje, choć usta ma wykrzywione w gwałtownym odruchu. Bezwiednie unosi pistolet, powodowana nie gniewem czy strachem, lecz obrzydzeniem.
Ale nie strzela, co by się stało, gdyby ktoś tak słabo wyszkolony jak ona pociągnął za spust? Wielokrotnie zadawała sobie to pytanie.
Wydaje się, że niebezpieczeństwo minęło. Armadyjczycy maszerują dalej w górę, zostawiając za sobą niewielką otwartą przestrzeń razem wonią łajna i ciepłej krwi, mijają kolejne skały i zapowietrzoną wodę. Zdążają ku miastu, które widzieli z powietrza.
Teraz zdarzenia już mniej się rozmywają, mniej się rozpuszczają w zupie gorąca, strachu i niedowierzania. Ale w momencie, gdy Bellis oddaliła się od tego pobojowiska świńskiej i owczej krwi tudzież odsączonych z niej podrobów, zostawiła za sobą odrażający amok, uczty kobiet-moskitów i późniejsze, jeszcze gorsze, spęczniałe odrętwienie. Jedna z nich podniosła wzrok znad owcy, którą za późno dopadła, i zobaczyła ich rejteradę. Zgarbiła ramiona i pofrunęła ku nim z rozdziawionymi ustami i ociekającą krwią kłujką. Zdążyła tylko trochę się nasycić resztkami po swych siostrach, dlatego była zgłodniała żywego ciała. Ominęła ludzi-kaktusów i strupodziejów, aby ze skowyczącymi skrzydłami rzucić się na przerażonych ludzi.
Strach szarpnął Bellis z powrotem ku tej sieczce rozczłonkowanych obrazów i zobaczyła, jak Uther Doul spokojnie zastawia drogę kobiecie-moskitowi – miał teraz w rękach dwa pistolety – i czekał, aż się zbliży. Kiedy jej otwór gębowy wyskoczył ku jego twarzy, Doul wystrzelił.
Broń buchnęła gorącem, hałasem i czarnym ołowiem, rozrywając brzuch i twarz kobiety-moskita.
Chociaż napełniła się krwią owcy tylko do połowy, z jej żołądka chlusnęła posoka. Kobieta runęła w dół i jej zgruchotana twarz zaryła w ziemię. Kłujka nadal była wysunięta i lepka, czerwona struga szybko wsiąkała w grunt. Ciało znieruchomiało u stóp Doula.
Bellis powróciła do linearnego czasu. Czuła się oszołomiona, ale daleka od tego, co widziała. Opite krwią anophelie nie zauważyły swojej poległej opodal siostry. Kiedy ekspedycja ruszyła w dalszą drogę stromą ścieżką pośród wzgórz, ociężałe kobiety-moskity powoli opuściły bezkrwistą już teraz arenę urządzonej przez siebie jatki. Napęczniałe jak winogrona, zwisły między muzykującymi złowrogo skrzydłami i powoli odleciały do dżungli.
Czekali w milczeniu: Kochanka, Doul, Tintinnabulum, Hedrigall i Bellis. Przed gośćmi stało dwóch anopheliusów, z minami, które przypuszczalnie wyrażały uprzejmą dezorientację.
Dwaj mężczyźni-moskity zaskoczyli Bellis. Spodziewała się czegoś dramatycznego – skóra przebarwiona przez chitynę, sztywne, małe skrzydła jak u kobiet.
A tymczasem do złudzenia przypominali niewysokich, zgarbionych ludzi. Ochrowe szaty były pokryte kurzem i plamami najwyraźniej pochodzenia roślinnego. Starszy z mężczyzn łysiał, a sterczące z rękawów ramiona były niesłychanie chude. Nie mieli ust, szczęk, zębów. Rolę ust pełniły zwieracze, mięśniowe kółka, które wyglądały zupełnie jak odbyty. Skóra opadała ze wszystkich stron do tej dziury.
– Spróbuj jeszcze raz, Bellis – powiedziała Kochanka surowym tonem.
Weszli do miasta, ściągając na siebie zaskoczone spojrzenia mężczyzn-moskitów.
W nieładzie, spocony i oślepiony kurzem armadyjski desant pokonał ostatnie kilka metrów zbocza, aby nagle znaleźć się w cieniu domów wbudowanych w ściany rozcinającego skałę wąwozu. Miasto sprawiało wrażenie pozbawionego urbanistycznego planu: małe, kanciaste domy bezładnie porozrzucane na głównych zboczach, jakby ktoś rozsypał je z krawędzi urwiska, połączone wykutymi w skale stopniami i przejściami. Kominy podziemnych pomieszczeń wyrastały wokół nich jak grzyby.
Wszędzie stały maszyny sprowadzone z Plaży Maszyn, w setkach nieczytelnych kształtów, dokładnie oczyszczone z rdzy. Niektóre się poruszały, niektóre nie. Te stojące w słońcu połyskiwały. Żadna nie napędzana hałaśliwymi, parowymi tłokami znanymi z Nowego Crobuzon i Armady. W powietrzu nie unosił się tłusty dym. Bellis podejrzewała, że są to silniki heliotropowe – popękane szklane obudowy chłoną światło słoneczne, które obraca łopatkami i śrubami, posyłając ezoteryczne energie po drutach, które w przypadkowy sposób łączyły ze sobą poszczególne domy. Długie druty były splecione z krótkich odcinków.
Na płaskich dachach, na zboczach wzgórz, w cieniu wąwozu i w koronach sękatych drzew, rozsianych po całym mieście, zjawili się mężczyźni-moskity, żeby popatrzeć. Nie było słychać żadnych dźwięków żadnych pohukiwań, okrzyków czy sapnięć. Jedyną reakcją było zaskoczone spojrzenie tych wszystkich oczu.
W pewnym momencie Bellis w straszliwym spazmie strachu odniosła wrażenie, że widzi anophelię szybującą nieregularnym lotem nad jednym z położonych wyżej budynków. Wrażenie okazało się słuszne, ale znajdujący się w pobliżu samce obrzucili ją kamieniami i odpędzili, zanim zdążyła zauważyć Armadyjczyków albo wejść do któregoś z domów.
Dotarli do czegoś w rodzaju placu, otoczonego takimi samymi domami w ziemistym kolorze i szkieletami silników słonecznych. Szczelina między skałami była w tym miejscu szersza i wpuszczała światło z nieba w spieczonym błękitnym kolorze. Na drugim końcu miasta Bellis zobaczyła rozdarcie w ścianie klifu, który opadał stromo do morza. Na placu nareszcie ktoś do nich wyszedł: mała delegacja niespokojnych anopheliusów, którzy pokłonili im się i powiedli ich ku wielkiej sali wykutej w kamieniu wzgórz.
W bocznym pomieszczeniu, oświetlonym bardzo długimi pionowymi szybami, zaopatrzonymi w lustra, które odbijały światło dnia, jak również odświeżały to, które zleciało wcześniej na dół, stanęli przed nimi dwaj spośród anopheliusów i pokłonili się grzecznie. Bellis, wspominając ten dzień w Salkrikaltorze, kiedy jej zadaniem było tłumaczenie ustne, chociaż z innego języka, wyszła przed szereg i powitała ich w wysokim kettai, jak najstaranniej artykułując słowa.
Stali bez ruchu z pytającymi minami, najwyraźniej nie zrozumiawszy ani słowa.
Bellis jeszcze raz spróbowała się z nimi skomunikować w kwiecistym, mało elastycznym języku. Ale oni wymienili jedynie spojrzenia i wydali z siebie syczące dźwięki podobne do pierdnięć.
Na widok drgających i rozszerzających się gębozwieraczy Bellis zrozumiała, w czym problem, i zamiast mówić, zaczęła pisać. „Na imię mam Bellis. Przybyliśmy z bardzo, bardzo daleka, aby porozmawiać z waszym ludem. Czy mnie rozumiecie?”
Kiedy podała im kartkę, otworzyli szeroko oczy, spojrzeli po sobie i zaświergolili z zachwytem. Starszy z mężczyzn wziął od Bellis pióro.
„Jestem Mauril Crahn” – napisał. „Upłynęły dziesiątki lat, odkąd mieliśmy gości takich jak wy”. Podniósł na nią roziskrzony wzrok.
„Witajcie w naszej ojczyźnie”.
Pohukująca mowa anopheliusów nie miała formy pisanej. Wysokie kettai było dla nich językiem wyłącznie pisanym, nigdy nie słyszeli, żeby ktoś nim mówił. Umieli doskonale wyrażać w nim myśli eleganckim pismem, ale nie mieli pojęcia, jak brzmi. Sama idea, że miałby jakoś „brzmieć”, była im obca.
Przez dziesiątki czy setki lat wytworzyła się symbioza między marynarzami z Dreer Samher i władzami Gnurr Kett w Kohnid. Samheryjscy ludzie-kaktusy przybywali na wyspę z trzodą i niewielką ilością towarów handlowych, pobierając prowizję za pośrednictwo. Kohnid kupowało od nich wszystko, co dawali ludzie-moskity.
Wspólnie kontrolowali przepływ informacji do anopheliusów. Zadbali o to, żeby na wyspę nie dotarł żaden język oprócz wysokiego kettai i żeby ani jeden anophelius jej nie opuścił.
Makabryczne wspomnienia Malarycznej Reginokracji wciąż były żywe. Kohnid uprawiało strategiczną grę, „hodując” anopheliusów jako udomowionych myślicieli. Zapewniali im takie warunki, aby mogli myśleć, ale nie mogli urosnąć w siłę ani uciec – nie chciano ryzykować ponownego wypuszczenia samic w świat. Przybysze z Gnurr Kett zamykali im dostęp do wszelkich informacji, które pozostawały pod ich kontrolą. Środkiem do tego celu było wprowadzenie i pielęgnowanie wysokiego kettai jako ich języka pisanego. Dzięki temu tutejsza nauka i filozofia znajdowała się w rękach tamtejszej elity, która miała prawie monopol na umiejętność czytania w tym języku.
„Układankowe elementy starożytnej techniki, którą posiadła rasa anupheliusów, jak również dzieła ich filozofów, muszą być zadziwiające, pomyślała Bellis – skoro ten niezwykły system wciąż trwa. Każda samheryjska wyprawa z Kohnid na wyspę przywoziła pewną ilość starannie wyselekcjonowanych książek i czasem zleceń”. „Jeśli przyjmiemy te założenia – pisał jakiś teoretyk z Kohnid – to przypomnimy sobie paradoks przedstawiony w poprzednim eseju, jak jest rozwiązanie następującego zagadnienia…” Ręcznie pisane prace anopheliusów, których autorzy przybierali pseudonimy pochodzące z języka kettai, płynęły w podróż powrotną z odpowiedziami na te pytania albo kwestiami stawianymi przez nich samych i były drukowane przez wydawców z Kohnid – za darmo. Czasami jakiś tamtejszy uczony podawał je jako swoje, podnosząc prestiż kanonu wysokiego kettai.
Ludzie-moskity zostali sprowadzeni do roli uczonych niewolników.
Miejscowe ruiny mieściły stare teksty, oczywiście w wysokim kettai, w którym ludzie-moskity umieli czytać, lub w martwych od dawna kodach, które pieczołowicie rozszyfrowywali. Dysponując dodatkowo książkami, które powoli napływały z Kohnid, oraz spuścizną pisarską ich przodków, prowadzili oni również własne badania. Niekiedy rezultat tej pracy wysyłali swoim panom w Kohnid. Zdarzało się nawet, że je publikowano.
Tak właśnie było z książką Krüacha Auma.
Dwa tysiące lat temu ludzie-moskity rządzili obszarami południowymi. Był to koszmar krwi, zarazy i monstrualnego pragnienia, na szczęście krótkotrwały. Bellis nie wiedziała, w jakim stopniu ich mężczyźni znają swoją historię, ale na pewno nie mieli złudzeń co do natury swoich kobiet.
„Ile kobiet zabiliście?” – napisał Crahn.
Kiedy Bellis po wahaniu napisała: „Jedną”, skinął głową i odpisał: „To nie tak wiele”.
W mieście nie obowiązywała żadna hierarchia. Crahn nie był władcą. Bardzo chciał jednak pomóc i udzielić gościom wszelkich potrzebnych im informacji. Przyjęli Armadyjczyków z grzeczną, wyważoną fascynacją. Była to reakcja flegmatyczna i refleksyjna, aby nie rzec abstrakcyjna, zdradzająca zupełnie obcy dla Bellis sposób funkcjonowania psychiki.
Ona natomiast pisała pytania Kochanki i Tintinnabuluma najszybciej, jak umiała. Nie dotarli jeszcze do najważniejszego tematu, czyli celu ich wizyty na wyspie, kiedy z drugiej sali, w której czekali ich towarzysze dobiegł ich jakiś harmider. Głośne wołania w sunglari i wykrzykiwane odpowiedzi w salt.
Stacjonujący na wyspie kupcy-piraci z Dreer Samher wrócili na swoje statki i odkryli obecność przybyszów. Do małego pomieszczenia wparadował krzykliwie odziany człowiek-kaktus, z którym szło dwóch jego niegdysiejszych ziomków, obecnie kaktusów armadyjskich, złorzeczących mu gniewnie po sunglaryjsku.
– Na słoneczne gówno! – wrzasnął w języku salt, którym posługiwał się z silnym akcentem. – Kto wy, kurwa, jesteście? – Ze złością wymachiwał potężnym kordelasem. – Ta wyspa należy do Kohnid i nie wolno tutaj przyjeżdżać. Jesteśmy tu ich przedstawicielami, upoważnionymi do ochrony ich terytorium. Podajcie mi jeden powód, dla którego nie miałbym kazać was zabić na miejscu.
– Proszę pani, to jest Nurjhitt Sengka, kapitan „Sercopyłu Tetneghi” – powiedział jeden z armadyjskich ludzi-kaktusów, machając ze znużeniem dłonią tytułem prezentacji.
– Miło pana poznać, panie kapitanie – powiedziała Kochanka, podchodząc ku niemu. Uther Doul podążał za nią jak cień. – Musimy porozmawiać.
Sengka nie był zwykłym piratem, lecz posiadaczem listu kaperskiego Dreer Samher. Regularna służba na wyspie była monotonna, łatwa i nudna: nic się nie działo, nikt nie przypływał, nikt nie odpływał. Co miesiąc, dwa czy sześć z Kohnid lub Dreer Samher zawijała nowa misja z ładowniami pełnymi trzody dla kobiet-moskitów, plus może jakimś przypadkowym wyborem towarów dla mężczyzn. Nowa załoga luzowała znudzonych rodaków, którzy odpływali, żeby pohandlować zdobytymi błyskotliwymi esejami i materiałem naukowym z odzysku.
Pełniącym tutaj służbę Samheryjczykom czas schodził na kłótniach, bójkach, hazardzie, ignorowaniu kobiet-moskitów i odwiedzaniu mężczyzn tylko celem zaopatrzenia się w żywność i niezbędne wyposażenie. Ich oficjalnym zadaniem było kontrolowanie dopływu informacji na wyspę, stanie na straży czystości języka, której Kohnid zawdzięczało swoją hegemonię – jak również uniemożliwianie ludziom-moskitom ucieczek.
Zupełnie niedorzeczna lista obowiązków. Na wyspę nikt nie przybywał. Niewielu marynarzy o niej wiedziało. Z rzadka trafiał tutaj jakiś zabłąkany statek, ale nie mającą o niczym pojęcia załogę czekała szybka śmierć z rąk wyspiarskich kobiet.
I żadni z anopheliusów nie opuszczali wyspy.
Oficjalnie zatem obecność przybyszów z Armady na wyspie była zakazana w ramach umowy pomiędzy Dreer Samher a Kohnid. Posługiwano się przecież wyłącznie wysokim kettai i Armadyjczycy nie przywieźli żadnych towarów na handel. Ale wizyta obcych ludzi którzy potrafili porozumiewać się z tubylcami, była bezprecedensowa.
Sengka rozglądał się dokoła furiackim wzrokiem. Kiedy zdał sobie sprawę, że ci pomyleni intruzi pochodzą z Armady, tajemniczego nautycznego miasta, wybałuszył oczy. Zachowywali się jednak uprzejmie i najwyraźniej bardzo pragnęli się wytłumaczyć. I chociaż rzucał swoim niegdysiejszym rodakom-kaktusom gniewne spojrzenia, syczał do nich obelgi, nazywał ich zdrajcami i pozorował lekceważący stosunek do Kochanki, słuchał, co miano mu do powiedzenia, i pozwolił się zaprowadzić z powrotem do sali, w której czekało szefostwo armadyjskiej wyprawy.
Kochanka, strażnicy-kaktusy i Uther Doul odstąpili do tyłu, u boku Bellis stanął zaś Tintinnabulum. Swoje długie, siwe włosy zebrał w koński ogon, a jego potężne barki i ramiona zasłaniały Bellis i pozostałe osoby.
– Nie przerywaj teraz – mruknął. – Przejdź do sedna sprawy.
„Crahn” – napisała.
Absurdalność tego wszystkiego wprawiła ją w krótką histerię. Wiedziała, że gdyby wystawiła nos na zewnątrz, groziłaby jej natychmiastowa i nieprzyjemna śmierć. Żarłoczne kobiety-moskity w miarę szybko by namierzyły taki worek pełen krwi jak ona. Zwęszyłyby ją i wyssały do ostatniej kropli, wydrenowałyby ją z taką łatwością jakby odkręciły kurek.
A przecież w tych murach ochronnych, zaledwie godzinę po rzezi na szlaku znad morza – wciąż miała w oczach trupa kobiety-moskita rozbryzganego na skórze i kościach wydrenowanych zwierząt – zadawała uprzedzająco grzecznemu gospodarzowi pytania w martwym od stuleci języku. Pokręcił głową.
„Szukamy jednego z waszych ludzi” – napisała.
„Potrzebujemy z nim porozmawiać. To sprawa ogromnej wagi. Zna pan niejakiego Krüacha Auma?”
„Aum – odpisał, dokładnie w tym samym tempie i z identycznym zainteresowaniem czy brakiem zainteresowania – który myszkuje po starych ruinach za starymi księgami. Wszyscy znamy Auma. Mogę wam go przyprowadzić.”
Tanner Sack tęsknił za morzem.
Skóra pękała mu od gorąca, a macki bolały.
Większość dnia spędził na czekaniu, aż Kochanka, Tintinnabulum, Bellis Coldwine i pozostali skończą rozmawiać z milczącymi samcami anopheliusów. On i jego towarzysze gadali ze sobą półgłosem, jedli suszone mięso i bez powodzenia prosili swoich dziwnych, zdystansowanych gospodarzy o coś świeższego do jedzenia.
– Te kretyny, kutasy jedne, mordy mają do dupy podobne – bluzgali niektórzy wygłodniali mężczyźni.
Żarłoczna zawziętość kobiet-moskitów głęboko wstrząsnęła Armadyjczykami. Mieli świadomość, że partnerki ich gospodarzy czyhają w powietrzu tuż za murami, że panujący w mieście osowiały spokój jest zwodniczy – że tkwią w pułapce.
Niektórzy spośród towarzyszy Tannera rzucali nerwowymi żartami z samic anopheliusów. „Czego się spodziewać po kobietach?”, mówili, trzęsąc się ze śmiechu, komentowali, że samice wszystkich gatunków to krwiopijcy i tak dalej.
Nie chcąc psuć atmosfery, Tanner próbował się śmiać z tych idiotyzmów, ale nie potrafił.
Osoby zgromadzone w dużej, ascetycznej sali podzieliły się na dwa obozy: po jednej stronie Armadyjczycy, po drugiej ludzie-kaktusy z Dreer Samher. Obserwowali się nawzajem nieufnie. Kapitan Sengka toczył zażartą dyskusję z Hedrigallem i dwoma innymi kaktusami z Armady, czemu jego podwładni przysłuchiwali się niepewnie. Kiedy Sengka i jego ludzie w końcu wyszli, Armadyjczycy z ulgą odetchnęli. Hedrigall powoli podszedł do ściany i usiadł koło Tannera.
– Nie przepada za mną – powiedział ze zmęczonym uśmiechem. – W kółko powtarzał, że jestem zdrajcą. – Wywinął oczami. – Ale nie popełni żadnego głupstwa. Boi się Armady. Powiedziałem, że szybko się stąd zmywamy, że nic nie przywieźliśmy i nic nie bierzemy, ale dałem mu też do zrozumienia, że jak nam coś zrobią, to będzie się to równało wypowiedzeniu wojny. Nie przewiduję żadnych kłopotów.
Po jakimś czasie Hedrigall zauważył, że Tanner bez końca masuje sobie skórę, polizawszy najpierw palce. Wyszedł z sali i Tanner był bardzo wzruszony, kiedy po piętnastu minutach Hedrigall wrócił z trzema pękatymi bukłakami morskiej wody. Tanner spryskał się nią obficie i nalał wody do skrzeli.
Ludzie-moskity wchodzili do środka i przyglądali się Armadyjczykom. Kiwali głowami do kolegów, pohukiwali i pogwizdywali. Tanner patrzył, jak ci roślinożercy jedzą, wciskają do ciasnych otworów gębowych garście wielobarwnych kwiatów i przeżuwają je z taką samą zapalczywością, z jaką ich kobiety wysysały krew z żywego ciała. Potem z cichym prychnięciem wypluwali zużyte płatki, zgniecione i cienkie jak bibułka, odsączone z nektaru i soków, odbarwione.
Armadyjska załoga godzinami pociła się i cierpiała pragnienie, podczas gdy Kochanka i Tintinnabulum ustalali plany. W końcu Hedrigall i kilku innych ludzi-kaktusów wyszło z sali pod eskortą anopheliusów. Światło, wlatujące przez wykute w skale szyby, zaczęło przygasać. Zmierzch zapadł szybko. Przez niewielkie szczeliny i w lustrzanych odbiciach Tanner widział, że niebo jest fioletowe.
Warunki mieli iście koszarowe. Gospodarze wyłożyli podłogę sali trzciną. Noc była gorąca. Tanner zdjął śmierdzącą koszulę, złożył w kostkę i wsunął pod głowę w roli poduszki. Znowu opryskał się morską wodą i zobaczył, że inni Armadyjczycy też usiłują dokonać z konieczności skromnych ablucji.
Nigdy w życiu nie był taki zmęczony. Czuł się tak, jakby wyssano z niego energię do ostatniej iskry i zastąpiono nocnym upałem. Złożył głowę na zaimprowizowanej poduszce, mokrej od jego potu, i mimo odległości podłogi – tylko w nieznacznym stopniu złagodzonej przez zimny podkład, zresztą zapach pyłku i roślinnego kurzu wiercił w nosie – błyskawicznie zasnął.
Po przebudzeniu miał wrażenie, że spał nie więcej jak dziesięć minut. Zobaczył światło dnia i jęknął smętnie. Głowa go bolała i łapczywie napił się wody z dzbana.
Kiedy wszyscy Armadyjczycy już się obudzili, z małego, bocznego pomieszczenia wyszła Kochanka, Doul i Coldwine, w towarzystwie tych ludzi-kaktusów, którzy opuścili ich poprzedniego wieczoru. Był z nimi bardzo stary anophelius, odziany tak samo jak jego rodacy i z tym samym wyrazem spokojnego zainteresowania na twarzy.
Kochanka przemówiła do zgromadzonych w jednym miejscu sali Armadyjczyków.
– To jest Krüach Aum.
Krüach Aum, stojący obok niej, ukłonił się i przebiegł wzrokiem po Armadyjczykach.
– Wiem, że wielu z was zastanawiało się nad sensem tej wyprawy – powiedziała Kochanka. – Zostaliście poinformowani, że na tej wyspie jest coś koniecznie nam potrzebnego do podniesienia awanka. Oto, czego potrzebujemy. – Pokazała na Auma. – Krüach Aum wie, jak podnieść awanka. – Dała im czas na przetrawienie tej sensacyjnej nowiny. – Przybyliśmy tutaj do niego po naukę. W grę wchodzi wiele różnych zjawisk. Żeby awank nam nie uciekł i żebyśmy mogli zaprząc go do swoich celów, musimy posłużyć się inżynierią równie wyrafinowaną jak nasza taumaturgia i oceanologia. Panna Coldwine będzie naszą tłumaczką. Jest to proces czasochłonny, toteż musicie być cierpliwi. Mamy nadzieję, że odpłyniemy stąd najpóźniej za dwa tygodnie, ale to wymaga ciężkiej i szybkiej pracy… – Na chwilę umilkła i uśmiechnęła się szeroko, co było wydarzeniem bez precedensu. – Gratulacje dla was wszystkich. Dla nas wszystkich. Dla Armady jest to wielki dzień. Naprawdę wielki dzień.
Chociaż większość adresatów tych słów w gruncie rzeczy nie miała pojęcia, o co chodzi, wywarły one zamierzony efekt. Nawet Tanner dołączył do ogólnego aplauzu.
Ekipa ludzi-kaktusów pozakładała obozy na terenie miasta. Dla pozostałych Armadyjczyków znaleźli bezpieczne od kobiet-moskitów puste pomieszczenia, w których można było zamieszkać w mniejszy grupach, a za to w większej wygodzie.
Ludzie-moskity nadal pałali ciekawością bardzo chcieli rozmawiać, bardzo chcieli wziąć udział w tym projekcie. Szybko wyszło jaw, że Aum jest osobą o szemranej reputacji, ponieważ mieszka i pracuje sam – Mimo to wszyscy najwybitniejsi myśliciele w mieście chcieli pomóc przybyszom. Broń ukryta na „Trójzębie” okazała się zupełnie potrzebna. Nie chcąc uchybić wymogom grzeczności, Kochanka pozwoliła anopheliusom uczestniczyć w konsultacjach, aczkolwiek, słuchała tylko Auma, a wszystkie inne wypowiedzi kazała Bellis jedynie streszczać.
Przez pierwsze pięć godzin dnia Aum toczył dyskusje z armadyjskimi naukowcami, pochylonymi nad jego książką. Kiedy pokazali mu uszkodzony aneks, ku ich zaskoczeniu powiedział, że nie ma ani jednego egzemplarza swojej pracy, ale na szczęście wszystko pamiętał. Za pomocą liczydła i rozmaitych kryptourządzeń zaczął uzupełniać luki w informacjach.
Po jedzeniu – ludzie-kaktusy zdobywali dla swoich towarzyszy jadalne rośliny i ryby, aby było czym uzupełnić suszony prowiant – nauki od Krüacha Auma pobierali inżynierowie i budowlańcy. Przed południem Tanner i jego koledzy zapoznawali się z danymi na temat wytrzymałości materiałów i mocy maszyn, sporządzali ogólne schematy i spisywali pytania, które nieśmiało zadawali Aumowi po południu.
We wszystkich sesjach brała udział Kochanka i Tintinnabulum, no i oczywiście Bellis Coldwine. „Musi być wykończona” – pomyślał ze współczuciem Tanner. Prawą rękę miała zdrętwiałą i poplamioną atramentem, ale nigdy się nie skarżyła ani nie prosiła o przerwę. Bez końca przepuszczała przez siebie pytania i odpowiedzi, zużywając kolejne ryzy papieru, przekładając pisemne odpowiedzi Auma na język salt.
Pod koniec każdego dnia przychodziła krótka, ale pełna strachu chwila kiedy ludzie, hotchi i khepri rozbiegali się do swoich kwater. Nikt nie musiał przebywać na zewnątrz dłużej niż trzydzieści sekund, ale i tak eskortowali ich strażnicy-kaktusy z kuszarpaczami, a samce anopheliusów chronili gości przed swoimi partnerkami uzbrojeni w kije, kamienie i klaksony.
W tym samym domu co Tanner mieszkała jeszcze pewna kobieta inżynier. Kiedy Tanner leżał już w łóżku, za oknami rozległ się głos strażnika-kaktusa:
– Dokwaterowali wam jeszcze jedną osobę. Nie zamykajcie drzwi na skobel.
Tanner zdmuchnął świecę i zasnął, ale znacznie później przyprowadzono Bellis Coldwine i ta zamknęła za sobą drzwi wejściowe, potykając się ze zmęczenia, gdy przeszła przez ciemny pokój Tannera do następnego, obudził się i zobaczył ją.
Mimo że przebywali w tej upalnej, dziwnej krainie daleko od domu, zagrożeni przez krwiożercze istoty, Armadyjczycy szybko narzucili sobie codzienną rutynę.
Zajęło im to ledwo jeden dzień. Ludzie-kaktusy zbierali rośliny jadalne, łowili ryby, eskortowali swoich oraz wywozili śmieci – tak samo jak tutejsi mieszkańcy zabierali odpadki wąwozem na skalną półkę, skąd wrzucali je do morza.
Każdego ranka Aum, któremu zawsze towarzyszyła tubylcza świta, debatował z armadyjskimi naukowcami i prowadził dla nich wykłady, a po południu robił to samo z inżynierami. Ta nieustanna praca w upale wyzuwała z sił. Bellis miała zamgloną świadomość. Przerodziła się w piszącą maszynę syntaktyczną, istniejącą tylko po to, aby skondensować, przełożyć i napisać pytania, a następnie odczytać odpowiedzi.
Sens tego, co tłumaczyła, w większości jej umykał. Od czasu do czasu musiała odwoływać się do glosariusza zawartego w jej monografii wysokiego kettai. Nie pokazywała go anopheliusom. Nie chciała ponosić odpowiedzialności za to, że nauczą się innego języka, wyrwą ze swojego więzienia.
Zbiory wyspiarskiej biblioteki nie cechowały się szczególną systematycznością ani jednolitością. Władze w Kohnid i Dreer Samher nie udostępniały swoim poddanym żadnych prac, które uznały za niebezpieczne. Nie było prawie nic, co by zawierało informacje na temat świata zewnętrznego. Aby znaleźć takie książki, ludzie-moskity musieli przeszukiwać ruiny domostw swoich przodków po drugiej stronie wyspy.
I czasem znajdowali bajki, na przykład historię o człowieku, który podniósł awanka.
Historie były samorodne. Krótkie wzmianki w ezoterycznych tekstach filozoficznych, przypisy, mgliste wspomnienia ludowe. Mieli swoje niedożywione legendy.
Bellis nie dostrzegała rozszalałej ciekawości świata, której się spodziewała.
Odnosiła wrażenie, że tubylców interesują wyłącznie zagadki o wysokim stopniu abstrakcji. Świadectwo zainteresowania bardziej przyziemnymi kwestiami dał jednak Krüach Aum.
„W wodzie są mierzalne prądy – napisał – które nie mogą porwać w naszych morzach”.
Aum zaczął na najwyższym poziomie pojęciowym i udowodnił sobie samemu realność awanka. Armadyjscy uczeni siedzieli jak zaczarowani kiedy Bellis niezbyt płynnie tłumaczyła jego historię. Trzy, cztery równania, cała strona tez logicznych, wywody oparte na tych pracach z biologii, oceanologii i filozofii wymiarowej, które udało mu się znaleźć. Jakaś hipoteza. Weryfikacja rezultatów, sprawdzanie szczegółów historii pierwszego przywabienia.
Naukowcy wpatrywali się w niego z wytrzeszczonymi oczami i kiwali z przejęciem głowami na widok równań i zdań, które przekładała na salt.
Po jedzeniu Bellis znowu mobilizowała siły i zasiadała do pracy z inżynierami.
Tanner Sack zabrał głos jako jeden z pierwszych. – Jakiego typu jest to zwierzę? – spytał. – Co będzie nam potrzebne do jego spętania?
Wielu inżynierów wywodziło się z szeregów uprowadzonych, a kilku z grona prze-tworzonych. Bellis zdawała sobie sprawę, że otaczają ją kryminaliści, w większości z Nowego Crobuzon. Mówili w salt z akcentem z Dog Fenn czy Badside, okraszając swoje wypowiedzi slangiem ze slumsów, którego od wielu miesięcy nie słyszała i zaskoczona trzepotała powiekami. Omawiane przez nich dziedziny tyły dla niej równie niedostępne jak kwestie, o których dyskutowali naukowcy. Pytali o wytrzymałość stali, żelaza, różnych stopów, o strukturę plastra miodu, na której oparta była konstrukcja łańcuchów pod Nowym Crobuzon, o siłę awanka. Wkrótce przeszli do takich zagadnień jak maszyny parowe, turbiny gazowe, skalne mleko, przekładnie uprzęży czy uzdy i wędzidła wielkości statku. Wiedziała, że byłoby dla niej korzystne, aby to wszystko zrozumieć, ale przekraczało to jej możliwości, dlatego skapitulowała.
Tego wieczoru, kiedy jeden z mężczyzn był eskortowany do swojego pokoju, anophelia podeszła blisko niego z wyciągniętymi do przodu ramionami, wywrzaskując jakieś brednie. Jeden ze strażników-kaktusów zastrzelił ją z kuszarpacza.
Bellis usłyszała plaśnięcie o ziemię i wyglądnęła przez szczeliny okienne. Mężczyźni-moskity uklękli przy zwłokach, cmokając gębozwieraczami, i obmacali ją. Kłujka sterczała z rozdziawionych ust niby ogromny, sztywny język. Kobieta niedawno żerowała. Wielka, wirująca chakri kuszarpacza prawie rozcięła na pół jej wciąż nabrzmiałe ciało. Gejzery krwi wsiąkały w ziemię albo tworzyły brudne od pyłu kałuże.
Pokręcili głowami. Jeden z nich wziął od Bellis notes i napisał:
„Niepotrzebnie. Nie chciała żerować”.
Kiedy jej to wyjaśnił, Bellis zakręciło się w głowie od makabryczności zjawiska.
Bellis bardzo chciała pobyć trochę sama. Każdą chwilę dnia spędzała z innymi, co ją wykańczało, toteż po pracy, kiedy naukowcy usiłowali uzgodnić kierunek badań na następny dzień, przeszła do mniejszego, sąsiedniego pokoju, sądząc, że nikogo tam nie ma. Pomyliła się.
Mruknęła coś przepraszająco i chciała wyjść, lecz Uther Doul natychmiast ją zatrzymał.
– Proszę zostać – powiedział. Odwróciła się do niego, przyciskając do boku torbę, boleśnie świadoma ciężaru otrzymanego od Silasa woreczka, który spoczywał na dnie. Stała przy drzwiach i czekała z kamienną miną. Przed jej przyjściem Doul ćwiczył. Stał teraz na środku pokoju, rozluźniony, z krótkim i wąskim, obosiecznym mieczem w garści. Broń nie była zdobiona ani pokryta magicznymi znakami, nie robiła wielkiego wrażenia. Ostrze było białe. Poruszało się szybko, według morderczego schematu, sypało refleksami światła ja k woda, bezdźwięczne i nieuchwytne dla wzroku. A potem trafiło do pochwy, tak szybko, że Bellis nawet nie dostrzegła tego momentu.
– Już skończyłem, panno Coldwine – powiedział. – Pokój jest do pani dyspozycji. – Nie wyszedł jednak. Bellis skinęła głową w ramach podziękowania i czekała. – Miejmy nadzieję, że niefortunne zabicie samicy nie popsuje naszych stosunków z anopheliusami.
– Nie popsuje – odparła. – Nie mają pretensji, kiedy ich kobiety giną. – Pamiętają dostatecznie dużo, aby wiedzieć, że to jest konieczne. -… „On o tym wie” – pomyślała zdumiona. „Znowu usiłuje nawiązać ze mną rozmowę”.
Rozpoznane przez nią szczegóły były jednak tak upiorne i fascynujące, mimo swojej nieufności pragnęła się nimi podzielić. Chciała, aby ktoś inny je poznał.
– Ludzie-moskity słabo znają historię, ale wiedzą, że ludzie-kaktusy, żywicochody, nie są jedynym zamorskim ludem. Wiedzą o nas, krwiochodach, i zdają sobie sprawę, dlaczego tacy jak my prawie nigdy tutaj nie zawijają. Nie pamiętają szczegółów związanych z Malaryczną Reginokracją, ale mają poczucie, że ich kobiety przed wiekami… zrobiły coś złego… – Pozwoliła wybrzmieć temu eufemizmowi. – Traktują je bez czułości, ale i bez odrazy. – Melancholijny pragmatyzm. Nie odnosili się do swoich kobiet wrogo. Raz do roku w miarę skwapliwie spółkowali z nimi, ale generalnie starali się ich unikać i sami zabijali je, jeśli zachodziła taka konieczność. – Nie próbowała żerować – podjęła Bellis beznamiętnym tonem. – Była pełna. Mają swój rozum. Nie są bezmyślne. Potrzebny jest bardzo długi okres głodowania, żeby zdechły. Mogą wytrzymać nawet rok bez żerowania, ale myślą tylko o tym, że są głodne, i bez przerwy drapieżnie wrzeszczą. Ale jak się najedzą, kiedy są pełne, naprawdę nasycone, na parę dni, może na tydzień, głód ustępuje. Wtedy próbują mówić. Ten anophelius powiedział mi, że nadlatują z mokradeł, lądują na rynku i wrzeszczą do mężczyzn, próbując przełożyć myśli na słowa, ale nie miały kiedy nauczyć się języka, bo ciągle trawi je głód. Mają świadomość tego, kim są. – Bellis spotkała się spojrzeniem z Utherem Doulem i nagle sobie uzmysłowiła, że wojownik darzy ją szacunkiem. Siedzą. Od czasu do czasu, kiedy przez kilka dni albo godzin brzuchach mają pełno, a w głowach jasno, uświadamiają sobie, to czym zajmują, jak żyją. Dorównują nam inteligencją, ale poczucie głodu za bardzo je pochłania, żeby nauczyły się mówić. Co kilka miesięcy skupiają się na kilka dni i usiłują nauczyć języka. Ale jak widać gołym okiem, mają inne aparaty gębowe niż samce, a tym samym nie potrafią wytwarzać takich samych dźwięków. Tylko najmniej doświadczone najmłodsze, usiłują naśladować mężczyzn-moskitów. Przy schowanej kłujce ich usta znacznie bardziej przypominają nasze.
Widziała, że Uther Doul rozumie, o co chodzi. – Ich głosy brzmią podobnie do naszych. Nigdy wcześniej nie słyszały języka, który mogłyby naśladować. Ponieważ kobieta była syta i miała świadomość, że nie umie posługiwać się mową, na pewno zakręciło się jej w głowie z przejęcia, kiedy usłyszała, że rozmawiamy przy użyciu dźwięków, które sama umiała wytwarzać. Dlatego zbliżyła się do naszego kolegi. Usiłowała z nim porozmawiać.
– Dziwny miecz – powiedziała jakiś czas później. Zawahał się niemal niezauważalnie, a Bellis zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy widziała go niepewnego, po czym dobył go prawą ręką i podsunął jej pod oczy. Zdawało się, że w nasadę jego prawej dłoni wtopione są trzy małe pąki metalu, połączone z żyłkowatą plątaniną drutów w rękawie biegnących do małej obudowy na pasku. Rękojeść miecza była obita skórą, poza niewielkim odcinkiem metalu, którego Doul dotykał bryłkami wrośniętymi w ciało, kiedy trzymał miecz. Wbrew przypuszczeniom Bellis ostrze nie było zrobione z lazurowanego metalu. – Mogę dotknąć?
Doul skinął głową.
Postukała w brzeszczot paznokciem. Odgłos był matowy, nie dźwięczał typowo.
– Ceramika – wyjaśnił. – Bliższe porcelanie niż żelazu. – Krawędzi miecza nie cechował matowy blask zaostrzonej klingi. Miały tę samą barwę co reszta, pozbawiona wyrazu, trochę pożółkła biel, jak zęby albo kość słoniowa. – Nie zatrzyma się na kości – powiedział cicho Doul swoim melodyjnym głosem. – To jest inny rodzaj ceramiki niż wszystkie, które pani w życiu widziała. Nie zgina się, ale też nie jest krucha. I jest mocna.
– Jak bardzo mocna?
Uther skierował na nią wzrok i w jego spojrzeniu znów dostrzegła szacunek. Coś w niej zareagowało.
– Jak diament – powiedział.
Włożył mieczyk do pochwy; znowu tym niezwykłym, momentalnym ruchem.
– Skąd pochodzi? – spytała, ale Doul milczał. – Z tego samego kraju, co pan?
Zaskoczył ją jej własny upór i… co? Odwaga?
Nie czuła się odważna. Miała natomiast wrażenie, że ona i Doul rozumieją się – Wychodząc, skinął jej głową na pożegnanie.
– Nie. Trudno o mniej trafny domysł. – Po raz pierwszy zobaczyła że Uther Doul uśmiechnął się, chociaż tylko przelotnie. – Dobranoc – powiedział.
Bellis z rozkoszą zanurzyła się w tych chwilach przebywania sam na sam ze sobą, których była tak bardzo spragniona. Oddychała głęboko po jakimś czasie pozwoliła sobie na rozmyślania na temat Uthera Doula. Dlaczego z nią rozmawia? Dlaczego toleruje jej towarzystwo? Dlaczego zdaje się żywić do niej szacunek?
Nie umiała go rozgryźć, ale uzmysłowiła sobie, że ma poczucie jakiejś więzi z Utherem, zrodzone ze wspólnego dla nich obojga sceptycyzmu, zdystansowania, siły i zrozumienia, jak również… tak, ze wzajemnego pociągu. Nie wiedziała, kiedy i dlaczego przestała się go bać. Nie miała pojęcia, do czego Doul zmierza.
Z dwóch dni zrobiły się trzy, potem cztery, wreszcie w nieprecyzyjnym świetle tego małego pokoju minął tydzień. Bellis czuła się tak jakby jej oczy ulegały atrofii, jakby widziały teraz tylko ziemiste fantomy barw we wnętrzu góry, obwiedzione niezdecydowanymi, pozbawionymi konturów cieniami.
Co wieczór odbywała się ta sama krótka przebieżka na otwartym powietrzu. Bellis łapczywie podnosiła wzrok, żeby zobaczyć nagie światło i barwy, choć były to tylko spieczone kolory nieba nad wyspą. Czasem dochodził ją przenikliwy odgłos kobiet-moskitów, budząc w niej trwogę, ale nawet jeśli nie dochodził, zawsze szła skulona pod pieczą eskortującego ją strażnika-kaktusa albo strupodzieja.
Niekiedy słyszała szmery i pomruki kobiet-moskitów na zewnątrz długich szybów okiennych. Były przerażające i silne, a ich głód dorównywał swą mocą żywiołom. Zabiłyby wszystkich przybyłych na wyspę krwiochodów, w jeden dzień rozprawiłyby się z załogą całego statku, a potem leżały spęczniałe na plaży. Mimo tego wszystkiego kobiety, które mieszkały w tym wyspiarskim getcie, miały w sobie coś budzącego nieodpartą litość.
Bellis nie wiedziała, jaki łańcuch okoliczności doprowadził do powstania Malarycznej Reginokracji, i absolutnie nie umiała ich sobie wyobrazić. Nie do pomyślenia, żeby te wrzeszczące istoty przedostały się na inne lądy, a ich egoistyczny terroryzm spustoszył pół kontynentu.
Żarcie było równie monotonne jak otoczenie. Język Bellis prawie się znieczulił na rybnotrawiasty smak i z rezygnacją przeżuwała wszelkie wykarmione rdzą stworzenia, które ludzie-kaktusy złowili w zatoce, wszelkie zerwane przez nich jadalne zielska.
Samheryjscy funkcjonariusze tolerowali ich, ale im nie ufali – Kapitan Sengka nadal wyklinał ludzi-kaktusów z Armady, w karabinowym sunglari wyzywając ich od sprzedawczyków i renegatów.
Po każdych przedpołudniowych obliczeniach naukowcy byli coraz bardziej rozemocjonowani. Każdemu urosła potężna sterta notatek i obliczeń. Zapał odróżniający Krüacha Auma od jego ziomków – w ocenie Bellis będący wyrazem autentycznej ciekawości – jeszcze wzrósł.
Bellis ledwo zipiała, ale nie poddawała się. Tłumaczyła teraz, nawet nie próbując zrozumieć tego, co mówi; przepuszczała wszystko przed siebie jak maszyna analityczna, która rozbija zdania na czynniki pierwsze, a potem je rekonstruuje. Miała świadomość, że dla mężczyzn i kobiet pochylonych nad stołem i pogrążonych w dyskusji z Aumem jest w gruncie rzeczy niewidzialna.
Słuchała głosów tak, jakby były muzyką: wyważona dźwięczność Tintinnabuluma, rytmiczne przejęcie Fabera, falujące obojopodobne tony biofilozofa, którego nazwisko ciągle wypadało Bellis z głowy.
Aum miał niespożyte siły. Popołudniami, siedząc z Tannerem Sackiem i innymi inżynierami, Bellis ledwo żyła ze zmęczenia, a tymczasem ten pracował jak zawsze, przeniósłszy uwagę z zagadnień pojęciowych i filozofii awanków na kwestie praktyczne związane z przywabieniem, schwytaniem i zapanowaniem nad obiektem wielkości wyspy. A kiedy zaczynało się ściemniać i ogólne zmęczenie wymuszało zakończenie pracy, osobą, która to sugerowała, nigdy nie był Aum.
Bellis nie mogła nie zauważyć, że problemy badawcze są jeden po drugim przezwyciężane. Uzupełnienie przez Auma aneksu z danymi nie potrwało długo, a potem Armadyjczycy szybko wychwycili potknięcia i błędy rachunkowe, dziury w jego opracowaniu. Podniecenie naukowców dało się łapać garściami. Byli pijani z przejęcia. Pracowali nad projektem o niesłychanej skali, ale po kolei pokonywali problemy, ostrzeżenia i przeszkody.
Czuli, że są o krok od niezwykłego dokonania, co przyprawiało ich o zawrót głowy.
Bellis nie bratała się z Armadyjczykami, ale nie dało się spędzać dni bez odzywania się do nich. – Proszę, niech pani coś przekąsi – mówił ktoś, wręczając jej miskę z mdłą potrawką, i dałaby zupełnie niepotrzebne świadectwo dobrych manier, gdyby nie podziękowała.
W niektóre wieczory – spędzane przez Armadyjczyków na grze w kości i melorecytacji, która wprawiała w zachwyt obdarzonych drewnianymi głosami anopheliusów – mimowolnie trafiała na obrzeża rozmów.
Jedyną osobą, którą znała z imienia i nazwiska, był Tanner Sack. Choć fakt, że podróżowała „Terpsychorią” na górze, wolna, on zaś na dole, w niewoli, raczej wykluczał wytworzenie się między nimi więzi opartej na zaufaniu, Bellis wyczuwała w nim człowieka otwartego. Należał do tych, którzy podejmowali pewne próby włączenia jej w rozmowę. Bellis jeszcze nigdy nie była tak blisko społeczeństwa armadyjskiego. Pozwalano jej słuchać opowieści.
Większość z nich dotyczyła spraw tajnych. Bellis usłyszała o łańcuchach, które wisiały pod Armadą: stare, ukryte od dziesiątków lat, włożono w nie całe dekady pracy i metal z wielu statków. „Jak Kochankowie w końcu się zdecydowali, co z nimi zrobić – mówił opowiadacz jednej z historii – to się okazało, że było to już dawno wypróbowane”.
Ofiarą opowiadaczy padł też Uther Doul.
– Pochodzi z krainy umarłych – powiedział ktoś pewnego razu konspiracyjnie. – Stary Doul urodził się ponad trzy tysiące lat temu. To on zapoczątkował Rebelię. Urodził się niewolnikiem w Imperium Widmowców, ukradł ten miecz, Ostrze Możności, wywalczył sobie wolność i zniszczył imperium. Umarł, ale był największym wojownikiem w dziejach i jako jedyny zdołał się przedrzeć z bronią w ręku ze świata cieni z powrotem między żywych.
Słuchacze prychali szyderczo. Rzecz jasna, nie uwierzyli w tę opowieść, lecz z drugiej strony nie wiedzieli, w co wierzyć, jeśli chodzi o Uthera Doula.
Doul spędzał dni na uboczu. Jedyną osobą, której towarzystwa szukał i którą od biedy można było nazwać jego przyjacielem, był Hedrigall. Kaktus-aeronauta i człowiek-wojownik często rozmawiali po cichu w kącie sali. Mruczeli pod nosami, jakby wstydzili się swojej przyjaźni.
Oprócz Hedrigalla była jeszcze tylko jedna osoba, z którą Uther Doul miał ochotę spędzać czas i z którą rozmawiał – Bellis.
Szybko zdała sobie sprawę, że z pozoru przypadkowe spotkania, krótkie wymiany uprzejmości, wcale przypadkowe nie są. Okrężną i nieśmiałą drogą próbował się z nią zaprzyjaźnić.
Uther Doul pozostawał dla niej zagadką, której nie próbowała rozwikłać. Ufała, że da sobie radę. Chociaż poczucia zagrożenia nie udało się całkowicie usunąć, na swój sposób lubiła te spotkania, tę oficjalność z lekka podszytą flirtem. Bellis nie pozwalała sobie na jakąkolwiek kokieterię. Nie zniżała się do głupawych aluzji. Coś ją jednak w nim pociągało i wkurzała się za to na siebie.
Bellis pomyślała o Silasie. Bez śladu poczucia winy – na samą myśl o tym, że jej zachowanie można by zinterpretować jako zdradę, wydęła wzgardliwie usta. Ale przypomniała sobie, jak Silas zabrał ją na walki strupodziejów, właśnie po to, żeby zobaczyła Doula. „To jest przeszkoda na drodze naszej ucieczki”, powiedział jej i nie mogła sobie pozwolić na wymazanie tego z pamięci. „Dlaczego się narażasz, spędzając czas z Doulem?” – pytała samą siebie.
Na dnie torby czuła ciężar woreczka otrzymanego od Silasa. Dotkliwie sobie uświadamiała, że ma zadanie do wykonania na tej wyspie… które trzeba szybko wykonać. A stawiało ją ono po drugiej stronie barykady w stosunku do Doula.
Bellis uzmysłowiła sobie, dlaczego nie próbuje uciąć tych kontaktów. Rzadko znajdowała się w towarzystwie osób, które w co najmniej takim jak ona stopniu panowały nad swoimi reakcjami wobec świata. Uther Doul należał do takich osób. Dlatego się szanowali. Mówić prosto, bez uśmiechu, do kogoś o podobnym usposobieniu; wiedzieć, że jej dystans onieśmieliłby większość ludzi, ale jemu nie przeszkadza, i vice versa: była to rzecz rzadka i przyjemna.
Bellis miała poczucie, że powinni nocą oglądać miasto z balkonu. Że powinni wałęsać się bocznymi uliczkami z rękami w kieszeniach.
A tymczasem znajdowali się w małym pokoju przy głównej sali. Stali przy jednej ze szczelin okiennych. Bellis dostawała już mdłości koloru skały. Wygłodniałym wzrokiem wpatrywała się w pas nocnej czerni.
– Czy pan to wszystko rozumie? – spytała Bellis. Doul poruszył głową w niejednoznaczny sposób.
– Na tyle, aby wiedzieć, że są bliscy końca – odparł. – Ja specjalizuję się w czymś zupełnie innym. Na moje badania dopiero przyjdzie czas. Pani rola wkrótce się zmieni. Zostanie pani poproszona o uczenie go języka salt. – Bellis zatrzepotała powiekami ze zdziwienia i Doul skinął głową. – Jest to naruszenie waszych przepisów, ale nie dostarczymy na wyspę nowej wiedzy. Aum pojedzie z nami. – „Oczywiście” – pomyślała Bellis. – A potem wrócimy z naszą zdobyczą. Podjęliśmy się rzeczy monumentalnej. Od naszego odlotu Armada stacjonuje nad złożami nafty i skalnego mleka. Prowadzą odwierty i magazynują paliwo potrzebne do przywołania. Popłyniemy nad hydrosztolnię, a potem użyjemy paliwa, przynęty, kajdan, które skonstruujemy i tak dalej, i… złowimy awanka. – Brzmiało to dosyć bombastycznie. Nastąpiła długa chwila ciszy. – A potem zaczyna się nasza praca – powiedział Doul miękkim głosem.
Bellis milczała.
„Wiedziałam, że igrasz sobie ze mną” – pomyślała chłodno. „Jaka praca się zaczyna?”
Nie było to dla niej zaskoczeniem. Nie wstrząsnęła nią informacja, że awank to dopiero początek projektu Kochanków, że w grę wchodzi coś więcej, że kryje się za tym jakieś ogromne przedsięwzięcie, o którym prawie nikt nie wie, a już na pewno nie ona.
Chociaż teraz w jakimś sensie wiedziała.
Nie rozumiała, dlaczego Doul jej to mówi. Jego pobudki były dla niej nieprzeniknione. Bellis wiedziała tylko, że jest wykorzystywana. Uzmysłowiła sobie, że nie ma o to pretensji. Czego by mogła oczekiwać?
Nazajutrz rano słońce wzeszło nad zwłokami jednego z ludzi-inżynierów. Skóra ciasno opinała szkielet, ramiona ściśle oplatały piersi, dłonie zrobiły się szponiaste, a kręgosłup był wygięty w łuk jak u osoby w podeszłym wieku.
W zagłębieniu pod mostkiem skóra przywierała do gumowatych rur odsączonych jelit. Oczy przypominały zeschnięte na słońcu owoce. Dziąsła w otwartych ustach prawie dorównywały białością zębom.
Otoczony przez podźwiękujących mężczyzn-moskitów Hedrigall odwrócił go na plecy. Ciało bujało się na zakrzywionym kręgosłupie jak drewniany konik. On zaś znalazł sporą dziurę między żebrami, w miejscu, gdzie anophelia wgryzła się w tego człowieka.
Ta śmierć wytrąciła Armadyjczyków z fałszywego poczucia bezpieczeństwa, które ich ogarnęło.
– Idiota zasrany – mruknął Tanner Sack. – Co on, kurwa, robił?
Bellis patrzyła, jak Tanner odwraca się od okna. Nie chciał wiec jak Hedrigall schyla się, z szorstką czułością podnosi godne politowania szczątki i niesie zredukowanego do skóry i kości człowieka za miasto, żeby go pochować.
Nawet ta tragedia nie mogła jednak zgasić atmosfery ogólnego entuzjazmu. Chociaż wszyscy byli wstrząśnięci i zasmuceni, Bellis wyczuwała panujące wśród naukowców podniecenie. Nawet ci, którzy znali inżyniera, filtrowali swój smutek przez zupełnie innego rodzaju emocje.
– Spójrzcie na to! – zachwycał się Theobal, pirat i oceanolog teoretyk. Pomachał grubym dokumentem, którego kartki były zszyte z jednego końca. – Jesteśmy w domu! Tu jest cała potrzebna nam matematyka, taumaturgia, biologia.
Bellis patrzyła na te papiery z pewnym zaskoczeniem. „Wszystko to przeszło przeze mnie” – pomyślała.
Po wejściu Auma kazali Bellis napisać: „Potrzebujemy pańskiej pomocy. Czy opuści pan wyspę, nauczy się naszego języka i pomoże nam przywołać awanka spod morza? Poleci pan z nami?”
I choć prawie nie sposób było odczytać wyraz wyposażonej w gębozwieracz twarzy, Bellis była pewna, że zobaczyła w oczach Auma strach i radość.
Oczywiście odpowiedział: „Tak”.
Wiadomość szybko rozeszła się po miasteczku i samce-moskity przyszli tłumnie, żeby pogawędzić z Aumem i wysyczeć swoje odczucia.
„Swoją radość?” – zastanawiała się Bellis. „Swoją zazdrość? Swój smutek?”
Odniosła wrażenie, że niektórzy patrzą na Armadyjczyków z czymś podobnym do tęsknoty. Ich oddalenie od świata trzymało się na cienkiej nici, którą można było zerwać, i wyglądało na to, że Aum zerwał swoją nić.
– Odlatujemy za dwa dni – powiedziała Kochanka.
Krew w żyłach Bellis tak gwałtownie przyspieszyła, że ją to zabolało – zupełnie zaniedbała swoje zadanie. Od niej zależał los Nowego Crobuzon. Poczuła, że przygniata ją rozpacz. „Nie dojdzie do tego” – pomyślała szybko. „Nie jest jeszcze za późno”.
Pozostałych Armadyjczyków bardzo ucieszyła wiadomość, że odjeżdżają, uciekają od tego zatykającego powietrza i od tych żarłocznych kobiet. Bellis rozpaczliwie potrzebowała jednak jeszcze kilku dni. Znowu stanęły jej przed oczyma wydrenowane z krwi zwłoki, ale szybko odpędziła od siebie ten obraz. Za wszelką cenę chciała uniknąć popadnięcia w rozpacz.
Tego wieczoru, kiedy strupodzieje i ludzie-kaktusy eskortowali swoich narażonych na ataki kobiet-moskitów towarzyszy do łóżek ona siedziała sama, masowała dłoń, oddychała głęboko i usiłowała wymyślić jakiś plan, jakąś metodę przedostania się na samheryjski statek. Zastanawiała się nad dezercją: poprosi kapitana Sengkę o litość i zostanie na pokładzie. Albo ukryje się na jakimś statku. Wszystko, byle znowu zobaczyć Nowe Crobuzon. Wiedziała jednak, że to nierealne. Natychmiast po zauważeniu jej nieobecności Kochanka zarządziłaby przeszukanie statków z Dreer Samher, ci by jej nie odmówili. Złapaliby Bellis, przesyłka nie zostałaby doręczona, a Nowe Crobuzon znalazłoby się w straszliwym niebezpieczeństwie.
Poza tym, napomniała się, w jaki sposób miałaby się przedostać na samheryjski statek?
Z jednego z sąsiednich pokojów dobiegł ją jakiś dźwięk. Podeszła bliżej do zamkniętych drzwi.
Był to głos Kochanki. Nie rozróżniała poszczególnych słów, ale tego stanowczego, twardego głosu nie sposób było pomylić z innym. Kochanka jakby wzdychała łagodnie, niby matka do dziecka. W tych odgłosach było coś przyciszonego i bardzo intensywnego, co przejęło Bellis dreszczem i kazało jej zamknąć oczy. Zakręciło się jej w głowie od tej erupcji stężonych uczuć.
Oparta o ścianę wsłuchiwała się w cudze emocje. Nie umiała powiedzieć, czy afirmują miłość czy też najbardziej wyczerpujący psychicznie rodzaj obsesji. Nadal jednak czekała, ze wzrokiem utkwionym w drzwiach, pasożytnicza jak kobiety-moskity, unurzana w wykradzionych uczuciach.
Po kilku minutach, kiedy dźwięki ucichły i Bellis odsunęła się drzwi, Kochanka wyszła z pokoju. Jej ciężkie rysy były spokojne. Zobaczyła, że Bellis na nią patrzy, i spotkała się z nią wzrokiem bez zawstydzenia bądź agresji. Krew ciekła leniwie jak melasa z nowej rany na twarzy Kochanki, długiego rozcięcia skóry, które biegło od kącika ust przez podbródek ku zagłębieniu w szyi.
Kochanka osuszyła większość krwi i tylko kilka pękatych kropel wezbrało jak pot, oderwało się i popłynęło, zostawiając ślad na skórze. Obserwowały się nawzajem przez kilka chwil. Bellis miała poczucie jakby nie posługiwały się żadnym wspólnym językiem. Przepaść między nimi przyprawiała o zawrót głowy.
Tej nocy Bellis obudziła się po kilku godzinach snu.
Zrzuciła z siebie mokrą od potu kołdrę i wstała. Mimo śródnocnej pory powietrze wciąż było ciepłe. Wyjęła spod poduszki woreczek od Silasa, odsunęła zasłonę i powoli, cichaczem przeszła przez pokój, w którym otulony cieniami Tanner leżał na swoim sienniku. Po dotarciu do drzwi oparła o nie głowę i poczuła na skórze fakturę drewna.
Bała się.
Wyglądnęła ostrożnie przez okno i zobaczyła wartownika-kaktusa, który powoli maszerował od drzwi do drzwi po wyludnionym placu. Znajdował się spory kawałek od niej. Oceniała, że mogłaby otworzyć drzwi i uciec, a on by jej nie zobaczył ani nie usłyszał.
A dalej?
Bellis nie widziała nieba. Nie było groźnego buczenia, żadna żarłoczna owadopodobna kobieta ze szponiastymi dłońmi i sterczącą z otworu gębowego kłujką nie czyhała spragniona jej krwi. Bellis położyła dłoń na skoblu i czekała, czy usłyszy albo zobaczy jakąś anophelię, żeby mogła ją ominąć. „Łatwiej się ukryć, jeśli wiesz, gdzie cię czeka niebezpieczeństwo”. Pomyślała też o widzianym tego ranka skórzanym worku kości, który niegdyś był człowiekiem. Zastygła z dłonią na skoblu.
– Co robisz? – dobiegł ją zza pleców twardy szept. Okręciła się na pięcie, ściskając w dłoni nocną koszulę. Tanner usiadł i patrzył na nią z ciemnej wnęki.
Poruszyła się nieznacznie i Tanner wstał. Zobaczyła, że z jego partii brzusznych wylewają się te dziwne, utrudniające mu ruchy macki. Stanął przed nią spięty i podejrzliwy. Sprawiał wrażenie, jakby zamierzał ją zaatakować. Odezwał się jednak szeptem, co ją trochę uspokoiło.
– Przepraszam – szepnęła.
Przybliżył się do niej i pomyślała, że jeszcze nigdy nie widziała tak nieufnej twarzy. – Nie chciałam cię obudzić. Musiałam… – Odeszła ją wena: nie miała pomysłu na to, co rzekomo musiała. – Przepraszam – powtórzyła i pokręciła głową. – Zachciało mi się…
Wstrzymała oddech i spojrzała mu w oczy.
– Tego zamka nie da się otworzyć – powiedział. Patrzył na trzymany przez nią woreczek. Wymagało od niej pewnego wysiłku, żeby nie próbować go schować ani nie poruszać nerwowo palcami. Trzymała woreczek na widoku, jakby nie było w nim niczego ważnego. – Co zew natury? Musisz skorzystać z nocnika, moja droga. Tutaj nie wolno się wstydzić takich rzeczy. Widziałaś, co się stało z Williamem. – Wyprostowała się, skinęła głową, wciąż zachowując nieprzeniknioną minę, i wróciła tam, gdzie znajdowało się jej łóżko. – Śpij dobrze – zawołał za nią i powoli udał się na swoje posłanie.
Przy rozdzielającej ich pokoje zasłonie Bellis spojrzała przez ramię. Tanner siedział, z pewnością czekając i nasłuchując. Bellis zazgrzytała zębami i zaciągnęła zasłonę.
Po chwili ciszy Tanner usłyszał krótki prysk, odgłos kilku kropel, i uśmiechnął się do swojej pościeli. Kilka kroków od niego, oddzielona zasłoną Bellis wstała z nocnika z twarzą zastygłą w wyrazie wściekłości.
Z jej gniewu i upokorzenia zaczął się wyłaniać jakiś kształt, jakaś nadzieja, jakiś pomysł.
Rano zaczęła się ostatnia pełna doba pobytu Armadyjczyków na wyspie.
Naukowcy zebrali wszystkie swoje notatki i szkice, rozmawiając i śmiejąc się jak dzieci. Nawet milkliwy Tintinnabulum i jego podkomendni sprawiali wrażenie optymistycznie nastawionych do życia. Dookoła Bellis krystalizowały się harmonogramy i plany. Wydawało się, że złapanie awanka jest już niemal pewne. Kochanka włączała się w dyskusje, aby po chwili z ciężkim uśmiechem przenieść się gdzie indziej. Nowe nacięcie było czerwone błyszczące. Tylko Uther Doul nie dawał się ponieść emocjom. Ucher Doul i Bellis. Ich spojrzenia spotkały się przez całą salę. Jedyne nieruchome punkty wśród całego tego harmidru, przeżyli wspólną chwilę poczucia wyższości pokrewnego pogardzie.
Przez cały dzień ludzie-moskity wchodzili i wychodzili, wytrąceni z ospałego, mniszego trybu życia. Było im bardzo przykro, że przybysze odjeżdżają. Mieli świadomość, że niespodziewany napływ teorii i wrażeń wkrótce się skończy.
Bellis obserwowała Krüacha Auma i zauważyła, że stary anophelius jest zupełnie jak dziecko. Widząc, jak jego nowi towarzysze pakują do toreb ubrania i książki, próbował ich naśladować, chociaż nic nie miał. Opuścił salę, aby po chwili wrócić z naręczem szmat i papierów, które związał w coś na kształt podróżnego tobołka. Na ten widok Bellis dostała gęsiej skórki.
Na dnie swojej torby czuła przesyłkę Silasa: listy, wisiorek, pudełko, wosk, sygnet. „Dziś w nocy” – pomyślała i ogarnęła ją panika. „Dziś w nocy, i niech się dzieje, co chce”.
Przez resztę krótkiego dnia śledziła tor słońca. Późnym popołudniem, kiedy światło stało się gęste i ociężałe, a każdy kształt broczył cieniem, przeniknęła ją trwoga. Bellis uświadomiła sobie bowiem, że nie ma szans przedostać się obok mokradeł i terytoriów morderczych kobiet-moskitów.
Wystraszona podniosła wzrok, kiedy drzwi otworzyły się z impetem.
Do sali wszedł kapitan Sengka, w obstawie dwóch członków załogi.
Trzej ludzie-kaktusy stali w drzwiach z ramionami splecionymi na piersiach. Nawet jak na przedstawicieli swego gatunku, byli osobnikami o pokaźnych gabarytach. Ich roślinne mięśnie pęczniały wokół szarf i przepasek biodrowych. Światło migotało na ich biżuterii i broni.
Sengka wycelował ogromnym palcem w Krüacha Auma.
– Ten anophelius nigdzie nie jedzie – oznajmił.
Nikt się nie poruszył. Po kilku chwilach ciszy Kochanka podeszła do ludzi-kaktusów.
– Co sobie myślałaś, kapitanie? – uprzedził ją, zanim zdążyła się odezwać. – Kapitanie? – powtórzył z niesmakiem. – Tak mam cię, kurwa, nazywać, kobieto? Co sobie myślałaś? Zgodziłem się na to, że tutaj w ogóle jesteście, chociaż nie musiałem. Przymykałem oko n to, że komunikowaliście się z tubylcami, co jest naruszeniem zasad bezpieczeństwa i naraża nas na kolejną Epokę Malaryczną. – Kochanka pokręciła głową, w znaczeniu: „Bez przesady”, ale Sengka dał się zbić z tropu. – Czekałem cierpliwie, aż zabierzecie dupy w troki i co? Myślicie, że możecie bez mojej wiedzy wykraść stąd tubylca?
– Myślicie, że was puszczę? Wasz statek powietrzny zostanie przeszukany. – oznajmił stanowczym tonem. – Wszelka kontrabanda z Plaży Maszyn, wszelkie książki i rozprawy anopheliusów, wszelkie heliotypy z wyspy zostaną skonfiskowane. – Znowu pokazał na Auma i pokręcił z niedowierzaniem głową. – Czy ty w ogóle nie znasz historii, kobieto? Chcesz zabrać anopheliusa poza wyspę?
Krüach Aum wybałuszonymi oczami patrzył, jak kapitan beszta dowódczynię Armadyjczyków.
– Kapitanie Sengka – powiedziała Kochanka. Bellis jeszcze nigdy nie widziała jej takiej dostojnej i przekonującej. – Nikt nie śmiałby kwestionować twojego zaangażowania i twojej troski o bezpieczeństwo, ale bardzo dobrze wiesz, że anophelius, samiec-moskit, jest nieszkodliwy i żywi się tylko nektarem kwiatów. Nie mamy zamiaru wywozić nikogo innego.
– Zabraniam! – krzyknął Sengka. – Na słoneczne gówno, system nie dopuszcza absolutnie żadnych wyjątków, ponieważ potrafimy wyciągnąć naukę z historii. Żaden anophelius nie może opuścić tej wyspy. Tylko pod tym warunkiem pozwalamy im żyć. Od tej reguły nie ma odstępstw.
– Zaczyna mnie to nużyć, kapitanie. – Bellis mimo woli podziwiała spokój Kochanki, zimny i twardy jak żelazo. – Krüach Aum jedzie z nami. Nie chcemy robić sobie wroga z Dreer Samher, ale zabieramy tego anopheliusa.
Odwróciła się i zaczęła oddalać od kapitana.
– Moi ludzie na Plaży Maszyn… – powiedział Sengka, a ona zatrzymała się i okręciła na pięcie. Wyciągnął ogromny pistolet i trzymał go lufą w dół. Armadyjczycy zastygli. -…to wyszkoleni w boju ludzie-kaktusy. Jeśli złamiecie mój zakaz, nie opuścicie tej wyspy żywi. – Tak powoli, że ruch ten nie wydawał się groźny, Sengka uniósł pistolet i wymierzył w Kochankę. – Ten anophelius, Aum, jak go nazywasz, idzie ze mną.
Obecni w pomieszczeniu strażnicy przybrali zaczajone pozy. Ręce zawisły nad mieczami, łukami i pistoletami. Strupodzieje i potężni ludzie-kaktusy szybko przerzucali wzrok między Sengką i Kochanką, kochanka nie patrzyła na nich, tylko – jak zauważyła Bellis – poszukała wzrokiem Uthera Doula.
Doul podszedł do przodu i stanął między Kochanką a pistoletem. – Kapitanie Sengka – powiedział swoim pięknym głosem. Z lufą pistoletu wycelowaną w jego twarz patrzył na człowieka-kaktusa z lekko zadartą głową gdyż kapitan był od niego o stopę wyższy i znacznie masywniejszy. Utkwił wzrok w lufie, jakby to było oko Sengki. – Przypada mi w udziale zaszczyt pożegnania pana.
Kapitan przez moment sprawiał wrażenie zbitego z pantałyku. Cofnął wolne ramię i ogromne bicepsy zawęźliły się pod skórą a mięsista, najeżona kolcami pięść była naprężona i gotowa do zadania ciosu. Jego ruchy były powolne – wyraźnie liczył na to, że zastraszy Doula i nie będzie musiał przechodzić do rękoczynów.
Doul wyciągnął przed siebie dłonie jakby w błagalnym geście. Zastygł na chwilę, po czym wykonał tak szybki ruch, że Bellis – która się tego spodziewała, która przecież wiedziała, że coś takiego nastąpi – nie potrafiła za nim nadążyć. Zaszokowany Sengka kuśtykał do tyłu, trzymając się za gardło w miejscu, gdzie Doul dziabnął go sztywnymi palcami; nie mocno, raczej ostrzegawczo, znalazł lukę między tymi paskudnymi kolcami i odebrał kapitanowi oddech. To Doul miał teraz w ręku pistolet, w dalszym ciągu wycelowany w jego czaszkę, schwytany w złożone dłonie jak coś wymodlonego. Nie odejmował wzroku od Sengki i szeptał do niego tak cicho, że Bellis nie mogła nic zrozumieć.
Serce łomocze jej w piersiach. Jest zdruzgotana poczynaniami Doula. Niezależnie od tego, czy napaść jest brutalna czy częściowo pozorowana, nadprzyrodzona prędkość i perfekcja tego ruchu sprawia, że wydaje się on atakiem na porządek rzeczy, jakby nie tylko ciało, ale również czas i grawitacja nie stawiały już oporu Utherowi Doulowi.
Dwaj strażnicy-kaktusy stojący za Sengką podeszli do przodu, ociężali i oburzeni. Dobyli broni i pistolet trzymany w zastygłym aplauzie Doula obrócił się ku nim błyskawicznie, aby jeszcze szybciej trafić do wyciągniętej prawej dłoni. Mierzył w jednego z marynarzy, a potem – po niemierzalnie krótkiej chwili – w drugiego.
Nie widać żadnego ruchu. Trzej ludzie-kaktusy są przerażeni tą prędkością i precyzją która ociera się o taumaturgię.
Doul znowu wykonał niedostrzegalny ruch, skutkiem którego pistolet pofrunął do tyłu, a w dłoni wojownika pojawił się biały miecz. Po dwóch odgłosach uderzeń członkowie załogi Sengki ryknęli z bólu, a z rozciętych nadgarstków wypadła broń.
Koniuszek miecza dotykał teraz gardła Sengki, który patrzył na Doula ze strachem i nienawiścią.
– Uderzyłem twoich ludzi na płask, kapitanie – powiedział. – Nie zmuszaj mnie do tego, abym ci pokazał, jak działa ostrze.
Sengka i jego ludzie wycofali się poza zasięg miecza i wyszli na dwór gdzie dogasał dzień. Doul stanął w wejściu i wystawił miecz na zewnątrz.
Na sali przybierał na sile rytmiczny pomruk, triumfalne, pełne podziwu i zgrozy poszczekiwanie. Bellis już je kiedyś słyszała.
– Doul! – skandowali Armadyjczycy. – Doul! Doul! Doul!
Podobnie jak wokół areny dla strupodziejów, wołali tak, jakby był istotą boską, jakby potrafił spełniać ich życzenia, jakby śpiewali w kościele. Ich adoracja nie była głośna, ale żarliwa, ponuro radosna, nieustająca i doskonale zgrana. Rozwścieczyła Sengkę, który dosłuchał się w niej szyderstwa.
Spiorunował wzrokiem Doula, wprawionego w ramę framugi.
– Ty gnoju, ty tchórzu, ty świniarzu, ty zasrany oszuście! – krzyknął z furią. – Jakiemu demonowi pozwoliłeś się wydupczyć w zamian za te umiejętności, świniarzu? Kurwa, nie wypuścimy was stąd!
Nagle głos uwiązł mu w gardle, kiedy Uther Doul wyszedł na otwarte powietrze, czyli do strefy w ocenie ludzi-kaktusów dla nich bezpiecznej. Armadyjczycy sapnęli, ale większość skandowała dalej.
Bellis natychmiast znalazła się przy drzwiach, gotowa zatrzasnąć je przed nosem ewentualnej anophelii. Zobaczyła, że Doul bez wahania zmierza ku Nurjhittowi Sengce z gotowym do ciosu mieczem.
– Wiem, że jesteś zły, kapitanie – usłyszała jego głos – ale zapanuj nad sobą. Dobrze wiesz, że wyjazd Auma nie stwarza żadnego zagrożenia. To będzie jego ostatni kontakt z tą wyspą. Wprowadziliście ten zakaz, bo czuliście, że władza wycieka wam przez palce. To były błędne rachuby, ale do tej pory tylko dwóch spośród waszych ludzi to zrozumiało. – Trzej ludzie-kaktusy otaczali go półkolem i wymieniali spojrzenia, zastanawiając się, czy powinni zaatakować. Bellis została wciągnięta z powrotem do środka, po czym Hedrigall i kilku innych armadyjskich ludzi-kaktusów i paru strupodziejów wyszło na dwór, aby zatrzymać się niedaleko drzwi. – Nie powstrzymasz nas przed odlotem, kapitanie – ciągnął Doul. – Po co ryzykować wojnę z Armadą? Poza tym wiesz równie dobrze jak ja chcesz ukarać nie moją załogę ani nawet nie moją szefową, tylko mnie. A do tego nie dojdzie – zakończył miękko. W tym momencie do Bellis dobiegł ten zatrważający dźwięk: buczenie nadlatujących kobiet – moskitów. Sapnęła i usłyszała, że inni zareagowali tak samo. Sengka i jego ludzie ukradkiem podnieśli wzrok, jakby nie chcieli, aby widziano, że patrzą. Uther Doul nie odejmował wzroku od twarzy kapitana Sengki. Szybujący kształt przeciął niebo i Bellis zacisnęła usta. Skandowanie przycichło, ale nie całkiem zgasło, jakby napędzane jakąś podświadomą siłą. Nikt nie krzyknął do Doula, że jest w niebezpieczeństwie. Wszyscy wiedzieli, że skoro oni usłyszeli przylot kobiet-moskitów, to tym bardziej on je usłyszał. Buczenie było coraz wyraźniejsze. Nagle Doul podszedł do kapitana i z bardzo bliska spojrzał mu w oczy. – Rozumiemy się, kapitanie?
Sengka ryknął i usiłował objąć Doula ramionami, aby zmiażdżyć go w kolczastym uścisku. Dłonie Doula śmignęły Sengkę w twarz i odbiły jego ramię, a potem Doul stał kilka kroków dalej, natomiast zwinięty wpół człowiek-kaktus klął w żywy kamień, a z jego rozkwaszonego nosa płynęła żywica. Ludzie Sengki przyglądali się temu z trwożliwym brakiem zdecydowania.
Doul odwrócił się do nich plecami i uniósł miecz na powitanie pierwszej z nadlatujących kobiet-moskitów. Bellis wstrzymała oddech. W jej polu widzenia pojawiła się pikująca ze świstem anophelia. Z jej gęby wystrzeliła kłujka. Kobieta-moskit frunęła nieregularnym i bardzo szybkim lotem, z wyciągniętymi przed siebie ramionami, pryskająca śliną i wygłodniała.
Przez dłuższą chwilę tylko ona się poruszała.
Uther Doul czekał na nią z uniesionym pionowo mieczem. Kiedy anophelia była tak blisko, że Bellis miała wrażenie, iż czuje jej zapach, a jej kłujka zdawała się dotykać skóry Doula, jego miecz w niewidoczny dla oka sposób przeskoczył z prawej do lewej dłoni, odrąbując po drodze głowę i lewe przedramię kobiety-moskita. Zakrwawione członki potoczyły się po suchym pyle, a anophelia runęła na ziemię. Gęsta, ociężała posoka czerwieniła się na ostrzu miecza, zwłokach i kurzu.
Doul znowu się poruszył, obracał się, podskakiwał, tak wyciągał ręce, jakby zrywał owoce, nadział na koniec miecza drugą anophelię.
„Nawet jej nie zauważyłam” – pomyślała Bellis. Ale ten już ściągnął kobietę-moskita na ziemię, gdzie leżała, wrzeszczała, śliniła się i nie rezygnowała z prób dopadnięcia go.
Szybko posłał ją na tamten świat, ku trwożnej uldze Bellis.
A potem niebo ucichło i Doul ponownie zwrócił się ku Sengce, wycierając ostrze miecza.
– Już nigdy o nas nie usłyszysz, kapitanie – zapewnił kaktusa, który patrzył teraz na niego z większym strachem niż nienawiścią, zerkając na zakrwawione ciała dwóch kobiet-moskitów, silniejszych od mężczyzn. – Odejdźcie i zakończmy na tym sprawę.
Potem znowu obmierzłe buczenie anophelii i Bellis z trudem powstrzymała krzyk na myśl o dalszej rzezi. Dźwięk przybliżał się i Sengka otworzył szerzej oczy. Rozglądnął się za żarłocznymi anopheliami, po cichu licząc na to, że zabiją Doula, chociaż wiedział, że to nierealne.
Doul nie poruszał się, mimo że buczenie było coraz bliżej.
– Na słoneczne gówno! – zawołał Sengka, po czym odwrócił się pokonany i skinął na swoich ludzi.
Szybko się oddalili. Bellis wiedziała, czemu tak im spieszno: nie chcieli patrzeć na zabijanie kolejnych anophelii. Nie dlatego, że im zależało na tych strasznych istotach, lecz dlatego, że przerażała ich wirtuozeria Doula.
Ten zaś zaczekał, aż trzej ludzie-kaktusy znikną z pola widzenia. Dopiero wtedy spokojnie schował miecz do pochwy i wrócił do środka.
Odgłos skrzydeł dochodził już wtedy z bardzo bliska, ale na szczęście anophelie leciały zbyt wolno i po przybyciu na miejsce rozproszyły się.
Po powrocie Doula znowu rozległo się skandowanie jego imienia, dumne i natarczywe jak okrzyk bitewny. Tym razem podziękował, skłoniwszy głowę i podniósłszy ramiona do wysokości barków z dłońmi na boki. Stał bez ruchu ze spuszczonym wzrokiem, jakby unosił się na wołaniu Armadyjczyków.
A potem znowu była noc, ostatnia noc, Bellis siedziała w swoim pokoju na legowisku z zakurzonej słomy, trzymając w rękach woreczek od Silasa.
Tanner Sack nie mógł zasnąć. Ekscytujące wydarzenia dnia, walki bardzo go zmęczyły. Zdumiewało go to, czego się dowiedział od Krüacha Auma. Poznał tylko maleńkie fragmenty znacznie szerszej teorii, ale już sama skala zadania, którym go obarczono, przyprawiał go o zawrót głowy. I dlatego nie mógł spać.
Poza tym czekał na coś.
I doczekał się, między pierwszą a drugą w nocy. Zasłona od strony pokoju kobiet została bardzo delikatnie odciągnięta i Bellis Coldwine zaczęła się przekradać przez pokój.
Tanner wykrzywił usta w brutalnym uśmiechu. Nie miał pojęcia co robiła zeszłej nocy, ale nie ulegało dla niego wątpliwości, że nie myślała o sikaniu. Pół uśmiechnął się, a pół skrzywił, kiedy pomyślał o swoim małym okrucieństwie, zmuszeniu jej do wstydliwej czynności fizjologicznej. Potem czuł się trochę winny, ale myśl o tym, że wyniosła, nieprzystępna panna Coldwine ze względu na niego wycisnęła z siebie kilka kropel moczu, przez cały następny dzień budziła w nim niepohamowaną wesołość.
Wiedział, że sprawa jest niedokończona, że Bellis znów spróbuje. Obserwował ją.
Nie wiedziała, że on nie śpi. Stała niedaleko drzwi w białej halce i wyglądała przez okno. Trzymała coś w rękach, pewnie ten sam skórzany woreczek, na który starała się nie zwracać jego uwagi poprzedniej nocy.
Ogarnęła go ciekawość, ale poczuł też iskrę agresji: chęć zemsty za traktowanie, jakie spotkało go na „Terpsychorii”, przekierowała się na Bellis. Uczucia te sprawiły, że nie poinformował Doula czy Kochanki o jej poczynaniach.
Bellis stała i patrzyła, potem schyliła się i pogrzebała w woreczku, a następnie powtórzyła cały cykl. Jej dłoń błąkała się niepewnie koło skobla.
Tanner Sack wstał i podszedł do niej bezgłośnie. Bellis była zbyt głęboko pogrążona w swoim niezdecydowaniu, żeby go zauważyć. Stanął kilka stóp za nią i obserwował ją zirytowany i ubawiony jej wahaniem. W końcu uznał, że już się napatrzył.
– Znowu musisz wyjść, co? – zakpił. Okręciła się na pięcie. Wstrząśnięty i zawstydzony Tanner zobaczył, że Bellis płacze.
Uśmieszek natychmiast znikł z jego twarzy. Z oczu Bellis Coldwine lały się łzy, ale nie szlochała. Oddychała ciężko, każdy głęboki oddech trząsł się i groził załamaniem, ale robiła to całkiem bezgłośnie. Jej wyraz twarzy był zażarty i opanowany, a oczy pałające i nabiegłe krwią, wyglądała jak osaczone zwierzę. Z furią wytarła oczy i nos. Tanner chciał się odezwać, ale jej miażdżące spojrzenie rozstroiło go. W końcu z wysiłkiem udało mu się szepnąć: – Już dobrze, już dobrze… Nie miałem na myśli nic złego…
– Czego chcesz? – szepnęła.
Spokorniały, ale nie zastraszony, Tanner spojrzał na woreczek spoczywający w jej dłoniach.
– O co chodzi? – spytał. – Co to jest? Próbujesz zdezerterować, co? Masz nadzieję, że Samheryjczycy zabiorą cię do domu? – Znowu wybuchł w nim gniew, nad którym z trudem zapanował. – Chcesz powiedzieć burmistrzowi Rudgutterowi, jakie straszne tortury przechodzisz na statku pirackim, co nie? Chcesz im powiedzieć o Armadzie, żeby mogli nas wytropić i wsadzić mnie razem z takimi samymi jak ja do tego gnoju pod pokładami? Zrobić z nas niewolników w koloniach?
Bellis patrzyła na niego z dostojną, załzawioną furią. Po długiej chwili milczenia Tanner zobaczył pod skórą jej zastygłej twarzy, że podjęła jakąś decyzję.
– Przeczytaj to – syknęła.
Wcisnęła mu list do rąk i osunęła się na podłogę, oparta plecami o drzwi.
– „Status siedem?” – mruknął. – Co to, kurwa, jest „kod Grot Strzały?”
Bellis milczała. Przestała płakać. Patrzyła na niego wzrokiem nadanego dziecka, ale teraz na dnie jej oczu było coś jeszcze, jakaś nasieją.
Tanner przedzierał się przez gąszcz tego szyfru i znajdował wydeptane ścieżki sensu, miejsca, w których znaczenie jawiło się z szokującą oczywistością.
„Przybycie całujących czarowników?” – szepnął z niedowierzaniem. – „Nowotwór zbrylany przez glistodesantowców?” „Bomgowe?” Co to, kurwa, jest? Tu jest mowa o jakiejś pierdolonej inwazji. – Co to ma, kurwa, być?
– Tu jest mowa o jakiejś pierdolonej inwazji – bezlitośnie powtórzyła jego słowa.
Odczekała kilka okrutnych chwil, po czym wszystko mu powiedziała.
Ściskał papier i niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w pieczęć wodząc palcami po łańcuszku wisiorka Silasa.
– Masz rację co do mnie – powiedziała Bellis. Rozmawiali szeptem, żeby kobieta w sąsiednim pokoju się nie obudziła. Głos Bellis brzmiał jak zza grobu. – Masz rację – powtórzyła. – Armada nie jest moim krajem. Wiem, co o mnie myślisz: „Nie mam zaufania do tej suki z centrum miasta”. – Tanner pokręcił głową i chciał z nią polemizować, ale nie dopuściła go do głosu. – Masz rację. Nie należy mi ufać. Chcę wrócić do domu, panie Sack. Gdybym mogła otworzyć drzwi, wyjść na zewnątrz i znaleźć się na Polach Salacusa, w Brock Marsh, Mafaton, Ludmead czy jakimkolwiek innym miejscu w Nowym Crobuzon, to, na Jabbera!, otworzyłabym te drzwi – mówiła z taką pasją że Tannera aż cofnęło. – Ale nie mogę. Owszem, był czas, kiedy wyobrażałam sobie, że przybędą nam na ratunek. Wyobrażałam sobie, że przypłynie marynarka wojenna i zabierze mnie do domu. Ale są dwie rzeczy, które stoją temu na przeszkodzie. Teraz też chcę wrócić do domu, Tanner, ale… – Zawahała się i nieco przygarbiła. – Na „Terpsychorii” byli ludzie, którzy nie podzielali tego pragnienia. Wiem, co by to oznaczało dla ciebie, dla innych, dla wszystkich crobuzońskich prze-tworzonych, gdyby zostali „uratowani”. – Spojrzała mu w oczy stanowczym wzrokiem. – Możesz mi wierzyć lub nie, twoja wola, lecz wcale sobie tego nie życzę. Nie mam złudzeń co do Nowego Crobuzon, nie jestem zwolenniczką wywózki do kolonii, Tanner. Nie masz zielonego pojęcia, dlaczego znalazłam się na tym pieprzonym statku. A chociaż bardzo chciałabym wróci do domu, wiem, że to, co jest najlepsze dla mnie, nie jest najlepsze dla ciebie i dobrowolnie nie wzięłabym udziału w zmuszaniu cię do powrotu. To prawda – powiedziała nagle, jakby zaskoczona, jak do siebie. – Przegrałam ten spór. Poddaję się. To prawda. – Zawahała się, po czym podniosła na niego wzrok. – Pewnie myślisz, że jestem na wskroś zakłamana, Tanner, ale dochodzi drugi czynnik – nie mogę nic zrobić. Nie mogę uciec z Samheryjczykami. Nie mogę pokierować marynarką Nowego Crobuzon. Jestem uziemiona na Armadzie.
– Kto to jest Silas Fennec? – spytał Tanner. – I co to jest?
Machnął listem.
– Fennec to crobuzoński agent, tak samo uziemiony jak ja, tyle że ma informacje o jakiejś pierdolonej inwazji, jak się wyraziłeś.
– Chcesz, żeby Nowe Crobuzon upadło? – naciskała. – Dalijabber rozumiem, że nie kochasz tego kraju. Bo i dlatego miałbyś go kochać? Ale czy naprawdę chcesz, żeby Nowe Crobuzon przestało istnieć? – Jej głos nagle zhardział. – Nie masz tam przyjaciół? Nie masz tam rodziny? Cholera, czy w całym mieście nie ma nic, co chciałbyś zachować? Nie przeszkadzałoby ci, gdyby wpadło w łapy Gengris?
Kawałek na południe od Wynion Street, na Polach Pelorusa, znajdował się maleńki targ. Wykwitał w wąskiej uliczce za budynkiem jakiegoś magazynu w migalce i pylniki. Był za mały, żeby dorobić się nazwy.
Handlowano tam butami. Używanymi, nowymi, kradzionymi, niskiej i wysokiej jakości. Chodakami, pantoflami, kozakami i innymi.
Od lat było to ulubione miejsce Tannera w całym Nowym Crobuzon. Nie, żeby kupował więcej butów niż przeciętny człowiek, ale lubił spacerować krótkimi uliczkami z zabudową mieszkalną przerobioną ze stajen, koło stołów ze skóry i brezentu, słuchając okrzyków przekupniów.
Przy tej uliczce było kilka kafejek. Tanner znał ich właścicieli, a także stałych bywalców. Kiedy był bez pracy, a miał trochę pieniędzy, godzinami przesiadywał w porośniętej bluszczem Boland’s Coffees, Parając się i plotkując z Bolandem, Yvanem Curloughem i Sluchusherem – wszyscy vodyanoi, litując się nad obłąkanym Spiralem Jacobsem i stawiając mu kolejkę.
Tanner spędził tam wiele dni, w oparach dymu papierosowego, herbaty i kawy, obserwując przez kiepskie okna Bolanda, jak buty i godziny odpływają w siną dal. Na Jabbera, potrafił żyć bez tych dni. Nie był od nich uzależniony jak od narkotyku. Nie leżał bezsennie po nocach tęskniąc za nimi.
Ale natychmiast przyszły mu do głowy, kiedy Bellis spytała, czy by się przejął, gdyby miasto upadło.
Oczywiście myśl o tym, że Nowe Crobuzon, wszyscy znajomi, o których od jakiegoś czasu nawet nie myślał, wszystkie znane mu miejsca zostałyby zniszczone i zatopione przez grindylow – postaci istniejące dotychczas tylko w jego koszmarach sennych jako cieniste kształty w jego głowie, budziła w nim przerażenie. Oczywiście nie życzyłby sobie tego.
Mimo to natychmiastowość własnej reakcji zaskoczyła go. Nie było w niej nic intelektualnego, nic przemyślanego. Wyjrzał przez okno na gorącą i duszną wyspiarską noc i przypomniał sobie, jak patrzył przez te inne okna, przez grube, plamiste szkło, na targ z butami.
– Dlaczego nie powiedziałaś Kochankom? Dlaczego nie przyszło ci do głowy, że pomogliby ostrzec miasto?
Bellis zatrzęsła ramionami w pozorowanym bezgłośnym śmiechu.
– Naprawdę sądzisz, że przejęliby się? – spytała powoli. – Sądzisz, że podjęliby jakiś wysiłek? Wysłali statek? Ponieśli koszty? Myślisz, że narażaliby się na dekonspirację? Myślisz, że zadaliby sobie tyle trudu dla uratowania miasta, które by ich zniszczyło, gdyby tylko nadarzyła się okazja?
– Mylisz się – powiedział niepewnym tonem. – Wśród uprowadzonych jest mnóstwo Crobuzończyków, którym by zależało na ocaleniu miasta.
– Nikt nie wie – syknęła. – Tylko Fennec i ja wiemy, a jeśli puścimy tę informację w obieg, zdyskredytują nas, zrobią z nas wichrzycieli i wrzucą do morza, a list spalą. Do diabła ciężkiego, co będzie, jeśli to ty się mylisz? – Wwiercała się w niego spojrzeniem, aż w końcu odwrócił wzrok. – Myślisz, że się przejmą? Myślisz, że nie dopuszczą do zatopienia Nowego Crobuzon? Jeśli im powiemy i okaże się, że jesteś w błędzie, to koniec, stracimy jedyną szansę. Rozumiesz, jaka jest stawka? Naprawdę chcesz tak strasznie ryzykować? – Ze ssaniem w gardle Tanner zdał sobie sprawę, że Bellis mówi do rzeczy. – Dlatego siedzę tutaj i płaczę jak kretynka – zapluwała się. – Bo jedyną szansą na uratowanie Nowego Crobuzon jest przekazanie tego listu, wraz z uwierzytelnieniem i łapówką, Samheryjczykom. Rozumiesz? Żeby ocalić miasto od zagłady! A ja stałam tutaj jak sparaliżowana, i nie umiałam wymyślić, jak dostać się na plażę. Bo potwornie się boję kobiet- moskitów. Nie chcę umrzeć, a zbliża się świt i nie mogę wyjść na zewnątrz, chociaż muszę. Do plaży są prawie dwa kilometry. – spojrzała niego badawczo. – Nie wiem, co robić.
Słyszeli, jak strażnik-kaktus chodzi od domu do domu po skąpanym w świetle księżyca mieście. Tanner i Bellis siedzieli naprzeciwko siebie oparci o ściany, z nieruchomym wzrokiem.
Tanner znowu spojrzał na trzymany w ręku list. Zobaczył pieczęć. Wyciągnął dłoń i Bellis dała mu resztę przesyłki. Panowała nad swoim wyrazem twarzy. Tanner przeczytał list do samheryjskich piratów. Nagroda za uratowanie Nowego Crobuzon od zagłady była hojna, lecz wcale nie wygórowana.
Przeczytał list ponownie, zdanie po zdaniu. Żadnej wzmianki o Armadzie.
Spojrzał na łańcuszek z medalikiem, na którym widniało nazwisko i symbol. Nie było nic, co pozwalałoby powiązać ostrzeżenie z Armadą. Nie było żadnych wskazówek dla rządu crobuzońskiego, gdzie mają szukać Tannera. Bellis patrzyła na niego w milczeniu. Zgadywała, co się w nim dzieje. On wyczuwał roznieconą w niej nadzieję. Wziął do ręki sygnet i obejrzał misterną pieczęć z odwróconym wzorem, właściwie odbitym później w wosku. Zahipnotyzowała go. Mieniła się dla niego znaczeniami, podobnie jak Nowe Crobuzon.
Cisza utrzymywała się, gdy Tanner wodził palcami po bryłce wosku pieczętującego, sygnecie i długim liście ze strasznym ostrzeżeniem.
Nowe Crobuzon kojarzyło mu się przede wszystkim z prze-tworzeniem, ale nie tylko. Także z różnymi miejscami i ludźmi. Nowe Crobuzon nie ograniczało się do tego jednego aspektu.
Tanner Sack był lojalny wobec Niszczukowód i czuł w sobie żar lojalności, obok melancholijnej, podszytej pretensją sympatii do Nowego Crobuzon. Do targu z butami i innych rzeczy. Te dwie sprzeczne emocje buzowały w nim i okrążały się nawzajem jak ryby.
W oczach stanął mu obraz jego dawnego miasta zgruchotanego, czczonego.
– To prawda – szepnął powoli. – Do Plaży Maszyn jest półtora, może dwa kilometry, w dół koło mokradeł, na których mieszkają te kobiety. – Nagle szarpnął głową, pokazując w kierunku drugiego końca miasta, w kierunku szczeliny w skale nad oleistymi falami. – Ale stąd do morza jest tylko kilkadziesiąt metrów.