„Sercopył Tetneghi” od czterech tygodni przebywał na morzu.
Galeon musiał stawić czoło gwałtownym, letnim sztormom. Między Gnurr Kett a Perrick Nigh było spokojnie. Na niebezpiecznych kanałach koło Wysp Mandragory przepłynął zbyt blisko jakiejś anonimowej skały i opadły go łupieżcze istoty latające, które potargały żagle i ściągnęły kilka małp z olinowania, co zresztą skończyło się ich śmiercią. W zimnych wodach przy wschodnim wybrzeżu Rohagi statek został przypadkowo zaatakowany przez okręt crobuzońskiej marynarki wojennej. Dzięki pomyślnym wiatrom „Sercopył Tetneghi” uciekł pancernikowi, doznawszy co prawda uszkodzeń, które spowolniły go, ale nie zatopiły.
Oficerowie-kaktusy gwiżdżą rozkazy wykończonym małpom i statek zbliża się do portowego azylu, płynie krętym kanałem ku Zatoce Żelaznej.
Dzień po swoim spotkaniu z Tannerem Sackiem, kiedy to kapitan Sengka wydał załodze nowe rozkazy, zareagowali spodziewanym przez niego zdziwieniem i niechęcią. Dosyć luźna dyscyplina obowiązująca na statkach samheryjskich pozwalała im na w miarę swobodne wyrażanie swoich uczuć, toteż powiedzieli Sengce, że są przeciw, że są wkurzeni, że nie rozumieją, że to jest przecież dezercja, że kadłubowa załoga, która zostanie na wyspie, nie wystarczy do pilnowania anopheliusów.
Był nieugięty.
Z każdym spotykającym ich po drodze nieszczęściem, z każdy napadem, z każdą wlokącą się jak ślimak minutą miesiąca narzekań załogi robiły się głośniejsze, ale Sengka, który postanowił zaryzykować swoją karierę i uwierzyć w pisemne obietnice otrzymane od Tannera, nie zrezygnował ze swego planu. A że cieszył się wśród załogi sporym autorytetem, na razie udawało mu się powściągnąć ich gniew – ograniczali się tylko do rzucania dziwnych aluzji i znaczących spojrzeń.
I teraz „Sercopył Tetneghi” żółwim tempem płynie w stronę Wielkiej Smoły. Kiczowatość kapiących od złota krzywizn galeonu łagodzi brutalna wiosenna pogoda, która szokuje ludzi-kaktusy. Krzykliwa południowa estetyka statku przedstawia się absurdalnie na tle kolorów mijanych wysp: różnych odcieni ciemnego brązu, czerni i błotnistej zieleni.
Są to barwy zniszczone przez żywioły, odrapane. Załoga niecierpliwi się. Sengka przebiera palcami po zapieczętowanym woreczku.
Już niedługo. Zbliżają się do zatoki i rzeki, cegieł i mostów. W otaczających ich wodach jest coraz więcej kamieni. Kanał robi się płytszy. Do wybrzeża coraz bliżej.
Kapitan Sengka uważnie przygląda się pieczęci Nowego Crobuzon na doręczanym przez siebie niewielkim frachcie. W swoich dużych dłoniach trzyma skórzany woreczek; zapieczętowane woskiem pudełko, propozycję nagrody, którą Nowe Crobuzon uhonoruje; alarmujący list, melodramatycznie ostrzegający o wojnie, mętnym, absurdalnym, bezsensownym szyfrem; bezwartościowy wisiorek, który tłumaczy, dlaczego pudełko jest szkatułką na biżuterię; pod aksamitną wyściółką pudełka, pod drugim dnem, zabezpieczony trocinami przed uszkodzeniem, ciężki krążek wielkości dużego zegarka wraz z wykaligrafowaną maleńkimi literkami instrukcją.
Potajemny prezent prokurenta Fenneca dla Nowego Crobuzon i właściwa przesyłka od niego.