CZĘŚĆ PIĄTA. SZTORMY

Rozdział dwudziesty siódmy

Portownik, 9 soluara 1780,

dziewiąty markindi jastrzębiego dzioba

kwarta 6/317; „Trójząb”


Znowu ze mną rozmawia.

Uther Doul postanowił, że będziemy… Kim? Przyjaciółmi? Towarzyszami podróży? Klubem dyskusyjnym?

Odkąd opuściliśmy wyspę, załoga się krząta, a reszta z nas siedzi w milczeniu, patrzy i czeka. Czuję się lekko otępiała. Odkąd Tanner Sack wrócił zeszłej nocy – mokry, z plamami soli i przerażony chwilami spędzonymi na otwartej przestrzeni – nie mogę się uspokoić. Wiercę się na krześle i myślę o tym drogocennym liście, o tym brzydkim cynowym łańcuszku, bezcennym dowodzie, i czekającej je długiej podróży. Tanner Sack powiedział mi, że Sengka zgodził się je przewieźć. Droga jest długa, wyprawa ciężka. Mam nadzieję, że Sengka się nie rozmyśli. Modlę się, żeby przynęty Silasa okazały się wystarczające.

Tanner Sack i ja unikamy się wzrokiem. Mijamy się w luksusowej gondoli „Trójzębu” zesztywniali z poczucia winy. Uzgodniliśmy, że ja nie znam jego, a on mnie.

Godzinami obserwuję Krüacha Auma.

Poruszające zajęcie.

On wręcz trzęsie się z fascynacji i przejęcia. Oczy ma rozciągnięte wszerz, a pomarszczony gębozwieracz powiększa się i kurczy z każdym oddechem. Przemieszcza się – nie całkiem biega, ale jeśli to jest chód, to gorączkowy i mało dystyngowany – od okna do okna, obserwuje silniki aerostatu, chodzi do kabiny kontrolnej pilota na przedzie, do klopików, do kajut mieszkalnych i do wielkiej katedry samego balonu, wypełnionej komorami gazowymi.

Aum nie potrafi porozumieć się z nikim oprócz mnie, dlatego sądziłam, że będzie pragnął korzystać z moich usług tłumaczki, a i nie, nie mam nic do roboty. Wyłącznie siedzę i patrzę, jak chodzi w tę i we w tę niby dziecko.

Spędził na tej skale całe swoje dotychczasowe życie. Upaja się tym, co go teraz otacza.


Przyszedł do mnie Doul. Tak jak za pierwszym razem usiadł naprzeciwko ze splecionymi ramionami i pozbawionymi emocji oczami. I odezwał się tym przepięknym głosem.

Sparaliżował mnie strach – tak jakby widział, co zrobiłam do spółki z Tannerem Sackiem – ale potrafiłam patrzeć na niego z miną wyrażającą spokój, którego się po mnie spodziewał.

Nadal jestem przekonana, że Doul i ja rozumiemy się. Przekonanie to leży u podłoża więzi, którą odczuwam, i wykorzystuję je. Doul widzi – jestem tego pewna – że staram się zapanować nad strachem, jaki budzi we mnie jego osoba, i szanuje mnie za to, że nie ulegam nerwowości, jaką powinna we mnie wzbudzać styczność z legendarnym dowódcą…

Nerwowość budzi we mnie co innego: że Doul odkryje, iż jestem zdrajcą. To jednak w ogóle nie przychodzi mu do głowy.

Przez długi czas bez słowa obserwowaliśmy Auma. W końcu Doul się odezwał. To zawsze on przerywa milczenie.

– Teraz, kiedy go mamy – powiedział – nie widzę, co mogłoby nam uniemożliwić przywołanie. Dzieje Armady wkrótce wkroczą w nową epokę.

– Co z okręgami, które nie są zadowolone z tego pomysłu? – spytałam.

– To prawda, że niektórzy mają obawy, ale proszę pomyśleć co przyniesie ze sobą przywołanie. Obecnie miasto porusza się żółwim tempem. Kiedy zaprzęgniemy do naszych celów awanka, będziemy w stanie osiągnąć wszystko. Przemierzymy cały świat w niewielkim ułamku czasu, który teraz jest nam do tego potrzebny. Moglibyśmy udać się w miejsca w tej chwili dla nas niedostępne – dokończył zniżonym głosem.

Znowu to samo: sugestia jakiegoś nieujawnionego motywu. Silas i ja poznaliśmy tylko połowę tej historii. Projekt ten nie ogranicza się tylko do wywabienia awanka. Nabrawszy przekonania, że poznałam tajemnice Armady, źle się czuję z tą niespodziewaną niewiedzą. Bardzo źle.

– Może do krainy umarłych? – spytałam powoli. – Do świata cieni i z powrotem?

Powiedziałam to niby od niechcenia, jakbym przytaczała krążące na jego temat pogłoski. Chciałam go sprowokować, żeby mi zaprzeczył. Chciałam poznać prawdę o projekcie, chciałam poznać prawdę o Doulu.

I wtedy Doul mnie zaskoczył. Chyba spodziewałam się jakiejś omownej sugestii, jakiejś mglistej wskazówki co do jego pochodzenia. Otrzymałam znacznie więcej.

Przypuszczam, że jest to element jego własnego projektu, polegającego na wytworzeniu między nami jakiejś więzi – jakiej, tego na razie nie wiem – ale niezależnie od pobudek, które nim kierowały, dał mi znacznie więcej.


– To jest łańcuch szeptów – odparł. Pochylił się i mówił cicho, dla zagwarantowania poufnego charakteru naszej rozmowy. – Kiedy pani słyszy, że pochodzę z krainy umarłych, znajduje się pani na końcu łańcucha szeptów. Każde ogniwo jest wadliwie połączone z poprzednim i umykają kolejne porcje sensu. – Jeśli niedokładnie tak brzmiały jego słowa, to bardzo podobnie. W ten sposób mówi, monologami, które sprawiają wrażenie wcześniej przygotowanych. Moje milczenie nie było niechętne. To było milczenie publiczności. – Na moim końcu łańcucha jest prawda – ciągnął. Nagle stała się rzecz szokująca: chwycił mnie za rękę i położył dwa moje palce na powolnym tętnie w nadgarstku. – Urodziłem się za pani życia. Ponad trzy milenia po Rebelii… Nadal przypisują mi ten kataklizm? Ze świata umarłych nie ma powrotu.

„Pum, pum, pum”. Puls tętnił ociężale jak u jakiejś zimnokrwistej jaszczurki.

„Wiem, że to są bajeczki dla dzieci” – pomyślałam. „Wiem, że nie jesteś powróconym. A ty wiesz, że ja wiem. Czy chodzi ci o to, żebym cię dotykała?”

– Nie jestem z krainy umarłych, tylko z kraju, w którym umarli się rodzą – podjął. – Urodziłem się i wychowałem w Cromlech. – Z trudem stłumiłam w sobie okrzyk. Jestem przekonana, że oczy wyszły mi z orbit. Gdyby spytać mnie o to przed sześcioma miesiącami, nie byłabym pewna, czy Cromlech w ogóle istnieje. Znałam je tylko jako na poły wyimaginowany kraj fabryk zombi i zmarłych arystokratów. Kraj, w którym upiory są głodne. Aż tu nagle Silas mi mówi, że tam był, że tam mieszkał… i ja mu wierzę. Jego opisy nie przewyższają jednak precyzją marzeń sennych. Są to tylko mgławicowe, ascetyczne wizje. A teraz znam drugą osobę, której kraj ten nie jest obcy? I tym razem nie podróżnika, lecz tubylca? Zdałam sobie sprawę, że mocno naciskam arterię Doula. Delikatnie wyswobodził rękę z moich palców. – Pogląd, że Cromlech zamieszkują sami thanati, to nieporozumienie – powiedział. – Są tam też żywi. – Słucham go teraz z wytężeniem, usiłując wyczuć akcent. – Stanowimy mniejszość, to fakt. Wielu z tych, którzy rodzą się każdego roku, hoduje się na farmach, trzyma w klatkach, aż okrzepną na tyle, żeby można ich było zgasić i przerobić na zombi. Innych wychowuje arystokracja, a kiedy osiągną odpowiedni wiek, zabija się ich i wita w społeczeństwie umarłych. Ale… – Urwał, popadając na chwilę w zamyślenie. – Ale jest też Żywkowo. Getto. Tam mieszkają autentyczni żywi. Moja matka była zamożna. Mieszkaliśmy w lepszej części dzielnicy. Niektóre zawody mogą wykonywać tylko żywi. Niektóre prace fizyczne są zbyt niebezpieczne, aby powierzyć je zombi. Ożywianie trupów jest kosztowne, ale zawsze można wyhodować więcej żywych. – Doul mówił rzeczowym tonem. – Dla nielicznych szczęściarzy, dla śmietanki: żywomościów, szlachty żywych, są objęte tabu prace, których thanati nie tykają, a żywym zapewniają przyzwoite utrzymanie.

Moja matka na tyle się wzbogaciła, że stać ją było na oddanie się do zabalsamowania i ożywienia przez nekrochirurga. Mimo, że nie była wysokokastowa, została thanati. Wszyscy wiedzieli, w którym momencie żywomość Doul zamieniła się w martwomość Doul. Ale mnie przy tym nie było. Wyjechałem.


Nie wiem, dlaczego mi to wszystko powiedział.


***

– Dorastałem pośród zmarłych. To nieprawda, że nic nie mówią, ale wielu rzeczywiście milczy, a żaden nie jest zbyt głośny. W czasach mojego dzieciństwa biegaliśmy, chłopcy i dziewczynki z Żywicowa, ulicami obok bezrozumnych zombi, nielicznych zdesperowanych wampirów i właściwych thanati, nieboszczyków z zaszytymi ustami, w pięknych strojach i ze skórą, która wyglądała na spreparowaną. Najbardziej zapadła mi w pamięć cisza. Nie traktowano mnie źle. Moja matka cieszyła się szacunkiem, a ja byłem grzecznym chłopcem. Największą przykrością, jaka mogła nas spotkać, było swoiście współczujące szyderstwo. Stykałem się ze środowiskami przestępców i heretyków, ale powierzchownie i niezbyt długo. Istnieją dwie dziedziny, w których żywi są sprawniejsi od thanati: pierwsza z nich to hałas, a druga to szybkość. Na hałasie mi nie zależało, ale na szybkości tak.

– Gdzie nauczył się pan walczyć? – spytałam, kiedy było już oczywiste, że nie przerwał, tylko umilkł.

– Opuściłem Cromlech jako dziecko – odrzekł. – Nawet sobie nie uświadamiając, że to robię. Zakradłem się do kolejki zębatej.

Więcej nie chciał mi powiedzieć. Od ucieczki do przybycia na Armadę musiało upłynąć co najmniej dziesięć lat. Nie chciał mówić o tym okresie, ale z całą pewnością to wtedy nabył swoje niezgłębione umiejętności.

Chwile milczenia były coraz dłuższe i widziałam, że Doul traci chęć do rozmowy. Nie chciałam tego. Po tygodniach życia w odosobnieniu potrzebowałam, żeby mówił. Próbowałam rozruszać go jakimś żartem. Musiało to zabrzmieć filuternie i frywolnie.

– Ale po opuszczeniu Cromlech walczyłeś z Imperium Widmowców i zdobyłeś… jak oni to nazywają?… Ostrze Możności?

Pokazałam na jego ceramiczny miecz.

Przez moment jego twarz nie wyrażała żadnej reakcji, a potem rozjaśnił ją piękny uśmiech. Doul wygląda jak chłopiec, kiedy się uśmiecha.

– To jest kolejny łańcuch znaczenia – powiedział – które w połowie się zatraciło. Imperium Widmowców już nie istnieje, ale jego relikty są rozsiane po całym Bas-Lag. To prawda, że mój miecz jest artefaktem Imperium Widmowców.

„Co on sugeruje?” – pomyślałam. „Mówi, że miecz powstał przy użyciu technik z Imperium Widmowców, czy że jest oparty wzorach z Imperium Widmowców”. Poznałam jednak po jego minie, że sens jego wypowiedzi jest dosłowny.

Chyba wyglądałam na zaszokowaną. Doul skinął zdawkowo głową.

– Mój miecz ma ponad trzy tysiące lat – oznajmił.

To niemożliwe. Widziałam go: prosty, trochę zużyty i zszarzały wyrób ceramiczny. Zdziwiłabym się, gdyby miał więcej niż pięćdziesiąt lat. – A nazwa… – Znowu uraczył mnie tym swoim uśmiechem. – Kolejne nieporozumienie. Znalazłem ten miecz po bardzo długich poszukiwaniach i opanowaniu martwej nauki. Ludzie nazywają go Ostrzem Możności. To jest przeróbka jego prawdziwej nazwy. Swego czasu istniało wiele takich mieczy. Sądzę, że teraz został już tylko ten. Nazywa się Miecz Możliwości.


Już podczas podróży powrotnej naukowcy snuli plany. Doceniali ogrom tego, co pozostało im do zrobienia. Czekała ich jeszcze cięższa praca.

„Trójząb” nie wracał tą samą trasą: Armada przemieściła się i dzięki tym tajemnym metodom, których Bellis nie rozumiała, lecieli wprost ku niej.

Sterowiec nabierał tempa, poniewierany przez szare chmury i pociski deszczu. Przez okna kajuty patrzyła na wzburzone morze i ciemne powietrze na skraju nieba.

Zbliżał się sztorm.


Zdołali uciec przez niepogodą. Sztorm był gwałtowny, ale nie poruszał się szybko. Rozrywał się na kawałki od środka. „Trójząb” leciał na jego obrzeżach, bombardowany przez peryferia deszczu, ścigając się z cieniem burzy.

Zobaczywszy bryłę Armady, która przełamała horyzont i rozprzestrzeniała się na falach, Bellis wpadła w zadumę nad wielkością miasta. Wyglądała jak coś rozlanego, jak plama zepsutych i wyremontowanych łodzi, chaotyczna i bezkształtna, o przypadkowych i niezmiennych konturach. Holowniki i parowce, które ciągnęły ją po morzu, wyprzęgnięto i teraz trudniły się przewozem towarów. Bellis pomyślała o zużywanych przez nie ogromnych ilościach paliwa. Nic dziwnego, że statki pirackie Armady były żarłoczne. Na widok miasta poczuła wielką falę uczucia, którego zupełnie nie umiała zidentyfikować.

Na skraju Armady zobaczyła „Terpsychorię”. Dostrzegła też za wikłane kontury platformy „Sorgo”, której wieża buchała płomieniami, a wyziewy zakrzywiały powietrze. Wokół jej nóg krzątali się ludzie. Znowu wierciła, wysysając ropę naftową i skalne mleko z żył, których od stuleci płynęły pod ciśnieniem. Armada dotarła do uskoku. „Sorgo” magazynowało paliwo na planowaną gigantyczną taumaturgię.


Przelecieli nad północno-wschodnią częścią Niszczukowód, ostrożnie lawirując między masztami. W dole frunęło ich tropem stadko ciekawskich: aerotaksówki oraz indywidualni baloniarze, dziwaczne i koślawe statki powietrzne.

„Trójząb” zaparkował nad „Wielkim Wschodnim”, na tej samej wysokości co kaleka „Arogancja”. Bellis widziała, że ludzie patrzą z okolicznych statków i małych pojazdów powietrznych, ale „Wielki Wschodni” otaśmowano. Na jego pokładzie nie było prawie nikogo. Czekał na nich niewielki oddział gwardzistów, z uradowanym Kochankiem na czele.

Bellis zobaczyła na jego twarzy nowe nacięcie, gojący się strup. Wychodziło od lewego kącika ust i opadało krętym szlakiem przez podbródek. Było to lustrzane odbicie rany, którą – jak słyszała Bellis – zadała sobie Kochanka.

Kiedy Kochankowie się zobaczyli, nastąpiła długa chwila ciszy, a potem pokonali dzielący ich dystans i wzięli się w objęcia. Chwytali się i szarpali. Namiętne dotyki trwały co najmniej minutę. Nie przypominały pieszczot: Kochankowie sprawiali wrażenie, jakby walczyli ze sobą w zwolnionym tempie. Widok ten niepomiernie poruszył Bellis.

Wreszcie wyplątali się z uścisku. Bellis stała dostatecznie blisko, aby usłyszeć, jak syczą do siebie. Kochanka uderzała i drapała swego mężczyznę w szyję i twarz, coraz mocniej i mocniej. Kiedy dotknęła jego nowego nacięcia, jej dłonie nagle stały się tak delikatne, jakby miała do czynienia z niemowlęciem.

– Tak jak się umówiliśmy – szepnęła Kochanka, dotykając swojej rany – i w uzgodnionym momencie. Czułeś mnie? Czułeś? Przysięgam, że ja cię czułam, każdy centymetr, każdą kroplę krwi.


Na ścianach sali w boazerii wisiały stare portrety olejne inżynierów i polityków, których Bellis nie rozpoznawała. Crobuzończyków anonimowo obrastających pleśnią w trzewiach skradzionego statku. Wokół stołu w kształcie podkowy zasiadał senat Armady. Przed oblicze dostojnej izby wezwano Tintinnabuluma, szefów ekip inżynieryjnych i naukowych z „Trójzębu” oraz Krüacha Auma. Obok oszołomionego anopheliusa siedziała Bellis.

Senat Armady nie zebrał się od ośmiu lat, ale władcy okręgów czekali na powrót „Trójzębu”, aby poddać ten przełomowy w dziejach Armady plan pod głosowanie. Chcieli stworzyć pozory, że wszystko odbywa się zgodnie z procedurami.

Każdy okręg miał jeden głos w senacie. Niektóre okręgi reprezentowała jedna osoba, niektóre grupka osób. Bellis powoli powiodła wzrokiem wokół stołu. Władców okręgów nietrudno było rozpoznać.

Braginod, królowa Czasów z rasy ludzi-kaktusów, w towarzystwie swoich doradców.

Książkowice reprezentował triumwirat kheprich, którzy nachylali się ku sobie i konwersowali za pomocą ruchów ciała i emisji chymicznych, co ich służący, człowiek, przekładał na język ludzi. Ich nazwiska mało kto znał, byli bowiem tylko figurantami, za którymi stała trzęsąca okręgiem klika o zmiennym składzie.

Blisko końca stołu siedział człowiek odziany w mnisze szaty: wysłannik Cieplarni. Obok siebie miał niechlujnego człowieka w wieku około sześćdziesięciu lat. Bellis rozpoznawała go z plakatów: był to król kupiec Friedrich z okręgu Tobietwój. Sąsiadował z nim mężczyzna o szarej i pokrytej bliznami twarzy: generał Alozowic.

Zdecydowanie najliczniejsza była delegacja Bud. W obradach senatu brała udział znaczna część Rady Demokratycznej – mężczyźni i kobiety różnych ras, siedzący w ciasnym kręgu przylegającym do głównego stołu niby kółko zębate w przekładni. Ciągle szeptali coś między sobą i patrzyli na przedstawicieli Niszczukowód z widoczna wrogością.

A po prawej stronie stołu: Kochankowie. Nie zabierali głosu, tylko obserwowali. Siedzieli obok siebie w milczeniu, z bliźniaczymi śladami przemocy na twarzach.

Naprzeciwko nich siadł blady mężczyzna, w prostym, ciemnym stroju który spoglądał na Kochanków znacznie mniej czytelnym znacznie inteligentniejszym wzrokiem niż rajcy z Bud. Bellis nigdy wcześniej go nie widziała. Nos miał szeroki, a usta pełne. Jedynym elementem odbiegającym od jego wygładzonego wizerunku były kręcone włosy. Ciemne, lecz przejrzyste oczy były niezwykłe, hipnotyzujące.

Bellis z drżeniem zdała sobie sprawę, że jest to przywódca Pragnieniowic, największy rywal Kochanków. To z jego powodu posiedzenie odbywało się po zachodzie słońca. Naprzeciwko Kochanków siedział wampir – Brucolac.


Wszyscy wiedzieli, że posiedzenie jest formalnością i że jego uczestnicy nie dadzą się przekonać do zmiany dawno przyjętego stanowiska. Spory i dyskusje były sztuczne, a ciche sojusze i antagonizmy widoczne gołym okiem. Bellis wyrażała swoją opinię w kwestiach językowych, kiedy została o to poproszona.

Za projektem Kochanków opowiadało się pięć okręgów. Książkowice sprawiały wrażenie autentycznie zachwyconych planem Niszczukowód. Czasy i Alozowice były opłacane przez Niszczukowody i stosowały się do poleceń jego włodarzy. Friedrich z okręgu Tobietwój bezwstydnie sprzedał swój głos Kochankom, wiedząc, że potrafią przebić finansowo ofertę każdej innej dzielnicy.

Kochankom sprzeciwiały się tylko współpracujące ze sobą dzielnice Cieplarnia i Budy oraz działający w pojedynkę Brucolac z Pragnieniowic. A zatem pięć do trzech. Można było przystąpić do natychmiastowej realizacji planu.

– Nie zostaliśmy poinformowani – powiedziała Vordakine z Rady Bud, kobieta srogiego oblicza, która strofowała Kochanków za ich nieuczciwość. Rozpaczliwie próbowała przeciągnąć na swoją stronę Friedricha albo kheprich z Książkowic. – Nie powiadomiono nas o zamiarach Niszczukowód, kiedy jego piraci powrócili, holując crobuzońską platformę wiertniczą „Sorgo”. Mowa była wtedy o wzroście produkcji energii elyktrycznej i mocy, o taniej ropie naftowej.

O skalnym mleku nie usłyszeliśmy ani słowa. A teraz się okazuje, że tania energia została z góry przeznaczona na projekt z awankiem. Czy można przewidzieć, co zamierzają zrobić, kiedy awank będzie już schwytany?

Brucolac ożywił się po raz pierwszy. Patrzył w stronę przedstawicieli Niszczukowód, a konkretnie – jak uzmysłowiła sobie Bellis – na Doula.

– Tu tkwi sedno sprawy – powiedział nieoczekiwanie. Głos miał chrapliwy, jakby na siłę wydarty z gardła. – To jest zasadnicza kwestia. – Jego długi, rozwidlony język zatrzepotał. Bellis wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. – Jakie są zamiary? Co można zrobić, mając awanka? Dokąd można popłynąć?

Kupiecki król Friedrich zmienił pozycję na krześle i splunął. Vordakine przypomniała mu o zobowiązaniach i starych długach wdzięczności, o których Bellis nic nie wiedziała. Odwrócił wzrok. Vordakine nie zdołała nakłonić go do zmiany stanowiska. Friedrich spojrzał na Kochanków, a oni uśmiechnęli się do niego i jednocześnie skinęli głowami.

„Kupimy twój głos – mówił ten gest – a jeśli Budy i Cieplarnia czy ktokolwiek inny przystąpi do licytacji, przepłacimy ich. Podaj swoją cenę”.

Przeciwnicy przywołania awanka wyglądali na starych i zmęczonych.

Platforma, książka, Krüach Aum – Bellis uzmysłowiła sobie, że od planów Kochanków od początku nie było odwrotu.

Wiele kilometrów za oknami, pośród ciemności nocy, nadal widać było burzę, raz po raz rozkwitającą na krótko błyskawicami. Otoczona przedstawicielami stronnictw, które dopiero teraz zaczynała rozumieć, tłumacząc dla członka rasy, którą miała za dawno wymarłą, Bellis czuła się ponuro i samotnie.

Wyszła z sali jako jedna z ostatnich. Przy drzwiach podniosła wzrok na Uthera Doula, który zastawiał jej drogę, ale zorientowała się, że jej współtowarzysz z wyprawy na wyspę ludzi-moskitów nie patrzy na nią. Z oczami i ustami nieruchomymi jak szkło był sczepiony wzrokiem z Brucolakiem.

Kochankowie już poszli. Wszyscy inni przedstawiciele okręgów też. Został tylko Uther Doul i wampir, a pomiędzy nimi stała Bellis.

Marzyła o tym, żeby już wreszcie wyjść, ale Doul stał w takiej pozycji – jakby szykował się do walki. Nie było miejsca na przeciśnięcie się bok niego, a bała się odezwać. Brucolac stał z rozwichrzoną czupryną i rozchylonymi ustami, upiorny wężowy język trzepotał w powietrzu.

Bellis tkwiła w pułapce. Dwaj mężczyźni nie zwracali na nią najmniejszej uwagi.

– Nadal zadowolony, Uther? – spytał Brucolac. Jego głos nigdy nie przekraczał natężenia nieprzyjemnego szeptu. Uther Doul nic nie odpowiedział. Brucolac parsknął udawanym śmiechem. – Nie sądź, że to już koniec. Obaj wiedzieliśmy, czym skończy się ta maskarada. Decyzje zapadają gdzie indziej.

– Martwomościu Brucolacu – odrzekł Doul. – Twoje zastrzeżenia do tego projektu zostały odnotowane. Odnotowane i odrzucone. A teraz przepraszam cię, ale muszę odprowadzić Krüacha Auma i jego tłumaczkę do ich kwatery.

Wciąż nie zdejmował jednak wzroku z bladej twarzy wampira.

– Nie wiem, czy zauważyłeś, Uther – powiedział Brucolac uprzejmym tonem – ale ci ubijacze piany nareszcie zorientowali się, że coś jest nie w porządku. – Powoli podszedł do swojego oponenta. Bellis zamarła. Bardzo chciała wyjść z sali. Przez lata owijała się warstwami skupienia i chłodnej samokontroli. Niewiele miała w sobie uczuć, nad którymi nie potrafiła zapanować. Przeraziła się, kiedy sobie uzmysłowiła, że Brucolac budzi w niej trwogę. Jakby jego głos był idealnie zsynchronizowany w fazie z jej strachem. W sali senackiej panował półmrok, lampy gazowe pogaszono, paliło się teraz tylko kilka dogorywających świec. Bellis widziała jedynie wysoką postać Brucolaca, poruszającą się ze swobodą tancerza. Ze swobodą Uthera Doula, który wciąż milczał. I ani drgnął. – Słyszałeś, jak Vordakine spytała, co będzie dalej. Mówiłem ci, że jest z nich najlepsza. Nareszcie zaczynają się zastanawiać, o co w tym wszystkim chodzi – szepnął Brucolac. – Kiedy im powiecie, Uther? Kiedy usłyszą, jaki jest plan? Naprawdę sądzisz – ciągnął z nagłą agresją w głosie – że mógłbyś stawić mi czoło? Sądzisz, że mógłbyś mnie pokonać? Myślisz, że wasz projekt można realizować bez mojej zgody? Czy ty wiesz, kim ja jestem?

Potem zaczął mówić kaszlnięciami wypowiadanymi na wdechu, jakby język, którym się posługiwał, nie chciał wypuszczać na zewnątrz żadnych dźwięków.

Mowa Cromlech.

Treść tej tyrady sprawiła, że Uther Doul szerzej otworzył oczy. A potem i on podszedł kilka kroków do przodu.

– O tak, Brucolacu. – Głos Doula był twardy i kanciasty jak krzemień. Uther patrzył na wampira nad głową Bellis, tak jakby w ogóle jej tam nie było. – Doskonale wiem, kim jesteś. Lepiej niż ktokolwiek. – Stali bez ruchu kilka kroków od siebie, a Bellis między nimi, jak przerywający walkę sędzia. – Tytułuję cię szlacheckim tytułem martwomościa – syknął Doul – ale taki sam z ciebie szlachcic jak ze mnie. Jesteś nieumarły, nie thanati. Zapominasz się, Brucolacu. Zapominasz, że jest inny kraj, w którym tacy jak ty mogą żyć bez kamuflowania się. W którym chronią się wasi uchodźcy. Zapominasz, że tam, gdzie martwi rządzą i opiekują się żywymi, nie ma powodów bać się ciebie. Zapominasz, że w Cromlech są wampiry. – Wycelował w niego palcem. – Mieszkają za gettem żywych. W chlewikach. W slumsach. – Uśmiechnął się. – Co wieczór po zachodzie słońca mogą bezpiecznie wypełznąć ze swoich nor i pójść do miasta. Odziane w szmaty patyki, podpierające się o ściany. Wyczerpani i zdychający z głodu, żebracy – szydził miękkim głosem. – Żebrzą u żywych o litość. I od czasu do czasu jeden z nas się zgodzi, wiedziony litością i pogardą, a także pod wpływem moralnego szantażu naszej sentymentalnej filantropii, stając w podcieniach budynku i podsuwając nadgarstki. Tacy jak ty wgryzają się w nie, oszalali z głodu i mizdrzący się z wdzięczności, łapczywie wypijają kilka łyków, aż wreszcie uznamy, że już starczy i zabieramy dłonie, a wy płaczecie i błagacie o jeszcze, czasem rzygacie, bo od tak dawna jesteście na głodzie, że wasz żołądek nie daje sobie rady z narkotykiem, i zostawiamy was leżących w błocie, wprawionych w narkotyczny błogostan. W Cromlech doskonale wiemy, kim są tacy jak ty, Brucolacu. – Znowu się uśmiechnął – Narkomanami, których jedni z nas tolerują, drudzy nienawidzą, a wszyscy, żywi i umarli, litują się nad wami. Dlatego nie próbuj mnie zastraszyć. Bo jak powiadam, Brucolacu, doskonale wiem, kim jesteś.

Nie padły już żadne inne słowa. Dwaj mężczyźni stali bez ruchu naprzeciwko siebie. Poruszał się tylko język Brucolaca, kosztując powietrze.

A potem Brucolac znikł.

Bellis mrugnęła i spojrzała na przemieszczone powietrze wokół siebie, gdzie wirowanie i leniwy przepływ drobin kurzu znaczyły szlak nagłego przemknięcia Brucolaca. Chwyciła się za głowę. „Co on ze zrobił?” – pomyślała. „Na czym to polega? Hipnoza? Bogowie kochani, jest szybszy od Doula…”

Kiedy jej tętno spowolniło, a oddech prawie wrócił do normy, ociężale zdała sobie sprawę, że Uther Doul patrzy na nią.

– Niech pani idzie ze mną – powiedział bezbarwnym tonem, jakby nic się nie stało, jakby nie była świadkiem żadnych niecodziennych zdarzeń. – Musi pani pomóc Krüachowi Aumowi.

Wychodząc z sali i usiłując się nie potknąć, co przy jej rozdygotaniu nie było łatwe, Bellis myślała o słowach Brucolaca.

„Dokąd płyniemy?” – zastanawiała się, podążając za Utherem Doulem. „Jaki jest plan?”

Rozdział dwudziesty ósmy

Po długich wahaniach sztorm przystąpił do natarcia.

Skręcone w ciasną spiralę masy powietrza rozwinęły się. Noc była gorąca. Wiatr uderzył w Armadę. Olinowanie i omasztowanie napinało się i tłukło w boki statków i budynków. Na świecie grzmiało i błyskało.

Była to pierwsza poważna burza, z którą miasto musiało się zmierzyć od dłuższego czasu, ale mieszkańcy zareagowali z wyćwiczoną fachowością. Statki powietrzne szybko ściągnięto na dół, aby przeczekały niepogodę w hangarach i pod brezentami. „Trójząb” – zacumowany do „Wielkiego Wschodniego” i za duży, żeby go przykryć – chwiał się i kołysał w podmuchach powietrza, a jego ogromny cień przetaczał się po statkach i domach.

Na terenie całego miasta pomosty i liny odpinano z jednego końca, aby morze ich nie rozerwało nagłym szarpnięciem. Podczas sztormu poruszanie się po Armadzie było niemożliwe.

Wtłoczone w kanały między statkami wody Armady burzyły się i miotały gwałtownie, choć nie były w stanie utworzyć fal. Tego rodzaju ograniczeniom nie podlegało morze, które łomotało o zewnętrzne statki. Łodzie, które składały się na wejścia do portów Basilio i Jeżowca, ściągnięto razem, aby zamknęły i osłoniły stojące w nich statki pirackie i kupieckie, armadyjskie i obce. Flota statków bojowych, holowniczych i pirackich, która w chwili erupcji sztormu była na morzu odsunęła się dalej, żeby burza nie rzuciła nimi o ściany macierzystego portu.

Tylko ci, którzy patrolowali miasto od dołu – batyskafy, ludzie-ryby, morskie wyrmeny i delfin Bastard John – zbytnio się nie przejmowali. Przeczekiwali sztorm pod powierzchnią.

Wyjrzawszy przez okno na korytarzu „Wielkiego Wschodniego” Uther Doul spojrzał na Bellis.

– Czeka nas gorszy niż ten – powiedział.

W pierwszej chwili Bellis nie miała pojęcia, o czym on mówi. Potem przypomniała sobie historię z książki Krüacha Auma: przywabienie awanka, wykorzystujące energię cząstek elementarnych błyskawicy.

„Wywołamy piekielną burzę, co?” – pomyślała.


Zgodnie z poleceniem Bellis uczyła Auma podstaw salt. Zadanie to wzbudziło w niej niepokój. Miała świadomość, że jest to pogwałcenie podstawowych zasad izolowania anopheliusów, narzuconych przez Kohnid i Dreer Samher. Chociaż izolacji tej przyświecały również merkantylne i hegemonistyczne cele, była to obrona konieczna przed tym jednym z najbardziej niebezpiecznych krajów w dziejach Bas-Lag. Bellis stale powtarzała sobie, że Aum jest samcem, i do tego starym, nie stanowiącym dla nikogo najmniejszego zagrożenia.

Aum przystąpił do nauki z rygorem i logiką matematyka. Bellis przekonała się z zatroskaniem, że podczas krótkiej wizyty Armadyjczyków przyswoił sobie zaskakująco pokaźny zasób słownictwa. Aż zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie skazili wyspy językiem. Dla Crobuzończyków czy też dla mieszkańców Jhesshul, Wysp Mandragory, Shankell bądź Perrickish salt był językiem łatwym do nauczenia się, ale dla Krüacha Auma – obcym w każdym swoim elemencie. Jego słownictwo i gramatyka nie znajdowały żadnych odpowiedników w wysokim kettai. Aum podszedł do sprawy analitycznie, sporządzając długie listy deklinacji, koniugacji i regułek gramatycznych. Jego metoda zasadniczo odbiegała od metody Bellis, opartej na intuicji i transie językowym, podnoszącym chłonność umysłu. Mimo to Aum robił szybkie postępy.

Bellis nie mogła się doczekać końca zlecenia. Nie miała najmniejszej ochoty godzinami siedzieć i pisać notatek w naukowym żargonie, którego nie rozumiała. Zwolniono ją z obowiązków bibliotecznych.

Przedpołudnia spędzała na udzielaniu lekcji Aumowi, a popołudnia na zajęciu tłumaczki podczas spotkań Auma z tutejszą komisją naukową.

W ciągu dnia jadła z Aumem posiłek, a wieczorami od czasu do czasu spacerowała z nim po mieście, w obstawie gwardzisty z Niszczukowód. „Cóż innego mogę robić?” – myślała. Prowadziła go do Crooma czy na kolorowe arterie i ulice handlowe Niszczukowód, Czasów i Bud. Któregoś razu zabrała go do Biblioteki Wielkiego Mechanizmu.

Podczas gdy ona rozmawiała ściszonym głosem z Carrianne, która wyglądała na szczerze ucieszoną z jej widoku, Krüach Aum wędrował między półkami. Kiedy podeszła do niego, aby mu oznajmić, że czas już iść, odwrócił się do niej gwałtownie. Była poważnie zaniepokojona jego wyrazem twarzy – nabożność, radość i cierpienie jak u osoby pogrążonej w religijnej ekstazie. Pokazała mu książki w wysokim kettai, a on zatoczył się jak pijany na widok takiego ogromu dostępnej dla niego wiedzy.

W tle jej psychiki nieustannie tlił się niepokój związany z faktem, że spędzała dni w obecności władz Niszczukowód: Kochanków, Tintinnabuluma i jego podwładnych, Uthera Doula.

„Jak do tego doszło?” – myślała. Bellis już na samym początku odgrodziła się od miasta murem i dbała o to, żeby rana krwawiła i nie zasklepiła się. Czerpała z niej swoje samookreślenie. „To nie jest moja ojczyzna” – powtarzała sobie w kółko. A kiedy nadarzyła się okazja do nawiązania kontaktu z jej rodzinnym krajem, Bellis podjęła to ryzyko. Nie zgasiła w sobie poczucia więzi z Nowym Crobuzon. Dowiedziała się o straszliwym zagrożeniu dla swego miasta i wymyśliła, szalenie ryzykowny oraz wymagający starannego planowania sposób na jego uratowanie. Paradoksalnie jednak, wyciągając przez morze rękę do Nowego Crobuzon, mocniej związała się z Armadą i jej władzami. „Jak do tego doszło?” Zaśmiała się, ale bez cienia radości. Zrobiła to, co mogła zrobić najlepszego dla swojej prawdziwej ojczyzny i w rezultacie całymi dniami pracowała dla naczelników swojego więzienia, pomagając im w zdobyciu źródła mocy, która pozwoliłaby im bez ograniczeń buszować po całym świecie. „Jak do tego doszło? I gdzie jest Silas?”


Nie było dnia, żeby Tanner nie myślał o tym, co zrobił na wyspie anopheliusów.

Sprawa ta uwierała go. Nie był pewien swoich odczuć w tej kwestii. Obmacywał to wspomnienie jak ranę i dotarł do pokładów dumy. „Uratowałem Nowe Crobuzon” – myślał, chociaż nie do końca w wierzył.

Rozmyślał o garstce ludzi, których tam zostawił. Koledzy od kieliszka, znajomi i przyjaciółki: „Zara, Pietr, Fezhenechowie i Ann.” Myślał o nich z rodzajem abstrakcyjnej czułości, jakby byli postaciami z książki, do których się przywiązał. Czy oni o mnie myślą? Tęsknią za mną?”

Relegował ich do przeszłości. Miesiącami tkwił w tym cuchnącym wiezieniu na wodach Zatoki Żelaznej i w obskurnych ładowniach „Terpsychorii”, a potem w jego życiu nastąpiła tak niespodziewana i niezwykła odnowa, że Nowe Crobuzon przygasło w nim jako wspomnienie.

Mimo to nadal biło w nim źródełko uczucia do tego miasta. Miał świadomość, że Nowe Crobuzon ukształtowało go. Nie chciał, żeby uległo zniszczeniu. Nie mógł znieść myśli o tym, że jego crobuzońscy znajomi mogliby zostać wymordowani. Ofiarował im zatem pożegnalny prezent, o którym nie mieli się nigdy dowiedzieć. Myśl ta przyprawiała go o zawrót głowy. Nowe Crobuzon zostało uratowane. On je uratował.

Świadomość ta nie dawała mu spokoju. Martwiła go, a zarazem budziła w nim radość i dumę. Dokonał rzeczy wiekopomnej, jego czyn zmienił bieg historii. Tanner wyobrażał sobie, że miasto przygotowuje się do wojny, nie wiedząc, kto je ocalił. Wydarzenie rangi dziejowej, a tymczasem on wspominał o tym ze zmarszczeniem brwi, nie mając pewności, czy należy do tego przywiązywać większą wagę. Tak jakby to był błahy szczegół.

Nie było mowy o zdradzeniu Armady. Nikomu nie stała się krzywda. Cóż to znaczyło dla Armady, że jeden z jej obywateli potajemnie spędził noc poza swoją kwaterą? Uratowanie Nowego Crobuzon zajęło mu kilka godzin. I cieszył się z tego. Z radością myślał o tym, co zrobił. Mimo że nie zapomniał o sędziach i fabrykach karnych.

Uratował miasto. Teraz należało powiedzieć mu „żegnaj”.


Awank był rzadkim gościem na morzach Bas-Lag. Wiedza na temat zawiłości życia międzypłaszczyznowego była chaotyczna i szczątkowa.

Ani Tanner Sack, ani żaden z jego kolegów nie wiedział, czy stworzenie, które przebiło się do rzeczywistości Bas-Lag, jest manifestacją częściową czy całościową, efektem zawirowań skali – jakimś stworzeniem pierwotnym, planktonem z jakiegoś nautycznego nadwymiaru czy pseudoorganizmem powstającym samoistnie w kanałach między światami, czy jeszcze czymś innym. Nikt tego nie wiedział.

Wiedzieli tylko to, co przekazała im Bellis Coldwine, odczytują zawiłe rozprawy Krüacha Auma.

Anophelius czuł się wyraźnie oszołomiony w nowym środowisk ale nie ucierpiała na tym jego koncentracja i zdolność do odpowiadania na pytania. Każdego dnia Aum udzielał swoim nowym współpracownikom potrzebnych im informacji.

Rysował schematy uprzęży – większej od okrętu wojennego – wędzidła i wodze. Chociaż inżynierowie nie do końca rozumieli, jakie części awanka mają być przez tę uprząż ujęte, uwierzyli Aumowi na słowo, że zaprojektowane przez niego mechanizmy spełnią swoje zadanie.

Prace teoretyczne i projektowe posuwały się do przodu w oszałamiającym tempie. Inżynierowie i naukowcy musieli sobie przypominać, jak ogromne postępy poczynili. Kiedyś sądzili inaczej, ale teraz nie ulegało dla nich wątpliwości, że bez Auma by sobie nie poradzili. Dopiero teraz przekonali się, jak bardzo go potrzebują.

Zastosowali zamknięte w szczelnych pojemnikach silniki w miejscach łączeń jarzma, trójobiegowe kotły i skomplikowany system przekładni do regulacji ruchu, wszystko to zawieszone w lodowatych ciemnościach morskiej głębiny, na końcu wielokilometrowych łańcuchów ciągnących się pod miastem.

A gdyby coś poszło nie tak? Trzeba byłoby wyremontować antyczne statki głębinowe Niszczukowód.

Czekało ich gigantyczne zadanie.

Tanner zacierał ręce ze szczęścia.


Doprowadzenie miasta do porządku po burzy zajęło zaledwie jedno przedpołudnie. Uprzątnięto z pokładów połamane dachówki i elementy omasztowania; na powrót przymocowano pomosty; policzono garstkę zaginionych i topielców, których burza zastała poza miastem.

Mając to już za sobą, Niszczukowody w niewiarygodnym tempie zabrały się do produkcji wszystkiego, co było potrzebne do tego historycznego projektu.

Pod Armadą ciągnęło się pięć ukrytych przedpotopowych łańcuchów. Tanner Sack i jego koledzy prześledzili ich przebieg i pozaznaczali ich punkty końcowe. Wszystkie moce produkcyjne przemysłu w Niszczukowodach, jak również nielicznych zakładów w Książkowicach i Alozowicach i okręgu Tobietwój, przeszły pod bezpośredni nadzór Tintinnabuluma i komitetu nadzorującego projekt. Przystąpiono do budowy.

Kilka niedawno uprowadzonych, metalowych statków przeznaczono złomowania. Rozbierano je na kawałki. Krzątały się przy tym tysiące mężczyzn i kobiet. Rutynowe prace portowe wykonywały załogi kadłubowe, a tymczasowo zatrudnionym robotnikom płacono astronomiczne dniówki. Okręty wojenne odarto z żelaznych szkieletów zewnętrznych, z parowców wypruto wnętrzności, powyrywano dźwigary i ogromne maszty z hartowanej stali. Statki obdarto ze skóry i wypatroszono, konwoje sterowców i flotylle barek woziły do fabryk tony metalu.

Uprząż awanka miała być zrobiona z dźwigarów i śrub wciąż poznaczonych bliznami po poprzedniej służbie. Żelazo za bardzo zniszczone, aby nadać mu nowy kształt, przetapiano w odlewniach.

Armada nie była miastem o wielkich tradycjach taumaturgicznych, ale miała wielu fachowych metalotaumaturgów, którzy całymi ekipami pomaszerowali do fabryk. W ścisłej współpracy z inżynierami mieszali w wielkich kadziach tajemne składniki, aby wzmocnić metal, uczynić go lżejszym i połączyć poszczególne elementy. Nareszcie wykorzystano część magazynowanego przez Niszczukowody skalnego mleka. Płyn ten przywożono w diabelnie ciężkich ampułach. Po odkorkowaniu wydzielał dezorientujące zapachy, na przykład przypraw korzennych i nafty. Burzył się za szkłem – zimna macica perłowa.

Metalotaumaturgowie odmierzali mleko kroplami, mrucząc zaklęcia i przeciągając dłonie nad metalem, co wzbudzało w nim silne prądy, ładowało go energią i uszczelniało.

Elementy uprzęży awanka, walcowane, kute bądź uzyskane bardziej skomplikowanymi metodami, holowano na wyznaczone miejsce pod miastem przy użyciu batyskafów. Armia nurków pracowała przy nim z chymicznymi spawaczami, tryskając kolorowymi podwodnymi erupcjami, wywijając młotkami i kluczami w spowolnionym przez wodę tempie.

Była to niesamowita, zbudowana w ekspresowym czasie podwodna fabryka.


***

Łańcuchy zamocowano od spodu do pięciu statków: „Psire” z Książkowic, „Saskital” z Czasów, wielkiego parowca „Lament Krawca” stołecznego okrętu Cieplarni, do „Zapasu Słów” z nawiedzanego okręgu i „Wielkiego Wschodniego” z Niszczukowód. Z kilów i podwodnych części burt każdego z tych starych, gigantycznych statków sterczał żelazny łuk rozmiarów portalu dużego kościoła, taumaturgicznie przyśrubowany i zamaskowany. Od każdego łuku ciągnęły się ogniwa wielkości sporych łodzi.

Strażnicze rekiny zwolniono ze służby. Wydawało się niemożliwe, że łańcuchy kiedykolwiek były ukryte. Huczało od pogłosek: o tym, co zrobiono do tej pory, i o tym, co może stać się teraz. Mówiono, że okręg Cieplarnia próbował odciąć łańcuch pod swoim statkiem, chcąc pokrzyżować plany Niszczukowód, ale żelazny łuk okazał się zbyt mocny, zbyt duży, zbyt dobrze chroniony zaklęciami.

W dużej, pozbawionej okien hali na dnie „Wielkiego Wschodniego” budowano nowy silnik. Niepotrzebne kotły i sięgające na wysokość dorosłego człowieka rury usuwano, co przypominało wyrąb zardzewiałego lasu. Kiedy upiory maszyn zniknęły, na podłodze można było zobaczyć dwie wielkie, grube tarcze metalu. Sięgały do pasa, a ich obwód wynosił wiele metrów. Były obrośnięte skorupą starości i smaru. Powstały przed wieloma stuleciami w ten sposób, że końcowe ogniwo łańcucha przepchnięto przez podłużny otwór w kadłubie statku, a następnie rozkuto na płask, żeby się mocno trzymały.

„Ktoś to wcześniej zaplanował” – stwierdził Tanner Sack. Nie mógł wyjść z osłupienia, kiedy pomyślał, że wiele pokoleń temu wykonano taki ogrom pracy, wymagającej wielkiej fachowości, sprawności organizacyjnej i umiejętności taumaturgicznych, a potem celowo zapomniano o jej efektach.

Między dwiema tarczami Tanner Sack i jego koledzy zaczęli budować niezwykłą machinę. Pracowali według specyfikacji żmudnie wyliczonych przez Krüacha Auma.

Tanner uważnie przejrzał schematy. Konstruowany przez nich silnik funkcjonował według nieznanych mu praw. Olbrzymia machina miała wypełnić pomieszczenie łomotem młotków i kół zapadkowych, napędzana energią ze źródła, które pozostawało dla Tannera zagadką.

Zaczął od dołu, od kotłów, które miały dostarczać parę do tłoków. Wywiercił dziury w nitach łańcuchów, wlał tam wrzące stopy metali i wsunął do otworów grube jak nadgarstek kable w osłonie smoły. Kable przechodziły przez transformatory rozmiarów nogi, żebrowane słupki z białej gliny, po czym niknęły w gąszczu drutów, izolatorów i dyferencjałów.

Był to silnik pacyficzny, który po łańcuchu „Wielkiego Wschodniego” miał przesyłać skomplikowane energie do zanurzonego wiele kilometrów pod wodą wielkiego wędzidła z całym jego oprzyrządowaniem. Do wabika. Do przynęty i bata.


Morze było przezroczyste. Na olbrzymim podwodnym placu budowy roiło się od nurków. Żurawiami statków fabrycznych spuszczano poszczególne komponenty. Na końcu ogromnych łańcuchów nabierała kształtów potężna uprząż, nadal przycumowana zaledwie kilkanaście metrów pod powierzchnią. Jej rozmiary były niepokojące dla oka, jej kontury egzotyczne i niezgłębione. Pływały wokół niej pstro ubarwione ryby, batyskafy, rzemieślnicy-raki, robotnicy w skafandrach i Tanner Sack. Ich ruchy cechowała powolna gibkość istot zanurzonych w wodzie.

Od czasu do czasu przez wodę szła wibracja. Podpory platformy wiertniczej „Sorgo” zniknęły w cylindrycznych, żelaznych wypornikach, które podtrzymywały ją pod powierzchnią niby zawieszone w wodzie statki. Szyb wiertniczy opadał pionowo przez tony wody, znikał w głębinach, przebijał morskie dno i żerował niby moskit.

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Silas odwiedził Bellis trzy dni po jej powrocie.

Spodziewała się jego wizyty – co wieczór raz po raz zerkała ku drzwiom – ale i tak zdołał ją zaskoczyć. Tego wieczoru zjadła kolację z Carrianne. Szczerze lubiła swoją byłą koleżankę z pracy, którą uważała za osobę wrażliwą i dowcipną, ale poczucie samotności nie chciało zniknąć, kiedy zmuszała się do uśmiechu. „Czy to cię zaskakuje?” – spytała bezlitośnie samą siebie. „Flirtujesz z samotnością eksploatujesz ją, kreujesz ją”.

Wspomniała czasy crobuzońskie i uczciwość kazała jej przyznać, że wiele się pod tym względem nie różniły od obecnych. Tutaj za wyobcowaniem przynajmniej krył się jakiś powód. Było ono pokarmem dla jej psychiki.

Carrianne domagała się szczegółowych opisów wyspy anopheliusów, panującej tam pogody i zachowań ludzi-moskitów. Zasnuwała ją mgła melancholii. Carrianne była wprawdzie pogodzona z życiem na pokładzie, ale już od lat nie postawiła stopy na lądzie i takie opowieści musiały wzbudzić w niej nostalgię.

Bellis stwierdziła, że trudno jej się mówi o wyprawie na wyspę ludzi-moskitów. Pamiętała ją jakby z oddali, jako monotonne pasmo strachu i nudy, przetykane szlachetniejszymi uczuciami. Pewne rzeczy musiała oczywiście pominąć. Z premedytacją mgliście wyrażała się o anopheliusach, o samheryjskich piratach, a przede wszystkim o Krüachu Aumie.

Od starcia Uthera Doula z Brucolakiem, które obserwowała z boku, Bellis była zafascynowana przywódcą Pragnieniowic. Carrianne opowiedziała jej wszystko, co chciała wiedzieć na ten temat: o strukturze politycznej okręgu, o plutonie wampirów wykonujących rozkazy Brucolaca i o podatku posocznym.

– Jest to jedna z nielicznych okazji, przy których się go spotyka powiedziała Carrianne. Usiłowała mówić rzeczowym tonem, ale Bellis dosłuchała się w jej głosie trwogi. – Czasem w roli poborcy występuje któryś z jego podwładnych. Nacinają cię tutaj, tutaj albo tu – pokazała na udo, pierś i nadgarstek. – Smarują krew antykoagulantem i zamykają próżniowo w słoju.

– Ile pobierają? – spytała wstrząśnięta Bellis.

– Litr. Tylko Brucolac wypija krew w formie nierozcieńczonej, jego podwładni muszą dolewać wody. Podobno im więcej wypiją, tym są silniejsi, a chociaż Brucolac starannie ich dobiera, nie można wykluczyć, że któryś zachoruje na władzę. Gdyby pili krew tradycyjnie, prosto z żyły, mogliby stracić panowanie nad sobą, a nie chcą zabijać. Poza tym istnieje ryzyko zarażenia się wampiryzmem przez ślinę, dlatego gdyby wypili czyjąś krew prosto z żyły i zostawili tę osobę przy życiu, mogliby wyhodować sobie rywala.

Bellis rozstała się z Carrianne na granicy Pragnieniowic. „Nie ma bezpieczniejszego miejsca”, powiedziała z uśmiechem Carrianne – i poszła do domu.

Mogła wziąć taksówkę. Wiatr był umiarkowany, a z góry dolatywały ją wołania aeronautów, którzy szukali klientów. Przed dwoma dniami, kiedy jej codzienna praca z Aumem dobiegła końca, bez słowa wręczono jej plik flag i finiali na kwotę znacznie przewyższającą jej tygodniowe pobory w bibliotece.

„Pracuję teraz dla Niszczukowód i dostałam podwyżkę” – pomyślała cierpko.

Świadomość, że bez rozgłosu stoi w centrum wydarzeń, świadomość, że bez niej Armada nie urzeczywistniłaby swego projektu, ciążyła jej, mimo że na każdym etapie miała jasno sformułowane i słuszne powody, aby brać udział w tej pracy.

Wracała do domu na nogach nie z oszczędności, lecz po to, aby znowu posmakować Armady. Ponieważ całymi dniami tkwiła zamkną w pomieszczeniu huczącym od często niezrozumiałych dla niej °zmów, czuła, że traci kontakt z miastem. „A lepsze obce miasto niż żadne” – mówiła sobie.

Z chłodnych, cichych ulic Alozowic przeszła do Niszczukowód, przez „Tolpandy”. Po drodze mijała jazgoczące małpy, które gnieździły się na dachach domów, na placach budowy, w opuszczonych kajutach i w baldachimie olinowania; mijała miejskie koty rzucające jej drapieżne spojrzenia, nieliczne psy plus tłumy szczurów i wieczornych spacerowiczów; mijała kurniki; mijała szalupy ratunkowe i przyrdzewiałe parowe krypy, przerobione na gazony kwiatowe; mijała dom wbudowane w baterie dział, z gołębiami gruchającymi w lufie armaty o kalibrze trzystu milimetrów; mijała drewniane budki na bocianich gniazdach; szła w świetle gazu, komórek flogistonowych i lamp naftowych; szła przez ciemności zabarwione na różne kolory, przeciskała się korytarzami z mokrej cegły, która pokrywała statki Armady niby futro z pleśni. W kominach „Chromolitu” czekał na nią Silas Fennec.


Na widok siedzącej w ciemnościach, niewyraźnej postaci przeżyła wstrząs. Syknęła na niego i stała odwrócona tyłem, dopóki tętno jej się nie uspokoiło.

Badał ją spojrzeniem dużych, spokojnych oczu.

– Jak dostałeś się do środka? – spytała. Odpędził to pytanie od siebie jak owada.

– Wiesz, że mieszkanie nadal jest pod obserwacją – odrzekł. – Nie mogę po prostu przyjść i zapukać do drzwi.

Bellis podeszła do niego. Nie poruszał się, nie licząc twarzy i oczu, które śledziły jej ruchy. Podeszła bardzo blisko – naruszając jego przestrzeń – i nachyliła się ku niemu powoli, żeby go obejrzeć niby jakiś obiekt muzealny. Robiła to ostentacyjnie, oglądała go chłodnym okiem i nachalnie. Być może chciała go onieśmielić, pozbawić tej pewności siebie.

Kiedy stała tak nad nim, pochylona, jakby dokonywała przeglądu, spotkał się z nią wzrokiem i po raz pierwszy od wielu tygodni uśmiechnął się do niej delikatnie i szczerze. Pamiętała powody, dla których całowała się z nim i kopulowała. Przede wszystkim izolacja i samotność, ale nie tylko. Były też czynniki bardziej związane z nim.

I chociaż stojąc nad nim, nie miała najmniejszej ochoty go dotknąć, chociaż po sympatii, która kiedyś nią powodowała, został już tylko nikły ślad, nie żałowała tego, co się stało.

„Oboje tego potrzebowaliśmy” – pomyślała. „I pomogło. Na prawdę pomogło”.

Odwracając się, poklepała go w tył głowy, co on przyjął pozytywnie.

– No i?

– Zrobione – odparła.

– Tak po prostu? – spytał, unosząc brwi.

– Oczywiście, że nie tak po prostu. Co ty sobie, kurczę, wyobrażasz? Me zrobione.

Skinął głową.

– Jak ci się to udało? – spytał neutralnym tonem, jakby dyskutowali na jakiś akademicki temat.

– Sama nie dałabym rady – zaczęła, a potem podskoczyła na krześle, zszokowana wyrazem gniewu na twarzy porażonego Silasa.

– Co ty, kurwa, gadasz? – Zerwał się na nogi. – Co żeś zrobiła, ty cipo pierdolona…

– Siadaj! – Bellis, która też wstała, mierzyła w niego trzęsącym się z wściekłości palcem. – Jak śmiesz!

– Co zrobiłaś, Bellis?

Spiorunowała go wzrokiem.

– Nie wiem, jak ty byś się przedostał przez mokradła, rojące się od długich na metr osiemdziesiąt moskitów, Silasie. Nie mam pewności, czybyś temu podołał. Do samheryjskich statków mieliśmy z półtora kilometra. Może ty jesteś kaktusem, strupodziejem albo innym dziwolągiem, ale ja mam krew w żyłach i by mnie zabiły. – Silas milczał. – Znalazłam więc człowieka, który mógł się przedostać na statki bez zagrożenia, że zostanie uśmiercony albo zatrzymany przez straże. Crobuzończyk, gotowy zrobić to cichaczem, żeby jego pierwsza ojczyzna nie została zniszczona.

– Pokazałaś mu rzeczy?

– Oczywiście, że mu pokazałam. Myślisz, że poszedłby sobie beztrosko popływać o północy, gdyby musiał uwierzyć mi na słowo?

– Popływać? To był Tanner Sack, prawda? Jak myślisz, ile lat zajęłoby ci znalezienie osoby bardziej lojalnej wobec Niszczukowód? – spytał napiętym tonem.

– Ale popłynął, a na moje piękne oczy nie podjąłby się tego. Podałam mu listy, chociaż wiem, że jest lojalny wobec Kochanków. Ale nie ma zamiaru wracać. Ale nie sądzisz, że mógł zostawić w kraju jakichś znajomych? Myślisz, że jest zachwycony perspektywą zdobycia Nowego Crobuzon przez grindylow? Dalijabber! Zrobił to ze względu ludzi, których zostawił. Zrobił to ze względu na wspomnienia. Albo na coś innego. W każdym razie wziął pudełko, pieczęć, listy, i powiedziałam mu, co ma z tym wszystkim zrobić. To było pewnie ostatnie pożegnanie z tym zasranym miastem. Jego, moje i twoje.

Silas skinął głową, niechętnie przyznając, że być może Bellis nie miała wyboru.

– Dałaś mu wszystko? – spytał.

– Tak. Udało się, bez problemu. Silasie, mamy dług wdzięczności wobec Tannera Sacka.

– Czy on wie, kim ja jestem?

– Ależ skąd. – Silas wyraźnie się uspokoił, słysząc tę odpowiedź. – Masz mnie za idiotkę? Pamiętam, co się stało z kapitanem. Nie zamierzam skazywać cię na pewną śmierć – powiedziała miękkim, lecz pozbawionym ciepła tonem.

Było to stwierdzenie faktu, a nie podkreślenie łączącej ich bliskości.

– To chyba był jedyny wybór – rzekł Silas po dłuższej chwili, jakby podsumowywał swoje rozmyślania.

Bellis skinęła zdawkowo głową.

„Ty niewdzięczny bucu” – pomyślała z furią. „Nie było cię tam…”

– I mówisz, że Samheryjczycy mają woreczek? List jest zapieczętowany? – Uśmiechał się jak wariat. – Udało się. Udało się!

– Raczej takiej reakcji się spodziewałam – powiedziała Bellis nieprzyjemnym tonem. – Tak, udało się. – Długo patrzyli sobie w oczy. – Jak myślisz, kiedy dotrą do Nowego Crobuzon?

– Nie wiem – odparł Silas. – Może nic z tego nie wyniknie, a może wyniknie, ale my się tego nie dowiemy. Uratujemy miasto i do końca życia o tym nie usłyszymy. Może dożyję swoich dni w tym zasranym cebrzyku, rozpaczliwie kombinując, jak by tu uciec. Ale bogowie kochani, czy świadomość, że tego dokonaliśmy, to nie jest wielka rzecz? – mówił pełnym pasji tonem. – Nawet bez odpowiedzi, nawet bez podziękowania?

„Tak, to jest wielka rzecz” – przyznała w myślach Bellis. Zalała ją fala samotności. Czy tak jest gorzej? Nigdy się nie dowiedzieć? Posłać ostrzeżenie na drugi koniec świata, przez tyle pułapek i niebezpieczeństw, aby zniknęło bez śladu? Nigdy się nie dowiedzieć? „O bogowie” – pomyślała, zrozpaczona i oszołomiona. „Czy to już jest koniec sprawy?”

– Co będzie teraz? – spytał. – Z tobą i ze mną?

Bellis wzruszyła ramionami.

– Czego oczekujesz? – odparła głosem bardziej zmęczonym niż napastliwym.

– Wiem, że nie jest lekko. Wiem, że sprawa jest bardziej skomplikowana, niż myśleliśmy. Niczego od ciebie nie oczekuję. Ale, Bellis – łączą nas pewne rzeczy, które razem zrobiliśmy. Choć z drugiej strony nie uważam, że spędzaliśmy ze sobą czas tylko z tego powodu, chciałbym, żebyśmy byli przyjaciółmi. Czy naprawdę mogłabyś pozwolić sobie na to, żeby nie zadawać się ze mną? Nie mieć nikogo, kto wie? Co naprawdę czujesz? Jak sobie wyobrażasz nasze relacje?

Nie była do końca pewna, co czuje, ale Silas miał rację: łączyły ich rzeczy, które razem zrobili. Czy mogła pozwolić sobie na to, aby to stracić? Być może ma przed sobą lata życia w tym mieście. Na samą myśl dreszcz ją przechodził. Czy stać ją na to, żeby nie mieć ani jednej osoby, której mogłaby mówić prawdę?


Kiedy wstał do wyjścia, wyciągnął rękę, wnętrzem dłoni do góry, wyczekująco.

– Gdzie jest pieczęć Nowego Crobuzon? – spytał. Bellis bała się tego.

– Nie mam jej.

Tym razem nie rozgniewał się, tylko zamknął dłoń i uniósł pytająco brwi.

– Tanner upuścił ją do morza – wyjaśniła, przygotowana na to, że Silas urządzi awanturę.

– To jest sygnet, Bellis – stwierdził spokojnie Silas. – Nosi się go na palcu. Nie gubi się go. Tanner go nie zgubił. Zatrzymał go dla siebie, bogowie raczą wiedzieć po co. Jako pamiątkę z ojczyzny? Żeby cię szantażować? Bogowie raczą wiedzieć. – Pokręcił głową i westchnął. Była wściekła na jego zachowanie, które mówiło: „Zawiodłem się na tobie”. – Lepiej sobie pójdę, Bellis. Bądź ostrożna. Pamiętaj, że jesteś pod obserwacją. Nie dziw się zatem, że przychodzę i wychodzę niekonwencjonalnymi metodami. Czy mogę cię na chwilę przeprosić?

Zszedł po spiralnych schodach. Bellis usłyszała dzwonienie jego butów o metal, głuche jak odgłos stukania cienką blachą o blachę. Odwróciła się, ale Silas zniknął. Nadal słyszała dudnienie jego stóp o coraz niższe stopnie, ale nic nie zobaczyła. Przypuszczalnie zrobił się niewidzialny.

Otworzyła oczy trochę szerzej, ale nawet pod nieobecność Silasa nie chciała dać po sobie poznać, że budzi w niej podziw.

„Przychodzi teraz i odchodzi jak szczur albo nietoperz” – pomyślała. „Nie chce być widziany. Czyżby uczył się taumaturgii? Nabył jakąś umiejętność, trochę mocy?”

Czuła się zdezorientowana i odrobinę ją to wystraszyło. Sposób jego odejścia sugerował czary o wyjątkowej subtelności i sile. „Nie sądziłam, że masz ten dar, Silasie” – pomyślała. Po raz kolejny zdała sobie sprawę, jak mało o nim wie. Ich rozmowa przypominała skomplikowaną grę. Na przekór jego słowom, na przekór świadomości, że łączą ich wspólne tajemnice, czuła się samotna.

Nie wierzyła, żeby Tanner Sack zatrzymał pieczęć Nowego Crobuzon, chociaż nie umiałaby powiedzieć, skąd to przekonanie.

Bellis miała takie poczucie, jakby na coś czekała.

Mężczyzna stoi i czeka owiewany przez wiatr na spiralnych schodach w jej absurdalnym kominowym mieszkaniu i wie, że oczy, które prawdopodobnie obserwują jej drzwi, nie mogą go widzieć.

W ręku trzyma posążek, z filigranową płetwą pofałdowaną jak warstwy surowego ciasta, okrągłe, zębate usta jak u minoga są wydęte do góry i mężczyzna nadal ma zimny język w miejscu, w którym je pocałował. Jest teraz znacznie szybszy; dużo łatwiej akceptuje trzepoczące języczkowanie zimnego kamienia i zdecydowanie sprawniej steruje energią wyzwalaną przez ich beznamiętne zespolenie.

Stoi pod kątem w stosunku do nocy w miejscu pokazanym mu przez posążek, tam gdzie pozwala mu stać pocałunek, w miejscu - o ile wolno to tak nazwać – gdzie przecinają się promienie światła, jest niewidoczny, drzwi, ściany i okna nie zauważają go, dopóki jest kochankiem cuchnącego morską wodą posążka.

Całowanie nie sprawia mu przyjemności, ale moc, która przechodzi na niego ze śliną kamiennego stworu, jest niezwykła.

Mężczyzna wstępuje w noc, niewidziany i rozzuchwalony, pełen tajemnych energii, aby poszukać swego sygnetu.

Rozdział trzydziesty

Armada dyszała w słońcu. Robiło się cieplej.

Gorączkowe prace trwały, kształt uprzęży awanka pod wodą powoli tężał. Jej upiorny obrys tworzyły dźwigary i drewniane wsporniki, przypominała projekt koncepcyjny jakiegoś niemożliwego do realizacji budynku. Z upływem dni nabierała kształtu, jej skomplikowane bolce i kółka zębate wyglądały bardziej realnie. Powiększała się dzięki niezwykłym wysiłkom ekip montażowych. Miasto jakby przestawiło się na gospodarkę wojenną, cały przemysł i wszystkie zasoby siły roboczej podlegały kierownictwu projektu związanego z awankiem. Ludzie mieli świadomość, że na złamanie karku pędzą ku nowej epoce.

Rozmiary uprzęży nie przestawały zdumiewać też Tannera Sacka. Majaczyła pod ekologią padlinożernych ryb, które nigdy nie oddalały się od dna miasta, nieporównanie większa od największego statku na świecie. „Wielki Wschodni” wyglądał przy niej jak zabawka do kąpieli.

Ukończenie wędzidła było kwestią tygodni. Praca nie ustawała ani na moment. W ciemnych godzinach plująca iluminacja chymicznych flar i lamp spawalniczych przyciągała nocne ryby, które otaczały łańcuchy i ekipy nurków. Całe ich ławice wgapiały się wielkimi oczami w rozmaite światełka.

Były części ruchome, złączki, gumowane komory gazowe wyszabrowane ze starych sterowców. Były silniki w wodoszczelnych obudowach. Zasadniczo jednak konstruowano olbrzymią uprząż, której segmenty i połączenia ciągnęły się na prawie pół kilometra.

Patroszono statek po statku, obdzierano ze wszystkich metalowych części i przetapiano je. Flotę okrętów wojennych i kupieckich, która tworzyła miasto i jego porty, przerzedzono dla dobra tego projektu.

Składane w ofierze statki ogradzał wał pióropuszy dymu, kiedy krojono je na kawałki za pomocą palników.

Pewnego wieczoru, zmierzając do domu Bellis przez rufową część Niszczukowód, Szekel spojrzał w stronę horyzontu i zobaczył na skraju miasta w połowie zlikwidowany statek. Była to „Terpsychoria”: jej kontury skruszone i potrzaskane; mostek, większość omasztowania i pokład skasowane; metalowe wnętrzności zabrane do fabryk. Szekel nie czuł sympatii do „Terpsychorii”, dlatego nie zmartwił się, tylko zdziwił – z powodów, których nie umiał wyrazić.

Spuścił wzrok na wodę. Trudno było uwierzyć, że to się dzieje, że tak ogromnym wysiłkiem wciska się kolejne ogniwa w powstającą pod miastem gigantyczną konstrukcję.


W życiu Bellis funkcjonowało kilka języków. Z radością odświeżyła sobie stare techniki ich nauki: segmentacja umysłu, celem rozdzielenia wewnętrznych słowników, czy trans językowy, który po raz ostatni zastosowała w Smołoujściu.

Aum robił szybkie postępy w nauce salt. Jej uczeń był uzdolniony językowo.

Podczas popołudniowych dyskusji z Tintinnabulumem i innymi naukowcami Aum – ku zadowoleniu Bellis – od czasu do czasu zaczynał odpowiadać na pytanie, jeszcze zanim ona je przetłumaczyła i zapisała. Zdarzało się nawet, że sam pisał odpowiedzi w elementarnym salt.

„To musi być dla niego niezwykłe przeżycie” – pomyślała Bellis. Do tej pory nie uświadamiał sobie, że język może mieć jednocześnie wymiar pisany i mówiony. Usłyszeć wysokie kettai – to była dla niego rzecz nie do pomyślenia. Słuchanie pytań w salt i zapisywanie ich w tym samym języku wymagało od Auma psychicznego przestawienia się, ale poradził z tym sobie znakomicie.

Bellis nie żywiła do Krüacha Auma ciepłych uczuć. Jego nieustanna, nienasycona ciekawość, pod którą nie wyczuwała silnej osobowości, nużyła ją. Był szalenie inteligentnym, nudnym człowiekiem o mentalności nad wiek rozwiniętego dziecka. Cieszyło ją, że Aum ta szybko uczy się języka Armady, bo podejrzewała, że wkrótce nie będzie miała zbyt wiele do roboty w roli tłumaczki.

Wysokie kettai i salt otaczały ją każdego dnia.

Ale jej głowa była królestwem ragamoll. Bellis nie należała do kategorii lingwistów myślących w języku, którym w danej chwili się posługują. Jedyną osobą, z którą rozmawiała w swoim pierwszym języku był Silas, w tych rzadkich sytuacjach, kiedy się z nim spotykała. Pewnego dnia w jej życiu na krótko pojawił się czwarty język.

Quiesy – potocznie zwany trupiackim. Język Cromlech.

Do tej pory nie bardzo rozumiała, dlaczego Uther Doul powiedział to w swojej ojczystej mowie. Po jednej z sesji z Aumem Doul spytał ją, czy lubi uczyć się nowych języków, co skwapliwie potwierdziła. – Chciałabyś usłyszeć coś w quiesy? Nieczęsto mam okazję mówić w swoim rodzimym języku.

Osłupiała Bellis zgodziła się. Tego wieczoru poszła z nim do jego mieszkania pod pokładem „Wielkiego Wschodniego”.

Fonemy quiesy powstawały w tylnej części gardła, miękko szczekane na wdechu i rozdzielane milczeniami o ściśle określonej długości, równie ważnymi jak dźwięki. Doul ostrzegł ją, że jest to język pełen dziwnych subtelności. Przypomniał jej, że wielu szlachciców-thanati ma zaszyte usta, a nagłośnie innych nie działają, bo za bardzo przegniły. Poinformował ją, że quiesy ma formę pisaną, a także migano-mruganą.

Bellis była zafascynowana tym delikatnym językiem, jak też samym występem Uthera Doula. Z typowym dla siebie spokojnym, kontrolowanym entuzjazmem recytował fragmenty czegoś, co brzmiało jak poezja. Bellis zdała sobie sprawę, iż przyszła na „Wielki Wschodni” nie po to, aby nauczyć się języka, lecz po to, żeby go podziwiać z pozycji słuchacza.

Przebywanie w towarzystwie Doula nadal budziło w niej strach. Ale budziło też inne emocje, w tym podniecenie.

Bez słowa podał jej kieliszek wina. Odczytała to jako zaproszenie, by została dłużej. Siedziała, piła wino i czekała, rozglądając się po pokoju. Spodziewała się jakiejś ukrytej fortecy, a tymczasem Doul mieszkał w zwykłej kajucie, podobnie jak tysiące innych Armadyjczyków. Pomieszczenie było skąpo urządzone: biurko, dwa krzesła, koda, mała, czarno-biała rycina na ścianie. Koło okna stojak z bronią, w rogu skomplikowany instrument muzyczny, ze strunami i klawiszami: coś na kształt hybrydy harfy i akordeonu. Mniej więcej po minucie, gdy Uther Doul wciąż się nie odzywał, Bellis powiedziała:

Bardzo zainteresowała mnie historia pańskiej młodości. Muszę przyznać, że zanim pana poznałam, nie byłam pewna, czy Cromlech w ogóle istnieje. Poza tym, oprócz szeptów na temat krainy umarłych i pokonania Imperium Widmowców, zgubiłam się w gąszczu pogłosek. – Nie miała wprawy w tego rodzaju ostrym humorze, ale Doul uniósł brwi w udawanym rozbawieniu. – Bardzo bym się ucieszyła gdyby powiedział mi pan coś więcej o tym, co się wydarzyło, kiedy opuścił pan Cromlech. Wątpię, czy poznałam w życiu człowieka, który tak wiele podróżował. Czy pan…

Urwała, jakby wystraszyła się własnej śmiałości, lecz on domyślił się dalszego ciągu jej pytania.

– Nie, nigdy nie byłem w Nowym Crobuzon – odparł tonem, w którym dosłuchała się rozdrażnienia. – Nie jest pani pewna, czy wierzy pani w to, co pani powiedziałem o swoim mieczu, prawda? – zaskoczył ją. – Nie mam do pani pretensji. Myśli sobie pani, że zupełnie nie wygląda na taki stary. Co pani wie o Imperium Widmowców, panno Coldwine?

– Bardzo niewiele – przyznała.

– Ale wie pani, że w żadnym sensie nie byli ludźmi – ani też khepri, vodyanoi, striderami i tak dalej. Nie byli też rasą obcą w zwykłym znaczeniu tego słowa. Wszystkie ryciny i opisy, z którymi się pani spotkała, wprowadzają w błąd. Na pytanie: „Jak wyglądali?” nie ma prostej odpowiedzi. Ta broń – pokazał na swój pas – jest w widoczny sposób ukształtowana dla rąk ludzkich, dlatego zapewne uznała pani moje słowa o jej pochodzeniu za kłamstwo. – Bellis w ogóle się nie zastanawiała nad kształtem Miecza Możliwości, o czym Uther Doul z pewnością wiedział. – Nie widzi pani miecza – ciągnął – tylko jeden jego aspekt. Wszystko zależy tutaj od kontekstu, podobnie jak wiele innych rzeczy w Imperium Widmowców. Czytała pani zapewne jakieś pozycje z Imperialnego Kanonu? Mimo że są to przekłady z przekładów przekładów, co oznacza mnóstwo uzupełnień, pominięć i komentarzy, można tam znaleźć różne niezwykłe rzeczy. – Zwłaszcza Covertiana. – Wypił łyk wina. – Niektóre fragmenty są podawane jako pochodzące z czasów tuż po przybyciu Widmowców do Bas-Lag, jeszcze przed powstaniem ich imperium. Tak, po przybyciu – powiedział takim tonem, jakby z nim polemizowała. – Widmowcy nie urodzili się na tym świecie. – Bellis znała ten mit. – Jest jeden fragment… – Doul zamyślił się, a Bellis z konsternacją zdała sobie sprawę, że jego cudowny głos działa na nią kojąco. – Wersety dnia – może pani zna? „Grozę budzący, z trzepotem ogonów, płyną nad równiną światów, mijają sfery niebieskie, są jak światła pośród ślepoty nocy.” Jest to opis podróży Widmowców z… ich krainy do Bas-Lag. W brzuchu metalowej ryby, płynącej przez morze gwiazd. Najciekawszy jest jednak opis ich ojczyzny, czasem mylonej z piekłem. Uther Doul siedział na swojej pryczy i nie odzywał się przez dłuższy czas.

„Czy po to tutaj jestem?” – pomyślała nagle. „Czy właśnie to chciał mi powiedzieć?” Zachowywał się jak chłopiec, który chce podzielić się z kimś tajemnicą, ale brakuje mu śmiałości.

– Nadejściu poranka towarzyszyły „żelazne katarakty i ściana ognia” – podjął w końcu. – „Całe niebo na wschodzie było tak mocno rozżarzone światłem i gorącem, że oślepiłoby każdego, nawet gdyby patrzył z dna morza, rozpaliłoby powietrze, strawiło góry, roztopiło metal. Temperatura nieporównanie wyższa niż w piecu odlewniczym. Wstał poranek i świat zapłonął… Po paru chwilach ściana gorąca podniosła się i zakrzywiła nad ich głowami, zasłaniając niebo i spalając każdy atom gazu w powietrzu. A potem ogień się skurczył, jego brzegi stały się widoczne i przybrał postać okrągłej tarczy. Gorąco trochę zelżało, chociaż oceany wciąż wypełniało roztopione żelazo… Z upływem dnia ogień na niebie przesunął się na zachód. Późnym rankiem tarcza ognia skurczyła się jeszcze bardziej i było to słońce. W południe było znacznie mniejsze i zrobiło się bardzo zimno… Coraz mniejsze słońce wędrowało na zachód, to był jakby długi zmierzch, i ojczyzna Widmowców stała się bardziej lodowata niż Ocean Szronów. Wieczorem niebo było już ciemne, a słońce jawiło się jako ruchoma gwiazda… I było zimno, zimniej, niż potrafimy sobie wyobrazić. Świat spowiły warstwy lodu i szronu; nawet gazy, nawet eter stwardniał na kamień, tworząc ogromne wały i wypiętrzenia”. – Uśmiechnął się do Bellis półgębkiem. – Taka była ojczyzna Widmowców. Proszę sobie wyobrazić istoty zdolne przeżyć w takich warunkach. Proszę sobie wyobrazić, jakie musiały być spragnione odpoczynku. Dlatego opuściły swój kraj. – Bellis milczała. – Czy znana jest pani legenda Pękniętej Ziemi?

Bellis zmarszczyła brwi, po czym skinęła głową.

– W Nowym Crobuzon nazywaliśmy to… – zastanowiła się nad adekwatnym tłumaczeniem – hipotezą Spękanej Ziemi. Znałam naukowca, który pasjonował się takimi sprawami.

– Pęknięta Ziemia, za niemożliwym morzem – powiedział Doul. – W młodości sporo czasu poświęciłem studiom mitologicznym i kosmogonicznym. Spękana Ziemia, Pęknięta Ziemia, Wersety Dnia. Widmowcy przybyli tutaj ze wschodniej krawędzi wszechświata. Mijali kamienne kule, które krążą po niebie; inny, bardziej efemeryczny od naszego rodzaj świata na nieskończonym płaskowyżu. Przybyli tutaj, do krainy tak łagodnej, że musiała im się wydawać iście balsamiczna: dla nich był to niekończący się późny ranek. Reguły tego świata nie były ich regułami. Jego natura była dyskusyjna. Niektórzy mówią, że kiedy Widmowcy wylądowali, siła wstrząsu wystarczyła, aby wypuścić z wylotu chaos Momentu. Ale to jest bajka. Ich przybycie było jednak dostatecznie gwałtowne, żeby rozbić i otworzyć świat, żeby rozbić i otworzyć rzeczywistość. Pęknięta Ziemia istnieje naprawdę i jest ich dziełem. Rozbijasz coś i zawartość wylewa się na zewnątrz… Po wyjeździe z mojej pierwszej ojczyzny przez wiele lat studiowałem to rozbicie. Szukałem technik i narzędzi, które pozwoliłyby je zrozumieć, kontrolować je. A kiedy przybyłem tutaj, Kochankowie dostrzegli w tym, czego się dowiedziałem, możliwości, których nie umiałem sobie wcześniej wyobrazić. Niech pani pomyśli o potędze Widmowców, o ich nauce, taumaturgii. Niech sobie pani wyobrazi, co mogli zrobić, co zrobili z naszym światem, a zrozumie pani, jakim kataklizmem było ich przybycie. Nie tylko fizycznym, ale również ontologicznym. Lądując tutaj, rozbili nie tylko powierzchnię świata, ale także jego reguły. Cóż zatem dziwnego, że nazwę Imperium Widmowców wymawiamy trwożnym szeptem?

„A przecież to my rozprawiliśmy się z Imperium Widmowców” – pomyślała Bellis, której zakręciło się w głowie od tej heretyckiej filozofii. „Podczas Rebelii, a potem Wyłuszczenia. Chociaż jesteśmy takimi słabeuszami”.

– Powiadają, że przewodził pan Rebelii – powiedziała.

– Niczemu nie przewodziłem – odrzekł ostro Doul, zaskakując ją. – Jestem żołnierzem, a nie przywódcą. Cromlech to świat kastowy. Pani wychowywała się w otwartym, handlowym mieście, dlatego dla pani praca najemna jest czymś oczywistym. Nie ma pani pojęcia. – Poczucie wyzwolenia daje sprzedawanie swoich usług, wykonywanie poleceń pracodawcy. Nie jestem przywódcą.


Uther Doul prowadził ją korytarzami „Wielkiego Wschodniego”.

Kiedy zatrzymał się na jednym z licznych skrzyżowań, przez moment sądziła, że ją pocałuje. Wytrzeszczyła oczy ze zdumienia, ale nie taki był jego zamiar.

Przytknął palec do ust.

– Chcę, żeby dowiedziała się pani czegoś na temat Kochanków – szepnął.

– Jak oni się nazywają? – spytała Bellis ze znużeniem i złością w głosie. – Mam już dosyć tej… tajemnicy, a nie wierzę, że pan nie pamięta.

– Oczywiście, że pamiętam – odparł Uther Doul – ale to, jak się kiedyś nazywali, nie ma nic do rzeczy. Teraz są Kochankami. Lepiej niech pani wbije to sobie do głowy.

Doul sprowadził ją na niższe pokłady. Odciągnął ją od nocnych odgłosów, od patroli. „O co chodzi?” – pomyślała Bellis, przejęta i zdeprymowana. Dotarli do pogrążonej w ciemnościach i głuchej ciszy części statku. Nie było okien. Znajdowali się poniżej linii wodnej, w dawno porzuconym pomieszczeniu.

W końcu Doul pochylił się i pod gąszczem rur wszedł do maleńkiej klitki, a za nim Bellis. Właściwie nie był to pokój, lecz odrobina wygospodarowanego miejsca. Wszędzie było pełno kurzu i łuszczącej się farby.

Doul delikatnie przytknął jej palec do ust.

Bellis miała świadomość, że potulne chodzenie za Doulem, bratanie się z nim, nie jest rozsądnym zachowaniem ze strony osoby głęboko zaangażowanej w antyniszczukowodzką działalność. „Co ja tu robię?” – pomyślała.

Uther Doul pokazywał na sufit, znajdujący się ledwo kilka centymetrów nad jego głową. Ekspresyjnie nadstawił ucha. Dopiero po kilku chwilach Bellis cokolwiek usłyszała. Początkowo nie była pewna, co to za dźwięki.

Głosy. Tłumione przez warstwy powietrza i metalu. Jakby znajome. Bellis zadarła głowę. Teraz prawie rozróżniała poszczególne słowa.

Przyszli do przypadkowego lokalu podsłuchowego. Kaprysy architektury i materiałoznawstwa sprawiły, że dźwięki z pokoju na górze przechodziły – może rurami, a może między powałą i podłogą nie było żadnej izolacji – przez sufit.

Głosy z pokoju na górze. Z pokoju Kochanków.

Zastygła ze zdumienia. Słyszała głosy Kochanków.

Ostrożnie i powoli, jakby mogli ją jakimś cudem zobaczyć, Bellis wyciągnęła szyję i słuchała.

Słowa wypowiadane w zmiennych tonach, szybkimi sapnięciami Miauczące, błagalne, zachwycone. Dyszenia seksualnej bliskości, bólu i innych intensywnych uczuć. Słowa przebijające się przez metal:

– …kochanie… zaraz… kurwa… tak, i… tnij… teraz… kochanie… tnij… tak, tak…

Tak. Słowa były gęste. Bellis aż cofnęło, fizycznie, dosłownie, odsunęła się spod akustycznie przepuszczalnego miejsca na suficie. Słowa, dźwięki padały szybko, tak bardzo nasączone namiętnością i pragnieniem, że trzeba je było odgryzać, bo inaczej wyszedłby z tego nieartykułowany wrzask.

– …tnij… tak… kochanie… tnij…

Dwa strumienie słów, męski i żeński, nierozerwalnie ze sobą splecione, rytmicznie zsynchronizowane.

„Jabberze kochany!” – pomyślała Bellis. Uther Doul przyglądał się jej z pozbawioną wyrazu miną. „Tnij i tnij, i kochanie, i tnij!” Przerażona ruszyła do drzwi. Myślała o tym, co robili Kochankowie w swoim pokoju, kilkadziesiąt centymetrów nad jej głową.


Doul wyprowadził ją z tej makabrycznej klitki. Przebiwszy się przez kolejne pokłady metalu, wyszli na nocne powietrze. Doul wciąż nic nie mówił.

„Do czego ty zmierzasz? – pomyślała wpatrzona w jego plecy. – „Po co ta prezentacja?”

W jego zachowaniu nie było ani śladu lubieżności. Bellis nie mogła pojąć, o co chodzi. Sztywny, wymowny i oficjalny w swoim pokoju ujawniający niezwykłe historie i teorie, żeby tylko nie przestać mówiona tych korytarzach przeistoczył się w łobuzerskie dziecko z tajną kryjówką. Z niemą, nie wyartykułowaną dumą, której należy się spodziewać u takiego dziecka, zaprowadził ją tam i zapoznał ze swoim sekretem. Nie umiała zgłębić pobudek, które nim kierowały.

Zadrżała na wspomnienie tych zasapanych krzyknięć, pokręconych deklaracji namiętności. A może miłości. Pomyślała o bliznach, cieciu. Krew i rozorana skóra, żarliwość. Trochę zbierało się jej na wymioty. Tym, co ją przeraziło, nie była jednak przemoc, fakt użycia noży i tak dalej. Nie o to chodziło. Erotyczne grzeszki jej nie przeszkadzały, bez trudu potrafiła je zrozumieć.

Podsłuchane poczynania miały jednak zupełnie inny charakter. Strach wzbudziło w niej samo uczucie, intensywna, śliska, przyprawiająca o wymioty i zawroty głowy żarliwość, którą usłyszała w ich głosach. Usiłowali przeciąć oddzielającą ich membranę i zlać się w jedno. Zrezygnować ze swej odrębności dla czegoś dalece wykraczającego poza seks.

To agresywne, jęczące zespolenie, które oni uważali za miłość, jej kojarzyło się raczej z masturbacją i budziło w niej obrzydzenie.

Bellis czuła się nie tylko zniesmaczona, ale i zagrożona, wystraszona.

Rozdział trzydziesty pierwszy

W ciągu dnia Szekel był wolny.

Podobnie jak większość młodych zbirów, którzy kręcili się po porcie Basilio, zarabiał na życie tak samo jak w Nowym Crobuzon – jako goniec przekazujący wiadomości i towary. Zawsze miał oczy i uszy otwarte, wypatrując garści monet, które mógł dostać od swego chwilowego pracodawcy. Językiem salt posługiwał się sprytnie i komunikatywnie, chociaż nie biegle.

Trochę więcej niż połowę wieczorów spędzał z Angevine, która kwaterowała na „Kastorze”, pod dzwonnicą statku Tintinnabuluma. Często wracała bardzo późno, ponieważ ten odbywał wielogodzinne spotkania ze swymi pretorianami, Krüachem Aumem, Bellis i Kochankami. Angevine przynosiła mu książki i materiały z biblioteki i z tajnego laboratorium w tylnej części statku. Wracała zmęczona, a Szekel poprawiał jej humor kolacją i niewprawnym masażem.

Angevine niewiele mówiła na temat projektu podniesienia awanka, ale Szekel z łatwością wyczuwał w niej napięcie i rozemocjonowanie.

Pozostałe wieczory spędzał w dzielonym z Tannerem Sackiem mieszkaniu, które nadal uważał za własne.

Tanner nie zawsze tam był – podobnie jak w wypadku Angevine, projekt zatrzymywał go do późna w pracy. Ale jeśli już był, więcej mówił o tym, co robił. Opisał Szeklowi ciągnące się w wodzie niezwykłe wędzidło, ławice tropikalnych ryb przepływające przez ogromne ogniwa, już obrastające roślinami i upartymi skorupiakami, w nocy podświetlane zimnymi światłami. Po tych długich godzinach pracy, spędzonych na spawaniu, testowaniu i podpowiadaniu rozwiązań, na odgrywaniu roli projektanta, szefa zmiany i budowlanego, Tanner był wykończony i bardzo szczęśliwy.

Szekel dbał o to, żeby w mieszkaniu było czysto i ciepło. Jeśli nie gotował dla Angevine, gotował dla Tannera. W jego duszy zalągł się jednak niepokój.


Dwie noce wcześniej, w luddi, Szekel obudził się nagle trochę po północy w swoim starym mieszkaniu na statku fabrycznym. Usiadł i trwał bez ruchu.

Rozejrzał się po pokoju, w bladym półcieniu rzucanym przez światła i gwiazdy na zewnątrz. Zobaczył stół, krzesła, wiadro, talerze, garnki, puste łóżko Tannera. „Znowu pracuje do późna” – pomyślał. Mimo panującego w pokoju półmroku nie było gdzie się schować i Szekel wiedział, że jest sam.

A mimo to miał poczucie, że nie jest sam.

Zapalił świecę. Nie było żadnych nietypowych dźwięków, świateł czy cieni, lecz stale miał wrażenie, że przed chwilą coś usłyszał albo zobaczył – jakby jego wspomnienia wyprzedziły go, przypominając mu o czymś, co jeszcze się nie wydarzyło.

W końcu zasnął ponownie i kiedy zbudził się rano, został w nim tylko mglisty ślad po strachu, który odczuwał w nocy. Ale tego wieczoru, na długo zanim położył się do łóżka, naszło go identyczne doznanie, że w mieszkaniu jest jakiś intruz. Wstał i z niedorzecznym skupieniem rozejrzał się dokoła. „Czy te ubrania są gdzie indziej, niż były? A ta książka? A te talerze?”

Przedmiot jego uwagi szybko się zmieniał. Szekel przenosił spojrzenie z jednej szuflady czy sterty rzeczy na następną, podążał wzrokiem w taki sposób, jakby obserwował kogoś chodzącego po pokoju, dotykającego tych rzeczy albo grzebiącego w nich. Ogarnęła go złość i strach.

Chciał uciec, ale z lojalności wobec Tannera nie zrobił tego, tylko pozapalał lampy i przyśpiewując sobie głośno, gotował kolację aż do powrotu Tannera, który na szczęście nastąpił tego dnia wcześnie, zanim odgłosy życia na zewnątrz przycichły.


Kiedy Szekel poruszył temat swoich dziwnych intuicji, ku jego wielkiej uldze i zaskoczeniu Tanner zareagował z zainteresowaniem i powagą.

Rozejrzał się po małym pokoju i mruknął:

– Dziwne mamy czasy, chłopie. – Mimo potwornego zmęczeni wstał i przemierzył opisaną przez Szekla trasę po pokoju. Brał do ręki wskazane przez niego przedmioty i dokładnie je oglądał. Nucił coś i drapał się w brodę. – Nic tu nie widzę, Szekel – oznajmił, ale oczy nadal miał czujne. – Dziwne mamy czasy. Przeróżne typy przeróżnie kombinują, krążą kłamstwa, plotki i Jabber wie, co jeszcze. Ci, którym nie bardzo się podoba projekt niszczukowodzki, nie mówią o tym za głośno. Ale to przyjdzie później, idę o zakład. Może są też ludzie, którzy próbują inaczej nabruździć. Nie, żeby była ze mnie jakaś wielka szycha, Szekel, ale ludzie wiedzą, że poleciałem na wyspę i że pracuję przy budowie wędzidła. Może ktoś się tutaj zakrada, żeby, nie wiem namotać. Znaleźć coś, co by wzmocniło opozycję. Ale ja nie jestem taki głupi, żeby trzymać tu jakieś plany. Na mieście jest napięcie. Wszystko się dzieje za szybko. Ludzie nie mają pewności, czy ktoś nad tym panuje. – Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju, po czym spojrzał na Szekla. – Kusi mnie, żeby powiedzieć: „Niech przyjdą!” Jeśli masz rację, to byle nic nie zabrali i nie tykali nas, pieprzyć ich. Nie boję się. – Uśmiechnął się po chojracku i Szekel odwzajemnił uśmiech.

– Jasne, że nie, ale mimo wszystko – powiedział cicho.


Na drugi dzień, kiedy opowiadał Angevine o swoich przeżyciach, zareagowała prawie identycznie jak Tanner Sack.

– Może coś w tym być – powiedziała z namysłem. – Szczególne mamy czasy. Ludzie są przejęci i niektórzy się boją. Wątpię, czy ci niewidzialni intruzi to będzie najdziwniejsza rzecz, która nas czeka w najbliższych tygodniach, kochasiu. W fabrykach trzeba pracować na nadgodziny przy budowie wędzidła, to i ludzie narzekają. Nie ma czasu i inżynierów do naprawiana innych maszyn, nie produkuje się części zapasowych do silników ani artykułów żelaznych. „Mamy tyle energii z tej platformy, mówią ludzie, kiedy wreszcie zostanie użyta dla ludzi? Zresztą, ile ten przeklęty awank jej potrzebuje?” Powiem ci Szekel, że potrzebuje jej cholernie dużo. – Spojrzała mu w oczy i wzięła go za rękę. – A pomruki niezadowolenia, które się tera słyszy, zwłaszcza w dzielnicach Cieplarnia, Budy i Pragnieniowice, ale gdzie indziej też, będą coraz donośniejsze. Kiedy ludzie zrozumieją, że ropę naftową i skalne mleko można przeznaczyć na ważniejsze cele. – mówiła z nieobecną miną, przypominając sobie zasłyszane rozmowy Tintinnabuluma z innymi. Szekel kiwał tylko głową. – Już teraz wichrzyciele wychylają głowy – ciągnęła. – Vordakine w Bud, Sallow w Cieplarni. Tajemniczy Simon Fench. Bibuła, napisy na murach, szepty. Nawet porządni obywatele mają pewne wiadomości, słyszałam, że Hedrigall, który jest lojalny do szpiku swoich drewnianych kości, zna tego całego Fencha i czasem z nim pije. Ludzie będą pełni entuzjazmu, kiedy awank zostanie przywołany, takie cudowne wydarzenie nie może ich pozostawić obojętnymi. Ale na tym się nie skończy, Szekel, uwierz mi.


W przygniatającym upale przypadkowego równikowego lata park Crooma rozkwitał.

Podczas poprzedniej wizyty Bellis był cały zielony: wilgotny, bujny i śmierdzący żywicą. Teraz na zieleń nałożyły się kolory wiosny i lata: ściółka błyskawicznego kwiecia pod stopami i gdzieniegdzie pąki, które przyprószyły korony drzew. Pierwsze wielobarwne kwiaty lata walczyły o przestrzeń życiową z chwastami, dereniami i żonkilami. Las szeleścił drobnym życiem.

Bellis przyszła do parku nie z Silasem, lecz z Johannesem Tearflyem. Ubawiła ją myśl, że jest w jakimś sensie niewierna.

Szła swoją ulubioną trasą, dawnym korytarzem między okrętowymi kajutami, który przerodził się w porośnięty bluszczem kanion. Kwiaty passiflory zdobiły ściany. Zza plątaniny korzeni prześwitywały rozbite okna. Tam, gdzie dawne kajutowe pagórki wtapiały się w trawiastą powierzchnię i ścieżka wychodziła na słońce, wokół kępy wonnego wiciokrzewu bzyczały pszczoły.

„To jest przyjemna chwila” – pomyślała Bellis, za którą szedł nieśmiały i zamyślony Johannes. „Ale wkrótce będziesz musiał ją zepsuć, Johannesie… będziesz musiał zacząć mówić”.

Po kilku kolejnych minutach wśród kwiatów i trawy, kiedy jedynym dźwiękiem było vibrato rozgrzanych owadów, rzeczywiście zaczął.

Długo rozmawiali o toczących się pod miastem pracach.

– Kilka razy schodziłem na dół w batyskafie – powiedział jej Johannes. – Coś niezwykłego, Bellis. Tempo budowy zapiera dech.

– Widziałam, jak szybko kroili na kawałki „Terpsychorię”, to potrafię to sobie wyobrazić.

Johannes nadal odnosił się do niej nieufnie, ale bardzo mu zależało na odnowieniu więzi, która kiedyś ich ze sobą łączyła. Bellis czuła, że Tearfly próbuje wyciągnąć do niej rękę, jakoś sobie tłumacząc okazywaną przez nią opryskliwość.

– Nie powiedziałaś mi zbyt wiele na temat wyspy – stwierdził.

– Było ciężko – westchnęła. – Nie lubię o tym mówić. – A jednak opowiedziała: o potwornym upale, o ciągłym strachu, o nienasyconej ciekawości anopheliusów i zabójczym głodzie ich partnerek. Przyglądał się jej badawczo. „Ciekawe, czy uważa mnie za perfidną cwaniarę” – pomyślała. – Wczoraj odsunęli mnie od Auma. – podjęła i Johannes odwrócił ku niej głowę zaskoczony. – Od paru tygodni uczyłam go salt. Uczy się w tempie, które mnie przeraża. Robi notatki ze wszystkiego, co mówię. Już teraz starczyłoby tego na podręcznik. Mimo to uważałam, że nie był jeszcze w stanie rozmawiać bez mojej pomocy. Ale wczoraj po południu, kiedy zakończyliśmy dyskusję z Tintinnabulumem i komitetem inżynierów, zabrali go i poinformowali mnie, że przez jakiś czas nie będę potrzebna. Może oceniają jego poziom zaawansowania językowego wyżej niż ja. A może któryś z innych ekspertów od wysokiego kettai na tyle wyćwiczył się w tym języku, że może mnie zastąpić – powiedziała te słowa tonem kpiącej wyższości i Johannes prychnął śmiechem. – Od jakiegoś czasu mówili mi, że mam jak najszybciej doprowadzić go do biegłości w salt, bo będzie potrzebny do przedsięwzięć, w których ja nie mogę uczestniczyć. Próbują się mnie pozbyć. – Spotkali się wzrokiem. Byli sami na polanie, otoczonej drzewami, głogami i karłowatymi wiosennymi różami. Moja przydatność się kończy, z czego niezmiernie się cieszę, bo jestem cholernie zmęczona. Ale wygląda na to, że Aum dopiero zaczyna pracę. Przyszli po niego zupełnie inni ludzie niż zwykle: Uther Doul i osoby, których nigdy wcześniej nie widziałam. Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Wydaje mi się, że przywołanie awanka to nie koniec sprawy.

Johannes odwrócił się od niej i gładził płatki kwiatów.

– Dopiero teraz to sobie uzmysłowiłaś, Bellis? Oczywiście masz rację. Będzie ciąg dalszy. Zważywszy na skalę przedsięwzięcia z awankiem, niełatwo to sobie wyobrazić, ale mam wrażenie, że to tylko preludium do właściwego projektu. Na czym on polega, nie wiem. Postanowiono, że będę z niego wyłączony. Ale wiesz co? – dodał. – Miałem wielkie szczęście, że mnie zatrudnili. „Szczęście?” – zdziwiła się Bellis.

– Pewne osoby z kręgu wtajemniczonych, które widziały stare łańcuchy, od dziesiątek lat przekonywały, że Armada powinna podjąć robę przywołania awanka. Ale Kochankowie nie słuchali ich, bo do pewnego momentu nie mieli w tym interesu, tak słyszałem. Sytuacja uległa zmianie, kiedy do miasta przybył Uther Doul. Nie wiem, co takiego zrobił albo powiedział, ale ni stąd, ni zowąd projekt przywołania awanka wrócił do łask. Coś skłoniło ich do odkurzenia tych starych planów, po raz pierwszy odkąd zbudowano łańcuchy. A nikt już nie wie, jak dawno to było ani co sprawiło, że projekt nie został zrealizowany. Tyle że po tym etapie, który właśnie dobiegł końca, nie jestem im już potrzebny.

„Zazdrosny” – pomyślała Bellis. „Odtrącony, porzucony, wkurzony”. Bez Johannesa nie daliby sobie rady z przywołaniem awanka, ale po tej fazie przedsięwzięcia był już zbędny.

Delikatnie, subtelnie Bellis drążyła ranę. Przeplatając swoje dociekania nieistotnymi szczegółami.

Gniew sprawił, że Johannes był gotów poważnie porozmawiać o wątpliwościach co do projektu Kochanków, jakie do tej pory podniesiono.

Spacerowali po zalesionym statku, mijając zagarnięte na potrzeby parku kominy i grodzie, a Bellis podsycała urazę Johannesa, jednocześnie sprytnie prowadząc śledztwo i stopniowo wszystkiego się dowiadując.


Odkąd nastawiła ucha, Bellis wszędzie słyszała te same nazwiska, te same pogłoski. Cieniutki werniks lojalności, którym pociągnięto Armadę, przeświecał. Lęki i kontrowersje były teraz przez niego równie dobrze widoczne jak słoje drewna przez lakier.

Z zaskoczeniem zdała sobie sprawę, że z takimi dysydenckimi losami łączy się nie tylko prominentów z Cieplarni i Bud. Powiązania z renegatami mieli także niektórzy spośród najbardziej lojalnych i najbardziej zasłużonych obywateli Niszczukowód.

Zrozumiała, że poparcie dla Kochanków nie jest stabilne. Jak się spodziewała, najczęściej wymienianą osobą, wokół której skupiało się społeczne niezadowolenie, był Simon Fench.

Bellis zaczęła go szukać.

Rozpytywała o niego wśród znajomych. Carrianne wzruszyła ramionami, ale obiecała, że będzie miała uszy i oczy szeroko otwarte. Johannes spojrzał na nią z uniesionymi brwiami i nic nie powiedział.

Szekel, podczas jednego z ich nieczęstych spotkań, skinął głową.

– Ange o nim wspomina.

Udając tylko trochę zainteresowaną, Bellis poprosiła go, aby dowiedział się czegoś więcej.

Wieść o jej poszukiwaniach dotarła też na rogi ulic, do młodzieży, która zwieszała się z relingów statków, strzelała z proc do miejskich małp albo przesiadywała w pubach, grając w kości i siłując się na ręce. Każdy miał swoich znajomych, swoje kontakty, ludzi, którzy dawali mu pieniądze i jedzenie lub udzielali informacji w zamian za drobne przysługi, które mogli im wyświadczyć ci chłopcy i dziewczęta. Pytanie Bellis krążyło wśród nich, w knajpach Niszczukowód, Alozowic, Książkowic i okręgu Tobietwój.

W Nowym Crobuzon wszystko, czego nie regulowało prawo, było zakazane. Tu rzecz miała się zupełnie inaczej. Było to w końcu miasto pirackie. Władze nie interesowały się sprawami, które bezpośrednio nie zagrażały bezpieczeństwu miasta. Dlatego poszukiwania Bellis, podobnie jak inne sekrety, nie musiały być skrywane i nie budziły zainteresowania funkcjonariuszy milicji. Pędziła przez to wewnętrznie skonfliktowane miasto szybko i bezproblemowo, zostawiając niewielki trop dla tych, którzy umieli patrzeć.


– Szukałaś mnie.

Silas stał przy łóżku Bellis. Jeszcze się nie rozebrała. Siedziała z podciągniętymi pod brodę kolanami i czytała książkę w świetle lampy gazowej. Chwilę wcześniej była sama.

„Znowu taumaturgia, Silasie?” – pomyślała.

Był wieczór, 10 scabdi jastrzębiego dzioba, ostatni dzień kwarty – święto. Na ulicach panował zgiełk: pijani ludzie krzyczeli i śmiali się. Statki i ulice przystrojono kolorowymi proporczykami. W powietrzu latały sztuczne ognie i konfetti, choć pod wodą nadal pracowano u wytchnienia.

– Szukałam.

– Musisz być ostrożna. Nie obnoś się ze swoimi konszachtami z opozycją.

– Na kopulującego Jabbera, Silasie – parsknęła śmiechem Bellis. Trzeba ci było zobaczyć listę twoich, czy też pana Fencha, rzekomych przyjaciół. Znajdują się na niej znacznie grubsze ryby niż ja. Czy to prawda, że pijesz z Hedrigallem? – Nie odpowiedział. – Zatem nie sadzę, aby ktokolwiek zainteresował się mną. – Przyglądali się sobie bez słowa. „Ile już razy to robiliśmy?” – pomyślała z rozpaczą Bellis. Zeszliśmy się potajemnie, w moim pokoju, nocą, przy herbacie, żeby pomówić o tym, co wiemy, a czego nie wiemy…” – Coś planują – powiedziała konspiracyjnym tonem, który o mało nie wzbudził w niej gorzkiego śmiechu. – Awank to nie koniec sprawy. Aum w ekspresowym tempie uczy się salt i przesunęli go do jakiegoś nowego, tajnego projektu. Nawet niektórzy z naukowców biorących w tym udział czują się odsunięci. Oprócz trzonu złożonego z Tintinnabuluma, Kochanków i Auma tym razem w projekcie uczestniczy Uther Doul. Coś planują – powtórzyła. – Silas skinął głową z miną, która wskazywała, że już wcześniej o tym wiedział. – Co planują? – spytała Bellis.

– Nie wiem – odrzekł.

Bellis nie umiałaby powiedzieć, czy mu wierzy.

– Jeśli dowiemy się, co planują, to może uda nam się stąd uciec.

– Przysięgam, że w tym momencie nie jestem w stanie tego odgadnąć. Jeśli się dowiem, to oczywiście natychmiast ci przekażę. – Badali się wzrokiem. – Doszły mnie słuchy, że Uther Doul zaleca się do ciebie.

Nie próbował być nieprzyjemny, ale jego uśmieszek zirytował ją.

– Nie wiem, czy to są zaloty – odparła opryskliwie. – Czasami odnoszę takie wrażenie, ale jeśli rzeczywiście tak jest, to, na bogów, wyszedł z wprawy. Czasem mi się wydaje, że kierują nim inne pobudki, ale nie umiem ich zgłębić. – Znowu milczenie. Na zewnątrz zaczął jęczeć wiatr.

– Powiedz mi, bo jesteś w tym znacznie lepiej zorientowany niż ja: czy można mówić o poważnej opozycji wobec projektu? Podkreślam: poważnej. A jeśli tak, to czy możemy ją wykorzystać do ucieczki? – „O co też może mi chodzić?” – dopytywała samą siebie. „Wysyłamy do kraju ostrzeżenie. Uratowaliśmy go od zagłady, na Jabbera, nie ma nic więcej do zrobienia. Nie istnieją frakcje, które moglibyśmy przeciągnąć na swoją stronę. Nie ma nikogo, kto dałby się namówić do zabrania nas do kraju”. Silas wiele rozprawiał o ucieczce, ale wtopienie się w półświatek Armady, zniknięcie z pola widzenia, zmiana nazwiska, zawiśnięcie w sieci układów, plotek, wzajemnych przysyp i gróźb, to wszystko były techniki przetrwania. Silas przystosowywał się. Bellis nie miała nic do zrobienia. Nie mogła się zaangażować w żadne kombinacje, w żadne tajne plany. Nadal śniła jej się czasami rzeka płynąca z Nowego Crobuzon do Zatoki Żelaznej. – „Nie” – pomyślała z pasją, bezkompromisowo. „Niezależnie od tego, jaka jest prawda, niezależnie od tego, jak beznadziejna jest sytuacja, nie zrezygnuję z myśli o ucieczce”.

Wymagało od niej sporego wysiłku, aby osiągnąć tak wysokie natężenie palącego się zimnym płomieniem gniewu, pragnienia ucieczki, toteż rozstanie się z nim teraz byłoby dla niej nie do zniesienia.


Trzymała więc to głośne „nie” z tyłu głowy, nie rozcieńczone wątpliwościami.

Na drugi dzień, po przebudzeniu, wychyliła się z okna na ciepły wiatr i patrzyła, jak wykończone, skacowane ekipy porządkowe sprzątają z ulic i pokładów odpadki po wczorajszej imprezie. Namiatali wielkie hałdy kurzu, kolorowego papieru, strojów i przebrań z balów maskowych, akcesoriów narkotykowych i tak dalej.

Z wieży wiertniczej „Sorgo” przestały wypełzać obrzydliwe płomienie. Platforma ostygła, zapas ropy naftowej i skalnego mleka został zmagazynowany. Bellis powiodła wzrokiem nad nautyczno-miejskim krajobrazem i zobaczyła, że parowce, holowniki i krępe statki przemysłowe ciągną ku miastu, niby opiłki żelaza ku magnesowi. Patrzyła, jak załogi przywiązują swoje jednostki do Armady.

Kiedy wszystkie statki służebne były już zaprzęgnięte, wzięły kurs na południowy wschód, plując czarnym dymem. Ich maszyny pożerały ogromne ilości kradzionego węgla i różnych innych materiałów palnych. Z przerażającą powolnością Armada zaczęła się poruszać.

Pod spodem, w przezroczystej wodzie, nurkowie kontynuowali pracę. Trwało złomowanie kolejnych statków i dostarczanie żelaza do zakładów przemysłowych. Między zwłokami okrętów a odlewniami nieustannie kursowały chmary sterowców.

Morze nikłymi prądami opływało gigantyczne wędzidło schowane pod statkami. Prędkość Armady była prawie niedostrzegalna: wynosiła najwyżej dwa węzły.

Ale nie spadała ani na moment. Ruch był nieprzerwany. Bellis wiedziała że kiedy miasto dotrze do celu podróży, kiedy łańcuchy zostaną spuszczone i taumaturgia uruchomiona, wszystko się zmieni. I znowu usłyszała swoje „nie”, odmowę kapitulacji, odmowę zadomowienia się w tym mieście.

Z upływem dni była coraz mniej potrzebna. Sesje tłumaczeniowe inżynierami odbywały się rzadziej, tylko w wypadku natrafienia na jakiś konkretny problem, który na bieżąco rozwiązywano. Bellis miała poczucie, że oddala się od centrum wydarzeń.

Jeśli nie liczyć Doula. Nadal z nią rozmawiał, nadal raczył ją winem w swojej kajucie. Ich spotkania nadal były podszyte czymś tajemniczym, ale Bellis nie umiała tego rozszyfrować. Doul wyrażał się tak samo zagadkowo jak zawsze i rozmowy te nie przynosiły Bellis pociechy. Jeszcze parę razy zabrał ją do tego małego pomieszczenia, skrzyni akustycznej pod pokojem Kochanków. Zawsze odbywało się to w nocy, zawsze potajemnie. Słyszała ich zdyszane deklaracje, ich jęki bólu i pożądania. To stężenie uczuć nadal przerażało ją i mdliło, jak coś gnijącego w żołądku.

Za drugim razem usłyszała, jak syczą z rozkoszy – w ich rozumieniu tego doznania – i nazajutrz rano, kiedy weszła wraz z Aumem na salę obrad, Kochankowie mieli na sobie świeże rany, głęboko wcięte i identyczne, a na czołach krwawe strupy.

I Bellis doznała zapaści. Nie mogła znieść myśli o tym, że jest zdana na łaskę ludzi uzależnionych od uczuć znajdujących uzewnętrznienie w takich odgłosach.

„Nie”.

Mimo że minęły dwa tygodnie, dzień po dniu zrobiło się coraz goręcej wędzidło było na ukończeniu, Silas jej nie odwiedził, a w zachowaniu Doula wciąż nie mogła dopatrzyć się żadnego sensu; mimo że oddalała się od centrum władzy i czuła ulgę, że nie musi już codziennie widywać Kochanków, wybił się strach związany z poczuciem narastającej zbędności; mimo że straciła ostatnie resztki władzy, jaką posiadała; mimo że stało się oczywiste, iż tkwi w pułapce bez wyjścia, wewnętrzny głos Bellis zhardział i nabrał stanowczości.

„Nie”.

Rozdział trzydziesty drugi

Armada znalazła miejsce, którego szukała.

Miasto znajdowało się w pobliżu granicy między Wezbranym Oceanem a Morzem Czarnomieliźnianym. Bellis zbaraniała, usłyszawszy o tym. „Naprawdę zapłynęliśmy tak cholernie daleko?” – pomyślała.

Stali na wodzie absolutnie nieruchomo. Za pomocą ezoterycznych technik, takich jak łapanie echa i projekcja sensoryczna, Armada znalazła drogę do środka martwego oka. Nazwą tą określano przypadkowo zlokalizowane akweny o średnicy kilku kilometrów, gdzie nie było prądów ani wiatrów. Obiekty pozbawione własnego napędu, unoszące się na powierzchni martwego oka, podskakiwałyby na falach, lecz nie poruszyłyby się ani o centymetr w żadnym kierunku kompasowym.

Martwe oczy stanowiły rodzaj tablicy informującej, że w dole znajduje się hydrosztolnia.

W tym regionie głębokość oceanu wynosiła od około pięciu do sześciu i pół kilometra, ale pod martwym okiem łoże oceanu opadało stożkowato ku okrągłej dziurze, która ciągnęła się w dół poza zasięg jakiegokolwiek geoempaty.

Hydrosztolnia była szeroka na dwa kilometry i bezdenna.

Sięgała tak głęboko, że przestrzeń Bas-Lag w żaden sposób nie mogła w sobie pomieścić ciężaru grawitacyjnego i gęstości wody, toteż w dolnych partiach dziury rzeczywistość była niestabilna. Hydrosztolnia była łącznikiem między światami. Przez ten wyłom przedostawały się awanki.


Nie było momentu, w którym Krüach Aum i jego nowi podwładni obwieściliby koniec badań. Nie było oficjalnego powiadomienia, ostatnie problemy zostały rozwiązane. Bellis nie umiała dokładnie określić, od kiedy wiedziała, że Armada jest gotowa.


Doul jej tego nie powiedział. Świadomość ta wsączyła się w nią tak samo jak we wszystkich innych obywateli. Pogłoski przerodziły się w dedukcje, dedukcje w radosne spekulacje, radosne spekulacje w triumfalną pewność. „Udało im się. Wiedzą, jak to zrobić. Czekają”.

Bellis chciała w to nie wierzyć. Świadomość, że naukowcy opanowali potrzebne im techniki, zawładnęła nią tak delikatnie, że nie było nagłego wstrząsu, tylko powoli narastający lęk. „Jak?” – myślała raz po raz. Zważyła skalę przedsięwzięcia i pytanie to przytłoczyło ją. „Jak oni to zrobią?”- Ogarnęła myślą wszystkie zadania do wykonania, wiedzę do zgromadzenia, maszyny do zbudowania, energię do ukierunkowania. Rzecz wydawała się niemożliwa. „Czy to dzięki mnie? – zdumiewała się. „Czy bez Auma i jego książki dałoby się tego dokonać?”

Bellis czuła, że napięcie, lęk i podniecenie narastają wokół niej z każdą godziną.

Wiele dni po przybyciu Armady na martwe oko nareszcie wydano obwieszczenie, którego wszyscy się spodziewali. Plakaty i krzykacze informowali ludzi, że mają być gotowi, że prace badawcze skończone, że próba zostanie podjęta.

Chwila przełomowa, niezwykła, nikogo jednak nie zaskoczyła. Po takim długim milczeniu oficjalnych czynników to ostateczne potwierdzenie nawet Bellis sprawiło ulgę.


Tanner Sack z przyjemnością patrzył na wędzidło i widoczne teraz łańcuchy. Urodził się i wychował w Nowym Crobuzon, gdzie zachodnie niebo przesłaniały góry, architektura zaś była skomplikowana i wszędzie się wciskała. Bywało, że bezkresne niebo nad Armadą i nieprzerwana połać wody na dole ciążyły mu.

Zanurzona uprząż działała na niego kojąco. Nareszcie mógł popatrzeć na coś dużego i realnego, przełamującego monotonię głębin.

Tanner unosił się w nieruchomych wodach martwego oka. Poza nim tylko Bastard John i ludzie-ryby obserwowali uprząż od dołu.

Przygotowania dobiegły końca.


Zbliżało się południe, lecz w mieście było cicho jak przed świtem.

Na sąsiednich statkach Bellis widziała ludzi obserwujących z daleka, zza rogów, z miejskich parków. Nie dało się słyszeć prawie żadnych dźwięków. Po niebie nie latały sterowce.

– Pół miasta jest w domach – syknęła do Uthera Doula.

Znalazł ją na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”, gdzie przyszła wraz z tymi nielicznymi Armadyjczykami, którzy uważali, że ten historyczny moment należy oglądać z samego okrętu flagowego.

„Boją się” – pomyślała, patrząc nad pustymi ulicami na statki w dole. „Zdają sobie sprawę, jaka jest stawka. Jak marynarze w szalupie ratunkowej, którzy cumują do wieloryba”. Zdusiła w sobie śmiech „I boją się burzy”.

Silne burze budziły grozę w obywatelach Armady. Miasto nie mogło ominąć narowów niepogody ani zaprząc ich do swoich celów. Porywiste wiatry potrafiły oderwać statek od statku albo rzucić jednym o drugi nawet przy najmocniejszych buforach. Dzieje Armady roiły się od opowieści o strasznych, śmiercionośnych szkwałach.

Nigdy wcześniej celowo nie ściągnęli na siebie huraganu.

Do przebicia membrany między rzeczywistościami, nawet w tym słabym punkcie, i zwabienia awanka na tę płaszczyznę konieczna była gigantyczna erupcja energii. Burza elyktryczna by nie wystarczyła, potrzebowali burzy żywej, orgii, szaleństwa fulmenów, cząstek elementarnych błyskawicy.

A że, na szczęście, żywe burze były niemal tak samo rzadkie jak wypływy Momentu, Niszczukowody musiały sztucznie wywołać to zjawisko.

Sześć masztów „Wielkiego Wschodniego”, a przede wszystkim potężny maszt główny, owinięto miedzianym drutem w gumowej izolacji, który znikał we wnętrzu statku, ciągnął się korytarzami i schodami, pod strażą gwardzistów, w końcowym punkcie podpięty do ezoterycznej nowej maszyny napędzanej skalnym mlekiem. Silnik ten miał przesłać kolosalne ładunki przez nity łańcucha do wędzidła i dalej, w morską głębinę.

W jakimś miejscu zebrali się uczeni i piraci-taumaturgowie z Książkowic, Alozowic i Niszczukowód: meteoromanci i elementaliści z dziwacznymi urządzeniami, piecami, mazidłami i darami. Może ofiarnymi. Bellis wyobrażała sobie ich gorączkową pracę: mierzą prądy eteryczne, dorzucają paliwa, wypowiadają zaklęcia.

Przez jakiś czas słychać było tylko szepty, odległe okrzyki mew i szum fal. Każdy, kto stał w bezlitosnym upale, chciał usłyszeć coś czego nigdy wcześniej nie słyszał, ale ludzie nie mieli żadnego wyobrażenia o tym, na co czekali. Nareszcie doczekali się: dźwięk tak monolityczny, że wprawił w drżenie wszystkie statki.

Bellis usłyszała, jak Uther Doul wypuścił powietrze i szepnął: „Teraz”. Jego głos był nasycony uczuciem, którego nie rozpoznała.

Pokład „Wielkiego Wschodniego” nagle poruszył się pod ich stopami z perkusyjnym trzaskiem.

Armada zawibrowała gwałtownie.

– Opuszczają wędzidło, łańcuchy do dziury – powiedział cicho Doul.

Bellis ścisnęła poręcz relingu.

Pod wodą Tanner sapnął, a woda pędziła przez jego skrzela, kiedy ogromne windy zaczęły się kręcić, a bolce mocujące uprząż wysadzono w powietrze za pomocą ładunków wybuchowych. W dokładnie zaaranżowanej sekwencji, przemieszczając wielkie wały morskiej wody, metalowy pierścień o średnicy prawie pół kilometra, najeżony okrutnymi hakami i obrożami, zaczął opadać na dno.

Zsuwał się przez wodę etapami, osiągając granicę swojej wolności, kiedy kończyły się kolejne długie na kilkadziesiąt metrów ogniwa. A potem detonowano kolejny ładunek, obracały się ogromne windy i pierścień opadał o kolejny odcinek.

Kiedy metalowa obręcz docierała do końca kolejnego ogniwa, miasto w górze poruszało się, ulegało przemieszczeniu, jego wymiary zmieniały się pod obciążeniem. Łańcuchy były olbrzymie, na skalę geologiczną, każde potężne szarpnięcie miało siłę wstrząsu sejsmicznego. Armada mogła się jednak poszczycić bardzo dobrą pływalnością, którą zawdzięczała starannej konstrukcji, gazowi i taumaturgii, dlatego chociaż nagłe pociągnięcia telepały nią jak huragan i zrywały te nieliczne wiklinowo-linowe pomosty, których nie odpięto, nie zdołały przewrócić miasta.


– Na kopulującego Jabbera! – krzyknęła Bellis. – Musimy zejść pod pokład!

Doul przytrzymał ją mocno i unieruchomił.

– Nie chcę tego przegapić i pani też nie powinna.

W tym momencie miasto wierzgnęło przerażająco.


***

Opadanie wędzidła nabrało tempa. Tanner Sack zdał sobie sprawę, że krzyczy bezgłośnie, bezpowietrznie, że jego szczęka wyrzuca nieme bluźnierstwa na ten widok. Zahipnotyzowała go skala tego, co widział, nagłe zniknięcie gigantycznej uprzęży w absolutnie czarnym morzu. Mijały sekundy i minuty. Miasto przestało tak bardzo się trząść i trwało odwijanie się wielkich łańcuchów – pięć ciągów ogniw zstępowało w ukryte głębiny.

Łańcuchy od pokoleń obrastały koloniami pąkli i ślimaków morskich, tak że kiedy ogniwa odrywały się od dna statków, posyłały w otchłań całe masy tych stworzeń.


Po wielu minutach Armada znowu prawie znieruchomiała, kołysała się bardzo nieznacznie na skutek ostatnich drgań łańcucha. Ptaki kursowały bezmyślnie po niebie. Ogromny ciężar metalu osiadł. Wszyscy trwali w wyczekującym napięciu.

Wszyscy wstrzymali oddech, lecz nic się nie stało.

Wędzidło zwisało teraz pod kilometrami łańcucha. Miasto w górze poruszało się spokojnie na wezbranej wodzie.

Armadyjczycy czekali w skupieniu, ale woda martwego oka była spokojna, a niebo czyste. Na pokładach pojawiało się coraz więcej ludzi. Z początku byli wystraszeni i niepewni, nadal czekali na wystąpienie czegoś, czego nie umieli sobie wyobrazić. Nic się jednak nie stało.


Bellis nie wiedziała dokładnie, jakiego rodzaju kryzys dał się we znaki naukowcom i taumaturgom. Obiecana burza nie zmaterializowała się. Maszyny napędzane skalnym mlekiem ani drgnęły.

„Nie powinniśmy być zaskoczeni” – pomyślała. „Zastosowane techniki były nietypowe, niesprawdzone, eksperymentalne. Nic dziwnego, że nie zadziałały za pierwszym razem”.

Mimo to obywatele Armady przeżyli potężny zawód. Po dwóch godzinach miasto powróciło do wcześniejszego stanu. Nienaturalna cisza ustąpiła.

Rozczarowani piraci dyskutowali i dowcipkowali na temat tej porażki. Żaden naukowiec ani urzędnik z Niszczukowód nie wystąpił z oświadczeniem. Armada unosiła się na spokojnej wodzie otulona płaszczem gorąca. Mijały kolejne godziny oficjalnego milczenia.

Bellis nie mogła znaleźć Doula, który poszedł sprawdzić, co się stało. Spędziła wieczór sama. Powinna być zachwycona klęską Armady, ale nawet ona zaraziła się powszechnym smutkiem. I zaciekawieniem.

Minęły dwa dni.

W nieruchomej wodzie martwego oka część miejskich ścieków zakrzepła i Armada zaczęła cuchnąć. Bellis i Carrianne poszły do parku Crooma, ale smród i jazgotliwe krzyki przegrzanych zwierząt na statkach-farmach nie stwarzały spacerowej atmosfery. Przebywanie na zewnątrz nie pozwalało się odświeżyć. Bellis zamknęła się w pokoju razem ze swoimi cigarillos.

Poza tym krótkim spotkaniem z Carrianne spędzała czas samotnie. Doul nie pojawił się więcej. Bellis pociła się, paliła i czekała, patrzyła, jak miasto w skandalicznym tempie powraca do swojej zgiełkliwej rutyny. Rozwścieczyło ją to. „Jak możecie udawać, że nic się nie dzieje?” – myślała, obserwując handlarzy na Targu Zimowej Słomy. „Jakbyśmy żyli w normalnych czasach, w normalnym mieście”.

Wciąż nic nie przedostawało się do wiadomości publicznej. Krüach Aum, jego asystenci oraz ekipy naukowców i myśliwych weryfikowali w ukryciu obliczenia, robili pomiary, majstrowali przy silnikach – tak przynajmniej sądziła Bellis.

Minęły dwa dni.


Tanner unosił się na wodzie pod miastem, twarzą w dół. Czuł się tak, jakby stał w wejściu do ciemnego, pięciokątnego tunelu z łańcuchami. W jednej linii z jego głową, ramionami i nogami pięć wielkich piór pomknęło w dół do punktu zbiegu perspektywy i zniknęło w ciemnościach.

Był wykończony. Gorączkowe naprawy, które toczyły się od momentu nieudanej próby, pozbawiły go snu. Sfrustrowani nadzorcy darli się na niego.

Olbrzymi korytarz łańcuchowy, który ciągnął się pod nim, miał ponad sześć kilometrów długości. Na jego końcu, w ciemnościach, wisiało nieruchomo wędzidło, większe od największego statku świata.

Dyndało w dziurze, zapewne obwąchiwane przez wstęgory i wielkogębne węgorze, które zapuszczały się na takie głębokości.


***

Bellis, która siedziała i czytała przy oknie, powoli uświadomiła sobie, że wokół panuje dziwna, milcząca drętwota: światło zmieniło swój charakter. Neurotyczna pauza, jakby powietrze i rozprażone słońce na coś czekały. Ze strachem i zdumieniem zrozumiała, co się dzieje.

„Nareszcie” – pomyślała. „Bogowie, miejcie mnie w swojej opiece, udało im się”.

Z progu swojego mieszkania, wysoko w kominie „Chromolitu” nad delikatnie rozkołysanymi statkami Armady spojrzała na maszty „Wielkiego Wschodniego”. W mieście było pełno ludzi. Władze nie ostrzegły, że ma nastąpić kolejna próba. Mieszkańcy stanęli w miejscu na targach i ulicach, spoglądali do góry i usiłowali zidentyfikować to co poczuli.

Niebo zaczęło się zmieniać.

– Jabberze kochany – szepnęła Bellis. – O bogowie.

Na środku rozciągniętego nad Armadą spłowiałego od słońca błękitu rozlały się ciemności. Tysiące stóp nad miastem bezobłoczne niebo dostało spazmów i wysrało z nicości maleńkie maźnięcie chmury, atom skażenia, który rozchylił się jak kwiat, jak pudełko z figurką na sprężynie – rekwizyt magika, który otwierał się raz po raz, pomnażając swoją substancję.

Ciemności rozprzestrzeniały się szybko jak atrament kałamarnicy, plamiąc niebo, tworząc coraz większe koło cienia. Emitowały złowieszcze dźwięki.

Nagle zerwał się wiatr, który uderzył o burty i wieże Armady, pobrzękując na olinowaniu. Coś spływało na dół wokół Bellis, maleńkie cząstki podobne do mgły, z kominów „Wielkiego Wschodniego” dobywał się nietypowy smród, wyziewy sił, które wyciągały z nicości chmury. Bellis rozpoznała tę woń: skalne mleko. Dopalano jakiś silnik aeromorficzny.

Słońce było całkowicie przesłonięte. Bellis dygotała w nowo narodzonych ciemnościach i zimnie. Poza granicami miasta morze wypiętrzyło się i spieniło. Dźwięk dochodzący z nieba narastał: basowe wibracje przeszły w kocie mruczenie, potem w przeciągły okrzyk i wreszcie w warknięcie grzmotu. To perkusyjne łupnięcie było sygnałem dla burzy, która wypadła z kłębów chmur.

Wiatr oszalał. Morze zafalowało. Znowu grzmot, oleiste ciemności nad miastem rozprysły się na tysiące kawałków i przez każdą szczelinę jarzyła się błyskawica. Deszcz pędził wrzeszczącymi bryzgami, które w jednej chwili przemoczyły Bellis do nitki.

We wszystkich okręgach miasta Armadyjczycy co prędzej schodzili pod pokłady, które szybko opustoszały. Odpinano pomosty, kiedy połączone nimi statki zaczęły brykać. Niektórzy, między innymi Bellis stali jak wryci, ze strachu lub fascynacji, i wpatrywali się w burzę.

– Na Diabli Ogon! – krzyknęła Bellis. – Niech słodki Jabber ma nas w swojej opiece!

Nie słyszała własnego głosu.


Do Tannera, otulonego wodami martwego oka, odgłosy burzy docierały przytłumione. Deszcz naruszył integralność powierzchni morza. Miasto wznosiło się i opadało, jakby morze usiłowało zrzucić je z siebie. Pod spodem poruszały się gigantyczne łańcuchy.

Mimo że od powietrza oddzielały go tony wody, Tanner zdał sobie sprawę, że grzmot jest coraz głośniejszy, a fale coraz wyższe. Czekał podniecony, aż burza osiągnie maksymalne natężenie. Był coraz bardziej zdenerwowany, ponieważ gwałt nie ustępował, lecz stale narastał.

„Dalijabber!” – krzyknął w myślach przejęty nabożnym strachem. „Tym razem im się udało. Kurwa, co za burza! Co oni, kurwa, zrobili?”


Bellis kurczowo trzymała się relingu, z obawy, że porwie ją wiatr i zostanie zmiażdżona między statkami.

Powietrze było poplamione cieniami, ciemnością rozrywaną przez błyskawice niby przez mignięcia flesza.

Mimo że ulewa płukała powietrze, dziwny smród oparów skalnego Weka potęgował się. Bellis widziała zmarszczki zakrzywiające podrze. Pioruny raz po raz trafiały w maszty, kręcąc się zwłaszcza oto ogromnej, spowitej miedzią kolumny na „Wielkim Wschodnim”. Armada tańczyła, a niebo kipiało. Maszyna aeromorficzna buchała coraz większą ilością energii i układ błyskawic zaczął się zmieniać. Bellis obserwowała chmury jak zaczarowana.

Z początku smugi i szczerby tworzyły przypadkowe wzory, napiec się i dygocząc niby świetliste węże w ciemnościach. Potem zaczęły się synchronizować. Interwały czasowe skróciły się, tak, że światło jednej błyskawicy nadal wypalało Bellis oko, kiedy strzelała już następna, a do tego wydawały się zmierzać do jednego celu. Erupcje błyskawicy pędziły ku środkowi chmury, znikając w jej jądrze.

Grzmot stężał. Woń skalnego mleka mdliła. Bellis była zahipnotyzowana tym, co widziała poprzez ścianę deszczu. Potrafiła myśleć tylko „no już, no już”, nie wiedząc, na co czeka.

I wreszcie, po ogłuszającym pojedynczym grzmocie, błyskawice osiągnęły pełną synchronizację.

Jednocześnie wyskoczyły z nicości na skraju burzy, wspólnie rozcięły ciemne powietrze, zdążając ku sercu burzy podobne do szprych koła. Spotkały się w osi burzy, tworząc jeden boleśnie intensywny punkt światła, które trzaskało i nie rozpraszało się.

Wytrysnęła niewidzialna energia, wzmacniana przez zawory i transformatory okultystycznych maszyn, chlustała z kominów „Wielkiego Wschodniego” i mknęła do góry w stronę burzy.

W sercu chmury wybuchło przywołanie.


Trzeszcząca gwiazda błyskawicy świeciła zimno, intensywnie i sinobiało, rozdygotana, coraz jaśniejsza, napięta, jakby była brzemienna, jakby była pełna, jakby była gotowa wybuchnąć, a potem


PĘKŁA


i chmara wrzeszczących istot wykrystalizowała się z jej strzępów i obsiadła okręt – trzaskające zjawy obwiedzione energią, zostawiające ślady spalonego powietrza, kiedy pędziły po niebie obdarzone wiedzą, kapryśne i świadome swoich celów.

Fulmeny. Elementale błyskawicy.

Zygzakując, wrzeszczały i śmiały się, ich okrzyki były zlokalizowane gdzieś pomiędzy dźwiękiem a prądem. Fulmeny z niesamowitą prędkością mknęły po niebie, przeistaczając się w łuki prądu, brocząc upiornymi kształtami wyładowań, kształtami powielającymi zarysy budynków, ryb, ptaków i twarzy.

Stadko fulmenów zładowało na pokładzie „Chromolitu”, przeleciawszy obok Bellis, której serce stanęło w piersiach. Krążyły wokół wylotu komina.

Gdzieś z wnętrza „Wielkiego Wschodniego” wyszedł impuls mocy. Nad całym miastem elementale oderwały się od swoich zabaw i myszkowały podniecone. Ukryte maszyny znowu wysłały potężną porcję energii, która powędrowała drutami na szczyt masztu. Fulmeny skowyczały i tańczyły na łańcuchach i metalowych poręczach. Potem padł sygnał do zbiórki. Bellis przekręciła głowę i patrzyła, jak odlatują z „Chromolitu” i nad kanałami wody między statkami zmierzają ku głównemu masztowi ogromnego parowca.

Bellis przestała zauważać, że pada i grzmi. Widziała tylko żywe błyskawice, które obrysowały Armadę swoim rozjarzonym chłodem, drażniąc się same ze sobą, spazmatycznie oscylowały między istnieniem i nieistnieniem koło najwyższych dachów miasta. Bellis oglądała ten wystawiany w burzowej scenografii spektakl nad statkami, które oddzielały ją od sceny. Strumień energii wisiał jak przynęta na szczycie górującego nad Armadą masztu „Wielkiego Wschodniego”.

„Łowimy burzę, żeby złowić elementale, żeby złowić awanka”. Czuła się jak pijana.

Fulmeny okrążały maszt, otulały go wirującym stożkiem najeżonych istot. Spluwały w ciemności burzy, oświetlając miasto negatywowo, czymś jakby czarnym światłem słonecznym, aż do chwili, gdy z drutów buchnął ostatni wielki bryzg spajającej energii.

Fulmeny wrzeszczały, gadały od rzeczy i zaczęły wlewać się w metal.

Za pomocą zaklęć i maszyn elementaliści wciągali je w drut.

Elementale z krzykiem mknęły grubymi kablami, światełka szybko gasły jedno po drugim. Po pół sekundzie niebo znowu zaciągnęły ciemności.

Elyktryczne elementale krążyły jako supernaładowane cząstki po miedzianej sieci, zlewając się ze sobą i tworząc strumień żywej mocy, wchodziły w trzewia „Wielkiego Wschodniego”, do maszyny napędzanej skalnym mlekiem, w bolce łańcucha, który ciągnął się aż po rozpadlinę w dnie morza.

Pod milionami ton morskiej wody ta skondensowana substancja plemienia elementali błyskawicy zbiegła po ogniwach łańcucha długości masztu i wtargnęła do wody erupcją potężnej energii, która rozbłysła białym światłem i natychmiast zniknęła w głębinach hydrosztolni, spalając i niszcząc wszelkie życie, jakie się tam zapuszczało, aby w końcu przebić membranę między wymiarami, wiele kilometrów poniżej łoża oceanu.

Koło stępki „Wielkiego Wschodniego” maszyna napędzana skalnym mlekiem buczała i wysyłała po łańcuchu potężne impulsy.

W morzu powstało rozdarcie i dopiero teraz emitowane przez ma szynę sygnały, nieodbieralne dla żadnych istot urodzonych w morzach Bas-Lag, mogły być słyszane.


Tanner Sack płynie na dół w szarą wodę. Burza rozproszyła się niemal w jednej chwili i morze nad jego głową jest jasne. Tanner sprawdza swoje możliwości, pcha się coraz głębiej i głębiej w strefę dysfotyczną.

Nie jest sam: otaczają go ludzie-raki i ludzie-ryby, jest też chyba Bastard John, wszyscy nurkują jak najgłębiej, chcąc zaspokoić ciekawość, ale on ich nie widzi. Woda jest zimna, niema i gęsta.

Tanner czuje, że z ogromnych ogniw łańcucha przeskakują na niego wyładowania energii. Wie, że na dole rozgrywają się niezwykłe wydarzenia i jak dziecko folguje swojej ciekawości, opadając ku ciemnościom. Jeszcze nigdy nie nurkował tak głęboko. Płynie wzdłuż łańcuchów, przystosowując się do ciśnienia, które ciasno go otula. Rozpościera macki, jakby próbował chwycić substancję wody i pociągnąć się w dół.

Boli go głowa. Krążenie krwi jest utrudnione. Nie mogąc już zejść niżej, nieruchomieje. Nie wie, jak głęboko znurkował. Nie widzi koło siebie wielkiego łańcucha. Nie widzi nic. Jest zawieszony w zimnie i szarości, zupełnie sam.

Czas mija, sygnały maszyny napędzanej skalnym mlekiem wciąż drgają kusząco w głębokiej wodzie. Dokoła nic się nie porusza.


Aż do momentu, gdy oczy Tannera otwierają się. Nie wiedział, że były zamknięte.

Ocucił go jakiś dźwięk, coś jakby śliski zgrzyt, trzask bolców, odgłos wskakiwania zapadek w otwory. Przeciągłe, dudniące echo wędruje przez wodę niby śpiew wielorybów. Bardziej czuje to w żołądku, niż słyszy uszami.

Nie rusza się. Słucha.

Wie, co usłyszał.

Zabezpieczenia na półkilometrowym wędzidle – zapadki, kołki, nity, śruby długości statków – wskoczyły na swoje miejsce.

Coś przedarło się do góry przez warstwy wody i rzeczywistości, żeby zbadać te rozkoszne impulsy skalnego mleka, i wsunęło szyję albo inną część ciała w obrożę, teraz ze wszystkich stron ma uprząż, kolce i ćwieki wielkie jak pnie drzew wbiły się w ciało, pasy zacisnęły się i stworzenie zostało schwytane.


Znowu cisza i bezruch. Tanner wie, że w górze taumaturgowie i naukowcy wysyłają dokładnie odmierzone sygnały do kory mózgowej tej istoty, kojące, sugestywne, pochlebne.

Tanner czuje maleńkie ruchy wody i zmiany temperatury – prądy taumaturgiczne.

Czuje wibracje na skórze, a potem mocniejsze wewnątrz.

Schwytane stworzenie porusza się, zdecydowanie poniżej dogorywających krawędzi światła słonecznego, w śródnocnej wodzie wiele kilometrów w dół, obok świetlików i krabów długonogich, przyćmiewając ich nikłą fosforescencję. Czuje, że istota podpełza bliżej niego, przemieszczając wielkie wały zimnej wody, wtaczając je i wytaczając z otchłani.

Jest zafascynowany.

Rozlega się ociężały huk, od którego drży woda. Tanner wyobraża sobie jakąś monstrualnej wielkości kończynę od niechcenia trzepiącą o kontynentalny szelf – bezrefleksyjna apokalipsa unicestwia setki prymitywnych, przydennych stworzeń.

Woda wokół niego wiruje. Z dziury dobywają się dysonansowe prądy taumaturgiczne. Ciśnienie wody nagle zaczyna gwałtownie oscylować, po czym uszu Tannera dobiega cichuteńki odgłos dudnienia. Wytęża słuch.

To nikły, regularny rytm, który Tanner czuje w trzewiach. Dudniące, miażdżące bicie. Skręca go w żołądku.

Słyszy ten dźwięk tylko przez chwilę, dzięki taumaturgicznemu zakrzywieniu czasoprzestrzeni, ale wie, co to jest i wpada w osłupienie.

Serce wielkości katedry, bijące o wiele niżej w ciemnościach.


***

Na mokrych od deszczu stopniach, pod prażącym słońcem i bezchmurnym niebem, Bellis czekała.

Armada wyglądała jak wymarłe miasto. Wszyscy oprócz najbardziej zafascynowanych mieszkańców schowali się wciąż przerażeni.

Coś się wydarzyło. Bellis poczuła dygot „Chromolitu” i stukanie łańcuchów. Od wielu minut jest cicho.

Nagle znowu usłyszała dźwięk metalu uderzającego wolna, groźna perkusja, łańcuchy pod miastem napięły się i wynurzyły z hydrosztolni pod światem, powróciły do swojego macierzystego wymiaru i znowu opływały je wyłącznie wody Wezbranego Oceanu.

Powoli odchyliły się od pionu i biegły ukośnie od miasta do wędzidła tuż nad dnem oceanu, wiele kilometrów poniżej.

Wtedy rozległ się wibrujący dźwięk, Armadą szarpnęło gwałtownie, ciągnięte od dołu w nowych kierunkach statki zręcznie się przestawiały, przez co miasto zmieniło swój kontur.

Armada zaczęła płynąć.


Spazm ten o mało nie przewrócił Bellis.

Zbaraniała.

Miasto poruszało się.

Płynęło na południe ze spacerową prędkością, która biła jednak na głowę wyniki osiągane przez eskadry holowników.

Bellis widziała fale na burtach zewnętrznych statków. Widziała kipiel za rufą miasta. Podróżowali dostatecznie szybko, aby zostawiać za sobą kilwater.

Między Armadą a horyzontem krzątała się teraz gorączkowo flota nietrzymanych na uwięzi statków: kupiecko-pirackich, fabrycznych, kurierskich, wojennych i holowniczych. Odwracały się włączały silniki i rozwijały żagle, aby dogonić macierzysty port.

„Bogowie kochani” – pomyślała Bellis z osłupieniem-. „Pewnie nie wierzą własnym oczom”. Z najbliższej jednostki do ją chóralny okrzyk zachwytu. Marynarze stali na pokładzie i wiwatowali.

Wołanie to stopniowo podejmowali inni, w miarę jak na terenie całej Armady zaczęli pojawiać się ludzie: otwierali okna i drzwi, wychodzili z bunkrów, stawali przy relingach, choć wcześniej chowali się za nadburciami. Gdzie tylko skierowała spojrzenie, obywatele wznosili okrzyki. Wiwatowali Kochankom. Wrzeszczeli z zachwytu.

Bellis spojrzała na morze, obserwowała fale uciekające do tyłu za miastem, które się poruszało. Ciągnięte na łańcuchach.


Na końcu sześciokilometrowych wodzy, dopieszczany przez maszynę napędzaną skalnym mlekiem, mocno trzymany przez haki podobne do zakrzywionych iglic, awank miarowo i z ciekawością przemierzał obce dla siebie morze.

Загрузка...