Rozdział dziesiąty

– Kiedy tylko skończysz jeść, tato odprowadzi cię do skraju lasu.

– Ja też! Ja też! – Niedźwiedziątko uderzało łyżką w drewnianą miseczkę z owsianką i prawie rozlało mleko.

Roland pochwycił kubek i odsunął go w bezpieczne miejsce. W podziękowaniu mama niedźwiedzica posłała mu uśmiech, który Roland postarał się odebrać w zgodzie z duchem, w jakim został ofiarowany, nie zważając na paszczę pełną wyszczerzonych, ostrych zębów. Zresztą nie sądził, aby ze strony tych niedźwiedzi groziło mu jakieś niebezpieczeństwo; od chwili, gdy tata niedźwiedź przyniósł go do chaty, okazywały mu jedynie serdeczność.

– Nie, dziękuję. – Odmówił kolejnej porcji owsianki. Wszystkie miski, nawet niedźwiedziątka, mieściły nieprzyzwoite ilości jedzenia, a Roland w obawie przed urażeniem kucharki zjadł wszystko, co mu podano.

Mama niedźwiedzica pokiwała głową.

– Jesz tak mało, że i wiewiórka nie wyżywiłaby się tym – skarciła go, stukając pazurami w porysowany blat stołu. – Nie upłynie dziesięć minut, jak padniesz z głodu na szlaku.

– Dałabyś spokój bardowi, mamo – mruknął tata niedźwiedź, podnosząc swą miskę i wylizując do czysta. – Wie, kiedy najadł się do syta. A skoro nie zamierzasz dokończyć tego plastra miodu…

– Proszę bardzo. – Roland podał mu kawał plastra i patrzył, jak tata niedźwiedź w krótkiej chwili pożera około funta miodu. Zdumiewające, do czego można się przyzwyczaić, pomyślał. Kiedy ocknął się utulony w łóżeczku niedźwiedziątka i ujrzał mamę niedźwiedzicę, która kładła mu na czole zimny kompres, załkał i skulił się, widząc coś, co wydawało mu się kolejnym odcinkiem koszmaru. Mama jednak nadal wycierała mu twarz i mruczała słowa otuchy szorstkim głosem. Wreszcie kiedy przekonał się, że jest bezpieczny, wybuchnął płaczem.

Niedźwiedzica tuliła go w objęciach i głaskała po plecach, mając na uwadze swoją siłę i jego wątłość. Wycieńczony przerażeniem Roland usnął.

Wkrótce został wyrwany ze snu przez niedźwiedziątko, które wetknęło mu zimny nos do prawego ucha. Jego krzyk sprawił, że niedźwiedziątko się rozbeczało, przybiegła mama niedźwiedzica i wszystko zakończyło się zwyczajną domową sceną.

– Nie ma nic lepszego niż mała przekąska między śniadaniem i obiadem. – Tata niedźwiedź wstał od stołu i czknął z zadowolenia. – Przed tobą długa droga, panie bardzie, więc lepiej ruszajmy.

– Nie wiem, jak wam dziękować – zaczął Roland, gdy cała rodzina odprowadziła go do progu. Zarzucił harfę na ramię i wziął do ręki gitarę. – Ocaliliście mi życie. – Poczuł, że coś go ściska w gardle i był niebezpiecznie bliski płaczu. – Nie mam jak wam się odwdzięczyć.

– Bzdura. – Mama niedźwiedzica klepnęła go w plecy i omal nie przewróciła na kolana. – Bardowie są kimś szczególnym. To samo zrobilibyśmy dla każdego z nich. – Uśmiechając się życzliwie, podała tacie niedźwiedziowi kapelusz. – Jakie to jednak szczęście, że tato usłyszał wołanie twoich instrumentów, bo inaczej pomyślałby, że jesteś jakimś biednym zwierzątkiem, które błąka się po okolicy. Ano, wtedy zapewne nie dożyłbyś południa.

– Tak. – Roland pogładził wolną ręką gładką ramę harfy. – Wiem o tym. – Z dzikiego biegu przez zarośla pozostało mu w pamięci jedynie przerażenie – przypuszczał, że Cierpliwość i harfa mogły grać Bitewny hymn Republiki – jednakże bardzo dobrze pamiętał, co spowodowało jego paniczną ucieczkę. Wiedział, że wspomnienie to będzie mu towarzyszyć aż do śmierci.

Tata niedźwiedź oderwał zapłakane niedźwiedziątko od swojej nogi, podał je matce i wypchnął Rolanda za drzwi.

– Serce mi się kraje, kiedy widzę, jak maleństwo szlocha – zwierzył mu się podczas spaceru przez polanę otaczającą chatkę. – Ale las jest dla niego zbyt niebezpieczny. A ty – wyprostował się i spojrzał na Rolanda z góry – masz szczęście, że jestem z tobą. A tak, tak. – Wrócił do swej zwykłej postawy i odsunął z drogi młody pęd, gdy znaleźli się w cieniu pierwszych drzew. – Strzeż się szponów jak kły i tnących szczęk stworów, które żyją w tym lesie.

– Dżabbersmoków – mruknął Roland.

– Ależ tak właśnie. Mama ci o nich opowiedziała?

– Nie. – Roland ścisnął mocniej futerał Cierpliwości i uważnie unikał spoglądania w głęboki mrok, który gromadził się pod pewnymi drzewami. – Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć ten świat.

Pani Ruth uderzyła o brzeg pojemnika na śmieci gazetą, z której wyleciało nadgryzione ciastko z wiśniami i ogryzek jabłka.

– Ludzie powinni mieć więcej szacunku – rzekła, patrząc złym okiem na wilgotną, lepką plamę. Zwykle zabierała prasę wcześnie rano, unikając w ten sposób śmieci, lecz było to wczesnopopołudniowe wydanie gazety i sądząc z tego, co zdążyła już zauważyć, koniecznie musiała ją przeczytać. – Fuj. Zęby wyrzucać odpadki na moją gazetę! – Zmierzyła wrogim spojrzeniem mijającą ją w pośpiechu młodą kobietę. – Pytam cię, dlaczego ludzie nie poświęcają czasu na prawidłowe odżywianie się? Problemy żołądkowe. Zapamiętaj me słowa, wszystkich czekają problemy żołądkowe.

Młoda kobieta spuściła oczy i przyspieszyła nieco kroku. Nie miała czasu na słuchanie bezdomnych, starych wariatek.

Pani Ruth rozścieliła gazetę na wierzchu wypełnionego po brzegi wózka ze sklepu i przeczytała nagłówek, mrużąc oczy: „Nowoczesny cud – anioł objawił się na rogu Yonge i Carlton”. Artykuł przytaczał zeznania kilku niezależnych świadków, którzy widzieli stojącą na skrzyżowaniu podczas godziny szczytu świetlistą postać mężczyzny ze skrzydłami, oraz podawał, że opinie różnych Kościołów wciąż napływają. Pani Ruth parsknęła pogardliwie.

– Już ja wam pokażę opinię. Ktoś tu się trochę za bardzo szarogęsi. – Wepchnąwszy gazetę pod będący w doskonałym stanie kij hokejowy, który znalazła w stercie nieprzydatnych śmieci, które poza tym ją rozczarowały, zaczęła ciągnąć piszczący i protestujący wózek po ulicy. – Jeśli chcesz coś zrobić porządnie – poinformowała dwóch biznesmenów, przepychając się między nimi – musisz sam to zrobić.

– Poszły won! Ale już! – Tata niedźwiedź schylił się, podniósł kamień i cisnął nim w parę czerwonych pantofelków. Buciki odskoczyły z drogi i oddaliły się tanecznym krokiem, znikając w poszyciu leśnym.

Roland mocno przełknął ślinę i opanował odruch wymiotny. W pantofelkach były stopy, pomarszczone i zmumifikowane, lecz niewątpliwie stopy. W miejscach, gdzie skurczyło się wyschnięte ciało, przeświecały matowo kości.

– Strasznie dokuczliwe – wymamrotał człapiący naprzód tata niedźwiedź. -.Ale nie są groźne.

– Świetnie. – Roland starał się ukryć swój sarkazm. Miło byłoby dla odmiany spotkać lwy, tygrysy i niedźwiedzie, pomyślał. Gdy zerknął na tatę niedźwiedzia, dodał w myślach: Dobra, wykreślcie niedźwiedzie.

– Pani Sastri?

Daru odburknęła twierdząco, nie podnosząc głowy.

Biurokracja właśnie wypluła nowy stos formularzy wymagających od niej natychmiastowego zajęcia się nimi, a już miała trzy dni zaległości w pracy terenowej; nie miała czasu na jałowe pogaduszki.

– Pani Sastri, gdyby zechciała mi pani poświęcić kilka chwil.

Głos miał ciepłe i przekonywające brzmienie; był to głos osoby, która uznawała służenie jej za swe prawo.

Na jego dźwięk Daru przeszły ciarki po plecach. Brzmiał jakby znajomo, ale wiedziała, że nie był to głos żadnego z mężczyzn w biurze.

Im prędzej z nim pomówię, tym prędzej się go pozbędę. Westchnęła, podpisała dwa pierwsze dokumenty z wierzchu, odepchnęła stos na bok i tym samym ruchem obróciła się wraz z krzesłem.

– Mogę poświęcić panu jedną… – zaczęła i zamilkła, kiedy uświadomiła sobie, kto stoi w wejściu jej gabinetu.

Jego ciemne włosy były ostrzyżone krótko, zgodnie z wymogami mody. Pukiel gęstych włosów spadał z wdziękiem na czoło. Oczy miał bardzo niebieskie, otoczone firankami nieprzyzwoicie długich rzęs. Zęby błyszczały bielą na tle opalenizny koloru kawy z mlekiem. Miał na sobie bladoszary garnitur z surowego jedwabiu, nie grubą, bawełnianą koszulę, lecz Daru poznała go natychmiast. Zastanawiała się, czy Evan wiedział, jak dokładny był jego rysunek. Udało mu się nawet uchwycić pogardę, która kryła się pod powierzchownym wdziękiem.

– Tak? – Z zadowoleniem stwierdziła, że głos jej zadrżał jedynie odrobinę, a i nad tym szybko odzyskała panowanie. Widzialny nieprzyjaciel, z którym można było się bić, mniej ją przerażał od wroga czającego się w mroku. – Czym mogę służyć, panie…

Mężczyzna podniósł dłonie o długich palcach.

– Moje imię nie jest ważne. I mam wrażenie, że rzeczywiście może pani mi pomóc. Czy mogę usiąść?

– Czyż mogłabym panu przeszkodzić? – Daru uśmiechnęła się w wymuszony sposób. Wskazała gestem na drugie krzesło, które prawie niknęło pod stosami akt osobowych. Nie dostrzegła, jak to zrobił, lecz nagle pękające w szwach teczki znalazły się porządnie ułożone na podłodze, a jej gość zakładał nogę na nogę, poprawiając kant spodni.

– Przybyłem złożyć pani propozycję – rzekł.

– Jeśli zamierza mnie pan zabrać na bardzo wysoką górę – odparła Daru, zastanawiając się, czy ktoś ją usłyszy, gdyby krzyknęła – to szybko. Mam dużo pracy.

– Na bardzo wysoką górę. Tak. – Przeciągnął słowa, jakby zostawiały mu w ustach niesmak. – Ponieważ brak pani czasu na uprzejmości, sam z nich również zrezygnuję. Proponuję pani możliwość uporania się z tym wszystkim. – Ogarnął ręką cały wydział. – Koniec z robotą papierkową. Żadnej rządowej biurokracji. Koniec przymusu stania i przyglądania się, jak zła sytuacja przeistacza się w jeszcze gorszą. Mogę dać pani moc radzenia sobie z problemami i rozwiązywania ich na bieżąco.

Nie będzie już dzieci ginących na jej oczach. Nie będzie mężczyzn i kobiet, których niszczą trudne warunki, podczas gdy ona zmuszona jest przyglądać się bezradnie, bo nie ma środków na ich ratowanie.

– A jak ma wyglądać moja część ugody?

– Zaprzestanie pani walki ze mną.

– Cóż, w takim razie to raczej unieważnia całą pańską umowę, bowiem na tym to wszystko – wymach jej ręki był powtórzeniem ruchu mężczyzny – właśnie polega. Na walce z tobą. – Zmrużyła oczy. – Widzisz, ja cię znam; ty nie jesteś pięknym młodzieńcem w drogim garniturze. Jesteś gospodarzem domu, który wynajmuje rodzinie imigrantów gówniane mieszkanie w suterenie bez ogrzewania i z nieczynną ubikacją za dziewięćset pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, bo wiesz, że rozpaczliwie potrzebują dachu nad głową. Jesteś gnojkiem, który bije swą ciężarną dziewczynę prawie na śmierć, bo zapomniała przynieść mu piwa. Jesteś ojcem, który gwałci dziesięcioletnią córkę, a potem zrzuca na nią winę za to, co jej zrobił. I jesteś każdym sędzią, i każdym ławnikiem, który pozwala tym skurwysynom wymigać się od odpowiedzialności.

Mężczyzna przez chwilę siedział przyszpilony wzrokiem Daru, po czym wstał i wygładził nie istniejącą zmarszczkę na marynarce.

– Wie pani co, pani Sastri – w jego głosie pojawił się nieprzyjemny ton – pani zaczyna mnie denerwować.

– To doskonale – warknęła Daru – bo ty zawsze denerwowałeś mnie. A teraz spierdalaj z mojego biura.

Adept Mroku pokręcił głową.

– Co za język – rzekł z wyrzutem, lecz wyszedł. Daru rozprostowała dłonie, położyła je płasko na blacie biurka, żeby przestały drżeć, i usiłowała przypomnieć sobie, jak się oddycha.

– Popatrz no, Jack, czy on ci kogoś nie przypomina? – Stojąca przy windzie policjantka Patton wskazała mężczyznę, który wychodził z biura opieki społecznej.

Posterunkowy Brooks zmarszczył czoło.

– Czy to nie on…

Wtedy para niebieskich oczu wymazała tę myśl, a także wszystkie inne z nią związane.

– Wyglądacie państwo na zagubionych – powiedział mężczyzna, zatrzymując się przed nimi. – Mogę w czymś pomóc?

Rzeczywiście się zagubili; poza częścią dostępną dla ludności ratusz miejski w Toronto przypominał labirynt.

Szukamy niejakiej Daru Sastri.

– Och, tak mi przykro. – Mężczyzna doprawdy sprawiał wrażenie okropnie zmartwionego. – Wyszła z biura i nie wiadomo, kiedy wróci.

– Czy wie pan, dokąd poszła?

– Wiem tylko, że gdzieś do miasta. – Uśmiechnął się. – Czy chcecie państwo porozmawiać z kimś innym?

– Nie. – Patton westchnęła. Gdzieś do miasta. Świetnie. – To musi być ona.

Adept Mroku odprowadził wzrokiem policjantów do windy i rozkoszował się ich rozczarowaniem. Miał nadzieję, że sprawa, jaką mieli do pani Sastru, była ważna.

Las skończył się niespodziewanie. Jeszcze przed chwilą przedzierali się – lub w przypadku taty niedźwiedzia, szli jak burza – przez zarośla, a teraz spoglądali na step ciągnący się aż po horyzont.

– No, synu, dalej nie idę. – Tata niedźwiedź z roztargnieniem podrapał się za uchem. Zanurzył głęboko pazury w bujnym futrze i wydobył jakiegoś wijącego się wielonoga, którego odrzucił niedbałym pstryknięciem. – Tam dla mnie za dużo nieba, ale jeśli będziesz iść za słońcem, wszystko powinno się ułożyć pomyślnie.

– Iść za słońcem – powtórzył Roland, spoglądając na wysoką, błękitną kopułę nieba. Oczy, przyzwyczajone do przyćmionego światła w lesie, zaszły mu łzami. Zamrugał szybko, by je otrzeć z oczu. Słońce, które stało prawie w zenicie, płonęło goręcej i znajdowało się wyżej niż słońce w jego ojczyźnie.

– Powodzenia, panie bardzie. – Tata niedźwiedź ostrożnie klepnął go po plecach.

Roland oparł się o najbliższe drzewo i zdołał utrzymać się na nogach.

– Jak mam wam dziękować za wszystko, co dla mnie zrobiliście…

– Taki tam drobiazg. – Olbrzymi niedźwiedź sprawiał wrażenie zażenowanego. – Ułóż tylko kiedyś o nas piosenkę.

– Tak zrobię. – Roland skinął głową. – Możesz na to liczyć. – Stał przez jakiś czas, patrząc, jak tata niedźwiedź wraca do chatki – do mamy niedźwiedzicy, niedźwiedziątka i złotowłosej dziewczynki, która się jeszcze nie pojawiła. Następnie Roland wszedł na otwartą przestrzeń prerii.

Droga była łatwa i z wdzięcznością przyspieszył kroku. Trawa, której źdźbła niemal niczym się od siebie nie różniły, dochodziła mu mniej więcej do kostek i ciągnęła się jak okiem sięgnąć w każdym kierunku. Ciężar lasu zsunął się z barków Rolanda niczym niepotrzebny płaszcz. Mężczyzna zostawił go bez wahania, pozwalając słońcu otulić wspomnienia miękką kołdrą światła. Podczas wędrówki przestał myśleć, zranione zakamarki jego umysłu nasiąkały grzejącym i kojącym upałem.

Kiedy las zniknął za wzniesieniem, Roland usiadł i zjadł drugie śniadanie, jakie zapakowała mu mama niedźwiedzica. Potem wstał i poszedł dalej, wciąż w upalnym słońcu, ciągnąc za sobą długi cień.

Z otumanienia wyrwał go ból nosa. Delikatnie dotknął twarzy i zaklął. Wiedział, że ma podrażnioną i mocno zaczerwienioną skórę. Zmrużył oczy i spojrzał na przedramiona, które właśnie zaczynały go palić.

– Mogłem się domyślić – mruknął. – Wszystko ma tu swą cenę. – Wróciwszy już całkowicie na ziemię, westchnął i uczynił jedyne, co można było – poszedł dalej. Po przejściu bardzo krótkiego odcinka zdał sobie sprawę, że cena jest wyższa, niż sądził. Nigdzie nie widział wody, a nagle poczuł się strasznie spragniony. – Idź za słońcem, a wszystko się dobrze ułoży – zadrwił, oblizując wyschnięte wargi. – Dla kogo dobrze się ułoży? – Przy każdym kroku czuł, jak słońce wypija z niego wilgoć. Miód i biszkopty leżały kamieniem na żołądku, a słodki posmak potęgował jego pragnienie.

Stał w równej odległości od obu katedr, rozkoszując się sposobem, w jaki jego obecność niweczyła wszelki wywierany przez nie dobry wpływ. Stanowiły symbole Światłości, jednak w walce z nim nie miały żadnych szans, bo on był fragmentem żywej Ciemności. Oparty o mur przed wejściem do sklepu, czekał na trzecią osobę spośród przyjaciół swego wroga. Jego słudze nie udało się zdobyć jej odbicia, ale to nie miało znaczenia, ponieważ obrazy pozostałych dwojga zawierały jej wizerunek.

– Rebecca – wyszeptał imię dziewczyny i zastanowił się nad swymi informacjami. Gdyby była tylko niewinna, jej zgładzenie sprawiłoby mu wielką rozkosz, jednakże była także niedorozwinięta i to ją ocaliło. Cóż to za przyjemność, gdy ofiara pozostaje nieświadoma? Nie, zniszczy delikatną strukturę jej świata, zakłóci równowagę niezbędną do przeżycia i odeśle zrozpaczoną i spłakaną w objęcia Światłości jako kolejny ciężar i kłopot.

Na jego twarz wypełzł powolny uśmiech, gdy pomyślał o Adepcie Światłości tak okrutnie zaplątanym w sidła nadzwyczaj zawiłego dylematu. Jeśli wyjdzie na ulicę, ludzie, na których ponoć tak bardzo mu zależy, będą krzywdzeni, wykorzystywani i wypaczani przez pożądanie Światłości, pożądanie samego Adepta. Jeśli zaś zostanie w domu, utrudni mu to poszukiwania. Nie uniemożliwi, lecz z pewnością zmniejszy ich skuteczność.

– Jestem genialny – mruknął i wyprostował się, zauważywszy nadchodzącą zdobycz.

Rebecca zaglądała do każdej witryny lombardu, ponieważ leżało to w jej naturze, lecz prawie nie widziała klejnotów, które skrzyły się wesoło w popołudniowym słońcu, próbując zwrócić na siebie uwagę. Ciemność przegnała gdzieś Rolanda, nie miała więc serca do błyskotek. Doszła do ostatniego okna i zmarszczyła brwi. Czegoś jej brakowało. Jej uwagę przyciągnął zegarek z dwoma wielkimi szmaragdami. Powiedział jej, że jest dwie po trzeciej.

Po trzeciej.

Co się stało z dzwonami?

Serce zaczęło Rebecce bić mocno jak zawsze, gdy działo się coś złego.

Co się stało z dzwonami?

Trzy minuty po trzeciej, twierdził zegarek.

Cztery minuty.

Pięć minut.

Co się stało z dzwonami?

Nie mogąc już tego znieść, odwróciła się raptownie i spojrzała z rosnącą paniką na jedną wieżę i na drugą.

– Zadzwońcie – błagała. – Zadzwońcie.

Adept Mroku poczuł, że dzwony wymykają mu się z rąk. Zacisnął dłoń. Zadrżały.

– To niemożliwe – warknął.

Powoli, stopniowo dzwony uwalniały się spod jego wpływu. Walczył z nimi, lecz nie mógł ich zatrzymać, i kiedy zaczęły bić, biły też w niego, dzwoniąc mu w głowie, hucząc i rozbrzmiewając, aż zaczął krzyczeć i bezskutecznie przyciskał dłonie do uszu. Poczuł, jak upada broń wymierzona w nieprzyjaciela, i wiedział, że wróg to również czuje. Uciekł, nieomal wrzeszcząc z bezsilnej złości.

Rebecca westchnęła z ulgą, gdy życie znów się potoczyło codziennym torem. Zegarek na wystawie lombardu musiał się pomylić.

Wraz z zachodem słońca powietrze oziębiło się, i ciepło dnia szybko się rozproszyło. Roland, ubrany w mocno zniszczony podkoszulek, zadygotał i stojąc na niezbyt pewnych nogach, spojrzał nieprzyjaznym wzrokiem na zachodzące słońce. Nie miał pojęcia, od jak dawna szedł w stronę szarego wzniesienia w oddali, lecz nie sądził, żeby się do niego zbliżył. Nagle nogi ugięły się pod nim i mężczyzna siadł ciężko na trawie.

To śmieszne, pomyślał, przełykając krew. Podczas upadku przygryzł sobie język i był nieprzytomnie wdzięczny nawet za tę odrobinę wilgoci. Jest dopiero siódma. Opuściłem domek niedźwiedzi o jedenastej. Zaledwie osiem godzin. Niemożliwe, żeby tak chciało mi się pić. Tak jednak było. Był spragniony, zmęczony, spalony słońcem i zziębnięty.

Słońce schowało się za horyzontem i temperatura znów spadła o kilka stopni. Skulony Roland rozmyślał o przyjemnościach, jakie czekają go w nocy. Wilkołaki. Wampiry. Upiory. Stado spłoszonych smoków. To, iż nie widział żadnych zwierząt, nie świadczyło o tym, że ich tu nie ma. A w tej okolicy wychodzą zapewne po zmroku. Oczywiście najpierw musiałbym przeżyć na zimnie wystarczająco długo, by mogły mnie pożreć.

Popatrzył w niebo i znów zadygotał, jednakże tym razem nie z chłodu. Wszędzie dookoła z nieba spływała kurtyna niczym nie zmąconej czerni. Siedząc samotnie w ciemności, odnosił wrażenie, że jest jedyną żywą istotą, jaka została na świecie, że samo istnienie kończy się tuż za czubkami palców jego wyciągniętej ręki. Od wybuchnięcia szlochem powstrzymywał go jedynie dodający otuchy ciężar gitary opartej o jego nogę i harfy wciśniętej pod pachę. Gdyby słońce zostawiło mu dość wilgoci na łzy, zacząłby płakać.

Wreszcie spuścił głowę i usnął ze zmęczenia.

Obudziła go harfa, która wysłała w mrok nocy śpiewną nutę. Roland gwałtownie podniósł głowę i przez chwilę zastanawiał się, gdzie jest. Gdy przypomniał sobie, jęknął. Wszystkie okropne przeżycia nie były snem.

Podczas jego snu wstał księżyc w pełni i świecił wysoko na bezgwiezdnym niebie. Każde źdźbło trawy na tej pozornie nie kończącej się prerii było wyraźnie widoczne, obwiedzione srebrem na tle maleńkiego, doskonałego cienia. Gdy wytężył wzrok, wydawało mu się, że dostrzega cień wzniesienia, ku któremu szedł.

W oddali rozległ się grzmot. Nadciągał coraz głośniej i mocniej. – Zaczekajcie! – Roland zerwał się na nogi. Miał oczy rozszerzone ze strachu i przyspieszony oddech. – To nie grzmot, to…

Z ciemności wyłonił się z dudnieniem podwójny szereg jeźdźców; gdy pędzili ku niemu, ich zdobione srebrem zbroje i końska uprząż płonęły w świetle księżyca. Roland stał sparaliżowany, gdy mknęli ku niemu, aż w ostatniej chwili, kiedy nie widział i nie słyszał niczego prócz jeźdźców i ich rumaków, szeregi rozdzieliły się i okrążyły go z obu stron. Teraz kontynuowały swój szalony galop wokół niego.

Jeżeli wychowany w mieście Roland mógł to stwierdzić, zwierzęta były normalnymi końmi i w związku z tym normalnie go przerażały dzikimi oczami, błyszczącymi kopytami i wielkimi zębami. Nie wiedział jednak, co się kryje pod fantastycznymi zbrojami, w jakie odziani byli jeźdźcy. Jedynie dwie ręce, dwie nogi i głowę mógł przyjąć za pewnik.

Kiedy pierwsza włócznia utkwiła w ziemi u jego stóp, był niemal na to przygotowany. Gdy druga drasnęła go w ramię, rysując cienką kreskę krwi, odskoczył. Z głębi jego gardła wyrwało się łkanie. Kiedy trzecia wyrwała mu niewielki kawałek ciała z uda, ból stał się częścią przerażenia i już nie wiedział, gdzie jedno się kończy, a drugie zaczyna. Zewsząd był otoczony; nie mógł uciec, nie mógł schować się, więc zadrżał i zamknął oczy, zaciskając zęby, by powstrzymać cisnący mu się na usta krzyk. Przynajmniej umrę cicho, poprzysiągł sobie ponuro. Ciemność może się ugryźć w dupę.

Harfa zaczęła grać; była to niesamowita i szczególna melodia, bo harfa miała niewiele całych strun.

Grzmot kopyt ucichł i całkowicie ustał.

Roland odważył się otworzyć oczy i kiedy to uczynił, harfa zamilkła. Poczuł raczej, niż usłyszał, że coś się zbliża do niego z tyłu. Nie był przekonany, czy dobrze robi, ale odwrócił się powoli.

Koń zatrzymał się w odległości mniejszej od długości swego ciała, jeździec, który go dosiadał, zarzucił wodze na ozdobnie grawerowany łęk siodła. Gdy zdjął srebrnoczarne rękawice, ukazały się dłonie białe jak lilie. Smukłe palce uniosły hełm w kształcie ptasiej głowy. Roland nie miał pojęcia, jakiego ptaka przedstawiał hełm, bo znał tylko gołębie i nie był to jeden z nich. Ujrzał kobietę, której kruczoczarne włosy spływały na ramiona i piersi; zielone jak jadeit oczy przyglądały mu się ciekawie spod ukośnych brwi.

Roland przełknął ślinę. Poza Evanem, była najpiękniejszą istotą, jaką w życiu widział, od czubków odrobinę szpiczastych uszu do wystających kości policzkowych i wilgotnego błysku zaciśniętych warg.

– Ta harfa, którą niesiesz – głos, choć oschły i podejrzliwy, był równie piękny, jak jej oblicze – jak dostała się w twe ręce?

– Uratowałem ją. – Czuł mętlik w głowie.

– Od czego?

Roland przesunął ciężar harfy na biodrze, jak przez mgłę odbierając protest rany na udzie i czując świeżą krew, która wsiąkała w dżinsy.

– Z jaskini olbrzymów. – Jako że sytuacja zdawała się wymagać tytułu grzecznościowego, dodał: – Proszę pani.

– Ta harfa należała do mego brata.

Roland zastanowił się, którym kawałem gnijącego mięsa był jej brat, lecz powiedział tylko:

– Przykro mi.

– Jesteś wszelako człowiekiem.

Nie zabrzmiało to jak pytanie, więc milczał, chwilowo zadowalając się jedynie patrzeniem na nią.

– Atoli harfa przyjęła cię. – Kobieta zmarszczyła brwi, co zmieniło jej urodę, lecz jej nie umniejszyło. – Czyżbyś był bardem?

– No, niby tak. – Przypomniał sobie, co opowiadał wuj Tom. – Tak, jestem, ale przede mną wciąż siedem lat.

Na wzmiankę o siedmiu latach kobieta lekceważąco wzruszyła ramionami i powtórzyła:

– Jesteś bardem.

– Wasza wysokość…

Zbliżył się do nich jeden z pozostałych jeźdźców. Roland drgnął, bo patrząc damie głęboko w oczy, zapomniał, że ktoś jeszcze istnieje.

– …co mamy z nim zrobić?

– Zabierzemy go ze sobą. – Uśmiechnęła się i Roland poczuł, jak jego serce szaleje z radości. – Wzgórze od dawna było pozbawione muzyki.

Podskakując boleśnie z tyłu siodła, Roland starał się jednym okiem śledzić Cierpliwość, drugim harfę, a obydwoma jeźdźca w hełmie z głową ptaka. Przyprawiło go to o ból głowy, jakby mało mu było cierpienia. O ile mógł stwierdzić, mimo mroku, ruchu i obaw, że spadnie i zostanie stratowany przez jeźdźców galopujących za nim, jego instrumenty były w lepszym stanie niż on sam. Jeździec, za którym siedział, nosił hełm w kształcie głowy kota, lecz nawet najbardziej rozpaczliwe próby trzymania się opancerzonego torsu nie zdradziły Rolandowi, czy obejmuje mężczyznę czy kobietę.

Wzgórze okazało się wzniesieniem na horyzoncie, do którego Roland brnął przez większość popołudnia; był tego pewien w chwili, gdy wyłoniło się z ciemności. Zobaczył, że księżniczka dała znak dłonią, i znaczna część wzgórza rozpłynęła się we mgle. Z otworu trysnęło bladoszare światło. Konie i jeźdźcy popędzili naprzód i Roland, wciąż starając się nie spaść z siodła, znalazł się pod ziemią.

Kilka chwil później, zasłaniając się Cierpliwością i czując zamęt w głowie na widok barwnych, rozświetlonych obrazów, kuśtykał za księżniczką, która przeprowadziła go przez wielkie, rzeźbione wrota. Docierały do niego pomieszane strzępy wrażenia, że przemierzają wypełnioną ludźmi olbrzymią salę o łukowatym sklepieniu, oraz że słyszy towarzyszący im szmer zaskoczenia.

Roland nie spuszczał oczu z księżniczki, w głowie rozbrzmiewały mu hymny na cześć jej urody, które zagłuszały cierpienie i lęk.

W końcu sali znajdowało się podwyższenie i gdy Roland z księżniczką zbliżyli się do niego, mężczyźni i kobiety rozstąpili się, odsłaniając człowieka siedzącego na wielkim, czarnym tronie.

Dobry Boże, ależ oni są do siebie podobni, pomyślał w pierwszej chwili Roland. Drugą jego myślą było – czyżbym oszalał? Mężczyzna na tronie miał ciemnorude włosy i bladoszare oczy.

– Wcześnie stajesz przed mym obliczem, czcigodna córko. – Nie zabrzmiało to przyjaźnie. – Cóżeś mi przywiozła?

– Dwie rzeczy, dostojny ojcze. – Uniosła w górę harfę. – Harfa mego brata odnalazła się, ten, który ją nosi, sam jest bardem. – Przerwała na chwilę i dodała bez wyrazu:

– Ludzkim bardem. Harfa go akceptuje.

Roland poczuł na sobie spojrzenie wszystkich zgromadzonych. Przyszpilony stanowczym spojrzeniem króla, uświadomił sobie, dlaczego sądził, że mimo odmiennych kolorów włosów i oczu tych dwoje jest tak do siebie podobnych. Mieli taki sam wyraz twarzy i takie same gesty.

– Zakładam – rzekł oschle król – żeś nie pokonał mego syna w walce i nie wyszarpnął mu harfy ze sztywniejących dłoni?

– Ehm, nie, czcigodny panie. – A jak zdobył harfę? Wydawało mu się, że jego wspomnienia zaczynają się zaledwie od pierwszego spojrzenia na księżniczkę. Z trudem sięgnął pamięcią dalej i odpowiedział: – Ja… ehm… wyratowałem ją z jaskini olbrzymów.

– Szkoda. Niemniej uciszył go olbrzym, skutek więc jest ten sam.

Roland odniósł wrażenie, że nieżyjący książę nie był zbytnio lubiany.

– Odniosłeś mi jeden ze skarbów mego królestwa. Proś o co chcesz, a będzie ci dane.

On musi znać drogę do domu. Dom. Roland starał się nie zapomnieć tego słowa, lecz stojąca w pobliżu księżniczka była nieskończenie bardziej rzeczywista. Jej obecność odsuwała wszystko daleko.

– Chciałbym… – Poczuł suchość w gardle i język przywarł mu do podniebienia, gdy nagle uświadomił sobie, jak jest spragniony. – Chciałbym prosić o szklankę wody, jeśli to możliwe.

Król zmarszczył brwi.

Roland spostrzegł, że otaczający go ludzie cofają się i usłyszał brzęk metalu, gdy księżniczka i jej jeźdźcy odwrócili się ku niemu.

– Szklankę wody – powtórzył władca.

Cisza wydłużała się i przeciągała. Roland miał rozpaczliwą ochotę podrapać się po nosie, lecz bał się poruszyć.

Król uśmiechnął się powoli i dwór znów zaczął oddychać.

– Wody dla barda! – rozkazał monarcha. – Kiedy już odświeżysz się i przyodziejesz, panie bardzie – uśmiechnął się szerzej – wydamy ucztę!

Roland stwierdził, że otacza go wirująca ciżba jaskrawo ubranych mężczyzn i kobiet, spośród których wszyscy śmiali się, rozmawiali i wyrażali zatroskanie o jego osobę. Stracił księżniczkę z oczu i znów zaczęła go boleć noga. Dobiegające go strzępy rozmów nie miały sensu, więc przestał słuchać; nie było to takie trudne, bo nikt w rzeczywistości nie mówił do niego. Ktoś wcisnął mu do ręki srebrny puchar, który wychylił z wdzięcznością. Teraz czuł się jedynie zmęczony, wyczerpany…

I niski, dodał w myślach, zderzając się twarzą z obfitym biustem. Nawet kobiety były sporo wyższe od mającego niemal sześć stóp Rolanda.

Popychany, ciągnięty i popędzany, trafił wreszcie do małego, pełnego pary pomieszczenia, w którym znajdowały się dwie młode kobiety i balia pełna gorącej wody.

– …odzienie.

– Co? – Ostatnie zdanie było wyraźnie skierowane do niego. – Przepraszam, nie dosłyszałem.

Młoda kobieta zachichotała i wsunęła krótki, kasztanowy kosmyk za szpiczaste ucho.

– Rzekłam, że powinieneś zdjąć odzienie. Wszelako nie życzysz sobie kąpać się w nim?

– Ehm, nie. – Oparł ostrożnie gitarę o kamienną ławę i popatrzył dziwnie na srebrny puchar w swej dłoni.

Druga kobieta, o czarnych włosach, które wyglądały na jej głowie jak błyszcząca czapeczka, westchnęła i podeszła bliżej.

– Nie mam zamiaru spędzić tu całej nocy. Jeśli tylko nie będziesz się kręcić, panie bardzie, poradzimy sobie. Ćmo, przestałabyś chichotać i pomogłabyś mi…

Roland zamierzał protestować, gdy dwie pary zaskakująco silnych rąk zaczęły ściągać mu dżinsy, lecz brakło mu energii. Zanim zdążył się zawstydzić, był już w wannie i gorąca woda koiła jego obolałe ciało. Po zmyciu zaschniętej krwi kąpiel zabarwiła się na różowo. Roland wrzasnął, gdy woda dostała się do otwartej rany na nodze.

– Poczekaj. – Ćma chwyciła go za ramiona i przytrzymała. – Kąpiel pomoże na twe rany, jeśli tylko dasz jej szansę.

Nie miał wielkiego wyboru, więc siedział z zaciśniętymi zębami, dopóki ból nie ustąpił. Wtedy stwierdził, że nie czuł się tak dobrze od – sięgnął pamięcią wstecz – od wczoraj! Wszystko się wydarzyło w ciągu zaledwie jednego dnia!

To zdumiewające, jak szybko można się przyzwyczaić. Po raz pierwszy przyszło mu to na myśl, gdy obserwował jedzącego tatę niedźwiedzia. O tym samym myślał, gdy kąpały go dwie młode i piękne kobiety. Potem zdał sobie sprawę, że jego ciało zupełnie nie traktuje zaistniałej sytuacji z taką samą obojętnością jak przemęczony umysł.

– Lepiej tego nie zmarnuj, panie bardzie – zachichotała Ćma, masując namydlonymi palcami jego spięte mięśnie barków – bo inaczej Jej Wysokość wpadnie w szał.

Roland zaczerwienił się, skulił i uznał, że nie ma jak się schować. Jego umysł opornie przeskoczył na wyższy bieg.

– Jej Wysokość? – wykrztusił.

– Wywarłeś na niej ogromne wrażenie. – Ćma namydliła mu włosy i myła je energicznie. Kiedy skończyła polewać głowę ciepłą wodą z dzbanka, dodała: – Najpierw czeka cię uczta, a później igraszki.

Roland wiedział, co znaczą igraszki tam, skąd pochodził, więc zajął się pierwszą informacją.

– Zrobiłem na niej wrażenie?

– Bez wątpienia. Swą prośbą skierowaną do Jego Królewskiej Mości jej ojca.

– Moją prośbą?

– Spodziewano się po tobie – odezwała się druga kobieta, podając duży ręcznik, by nim się owinął – że będziesz błagał o życie.

Mały, cielesny problem przestał istnieć.

Roland pozwolił ubrać się w pożyczone, piękne szaty i zaprowadzić do sali bankietowej, cały czas łudząc się nadzieją, że jeśli błaganie było koniecznością, dostanie jeszcze jedną szansę. Myśl umknęła mu w chwili, gdy ujrzał księżniczkę, która pokiwała głową z aprobatą i pociągnęła go do siebie. Siadł na wskazanym miejscu, zauroczony zaskakującym kontrastem pomiędzy bladością jej skóry i czernią atłasu sukni.

– Alabaster i heban – szepnął i zaczerwienił się na widok jej uśmiechu.

Mijająca uczta przypominała kalejdoskop obrazów: krótko ostrzyżona służba odziana była w jasne stroje, a ci, którym usługiwano, nosili ubrania w kolorach czerni, czerwieni i srebra. Roland nie zdawał sobie sprawy, że czerń, czerwień i srebro mogą mieć tyle odcieni, że mogą skrzyć się, lśnić i płonąć tak intensywnie.

I dźwięków: Ponad gwar jedzenia i picia często wybijał się śmiech, lecz pobrzmiewała w nim niemiła nuta, jakby śmiejący się znali jakieś tajemnice obce słuchaczom.

I smaków: Roland jadł wszystko, co przed nim stawiano, rozkoszując się potrawami, które miały konsystencję jedwabiu i smak słońca, ostry posmak zimowego dnia, upojny aromat środka nocy.

I woni: Zapach bijący z ciężkiej masy włosów Jej Wysokości spowijał go, brał w niewolę i oszałamiał, nie zostawiając miejsca na inne wonie i bardzo niewiele miejsca na zastanowienie.

Nie potrafił już bać się ani nawet czuć zmęczenia. Wszyscy, których widział, byli młodzi i piękni i traktowali go, jakby był trzecią najważniejszą osobą po królu i księżniczce. Jeśli rano ma zostać zabity, jutro będzie się tym martwił i prawdopodobnie z uśmiechem stanie naprzeciwko plutonu egzekucyjnego. Albo tutejszego jego odpowiednika.

Kiedy resztki jedzenia znikły ze stołów, w wielkiej sali zapadła cisza.

– A teraz, panie bardzie – rzekł król – może zechciałbyś zaszczycić nas pieśnią.

Zbliżył się służący z wyczyszczoną harfą, która znów miała wszystkie struny i była tak piękna, jak Roland się spodziewał. Powiódł łagodnie palcem wzdłuż jej słodkiej krzywizny i uśmiechnął się.

– Zechciej mi wybaczyć, wielmożny panie – powiedział – lecz wolałbym zostać przy znajomej mi damie.

Charakter ciszy uległ zmianie, lecz król tylko machnął wdzięcznie dłonią i odparł:

– Wybór należy do ciebie, czcigodny bardzie.

Powolnym ruchem, podejrzewał bowiem, że wypił odrobinę za dużo ciemnoczerwonego wina, Roland otworzył pokrowiec i wydobył Cierpliwość.

– To się nazywa gitara – rzekł w odpowiedzi na uniesioną brew króla. Przebiegł palcami po strunach, poczuł, że panuje nad sytuacją, rozpoczął grę, oddając się muzyce bez reszty.

Nie pozwolili mu przestać grać, dopóki dłonie mu nie zdrętwiały, a głos przycichł do ochrypłego szeptu. Wtedy, pośród okrzyków pochwały i podziwu, księżniczka wzięła go pod rękę i wyprowadziła z sali.

Gdyby go poprosiła, wykręcałby się zmęczeniem, lecz nie prosiła – rozebrała ich oboje, dosiadła go i jechała na nim od jednego wstrząsającego orgazmu do następnego. Roland nie miał pojęcia, skąd wziął siły, jednakże jego ciało potrafiło zaspokoić jej żądania, zrezygnował więc z oporu i poddał się rozkoszy.

Zbudził się w nieprzeniknionej czerni, całkowicie nieprzytomny. Miotał się przez chwilę w panice, aż wreszcie gwałtownie usiadł. Pokój stopniowo wypełnił się delikatną szarą poświatą. Roland dostrzegł połyskujące srebrno-czerwone gobeliny, ogromne owalne lustro i rozrzucone dookoła ubrania. Kiedy się odwrócił, ujrzał splątany gąszcz niebieskoczarnycłi włosów spływających na jedną pierś koloru kości słoniowej. Przypomniał sobie i położył się z uśmiechem.

Światło zaczęło przygasać, aż pokój ponownie pogrążył się w absolutnej ciemności.

Roland usiadł.

Światło wróciło.

Położył się.

Światło zgasło.

Nieźle, pomyślał. Mogłoby mi się tu spodobać. Znakomite jedzenie, świetne ubrania, piękna kobieta. I tutejsi ludzie doceniają muzykę. Zdrzemnął się na chwilę z głową wypełnioną tańczącymi obrazami życia w roli dworskiego faworyta, a potem znów usiadł.

– Łazienka – westchnął. Zastanowił się, czy nie zbudzić księżniczki, aby wskazała mu drogę, lecz postanowił tego nie czynić. Idąc na wyczucie, trafił do małej izdebki w korytarzu, która służyła do tego celu. Kiedy wrócił, z drugiego końca łóżka wpatrywały się w niego jasnozłote oczy. – Skąd, u licha, się tu wziąłeś? – szepnął, marszcząc czoło.

Tom miauknął władczo, wbijając pazury w materac.

– Sza! – Roland przyłożył palec do ust. – Zbudzisz ją. – Upuścił szlafrok, który znalazł, i zamyślił się. – Prawdę powiedziawszy, to nie byłby taki zły pomysł. Teraz, kiedy wypocząłem, jestem pewny, że znajdziemy coś do roboty. – Wślizgnąwszy się ponownie do łóżka, schylił głowę nad rubinowymi ustami.

– Jezu Chryste! – Odwrócił się gwałtownie i spojrzał wściekle na kota. – Podrapałeś mnie, ty mały gnojku! – Złapał się za prawy policzek i zobaczył na dłoni plamy krwi. – Obedrę cię ze skóry i przerobię na… na… Jezu Chryste – powtórzył, lecz tym razem zabrzmiało to bardziej jak modlitwa. Myślał trzeźwo po raz pierwszy od chwili, gdy zobaczył księżniczkę w blasku księżyca całą jak z jadeitu, hebanu i srebra.

Szybkie spojrzenie na księżniczkę upewniło go, że wciąż mocno spała. Rozejrzał się po pokoju i odnalazł swój zegarek.

– Druga czterdzieści trzy – zamruczał, zakładając go na rękę. Kiedy wczorajsze przyjęcie dobiegło kresu, musiało być już blisko świtu. Oznaczało to, że jest druga czterdzieści trzy po południu. Znów popatrzył na księżniczkę. Środek dnia, a ona śpi bardzo mocno. Roland potrząsnął ją za ramię, najpierw łagodnie, potem silniej. Jej klatka piersiowa wciąż się unosiła i opadała, lecz była to jedyna oznaka życia.

Z bijącym boleśnie sercem podbiegł do lustra i obejrzał swą szyję. Nie znalazł śladów ugryzienia. Tom prychnął.

– No cóż, mogły przecież być – syknął, czując się jak dureń. – Skąd się tu, u licha, wziąłeś? – spytał znów, schylając się i przyglądając kotu. – Czy Evan kazał ci mnie znaleźć?

Tom wykręcił się i zaczął myć sobie nasadę ogona.

– Och, wielkie dzięki. – Powiedział to z sarkazmem, ale rzeczywiście był mu wdzięczny. Nie można było rozpaczać w obliczu tak wyrafinowanej obojętności. Wyprostował się i przeczesał włosy rękami. Muszę uciec, zanim ona się obudzi. Jeśli tego nie zrobi, wiedział, że nie zdoła odejść, jeśli ona się znów do niego uśmiechnie. Do tej pory było fantastycznie, ale miał podejrzenia, że gdy ich wysokości przestaną się interesować nową zabawką, sytuacja bardzo się zmieni.

Szybko ubrał się w czarne jedwabie i aksamity, które miał na sobie podczas uczty – nie miał pojęcia, gdzie były jego dżinsy – wziął Cierpliwość i poszedł w kierunku drzwi. Tom szedł przed nim.

Kot wydawał się z całą pewnością wiedzieć, dokąd idzie, a ponieważ Roland tego nie wiedział, poszedł w ślad za kotem. Ściany korytarzy rozjaśniały się, a potem ciemniały za nimi.

Nawet gdybym był przy zdrowych zmysłach zeszłej nocy, idąc na górę, nie zapamiętałbym drogi. Tworzące labirynt korytarze wiły się, skręcały i zapętlały z radosną beztroską. Na szczęście jestem zbyt zagubiony, by się bać. Nie miało to większego sensu, jednakże życie ostatnio też go nie miało, więc Roland nie oponował. Stwierdzenie to nie było jednak ścisłe. Słuch mówił mu, że on i Tom są ostatnimi żywymi istotami. Ciężar tej ciszy przygniatał go. Wyrażenie „grobowa cisza” uparcie nasuwało mu się na myśl i pomimo wszelkich starań nie mógł go odegnać. Do tej pory go nie rozumiał; teraz owszem.

Nieświadomy niczego Tom szedł dalej.

Minęli ogromny łuk, którego Roland z pewnością przedtem nie widział. Choć kot się nie zatrzymywał, Roland z ciekawości włożył głowę do środka. W słabym świetle ledwo było widać czarny prostokąt, po obu stronach którego stały dwa białe trójkąty wysokości około pięciu stóp. Wszedł krok dalej i trójkąty stały się dwiema piramidami czaszek, które przyglądały mu się pustymi oczodołami.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zdanie: „Spodziewał się, że będziesz błagał o życie” nabrało sensu.

Roland przyspieszył kroku, by dogonić Toma.

Kiedy jego kroki ucichły w oddali, czerń nad ołtarzem zagęściła się w coś więcej niż tylko brak światła.

– A więc wyobrażasz sobie, że to będzie takie proste, co? – Adept Mroku uśmiechnął się. – Twoi gospodarze śpią, a ty tymczasem wymykasz się na słońce, nawet nie dziękując za gościnność. – Uśmiech stwardniał, hebanowe brwi zmarszczyły się. – Nie sądzę.

Mały zieleniec był pusty. Adept poczynił pewne kroki, by tak było. Rozparł się na ławce, wyciągnął długie nogi i uniósł twarz do słońca, umysłem tymczasem składając wizytę w królestwie cieni.

Po dotarciu do wielkiej sali bankietowej Roland prawie jej nie poznał. Kiedy nie było w niej dworzan, ziało z niej chłodem i ponurością. Zmatowiałe srebro poszarzało, czerń przypominała tylko tego, kto rządzi tym królestwem. Roland zadrżał i podczas wędrówki ku drzwiom po drugiej stronie trzymał się bliżej Toma. Przebyli połowę drogi, gdy rozległ się pytający dźwięk. Roland zatrzymał się, westchnął i zawrócił. Tak jak się spodziewał, harfa stała oparta o czarny tron.

– Piękny sposób traktowania skarbów – rzekł cicho, przykucnął i ostatni raz pogładził jej wdzięcznie wygiętą ramę, bardzo nie chcąc zostawiać instrumentu, do którego tak absurdalnie się przywiązał. Co innego wymknąć się ukradkiem, gdy wszyscy śpią – jeśli szczęście mu dopisze, zapomną o nim przed zjedzeniem śniadania – a zupełnie co innego uciec ze skarbem narodowym. Wstał i z żalem rozłożył ręce. – Chyba musimy się pożegnać. – Harfa znów zadźwięczała. – Chciałbym móc cię zabrać. – Widząc bardzo zniecierpliwione spojrzenie Toma, odwrócił się do wyjścia. Tym razem wibrujący dźwięk dał się słyszeć w całej sali. Roland skrzywił się i odwrócił. – Pobudzisz wszystkich – ostrzegł. Czuł, że harfa szykuje się do wydania kolejnego dźwięku, więc chwycił ją wolną ręką, bo i tak pragnął to uczynić. – To był jej pomysł – wyjaśnił niemrawo Tomowi, który siedział przy drzwiach i wymachiwał wściekle ogonem. Cierpliwość brzęknęła z aprobatą z wnętrza futerału.

Tom prychnął, wyszedł przez drzwi i wpadł na coś, co wyglądało jak lita ściana. Rozległ się słaby, jednakże słyszalny stuk, kiedy kocia czaszka zetknęła się z czymś, co było odrobinę twardsze od niej. Tom mrugnął, usiadł i z zapałem zaczął wylizywać sobie przednią łapę.

Roland podrzucił nerwowo harfę w dłoni.

– Dobra, jasne. Wierzę ci. Miałeś szczere zamiary. – Obejrzał się przez lewe ramię, czując, że jeżą mu się włosy na głowie. Usłyszał, albo wydawało mu się, że usłyszał jakiś dźwięk, metaliczny i powtarzający się, dobiegający z miejsca, tuż za którym blade, szare światło słabło i przygasało. Niechętnie odrywając wzrok, popatrzył na kota i syknął: – Jeśli znasz wyjście, zaprowadź mnie do niego.

Nie dając się popędzać, Tom liznął łapę po raz ostatni, a następnie pacnął nią ścianę. Wymachiwał ogonem ze złością. Kołysząc głową na boki, przywarł do ziemi i zasyczał.

Dźwięk stał się głośniejszy i bardziej rozpoznawalny. Metaliczny, owszem. Kroki. Więcej niż jednej osoby.

– Tom!

Kot położył uszy po sobie i mruknął głucho, wciąż zajęty ścianą.

– Dobra, w porządku. Pracujesz nad tym. – Nie mogę uwierzyć, że jestem uzależniony od kota. Roland spocił się pod pachami i czarny jedwab przykleił mu się do skóry. Czuł zapach swego strachu. Niemal bezwolnie odwrócił się, by spojrzeć w głąb korytarza. – O cholera!

Z mroku wyłoniła się postać w czarnej zbroi podobnej do tych, które nosili jeźdźcy, ale w większej części metalowej niż skórzanej. Krok za pierwszą postacią szła następna.

– Sądziłem, że oni cały dzień śpią. – Roland miał pretensje do całego wszechświata. To nieuczciwe! Może gdybym oddał harfę. Wtedy poczuł słodkawy odór rozkładającego się ciała i domyślił się, że z tymi strażnikami nie da się pertraktować. – Nie, tylko znowu nie to. – Cofnął się o krok. Natychmiast przypomniały mu się szczerzące zęby, gnijące twarze ze spiżarni olbrzymów. – Nie potrafię. – Przełknął ślinę i zrobił jeszcze jeden krok do tyłu. – Nie potrafię znów sobie z tym poradzić. – Kolejny krok i półobrót; odwracał się, by uciec. Nadepnął na coś miękkiego.

Wrzasnął zarówno z bólu, jak i z przerażenia, gdy Tom miauknął przeraźliwie i wbił mu ostre pazury w delikatną skórę przy kostce.

– Nie jestem wojownikiem! – krzyknął do nie wykazującego zainteresowania kota.

Wtedy już nie miał wyboru.

Uchylił się przed pierwszym wymachem, padając na ziemię i rzucając Cierpliwość oraz harfę pod ścianę. Miał nadzieję, że będą tam bezpieczne. Futerał gitary zahaczył o struny harfy, które zadźwięczały niczym nieharmonijny kontrapunkt dla brzęku metalu. Roland zobaczył, jak zbliżający się do niego łukiem wielki, czarny miecz niespodziewanie zmienił kierunek i uderzywszy w kamienną posadzkę, ześlizgnął się po niej.

Harfa. Harfa kierowała poczynaniami strażników. Albo odstraszała ich. Albo coś w tym guście. Odskoczył przed kolejnym ciosem i wtedy poczuł uderzenie, które go odrzuciło na bok. Drugi strażnik przystąpił do walki z maczugą. Moje ramię! Złamał mi, kurwa, ramię! Nie było to jednak całkiem zgodne z prawdą, bo palce, którymi szybko poruszał na próbę, wciąż reagowały. Nadal cholernie bolało, ale nie stracił władzy w ręce. Harfa! Muszę dostać się do harfy! Uchylił się przed świszczącym mieczem, który zderzył się ze ścianą i obsypał go odłamkami muru. Roland rzucił się na ziemię w geście rozpaczliwej paniki.

Uderzył kolanem w harfę i czubek miecza wymierzony w jego oko zadrżał, lekko ucałował go w policzek, zostawiając smugę palącego bólu, i znikł. Oparł się na zdrowej ręce i znów upadł na posadzkę z polerowanego drewna, gdy coś uderzyło go w nerki. Ogarnięty mdłościami i oślepiony cierpieniem, szarpnął srebrne struny.

Adept Mroku przesunął się odrobinę, by słońce padało mu bezpośrednio na twarz. Harfa była prawie błahostką. Bez umiejętności gry na harfie, temu tak zwanemu bardowi na niewiele się przyda. Trzeba szybko z tym skończyć. Zaczynało mu się nudzić.

Zdyszanemu Rolandowi przestało się mącić w oczach. Przypadkowe dźwięki, jakie wydobywał z harfy, zatrzymały strażników. Stali w skrzypiących czarnych zbrojach, kołysząc się lekko i bezcelowo wykonując sztywne ruchy rękami. Kiedy im się przypatrywał, zawrócili i zaczęli powoli zbliżać się do niego. Roland targał palcami struny, wypełniając korytarz dźwiękami, lecz strażnicy pokonali je i szli nadal.

– Hej, koleś, dasz dolca?

Wyrwany nagle z królestwa cieni Adept Mroku warknął, chciał już użyć mocy – i ledwo się w porę opanował. Zaszkodzi swym planom, jeśli zostawi wyraźny znak dla Światłości. Obrzucił przekleństwami stojącą przed nim obszarpaną starą kobietę. Zapamięta ją i później się z nią rozprawi.

Staruszka cmoknęła z dezaprobatą.

– Jeśli nie masz, koleś, po prostu powiedz. Nie ma powodu, żeby zachowywać się grubiańsko. – Potrząsnęła głową i mamrocząc coś o zwyczajach młodzieży, poczłapała dalej, ciągnąc za sobą protestujący wózek sklepowy.

Adept Mroku zazgrzytał zębami. Nie rządził królestwem cieni, choć mienił się władcą dużej jego części. Na ponowne nawiązanie kontaktu trzeba będzie czasu i wysiłku, na który nie mógł sobie pozwolić. Strażnicy będą musieli skończyć sami.

– Powinienem był żywcem obedrzeć ze skóry tę staruchę – wymamrotał. Wciąż jeszcze nie było za późno. Zerwał się na nogi, odwrócił i…

W parku nie było żadnej starej kobiety.

Tom nagle miauknął głośno i Rolandowi serce podskoczyło do gardła.

– Co jest! – wrzasnął, obracając się gwałtownie. Otworzył usta na widok kota, który zniknął w pozornie litej ścianie. – Zaraz. Oczywiście.


Tom znów zamiauczał, jego miauczenie dochodziło z nieco większej odległości niż przed chwilą. Jeden ze strażników chwiał się w przód i w tył, tak iż wydawało się, że musi się przewrócić. Drugi powłóczył podrygującą nogą, lecz żaden nie zaprzestał pościgu.

– Zaraz – powtórzył Roland. Miał tylko kilka sekund na zastanowienie. Gorzej już być nie może. Chwyciwszy Cierpliwość, rzucił się na ścianę, w ostatniej chwili zamykając oczy.

Żelazna ręka chwyciła go za kostkę.

Niejasne wrażenie ciemności, potem szarości, wreszcie światła i przerażający odgłos rozdzierania czegoś, co nigdy nie powinno się rozedrzeć.

Wylądował na trawie, ciepłej, suchej i pachnącej lekko kurzem w słonecznym cieple. Przez chwilę tylko dyszał, a potem, ponieważ było to tak przyjemne, przewrócił się na plecy i pooddychał jeszcze trochę. Zasłoniwszy się jedną ręką od blasku słońca, przeprowadził w myślach inspekcję.

Policzek. Ramię. Plecy. Udo. Kostka. Kostka?

– O cholera! – Metalowe palce wciąż wpijały się w kość.

Wiedział, że musi popatrzeć, niemniej zebranie się na odwagę trwało kilka minut. Wreszcie westchnął i usiadł. Czarna rękawica połyskiwała matowo w słońcu. Poszczerbiona krawędź w miejscu, gdzie oderwano ją od reszty zbroi, błyszczała jaśniej. Roland potrząsnął nogą na próbę. Rękawica nie drgnęła.

– Zabierzcie ją ode mnie!

Podczas dzikiej szarpaniny, jaka się wywiązała, rękawica otarła się o harfę i odpadła.

Roland zrobił kilka głębokich oddechów.

– Nikt cię nie pytał o zdanie – rzekł opryskliwie do Toma, który cicho przyglądał się wydarzeniom, owinąwszy łapy ogonem. Roland jakoś zdołał podnieść się. Spojrzał złym wzrokiem na rękawicę. – Pusta. Ten smród był złudzeniem. Posłużył się moim własnym strachem przeciwko mnie. Ten wszawy sukin… – Uniósł nogę, zastanowił się i zamiast tego kopnął wściekle kępę trawy.

Tom wstał, przeciągnął się i powoli zaczął się oddalać.

– Jasne, dobra. Już idę. – Roland schylił się ostrożnie i podniósł oba instrumenty. Ostatni raz czuł się tak parszywie, kiedy grał w hokeja w kategorii młodzików, ale niech go diabli, jeśli miałby przewrócić się na oczach kota.

W godzinę i siedem minut dotarli do ścieżki. Po pięćdziesięciu sześciu minutach droga się rozwidlała. Jedna ścieżka prowadziła do miłej doliny, a druga pięła się po skalistej, nagiej górze, której wcześniej nie zauważył.

– Tak, czytałem tę księgę – westchnął Roland i przysiadł na przydrożnym się głazie. – A jeśli myślisz, że będę się wspinał na tę górę, to zbzikowałeś. – Pokręcił się ostrożnie, żeby zmniejszyć nacisk na sińce na plecach. – I tak będę sikać krwią.

Tom ziewnął, zwijając delikatnie różowy języczek.

– I nawzajem, kupo kłaków. – Roland wstał skrzywiony. – No to chodźmy już. – Skręcił na niebezpieczną ścieżkę, podwójnie dla niego groźną, bo nie mógł pomagać sobie rękami w czasie wspinaczki. Nie chciał porzucić harfy. Nie teraz. Nie po tym, ile razem przeszli.

Tom wybiegł naprzód; zatrzymywał się przy każdej nowej przeszkodzie, by zaczekać na Rolanda z poczuciem wyższości widocznym na pyszczku.

Kiedy zapadł zmrok, w oddali rozległo się ciche granie myśliwskich rogów.

Roland starał się szybciej wspinać.

Rogi grały głośniej.

Wreszcie perć się skończyła. Góra też.

Zadyszany Roland zachwiał się na krawędzi przepaści i spojrzał w dół. Daleko pod sobą widział jedynie białe strzępy, które musiały być chmurami.

U podnóża góry postaci w zbrojach błyszczących księżycowym srebrem stanęły w strzemionach i zakrzyknęły wyzywająco.

– Co teraz? – Roland rzucił pytanie w głąb nocy.

Mrucząc głośno, Tom otarł się o jego nogi, a następnie skoczył w przepaść z ogonem rozwianym niczym proporzec.

– O nie – Roland zrobił krok do tyłu – nie zeskoczę z urwiska za kotem. Wybijcie to sobie z głowy. Nie ma mowy. – Zastanowił się, jakie ma jeszcze wyjście. – Wolałbym zaryzykować spotkanie z księżniczką, niż zrobić coś tak głupiego. – Wtedy przed oczami stanął mu poruszający szczęką trup, przez którego Mrok mówił mu, że nie ma innego wyjścia, jak dzięki niemu. Rozprostował ramiona. – A co tam, niech to przynajmniej będzie moja decyzja. – Pokuśtykał jak pływak wchodzący do zimnej wody i rzucił się w przepaść.

Cierpliwość i harfa zagrały do wtóru jego krzyku.

Загрузка...