Rozdział trzeci

Kiedy szli tą samą drogą, którą przybyli, przez ciemne, wysadzane drzewami uliczki osiedlowe, które teraz sprawiały wrażenie bardziej groźnych niż cichych – Roland rozmyślał nad naturą zła i dobra. Prawdę mówiąc, nigdy wcześniej o tym nie myślał, ale nigdy nie przeżył podobnej nocy. Z jakiegoś powodu mityczna opowieść o Światłości i Mroku nabierała sensu w ustach pani Ruth. Ta bezdomna kobieta – zupełnie jak Rebecca, uświadomił sobie – była zbyt rzeczywista, by w nią wątpić. A to, że Mrok i Światłość niegdyś przemierzały świat? Cóż, była to opowieść nie mniej sensowna, niż każdy inny mit o stworzeniu świata. Pani Ruth nie powiedziała, w jakim tempie rozwijało się życie, na naszym świecie, co załatwiało sprawę Darwina; co więcej – torba Rebeki uderzyła go w udo i poczuł ostrze czarnego sztyletu – parę rzetelnych dowodów zdawało się przemawiać na jej korzyść.

Gdy Roland zauważył głębokie mroczne cienie na zniszczonym trawniku, chwycił Rebeccę za ramię i próbował wyprowadzić na pustą jezdnię.

– Ależ, Rolandzie – wyrwała mu się – chodzenie po jezdni jest niebezpieczne!

– Tak samo jak zostanie ofiarą ataku trawnika – zauważył.

– Paskudna myśl odeszła. – Rebecca obracała się powoli, badając okolicę. – Tak mi się wydaje.

– Lepiej nie ryzykujmy, dobrze? – Nie sprawiała wrażenia przekonanej, więc dodał: – Zbyt wiele od nas zależy.

– Och. – Pomyślała o tym przez chwilę. – Czy moglibyśmy wrócić na róg i przejść na drugą stronę?

– Jasne, czemu nie. – Jeśli o niego chodziło, to mogli wrócić na Bloor Street i pojechać metrem, ale nie miał zamiaru przechodzić obok tego trawnika. – Ty prowadź, ja pójdę za tobą.

I to jest mniej więcej sedno rzeczy, dodał w duchu. Nie musi przecież wierzyć w to wszystko. Poradzi sobie z tym tak jak niemal ze wszystkimi innymi kłopotami, które przez lata sprawiało mu życie – po prostu nie stawiając czoła problemowi i unosząc się bezwolnie na fali życia. Wątpił nawet, czy zdobędzie się choćby na atak histerii, do jakiego czułaby się uprawniona każda normalna osoba. Któregoś dnia, pomyślał, gdy Rebecca skręciła na południe, powinienem wyrobić sobie kręgosłup.

Dziki, rozrośnięty krzew różany, wychodzący poza ogrodzenie, wczepił się w podkoszulek Rolanda i nie chciał puścić. Mężczyzna szarpnął, krzak trzymał.

– Zaczekaj chwilkę, Rebecco, nie chciałbym rozedrzeć… – Odwrócił głowę i stanął oko w oko z malusieńką osobą, bezpłciową, tak mu się wydawało, która uczepiła się jego podkoszulka miniaturowymi rękami, jednocześnie oplatając gałąź krzewu brązowozielonymi nóżkami. Gdy próbował się wyplątać, wyszczerzyła do niego złośliwie zęby. Krzew różany kołysał się w obie strony, lecz istotka nie rozluźniła ani jednego, ani drugiego chwytu.

Rebecca przyjrzała jej się z bliska.

– Masz natychmiast puścić! – rozkazała.

Stworzenie pokazało zaskakująco różowy język.

– Ten człowiek jest bardem – ostrzegła – i jeśli go nie wypuścisz, ułoży piosenkę o tym, co robisz z chrząszczami.

Istotka zrobiła obrażoną minę i puściła go. Roland zauważył, że jej szpony były niemal tak długie jak palce. Istotka wzniosła jeden palec w górę w obraźliwym geście, czmychnęła w dół po gałęzi i znikła im z oczu.

– A co ten stwór robi z chrząszczami? – spytał Roland, gdy zaczęli iść.

– Nie wiem. – Rebecca wzruszyła ramionami i spojrzała na niego bardzo poważnie. – Nie wolno pozwolić, żeby małemu ludkowi cokolwiek uchodziło na sucho, bo im częściej im się to udaje, tym więcej płatają figli. Wkrótce nie mielibyśmy chwili spokoju. Ani odrobiny.

Oczami wyobraźni Roland ujrzał nagle własne mieszkanie, w którym roiło się od tycich, tyciuteńkich mężczyzn i kobiet, z których każde miało tyci, tyciuteńki mózg i tycie, tyciutenkie, przeciwstawne kciuki. A ja myślałem, że karaluchy to problem…

Wyszli na Harbord Street w odległości przecznicy od Spadiny i szli w stronę świateł.

– Rebecco, dokąd idziemy?

– Zobaczyć się z duchem.

– Nie, miałem na myśli to, do jakiego miejsca w mieście.

– Och. – Zrobiła głęboki wdech i dokładnie wymówiła każdą sylabę: – Na uniwersytet. – Miała tak w zwyczaju, gdy musiała wypowiedzieć słowo dłuższe od dwusylabowego.

Uniwersytet Toronto zajmował duży obszar w centrum miasta, jego stare, spowite bluszczem gmachy kontrastowały interesująco z młodymi, ubranymi w dżinsowe ubrania studentami. Skraj tego obszaru przecięli w drodze na spotkanie z panią Ruth. Teraz ich celem było jego serce.

– Nie wiedziałem, że na uniwersytecie jest duch.

– Naprawdę?

Latarnia na ulicy wyraźnie oświetliła pełne niedowierzania spojrzenie dziewczyny. Roland poczuł się tak, jakby powiedział, że nie wie, z której strony wstaje rano słońce.

– Ależ on jest słynny. Był w telewizji.

– Duch był w telewizji?

Zastanowiła się nad tym, czekając na zmianę świateł.

– Nie – przyznała. – Ale opowiadano jego historię. – Pomyślała jeszcze chwilę. – Nie opowiedzieli jej zbyt dobrze. Pomylili wiele spraw. Nie sądzę, żeby w ogóle rozmawiali z Iwanem.

– Iwan? – Tak ma na imię?

– Aha. – Światło zmieniło się i dziewczyna wzięła go za rękę. – Chodźmy.

To przejście przez Spadinę było całkowicie odmienne od pierwszego. Rebecca szła szybko, lecz zachowywała spokój. Roland był zdziwiony tą różnicą.

– Rebecco?

– Słucham? – Nie spuszczała oczu ze znaku z napisem: „Idź”, do którego się zbliżali.

– Co robisz, kiedy nie ma żadnych świateł?

– Podchodzę do rogu i rozglądam się obie strony, nie biegnę, bo mogłabym się przewrócić. Tylko że się nie przewracam, ale Daru twierdzi, że mogłoby się tak stać. Albo używam magicznego przejścia.

– Magicznego przejścia?

– No wiesz. – Kiedy stanęli na krawężniku, odwróciła się do niego z uśmiechem. – Z takimi dużymi żółtymi światłami i pasami na jezdni, gdzie wysuwasz palec i samochody się zatrzymują.

Roland uświadomił sobie, że miała na myśli przejścia dla pieszych, choć równie dobrze można było je nazwać magicznymi przejściami. Osobiście za każdym razem, kiedy wystawiał palec, obawiał się, że go straci; że jakiś palant w firebirdzie przejedzie obok jak wariat i mu go urwie.

– Wiesz, Rebecco, ten twój duch…

– To nie jest mój duch. To duch uniwersytecki.

– Mnie to obojętne… Czy on nie jest, hmm… – Roland szukał słowa. W głowie przesuwało mu się mnóstwo filmów o duchach z ziejącymi ranami i szarożółtymi czaszkami, które było widać przez rozkładające się ciało. Wreszcie znalazł słowo ze słownika Rebeki: -…glutowaty?

Rebecca zrozumiała i potrząsnęła głową.

– Ależ, skąd. Czasami jest nieco mglisty, ale nie glutowaty. To naprawdę smutna historia.

– Jeśli mam go spotkać… – Roland nie był szczególnie tym zachwycony, bo nie lubił fikcyjnych umarlaków, którzy nie chcieli pozostawać przyzwoicie martwi, więc nie wiedział, jak zareaguje w prawdziwym życiu -…to może lepiej opowiedz mi o nim.

– Przypomnę sobie lepiej na siedząco, bo wtedy nie będę musiała myśleć jednocześnie o chodzeniu.

Znajdowali się już na terenie miasteczka uniwersyteckiego i Roland uprzejmie wskazał jej miejsce na murawie otaczającej bibliotekę. Pomiędzy latarniami na ulicy i reflektorami na budynku cienie nie miały najmniejszych szans, a wyschnięty, brązowy trawnik wyglądał tak samo groźnie jak talerz pszennych płatków śniadaniowych. Większość studentów wyjechała do domów na lato, więc okolica świeciła pustkami.


Rebecca usiadła, stawiając obok siebie torbę z nożem. Zaczekała cierpliwie, aż Roland się usadowi, i zaczęła.

– Nazywa się Iwan Reznikow i jest kamieniarzem. To znaczy, że robi domy i inne rzeczy z kamienia. Właściwie to już nie robi, ale kiedyś robił. – Przerwała, Roland pokiwał głową i podjęła wątek: – Urodził się w Rosji, ale jest w Kanadzie od tak dawna, że teraz jest już Kanadyjczykiem. Jest duchem od ponad stu lat.

– Ale jak stał się duchem?

– Umarł.

Ona tego nie robi celowo, upomniał się Roland i zachowując spokój w głosie, zapytał:

– Jak umarł?

– Przyjaciel go zadźgał i zrzucił ze schodów, i zwłoki wpadły do szybu wentylacyjnego, i nikt nie wiedział, gdzie on jest, i nikt nie szukał, bo to był tylko jakiś biedny, głupi Rosjanin i nikomu nie zależało.

W tych ostatnich kilku słowach Roland usłyszał głos kamieniarza.

– Widzisz, jego przyjaciel zrobił gargulca, który był do niego podobny, a Iwan się wściekł i zaczął robić takiego, który wyglądał jak jego przyjaciel. Prawdę mówiąc on wcale nie jest do niego podobny, więc myślę, że miał powód, żeby się wściec. W każdym razie zobaczył swego przyjaciela, tylko że wtedy już nie byli prawdziwymi przyjaciółmi, ze swoją dziewczyną – nazywała się Susie i dużo o niej opowiadał – i zazgrzytał zębami, a ona spytała: „Co to za dźwięk?”, a przyjaciel odpowiedział, „To tylko wiatr”, zupełnie jak w tej historii o siostrze Annę.

W tym momencie Roland zupełnie stracił wątek, ale pokiwał głową.

– I wtedy zaatakował przyjaciela siekierą. Mówi, że był pijany, bo inaczej nigdy by tego nie zrobił i teraz jest mu bardzo przykro. Jego przyjaciel wbiegł do środka, a siekiera trafiła w drzwi – mogę ci je pokazać – a potem ścigali się po schodach na szczyt wieży i tamten dźgnął Iwana, zepchnął ze schodów i zabił. I teraz Iwan jest duchem.

– Co się stało z jego byłym przyjacielem? – spytał Roland, mimo wszystko zafascynowany.

– Nic. Widzisz, ciało znaleziono po wielu latach, dopiero po wielkim pożarze. Wieża była niedokończona i przyjaciel Iwana… – Dziewczyna zmarszczyła czoło. – Szkoda, że nie pamiętam, jak się nazywał, bo wtedy już nie był przyjacielem Iwana. W każdym razie ten człowiek schował trupa głęboko w niedokończonej części, a potem myślę, że ją skończył, i nikt go nie znalazł, a potem był ten duży pożar i wtedy go znaleźli. Może ten człowiek i Susie pobrali się i żyli długo i szczęśliwie. – Pogłaskała lekko trawę palcami i dodała: – Nie sądzę, żebyśmy powinni mówić o tym Iwanowi.

– Jasne, racja. Nie ma sensu ranić jego uczuć – zgodził się Roland. Odkładając pytanie: „Czy duchy mogą mieć uczucia, a jeśli tak, to czy można je zranić?”, przyjrzał się dziewczynie. Przez krótką chwilę inna Rebecca nakładała się na tę, którą znał. Rolandowi wydawało się, że jednocześnie bardziej i mniej przypominała znaną mu Rebeccę. Przypominała tę, którą powinna być…

– Na co patrzysz?

Drgnął i uśmiechnął się nerwowo.

– Na nic. – Nie zostało bowiem nic poza wspomnieniem. Przywidziało mi się, pomyślał, choć biorąc pod uwagę wydarzenia dzisiejszej nocy, wcale nie byłby zaskoczony tym, że ma halucynacje, że widzi rzeczy, które nie istnieją, w odróżnieniu od rzeczy istniejących, w które jednak nie wierzył, nawet jeśli je Widział. Wczoraj życie było znacznie mniej skomplikowane.

– Czy mogę mówić dalej?

– Tak, proszę.

– Dobrze. W każdym razie, kiedy Iwana znaleziono, pochowano go na skwerze, tylko że wtedy to nie był jeszcze skwer, bo to dopiero później zrobiono z tego skwer, i tam właśnie teraz zastaniemy Iwana.

– Na jego grobie?

– Aha.

– Na terenie miasteczka uniwersyteckiego?

– Aha.

– Rebecco, nie sądzę, żeby to było zgodne z prawem. – Opowieść brzmiała wiarygodnie, dopóki Rebecca nie doszła do pochówku. Teraz Roland zaczął podejrzewać, że cała historia istniała wyłącznie w jej głowie. – Nie można pogrzebać człowieka na najbliższym skrawku wolnego gruntu.

– On już wtedy nie był człowiekiem. Zostały z niego same kości.

– Mimo to… Kto ci to wszystko opowiedział?

– Iwan.

Roland westchnął. Iwan był autorytetem, z którym trudno było się spierać. Wstał i podał rękę Rebecce.

– Chodźmy więc. – Według jego zegarka było za dwadzieścia jedenasta, a głębokie doświadczenie wyniesione z książek i filmów grozy mówiło mu, że lepiej nie spotykać tego faceta o północy – gdyby brać tę opowieść serio.

Rebecca przerzuciła torbę przez ramię i wstała. W miejscu, gdzie leżała torba, murawa wyglądała na spaloną. Rebecca spojrzała i pokręciła głową ze smutkiem.

– Trawa nie ma wielkiej możliwości obrony – westchnęła.

– To prawda. Jesteś pewna, że powinnaś to nieść? – Odsunął się, by zwiększyć odległość między sobą a torbą.

– Masz na myśli sztylet?- Poklepała go po ramieniu pocieszająco. – Nie ma obawy. Jestem silniejsza od trawy.

Roland pozwolił się prowadzić i obejrzał się za siebie dopiero wtedy, gdy dotarli do narożnika, gdzie musieli zaczekać na zielone światło. Wypalone miejsce było wyraźnie widoczną ciemną plamą na tle matowożółtej trawy. Roland zamrugał oczami i spojrzał raz jeszcze. Obok pogorzeliska wyrósł łan nowej, zielonej trawy, tworząc łagodny łuk o szerokości mniej więcej sześciu cali i długości czterech stóp. Roland zobaczył we wspomnieniach, jak podczas rozmowy z nim Rebecca gładzi w zamyśleniu trawę.

Jestem silniejsza od trawy.

Czy ona choć wie, że to zrobiła? – zastanawiał się, spoglądając na czubek jej głowy i przypominając sobie tę drugą twarz, która przez chwilę przysłaniała jej oblicze.

Kiedy zmieniło się światło, zeszli z krawężnika. Roland, który nadal nie odrywał oczu od Rebeki, potknął się o gitarę. Rebecca złapała go i podtrzymała, dopóki nie odzyskał równowagi, a następnie przepchnęła przez skrzyżowanie.

– Musisz być ostrożniejszy podczas przechodzenia przez jezdnię – skarciła go.

Roland odwrócił się i ostatni raz spojrzał na dwa ślady na trawniku.

– Tak, masz rację. – Tylko tyle umiał powiedzieć.

Skręcili na południe za akademikami i zeszli na jedną z licznych ścieżek, jakie przecinały miasteczko uniwersyteckie. Co jakieś dwadzieścia stóp stała staromodna latarnia pośrodku kręgu światła. Roland miał wrażenie, że śpieszą od jednej bezpiecznej wyspy do drugiej, a mrok pomiędzy nimi spowija ich i próbuje dotrzeć do sztyletu. Popatrzył na Rebeccę, lecz dziewczyna nie wyglądała na zaniepokojoną, spróbował więc ją naśladować. Niezupełnie mu się powiodło.

– Iwan kręci się w okolicy uniwersytetu, czy tak?

– Aha. Kiedy widzą go ludzie, którzy nie Widzą, uniwersytetowi grozi niebezpieczeństwo.

– Czy zdarza się, że straszy w miejscu, w którym zginął?

– Nie. Iwan umarł dopiero wtedy, gdy spadł na sam dół schodów, a to miejsce znajduje się teraz w szafce łazienkowej dyrektora. Gdyby tam straszył, nikt by go nigdy nie zobaczył.

– Skąd wiesz o tym wszystkim?

– Iwan mi powiedział. Przygląda się, jak robotnicy naprawiają różne rzeczy, jak robią reni… reni…

– Renowacje?

Dziewczyna rozpromieniła się, na chwilę stając się jeszcze jednym kręgiem światła.

– Właśnie. On lubi mieć oko na wszystko.

Kiedy dotarli do małej, nie zabudowanej przestrzeni, Rebecca wskazała na znajdującą się na końcu drogi przeciwpożarowej bramę z kutego żelaza. Umieszczono ją pomiędzy dwoma budynkami, z których jeden był z nowej żółtej cegły, a drugi stary i szary.


– Wejdziemy tamtędy.

– Czy to nie jest teren prywatny? – Z doświadczenia wiedział, że brama oznacza zakaz wchodzenia.

– Nie, tam-jest zieleniec – rzekła Rebecca – a zieleńce są własnością wszystkich.

Roland żywił nadzieję, że władze miasteczka uniwersyteckiego podzielają ten pogląd. Nie czuł się na siłach wyjaśniać wydarzenia tego wieczora jeszcze komuś, a w szczególności jakiejś umundurowanej osobie, która usiłowałby oskarżyć ich o wchodzenie na niedozwolony teren.

Z bliska okazało się, że jedna część bramy była lekko uchylona. Oboje się tamtędy przecisnęli.

Duch czy nie duch, doszedł do wniosku Roland, idąc przez skwer, tu jest niesamowita atmosfera. Ścisnął mocniej uchwyt pokrowca gitary, czerpiąc otuchę z kontaktu z mokrym od potu plastykiem.

Dziedziniec nie było rozległy, lecz drzewa rozpraszały światło padające od strony domów, tworząc plamy migotliwego cienia, które raz przysłaniały, raz odsłaniały widok w zależności od kaprysu wiatru. Stojąc plecami do nowego gmachu, Roland bez trudu mógł sobie wyobrazić, że znajduje się wśród krużganków średniowiecznego klasztoru. Po drugiej stronie środkowego trawnika – przez który nie przeszedłby za żadne skarby, bo nie umiał sobie wyobrazić miejsca, gdzie czułby się bardziej odsłonięty – widział tyły budynku, który z pewnością był kaplicą. Drzewa rzucały upiorne cienie na jej okna z witrażami. Słychać było jedynie szelest liści i ciche stąpanie sportowych butów Rebeki, która szła po ścieżce z kamiennych płyt prowadzącej do północno-wschodniego narożnika.

Wzory cienia, wzory mocy Strzegą tajemnicy nocy.

Cisza skryła puste…

– Rolandzie! Chodź już!

Oderwał się od słów piosenki, odłożył je na później i podbiegł do dziewczyny, która czekała na niego na brzegu trawnika. Jej głos brzmiał nienaturalnie głośno, odbijał się jakby od wiekowych kamieni. Ciarki przebiegły mu po plecach, gdy uświadomił sobie, że nawet liście przestały szeleścić.

– Co teraz? – spytał nerwowym szeptem.

– Teraz porozmawiamy z Iwanem. – Rebecca zeszła na trawę i oddaliła się trochę od budynków.

– Rebecco, Iwan nie może być pochowany w miejscu, w którym stoisz.

Dziewczyna spojrzała pod nogi, a potem na Rolanda.

– Dlaczego nie?

– Bo stoisz tuż obok kratki ściekowej. Gdyby tam kiedyś był, wykopaliby go podczas jej zakładania.

– Wszystko w porządku. – Zrobiła lekceważący gest w stronę kratki. – On tam nadal jest.

Roland westchnął i potem zamrugał. Nagle poczuł, że mu oczy wychodzą na wierzch, szczęka opada, a serce zaczyna walić niczym młot.

Coś wzniosło się znad ziemi w pobliżu miejsca, w którym stała Rebecca. Wyglądało jak smużka dymu lub osobliwie skondensowany obłok mgły, lecz w miarę, jak wiło się i rozrastało, Roland dostrzegał głęboko osadzone oczy, pasemka czegoś, co przypominało długie, kędzierzawe włosy, oraz parę wielkich dłoni robotnika.

Nagle zrozumiał, co to znaczy bełkotać ze strachu. Ledwo zdołał z krzykiem zdławić pragnienie ucieczki do domu. Najgorsze były oczy; nie tylko istniały, ale uważnie się przyglądały.

Ostatecznie słup mgły przybrał kształt przypominający człowieka wzrostu około sześciu stóp. Miejscami był tak przejrzysty, że Roland widział Rebeccę. Serce mu zwolniło i zaczęło bić w bardziej normalnym tempie, gdy uświadomił sobie, że nie ma żadnego poważnego powodu, żeby się bać.

Rebecca wzięła się pod boki i zrobiła groźną minę.

– Jak mam z tobą rozmawiać, skoro bez przerwy się rozpraszasz. Masz się skupić, Iwanie!

– Nie. Nie chcę. – Głos o obcym akcencie sprawiał wrażenie równie ulotnego jak postać, a jednocześnie nadąsanego.


– Czemu nie? – Złożyła palce i miała nadzieję, że nie był w złym humorze.

Był.

– Bo nie. Idź sobie. Nie chcę z tobą rozmawiać. Nikomu na mnie nie zależy. Wszyscy mnie ignorują. – Wydał głębokie westchnienie. – Idź sobie – powtórzył. – Chcę spoczywać w spokoju. Zresztą, kogo to obchodzi.

Zaczynał zapadać się pod ziemię, lecz Rebecca skoczyła naprzód.

– Iwanie, nie rób tego!

Duch przestał znikać i uchylił się, by uniknąć jej rąk.

– Ja ciebie nie obchodzę. Nikogo nie obchodzę.

Ten facet przemawia bardziej jak duch jakiejś babuleńki niż rosyjskiego kamieniarza, pomyślał Roland, gdy mgła uniosła się trochę w powietrze i pomknęła w stronę zachodniej ściany.

– Chodź! – zawołała Rebecca i ruszyła w pościg.

Roland wahał się. Naprawdę nie miał ochoty oddalać się od osłony budynków i chodzić po otwartej przestrzeni.

– Chodźże! – ponownie zawołała Rebecca.

Wzruszył ramionami i poszedł za nią. Nie było tak źle, jak się obawiał, lecz nadal miał wrażenie, że przyglądają mu się czyjeś oczy. Ciekawe, z kim Iwan dzieli miejsce ostatniego spoczynku? Cienie na ścianie kaplicy drgnęły. Z drugiej strony, wolał nie wiedzieć. Przyśpieszył i dogonił Rebeccę.

Razem pognali z powrotem kamienną ścieżką, a potem przez łuk przejścia w zachodniej ścianie. Przed nimi płynął obłok mgły, która niemal zniknęła pod jedną ze staromodnych lamp. Obłok zatrzymał się, pomknął w górę i ukrył się za bluszczem, który porastał okrągły występ na południowo-zachodnim narożniku gmachu. Wyglądający z pnączy gargulec nagle ożył.

– O cholera. – Roland stanął gwałtownie i wybałuszył oczy.

Pierwszy gargulec ponownie skamieniał, a drugi warknął na niego z góry.

– Chodźmy. – Rebecca pociągnęła go za ramię. – Ja wiem, dokąd idzie Iwan.


Podążyła w stronę frontu budynku, Roland szedł blisko niej, choć przeszkadzał mu fakt, że w ogóle nie patrzył pod nogi. Nie mógł oderwać oczu od maszkaronów, które ożywały jeden po drugim wzdłuż ich drogi. Pozwolił, żeby Rebecca prowadziła go drogą wokół małego klombu i ledwo uniknął z nią zderzenia, gdy stanęła na trawniku.

Tuż przed nimi znajdowały się dwa gargulce, przyczajone w kącie blisko siebie. Ten z lewej strony powoli ożywał.

– W porządku, Iwanie. – Cierpliwość Rebeki dobiegła granic. – Dość tych żartów. Ścigaliśmy cię, więc wiesz, że to ważna sprawa. A teraz posłuchaj.

– Słucham – westchnął gargulec.

Kawałki pokruszonej rzeźby wypełniające paszczę maszkarona w połączeniu z rosyjskim akcentem sprawiły, że prawie nie można było zrozumieć jego mowy. Niemniej wydawało się, że Rebecca go pojmuje.

– Pani Ruth twierdzi, że przybył Adept Mroku, i chcemy, żebyś zaniósł nasze… – Zwróciła się do Rolanda, szukając odpowiedniego słowa.

– Zaproszenie? – podsunął Roland.

– Tak, właśnie. Chcemy, żebyś zaniósł nasze zaproszenie Światłości, aby Adept Światłości mógł przybyć i stanąć do z nim walki.

– Nie.

– Ale Alexander zginął!

– I co z tego. – Gargulec wzruszył kamiennymi ramionami. – Śmierć nie jest taka zła. Można się do niej przyzwyczaić. Dlaczego miałbym się oddalać od swego domu, jaki by on nie był?

– Ale… ty… och! – Rebecca tupnęła, a maszkaron uśmiechnął się.

Roland zauważył, że niektóre z odłamków rzeźby były niegdyś kłami, które zapewne sporo wystawały.

– Posłuchaj – powiedział, wysuwając się naprzód i tym sposobem zaskakując siebie samego i Iwana, który do tej pory zdawał się go nie dostrzegać. – Ponoć masz pojawiać się, kiedy uniwersytetowi zagrozi niebezpieczeństwo, zgadza się?

– Zgadza – potwierdził podejrzliwie gargulec.

Jeśli Adept Mroku zyska przewagę, uniwersytet, podobnie jak wszystko inne, będzie poważnie zagrożony. Czy w związku z tym nie powinieneś czegoś zrobić?

Iwan zastanawiał się przez chwilę, a Rebecca pobłogosławiła Rolanda takim uśmiechem, że niespodziewanie, z niewyjaśnionego powodu, nabrał chęci, by uczynić dla niej coś więcej: wspinać się na górskie szczyty, walczyć ze smokami, własnymi rękami przepędzić Ciemność… Dobra, nieważne. Stłumił ostatnią myśl.

– Nie – oświadczył wreszcie maszkaron – ja się tylko pojawiam. Niczego nie robię. – Chudym, zdeformowanym ramieniem wskazał futerał gitary. – Masz tam coś do picia?

– Nie, tylko gitarę.

– Gitarę? – Gargulec westchnął. – Od tak dawna nie słyszałem muzyki… Zagraj mi coś.

Roland otworzył usta, żeby powiedzieć duchowi, co może sobie zrobić z tą prośbą, ale się rozmyślił. Jeśli muzyka rzeczywiście czyni cuda… Położył pokrowiec na trawie i wyjął swoją starą yamahę. Kiedy ją kupował ponad dwanaście lat temu, była najlepszym instrumentem, na jaki było go stać, choć wciąż było jej daleko do pierwszorzędnych gitar. Przez lata spędzone na ulicy, podczas małych i dużych festiwali folkowych, oraz w niezliczonych, pełnych dymu salach, nie zawiodła go ani razu, jej dźwięk był wciąż tak słodki i czysty, jak w dniu, gdy ją kupił. W rozmowach z nią nazywał ją Cierpliwością, choć jedno i drugie utrzymywał w tajemnicy.

Przerzucił pasek przez ramię i usiadł na najniższym stopniu niewielkich kamiennych schodków. W trakcie strojenia instrumentu wyczuwał pośladkami wgłębienie wytarte w kamieniu przez tysiące stóp.

Zarówno Rebecca, jak i gargulec-Iwan czekali z niecierpliwością.

Tam przez stepy wicher dmie, Niosąc pieśń i zapach domu.

Czy go czujesz? Czy go znasz?

Z jak daleka, z jak daleka, z jak daleka wicher dmie.


Melodia tej starej rosyjskiej pieśni ludowej była pierwotnie napisana na bandurę, więc Roland musiał transponować ją podczas grania, co nie pozostawiało mu wiele czasu na obserwację słuchaczy. Na szczęście melodia i słowa były proste i wkrótce Roland bez pamięci oddał się muzykowaniu.

Twych podróży nadszedł kres, Na jej piersi głowę złóż.

Niechaj wicher dmie bez ciebie.

Niechaj dmie, ty spocznij już.

Ucichły ostatnie dźwięki, wyprowadzając Rolanda z muzycznego transu.

Mgła powoli wysączyła się z gargulca i utkała postać wysokiego mężczyzny o szerokiej twarzy. Człowiek ten odziany był na czarno i miał długie, kędzierzawe włosy nakryte spiczastą czapką. Przepasany był fartuchem kamieniarza. Po policzku spływała mu łza połyskująca w świetle pobliskiej latarni.

Mężczyzna rozłożył wielkie ręce poznaczone bliznami od kamieni i narzędzi.

– Uściskałbym cię, gdybym mógł. Przeniosłeś mnie do matki Rosji, gdzie nie byłem od ponad stu lat. Proś, a spełnię twe życzenie.

– Chcemy tylko, żebyś zaniósł nasze zaproszenie Światłości. To wszystko.

Iwan skinął głową.

– Tak uczynię. Dzięki tobie w mym sercu wezbrały uczucia.

– Czy to pan grał?

Rebecca krzyknęła cicho, a Roland odwrócił się raptownie. Na skraju trawnika stał policjant ze straży miasteczka uniwersyteckiego. Roland uświadomił sobie nagle, jak bardzo wystawieni są na widok publiczny, siedząc na frontowych stopniach najstarszego gmachu uniwersytetu. Nic ich nie oddzielało od ludzi przechodzących chodnikiem, ulicą czy spacerujących po trawie. A on śpiewał duchowi stare rosyjskie ballady.


– Czy coś się stało?

– Ależ, skądże. – Strażnik uśmiechnął się od ucha do ucha. – Robiłem właśnie obchód, kiedy pana usłyszałem. Pomyślałem sobie, że podejdę i powiem, jakie to ładne. Miło czasem usłyszeć piosenkę, która nie jest zbieraniną przypadkowych dźwięków.

– Cóż, dzięki.

– O tej godzinie nie będziecie nikomu przeszkadzać, bo akademiki są na tyłach college’u – zresztą o tej porze roku nie mieszka tam zbyt wiele osób. Nie, możecie spokojnie… – Przerwał, zmrużył oczy i pokręcił głową. – To zabawne, mógłbym przysiąc, że kiedy tu się zbliżałem, było was troje. Taki wielki facet w śmiesznej czapce…

– To był Iwan – powiedziała poważnie Rebecca.

– Reznikow? Ten duch? – Strażnik zachichotał. – No tak, jasne. To może jednak lepiej idźcie sobie stąd, skoro widzicie duchy.

Roland schylił się i schował gitarę do futerału.

– I tak zamierzaliśmy już pójść.

– Nie zawiodę cię, śpiewaku. Twoja wiadomość dotrze do Światłości. – Iwan uchylił kapelusza przed Rebeccą i rozwiał się w powietrzu.

Strażnika nie dało się tak łatwo pozbyć. Odprowadzał ich przez rondo Kings College, udowadniając Rolandowi znajomość tytułów i pierwszych zwrotek wszystkich piosenek, jakie kiedykolwiek napisali Beatlesi.

– A mnie się najbardziej podoba ta z „yeah, yeah, yeah” – wtrąciła Rebecca, kiedy mijali gmach auli.

– Dlaczego? – spytał Roland.

– Bo mogę spamiętać prawie wszystkie słowa.

Strażnik postukał się w skroń ponad jej głową. W odpowiedzi Roland posłał mu pełne wściekłości spojrzenie, które jednak nie zostało zauważone, w policjancie bowiem obudził się zawodowy niepokój. Spowodował go widok grupy cieni wędrujących po trawniku z zapalonymi papierosami, których jasne końcówki żarzyły się w ciemności jak czerwone przecinki.

– Muszę już iść; te dzieciaki mogą mi tu urządzić niezły pożar. Trawa jest zbyt sucha, żeby palić tutaj papierosy. Szczególnie, gdyby się okazało, że ćmią trawkę, jeśli wiecie, co mam na myśli. Miło się z wami rozmawiało. – Policjant oddalił się szybko.

– Rolandzie?

– Tak?

– Byłeś naprawdę miły dla Iwana.

– Dzięki, dziecino. – Trochę go zaskoczyło, że jej słowa tak wiele dla niego znaczą. Szli do narożnika, dotrzymując sobie towarzystwa w ciszy.

Przy College Street, jasno oświetlonej arterii, która prowadziła do mieszkania Rebeki, Roland obejrzał się za siebie. Spojrzał na krótki, prosty odcinek Kings College Road, na drugą stronę ronda i ciemnego trawnika, gdzie w mroku nocy siedział na wysokościach ukraszony i rozsypujący się gargulec. Właśnie spędził chwilę na rozmowie z kamieniarzem, który nie żył od ponad stu lat. Otrzymał mistyczną poradę od bezdomnej kobiety. Widział śmierć wyimaginowanego człowieczka. To była nie lada noc. Poprosili o pomoc i na tym skończyło się ich zadanie. Miał nadzieję, że wszystkie cuda świata, które tak nagle stały się widzialne, nie znikną równie niespodziewanie.

Jego uwagę przyciągnął błysk reflektorów po drugiej stronie ronda. Pomimo dzielącej ich odległości usłyszał ryk silnika. Sportowy samochód, pomyślał Roland, ostrożnie rozejrzał się po ulicy, zanim wszedł na jezdnię z Rebeccą.

Ryk wzmógł się, gdy światła samochodu przemknęły jo rondzie i popędziły wprost na nich.

Roland rzucił się naprzód, lecz Rebecca znieruchomiała, przyszpilona ostrym blaskiem reflektorów.

Świat zwolnił, gdy Roland odwrócił się i zrozumiał, że nie zdąży do niej dobiec.

…i wtedy ktoś rzucił mu ją w ramiona. Oboje poturlali się po chodniku, jaskrawoczerwony zderzak ledwo musnął podeszwę jej buta.

Samochód z piskiem opon skręcił w College Street, zarzucił lekko i przyśpieszył. Jakieś krępe i lekko świecące stworzenie, które siedziało uczepione jego tylnego zderzaka, pomachało im wesoło ręką i zaczęło wdzierać się do bagażnika, wpychając sobie do buzi wielkie garści metalu.

Roland pomógł Rebecce wstać i pociągnął ją za sobą przez jezdnię. Dziewczyna nie sprawiała wrażenia spanikowanej, tylko lekko oszołomionej. Przypuszczał, że powodem był fakt, iż tym razem trzymała się przepisów, więc nie czuła się winna.

– Nic ci się nie stało? – spytał, oglądając ją uważnie.

– Nie – pokręciła głową. – A tobie?

– Sądzę, że nie. – Otworzył futerał gitary, żeby sprawdzić, jak przeżyła to Cierpliwość. – Nie, nic mi nie jest.

Rebecca wskazała lekko uchyloną pokrywę kanału pośrodku jezdni.

– Stamtąd wyszedł jeden z małego ludku i zepchnął mnie z drogi.

Roland spostrzegł, że jej wyciągnięty palec nie drżał. Jemu ręce trzęsły się jak liście na silnym wietrze.

Dziewczyna odwróciła się do niego.

– Czy zwróciłeś uwagę, że samochód nie miał kierowcy?

Roland przełknął ślinę.

– Nie, nie zauważyłem.

– Czy nie powinniśmy powiadomić policji? Daru mówi, że złym kierowcom należy odbierać prawa jazdy.

Roland już sobie wyobrażał, jak idzie z tym na posterunek.

– Nie, nie zawiadomimy policji. Jeśli samochód nie miał kierowcy, to jak mogliby mu zabrać prawo jazdy?

– Och. – Westchnęła. – Rolandzie, chodźmy do domu.

– Doskonały pomysł, dziecino.

Ruszyli na wschód w chwili, gdy zegary na wieży ratusza miejskiego zaczęły wybijać północ. Gdy ucichły, Rebecca delikatnie poklepała Rolanda po ramieniu.

– Masz zmarszczki na czole. O czym myślisz? – spytała.

Mężczyzna roześmiał się, lecz nie brzmiało to zbyt wesoło.

– O tym, że koniec nie nastąpi, dopóki grubaska nie zaśpiewa.


Rebecca zamilkła na chwilę.

– Rolandzie?

– Tak, dziecino?

– Czasami mówisz od rzeczy.

Загрузка...