W dużej sypialni cesarskiego apartamentu hotelu King George poruszył się śpiący człowiek. Przez chwilę rozkoszował się dotykiem pościeli, sprężystością twardego materaca, miękkością poduszek i grą cieni na zamkniętych powiekach. Pełne wargi ułożyły się w uśmiech całkowitego zadowolenia, a oczy się otworzyły.
Były barwy tak czystego i jaskrawego błękitu jak letnie niebo. Ich spojrzenie padło na cienie na suficie i ześlizgnęło się po ścianie. Wpadające do pokoju światło nabrało różowej barwy, przechodząc przez zasłonki.
Młody mężczyzna na łóżku przeciągnął się z bezwzględnym skupieniem szczególnie zadowolonego z siebie kota, spuścił bose stopy na puszysty dywan i podszedł nago do okna. Odsunął zasłaniającą mu widok zasłonę i spojrzał na serce miasta.
– Kolejny piękny dzień – szepnął, odgarniając bujne, czarne włosy. – Słoneczny i gorący. – Słowo „gorący” w jego ustach zabrzmiało prawie jak rozkaz.
Widoczne na horyzoncie miasta słońce prażyło bezlitośnie i choć dzień dopiero się zaczął, powietrze drgało z upału.
Mężczyzna przycisnął do szyby dłoń o długich palcach i krążący po niebie gołąb spadł z wysokości siedmiu pięter na chodnik. Ptak omalże nie trafił pary staruszków, którzy wybrali się na spacer, i roztrzaskał się u ich stóp, spryskując oboje fontanną krwi i piór.
Przenikliwy wrzask starej kobiety sprawił, że na twarzy młodzieńca wykwitł uśmiech zadowolenia.
Pod prysznicem napawał zmysły dotykiem wody, zmieniając siłę strumienia wody z igiełek na masaż i z powrotem. Szybko osuszył się ręcznikiem, rozcierając kremową skórę, aż nabrała ciepłej, różowej barwy, a następnie przez chwilę pozował przed dużym lustrem, podziwiając swe naprężone muskuły. Wiedział, że jego ciało jest dziełem sztuki, którego wszystkie części miały doskonałe proporcje, tak jak to sobie zaplanował.
Jednakże takie ciało wymaga pokarmu.
Przytrzymując słuchawkę podbródkiem, ubierał się i zamawiał śniadanie.
– …i kawa ma być zaparzona nie wcześniej niż na kilka sekund przed tym, jak dzbanek opuści kuchnię. – Wyciągnął jasnoniebieską bawełnianą koszulę z szafy i włożył ją, wsuwając spód do dżinsów i zapinając rozporek na guziki. – Tak właśnie, dla pana Afotyka. – Odwiesił słuchawkę i uśmiechnął się szeroko, zadowolony z własnego sprytu. Afotyczny znaczy mroczny, a Mrok był jedynym imieniem, jakie nosił, Ciemność bowiem trzymała swe fragmenty zbyt blisko siebie, by pozwalać im na indywidualne nazwy. Sięgając po parę kosztownych półbutów, obejrzał mokasyny, jakie nosił poprzedniego wieczora.
Okazało się, że krew nie poplamiła skórzanego obuwia. Doprawdy było to nieco zaskakujące, bo polało się sporo krwi. W mieście takiej wielkości nie musiał długo szukać młodej kobiety, która pozwoliła mu się „pociąć” za śmieszną sumę, a gdy już uzyskał jej pozwolenie i pieniądze zmieniły właściciela, żaden jej krzyk, jęk czy szept protestu nie mógł zmienić ważności kontraktu. Ponieważ działał za jej pozwoleniem, równowaga między Mrokiem i Jasnością nie została nadmiernie naruszona. Dzięki temu nie przyciągał uwagi, która mogłaby utrudnić mu wykonanie zadania. Nie skrępowany nakazami obrzędu zeszłej nocy pozwolił swej wyobraźni rozwinąć skrzydła i nie śpieszył się, bo czynił to wyłącznie dla swojej przyjemności.
Śniadanie, które dostarczono mu chwilę później, było wyśmienite. Delektował się smakiem jajek, kiełbasy i pieczarek smażonych z czosnkiem oraz imbirem, spłukał jedzenie łykiem soku tak świeżego, że kiedy opuszczał kuchnię, był jeszcze w pomarańczy.
– Mistrzu!
Wysoki na sześć cali i niekiedy człekokształtny cień wspiął się po nodze stołu z orzechowego drewna i zatrzymał przy dzbanku z kawą.
– Mistrzu! Adept Światłości przestąpił barierę!
– Tak, wiem. – Mężczyzna oblizał palce z resztek masła i okruchów francuskich rogalików. – Czyżbyś myślał, że nie zauważyłem takiego zakłócenia równowagi?
– Nie, mistrzu, ale… – Istota wstała i utworzyła ręce, żeby nimi pomachać.
– Ale? – Ton mężczyzny zabrzmiał groźnie.
– Ale moim zadaniem jest powiadamianie cię, mistrzu. Jestem twoimi oczami i uszami.
– Więc patrz, słuchaj, zrób coś użytecznego i dowiedz się, w jaki sposób ten Adept się przedostał. – Nalał sobie kawy, dodał sporą porcję śmietanki oraz cukru i wypił połowę, zanim ponownie się odezwał. Cień wahał się i kręcił nerwowo. Mężczyzna odstawił filiżankę z westchnieniem zadowolenia i spojrzał srogo. – Dzisiejszej nocy dowiesz się, kto otworzył drogę temu Adeptowi, ile wiedzą i czy można ich użyć podczas obrzędu.
– Tak, mistrzu, ale…
– Znowu ale?
Cień wił się i lamentował, wydając świdrujący, przewlekły pisk, który przypominał drapanie paznokciami po tablicy.
– Nie, mistrzu. Żadnych ale.
Kiedy cień umknął, mężczyzna westchnął i przeciągnął się. Z takich mniejszych fragmentów Ciemności nie było prawie żadnego pożytku i zaczynał się zastanawiać, czy warto było go oddzielać. Spojrzał na gazetę i rzucił mu się w oczy jeden z nagłówków: „Wyrównane szanse Jaysów i Tigersów w zbliżających się mistrzostwach”.
– Mecz baseballowy. – Zamyślił się, przeglądając artykuł. – Właśnie tego mi potrzeba, słoneczne, niedzielne popołudnie na stadionie. Tłumy ludzi, nastrój współzawodnictwa. – Przez krótką chwilę żałował, że nie może odłożyć otworzenia bramy na kilka dni; w następny weekend miała przyjechać drużyna Yankees. – Cóż, trudno – rzucił gazetę na podłogę – nie można mieć wszystkiego.
Wsunął klucz od pokoju do kieszeni, w której trzymał portfel, i ruszył w stronę drzwi. Otworzywszy je z rozmachem, omal nie wpadł na pokojówkę niosącą stertę ręczników.
Służba ho… – Dziewczyna opuściła rękę podniesioną do pukania i spojrzała na niego oczami rozszerzonymi z pragnienia. Była bardzo młoda i bardzo ładna. Brał ją brutalnie przez pierwsze dwa poranki swego pobytu w apartamencie, manipulując jej odczuciami, aż ból i przyjemność stały się nie do odróżnienia.
Tego poranka jedynie spojrzał na nią z odrazą i przeszedł obok.
Słyszał jej łzy i czuł na plecach żar jej wstydu. Jego kroki nabrały lekkości. To będzie wspaniały dzień.
– Co tam masz, Steve? – Posterunkowy Patton wysiadła z wozu patrolowego i zatrzasnęła drzwi. Usłyszała, że Jack zrobił to samo. Gdy nadeszło wezwanie, byli już po służbie i wracali na posterunek, ale ponieważ było im po drodze, zatrzymali się na parkingu przed supermarketem, żeby sprawdzić, czy mogą pomóc. Kobieta zauważyła, że posterunkowy Steve Stirling, weteran, który w trakcie długoletniej służby w policji zasłużył sobie na miano osoby kompletnie niewzruszonej, był bardzo blady. Jego towarzyszka, niedoświadczona policjantka ledwo kilka tygodni po akademii, zwymiotowała i wydawało się, że zrobi to jeszcze raz.
– Jest w pojemniku na śmieci – oznajmił krótko Steve, patrząc ze złością na gromadzących się gapiów.
Zmarszczywszy brwi, policjantka podeszła do otworu w pojemniku i wstrzymała oddech. Sam smród mógł sprowokować wymioty. Na wierzchu gnijących, zwykłych śmieci ze sklepu spożywczego leżało coś, co przypominało zawartość stoiska mięsnego – kotlety, żeberka, mięso na pieczeń, wszystko pokryte ruchomym dywanem much. Wtedy spostrzegła, że jeden z kawałków mięsa miał twarz.
Zacisnęła zęby, zeskoczyła na chodnik i podziękowała Bogu oraz wszystkim świętym, że nie jadła niczego od kilku godzin. Kiedy Jack mijał ją, chwyciła go za ramię.
– Nie patrz. – To nie była ich sprawa. On nie musiał zaglądać.
Zamiast tego spojrzał na nią, odczytując z jej oczu grozę tego, co ujrzała, skinął głową i odsunął się.
– Cudowny początek dnia. – Steve podszedł do niej i razem patrzyli, jak nadjeżdżają trzy następne samochody, w tym jeden z policyjnym fotografem. – Mogłaś o tej porze siedzieć już na posterunku z kubkiem kawy. Nie żałujesz, że się zatrzymałaś?
– Tak. – Niczego nie musiała dodawać; jedno „tak” starczyło za wszystko.
– W porządku, zobaczmy, czy wszystko zrozumiałam. – Daru przetarła oczy i wzięła świeży kubek herbaty, dziękując skinieniem głowy. – W najbliższy piątek, w noc Letniego Przesilenia, Adept Mroku otworzy przejście pomiędzy tym światem a Ciemnością. Ty – wskazała głową Evana – zostałeś sprowadzony z krainy Światłości, żeby go zatrzymać. Wy dwoje – skinęła na Rolanda i Rebeccę – macie mu pomóc.
– Tak można by to streścić – zgodził się Roland.
– Świetnie. Przyłączam się.
– Co takiego?
Daru upiła łyk herbaty, westchnęła i powiedziała powoli i wyraźnie:
– Ja również zamierzam pomóc.
– Czy to znaczy, że nam wierzysz? – Roland popatrzył na nią ze zdumieniem. Opowiadanie zajęło im resztę nocy, ale teraz w słonecznym blasku niedzielnego poranka sam nie był pewny, czy wierzy.
– Wierzę swoim oczom – rzekła zgryźliwie Daru, zamaszystym gestem wskazując zarówno czarny sztylet, jak i Evana. – Nie czytałeś nigdy Sherlocka Holmesa?
– Że co proszę? – Brak snu w połączeniu z uczuciem jazdy kolejką górską w lunaparku za każdym razem, gdy Evan spojrzał na niego – tylko powtarzaj sobie, że to doznanie religijne – sprawiły, że Roland czuł się bardzo rozbity.
– Po wyeliminowaniu rzeczy niemożliwych to, co zostanie, musi być rozwiązaniem, bez względu na to, jak wydaje się nieprawdopodobne. Jeśli Evan istnieje, a istnieje… – Evan uśmiechnął się do niej przez ramię i wrócił do podziwiania rozmaitych wzorów ze światła wpadającego przez zasłony -…i jeśli wierzę w to, kim jest, a wierzę – chwila spoglądania Adeptowi w oczy wystarczyła, by obeszło się bez krzykliwszego pokazu wspaniałości -…w takim razie reszta też musi być prawdą. Jeśli Ciemność ma podbić nasz świat – zacisnęła wargi w wąską kreskę – nie zamierzam stać bezczynnie i przyglądać się temu.
Nie, pomyślał Roland, mogę się założyć, że nigdy tak nie czyniłaś. Jako pracownik miejskiej opieki społecznej Daru każdego dnia walczyła z Ciemnością na pierwszej linii frontu.
– Rebecco, kochanie. – Daru odwróciła się i spróbowała zajrzeć do kuchni. – Co ty tam robisz?
Rebecca wsunęła głowę do dużego pokoju.
– Szykuję śniadanie. – Kiedy zrobiło się jasno, ubrała się w stare turkusowe spodnie od dresu i żółty podkoszulek z oddartymi rękawami. – Będzie jajecznica z mlekiem, bo zostało mi trochę z wczorajszego wieczora, i kiełbaski opiekane na ruszcie. Rozmroziłam całą paczkę, zamiast tylko trzech dla siebie. Zrobię też grzanki.
– Wszystko jednocześnie? – wyraziła powątpiewanie Daru.
– Większość pracy wykonuje piecyk – wyjaśniła poważnie Rebecca. – I opiekacz do grzanek.
– Masz dżem? – spytał Roland, podchodząc i wsadzając głowę do lodówki.
– Dżem stoi za keczupem. Jest z brzoskwiń. – Wychyliła się mocniej z kuchni i podała mu małą puszkę oraz otwieracz. – Możesz nakarmić Toma.
Roland podrzucił puszkę w dłoni, westchnął i spojrzał ponuro na kota.
Tom, który bardzo dobrze wiedział, co znaczy otwieracz i puszka tej wielkości, zeskoczył z kanapy i zaczął wyczyniać wygibasy wokół nóg Rolanda. Oczywiście były to dystyngowane wygibasy, wyrażające oczekiwanie i tylko bardzo niewielki głód.
– No, dobrze. – Roland podszedł do stołu i postawił na nim jedzenie dla kota. Tom zmodyfikował swój taniec, by dostosować się do kroków człowieka. – Żeby jednak nie było żadnych niejasności – zawołał w stronę kuchni – robię to dla ciebie, nie dla niego!
– Tomowi jest wszystko jedno, jeśli tylko otworzysz tę puszkę.
Wbijając ostrze otwieracza w puszkę, Roland spojrzał wściekle na Daru.
– Dlaczego pozwalasz jej marnować na to pieniądze?
Daru uniosła brew.
– Wolisz inną firmę? – spytała tonem bliskim sarkazmu.
– Nie mówmy już o tym. – Roland oderwał wieczko, skrzywił nos z powodu zapachu i postawił otwartą puszkę na podłodze. Tom obwąchał ją, ostrożnie wyraził aprobatę i zabrał się do jedzenia. Daru posłała Rolandowi uśmiech, który odebrał jako oznakę wyższości, i wyszła do łazienki. Czując się w mniejszości, Roland wyciągnął gitarę i ukoił ducha układaniem muzyki do gry światła i cieni listowia, które padały na stojącego przy oknie Evana.
– Tyle bólu – szepnął Adept, przyglądając się mrówce, która wędrowała po parapecie i dźwigała mniejszego owada. Wypełnił płuca powietrzem – czując smak betonu, stali i asfaltu, smak smutku, nienawiści i cierpienia – i westchnął. Tak wiele było tego, czym mógł się posłużyć Mrok. Jednakże czuł ciepło słońca, a wiatr przynosił dźwięk śmiechu dzieci. Nie mógł ani też nie pragnął zaprzeczać istnieniu nadziei.
Roland zauważył, że Evan zwiesza ramiona, więc zagrał w tonacji minorowej; kiedy później ujrzał, jak Adept prostuje plecy, przyśpieszył tempo i zmienił tonację. Wyczuł, że ktoś go słucha, i wprawnym ruchem wyćwiczonym przez lata na ulicy, gdzie bezpośrednie spojrzenie może spłoszyć hojnego klienta, zerknął kątem oka.
Daru stała przy kanapie, a jej spojrzenie biegało od Evana do niego i z powrotem.
Czując na sobie ciężar jej wzroku, przerwał granie i odwrócił się do niej.
– Widziałam twoją muzykę – powiedziała ze zdumieniem. – Zupełnie jak lustro z dźwięków… Widziałam w nim…
Roland poczuł, że twarz mu pała, i spuścił oczy, obracając w palcach kapodaster.
– Śniadanie. – Rebecca wystawiła z kuchni pełny talerz. Roland zerwał się, żeby go odebrać, pokrywając tym zażenowanie. Potrafił radzić sobie z pochwałami tylko wtedy, gdy przyjmowały postać gotówki. Pochwały Rebeki, z niezgłębionych dotychczas dla niego powodów, były jedynym wyjątkiem.
Patrzenie na posilającego się Evana nie pozwalało Daru i Rolandowi skupić się na własnym jedzeniu, Adept bowiem delektował się nie tylko smakiem, lecz także konsystencją i zapachem, czyniąc z jajecznicy z kiełbaskami doznanie zmysłowe.
– Czy tam, skąd pochodzisz, nie ma jedzenia? – spytała Rebecca, gdy Evan pogładził grzankę, przyjrzał się margarynie, a potem oblizał końce palców.
– Oczywiście, że jest. – Adept ugryzł kiełbaskę i oczy mu się rozszerzyły z rozkoszy, gdy wyczuł wszystkie jej aromaty. – Ale to coś nowego. Należy napawać się każdym aspektem nowości.
– Ja też tak uważam. – Rebecca pokiwała głową.
Daru ukryła uśmiech, przypominając sobie, jak pierwszy raz zabrała Rebekę na pizzę, a dziewczyna włożyła palce w roztopiony ser i dobre pięć minut eksperymentowała z rozciągliwością mozzarelli.
Kiedy się uśmiecha, twarz jej łagodnieje, pomyślał Roland, usadowiwszy się w miejscu, z którego widział dobrze zarówno Evana, jak i Daru. Mniej przypomina jastrzębia. Przez lata Roland twierdził, że określenie „uderzająca uroda” nic nie znaczy. Spoglądając jednakże na Daru, doszedł do wniosku, że doskonale wie, co znaczy przymiotnik „uderzająca” w odniesieniu do osoby. Nie była ładna ani piękna, ale cóż, uderzająca – ciemnozłota skóra, oczy tak czarne, że źrenice i tęczówki zlewały się w jedno, wysokie czoło, dumny łuk nosa, ostry, zdecydowany podbródek, twarz otoczona bujną kaskadą kruczoczarnych włosów. Nie całkiem chłodna, ale surowa. Zamierzał znów wrócić do grania na flecie, jeśli tylko wróci do domu, bo jej pieśń wznosiła się za wysoko dla jego gitary.
– Masz mi coś do powiedzenia? – warknęła Daru, nagle uświadamiając sobie, że Roland się w nią wpatruje.
I zgryźliwa, dodał Roland do swej listy, spuszczając oczy. Surowa i zgryźliwa. Przez bladą zasłonę włosów zobaczył, jak Adept się uśmiecha, i nie po raz pierwszy zastanowił się, w jakim stopniu Evan słyszy jego myśli.
– No cóż – wstał i zaczął składać puste talerze – wygląda na to, że znowu będziemy mieli gorący dzień.
– Tak – westchnął Evan, przestając się uśmiechać. Wstał zwinnie i wrócił na swoje miejsce przy oknie. – Kiedy panuje taki upał, kiedy z nieba leje się oślepiający blask i powietrze jest ciężkie, wtedy puszczają nerwy i nawet dobrych ludzi łatwo doprowadzić do ostateczności.
– Chcesz powiedzieć, że to jego dzieło? – spytał Roland, przekrzykując odgłos wypełniającego się wodą zlewu.
– Tak – odparł Evan, nie odwracając się.
– Przecież jest lato – zaprotestował Roland. – Wiem, że Kanadę nazywają Wielką Białą Północą, ale latem tu jest gorąco.
– Ale nie tak – wtrąciła zamyślona Daru. – Upał nie utrzymuje się tak długo w czerwcu. Może tydzień albo dwa w sierpniu…
– Co zamierzasz zrobić w tej sprawie? – spytała Rebecca, przechodząc do sedna sprawy.
– Właśnie już robię, Pani.
Daru drgnęła brew, ponieważ pierwszy raz usłyszała, jak Evan tytułuje Rebeccę.
– Na południu i zachodzie są deszczowe chmury. Zachęcam je, by szły w tym kierunku. Za dwa dni miasto poczuje ulgę.
– Czemu nie wcześniej? – dopytywał się Roland, podając Rebecce do schowania stos czystych talerzy.
Evan rozłożył ręce, pobrzękując cicho bransoletami. – Deszczu nie można poganiać. Porusz go zbyt szybko, a rozproszy się. Porusz zbyt wolno, a znudzi się i spadnie gdzieś po drodze.
– Deszcz może się znudzić?
– To proste słowo, które obejmuje skomplikowany… – Chwycił się za pasmo jasnych włosów, szukając odpowiedniego słowa.
– Proces? – podpowiedziała Rebecca.
– Tak, skomplikowany proces. – Oboje uśmiechnęli się z zadowoleniem i ponownie Roland wyczuł inny poziom w tej wymianie słów.
– Jedna rzecz mnie zastanawia – mówiła Daru, krążąc po małym mieszkaniu.
Witamy w klubie, pomyślał Roland, kładąc sobie Cierpliwość na kolanach. Ostatni raz był czegoś pewny tuż, zanim Rebecca pojawiła się na rogu ulicy.
– Przybyłeś tu, ponieważ zaprosiła cię Rebecca, zgadza się?
– Roland miał udział w tym zaproszeniu – odrzekł Evan – ale w zasadzie masz rację.
– No więc, w jaki sposób on się dostał?
W ciszy, jaka zapanowała podczas czekania na odpowiedź Evana, słychać było jedynie mlaskanie języka Toma, który przylizywał sobie czarne pręgi na ogonie.
– Są dwie możliwości – rzekł wreszcie Evan. – Mężczyzna lub kobieta z tego świata uczynili coś złego i w trakcie tego czynu wezwali Ciemność…
– Czarne świece, pentagramy i ofiara z człowieka – szepnął Roland, a Cierpliwość jęknęła w zgrzytliwym akompaniamencie do jego słów.
– Tak – westchnął Evan. – Ciemność wzywano już w ten sposób. Jednakże tym razem sądzę, że wykonała samodzielny ruch, żeby skorzystać z osłabienia barier podczas nocy Letniego Przesilenia. Choć na swój sposób on również został zaproszony… Na tym świecie jest wiele mroku, który wiecznie woła Ciemność po drugiej stronie granicy. Po jakimś czasie zapora słabnie na tyle, by mógł się prześlizgnąć niewielki skrawek Mroku. Zazwyczaj ów strzępek jest tak mały, że nie ma prawdziwej powłoki cielesnej i albo się rozprasza, zostawiając po sobie ogólne poczucie złego nastroju, albo znajduje sobie nosiciela i robi, co może, by stworzyć stałą siedzibę. Te skrawki Mroku nie mogą przeżyć długo tam, gdzie sprzeciwia im się choćby niewielka Światłość.
Adept napełnił dłoń słońcem, a następnie strzepnął je z koniuszków palców, tworząc delikatne, filigranowe linie.
– Oczywiście, Jasność w waszym świecie w ten sam sposób woła swych pobratymców. Czasami zostaje popełniony czyn o takiej sile Mroku lub Światłości, że mogą odpowiedzieć większe istoty: gobliny i bogginy, jednorożce i fauny. Żeby przepuścić Adepta, Ciemność czekała, aż zew stał się prawie nie do wytrzymania, gromadząc wszystko, co osłabia bariery, i skupiając siły na jednym celu. – Znów westchnął. – Na szczęście rzadko jej się to udaje, bo dyscyplina wewnętrzna nie jest najmocniejszą stroną Ciemności. Kiedy nadszedł właściwy moment, ruszyła do ataku, przepychając na drugą stronę wystarczająco duży i mocny fragment siebie, by zdołał otworzyć bramę dla pozostałych. Nie przypuszczam, aby podróż przez barierę była przyjemna.
– Mówisz tak, jakby było ci go żal – powiedziała Daru, marszcząc brwi.
– Żal mi każdej cierpiącej istoty – rzekł Evan bez śladu przeprosin w głosie. – Nawet jego, co mnie jednakże nie powstrzyma od zniszczenia go.
– Nie rozumiem, co masz na myśli, mówiąc, że Ciemność „przepchnęła na drugą stronę fragment siebie”. – Roland próbował zrozumieć to zdanie, lecz nic mu nie mówiło.
– Istnieje tylko jedna Ciemność, tak samo jak istnieje tylko jedna Światłość. Tak jak on jest kawałkiem Ciemności, tak ja jestem kawałkiem Światłości. Ciemność trzyma swe fragmenty blisko, nie wierząc, że przy niej zostaną, a Światłość nie chce, by należało do niej cokolwiek, co nie chce tam się znaleźć.
– Jeśli coś kochasz, pozwól mu odejść. Jeśli do ciebie wróci, jest twoje. Jeśli nie, nigdy twoje nie było. – Rebecca oblała się rumieńcem, gdy wszyscy na nią spojrzeli. – Przeczytałam to na podkoszulku – wyjaśniła, przygryzając dolną wargę. Sądząc z ich reakcji, obawiała się, że powiedziała coś niewłaściwego.
Evan odrzucił włosy z twarzy i oczy mu zalśniły.
– Ależ tak właśnie jest.
– Naprawdę?
– Właśnie tak – powtórzył.
Rebecca pokiwała głową z zadowoleniem.
– Tak też myślałam.
Daru nachyliła się, uścisnęła jej dłoń i znów zwróciła się do Evana.
– Czy jesteś dość silny, by go pokonać?
– Jeden na jednego, tylko on i ja? – Evan wzruszył ramionami i blask w jego oczach przygasł. – Dla utrzymania równowagi jesteśmy obdarzeni równą siłą, lecz Mrok często pobłaża sobie i wyczerpuje moc tylko dla zabawy.
Daru westchnęła.
– Miałeś odpowiedzieć jednoznacznie „tak” albo „nie”, a nie powiedziałeś żadnego z tych słów.
– Dobrze więc – Adept uśmiechnął się – Być może. Ale wpierw muszę go znaleźć.
– Nie możesz po prostu… bo ja wiem – Roland zagrał na strunie G – rzucić jakiegoś zaklęcia i poznać miejsce jego pobytu?
– Nie. Dopóki rzeczywiście nie zakłóci równowagi, muszę szukać go w taki sam sposób, w jaki ty szukałbyś śmiertelnika.
– W ciągu niecałego tygodnia?
– Tak.
– Czy wiesz, jak on wygląda?
– Gdybym go zobaczył, poznałbym go.
Tym razem to Roland westchnął.
– Czy wiesz, jak wielkie jest to miasto? Jak wielu ludzi tu mieszka?
– Tak – odrzekł Evan – ale mam pomocników.
Roland i Daru wymienili spojrzenia, które świadczyły o tym, że od chwili, gdy ich sobie przedstawiono, po raz pierwszy całkowicie się zgadzają.
– Oprócz tego – ciągnął Evan, nie zważając na niedowierzanie malujące się na twarzach dwojga jego słuchaczy – powinniśmy dowiedzieć się, gdzie zamierza otworzyć bramę…
– Czy to możesz wyczuć? – przerwała Daru.
– Och, tak…
Kobieta rozluźniła się trochę.
– …musi to być dość duży obszar otwartej przestrzeni, a ziemia nie może być skuta betonem czy stalą.
– Park – zasugerowała Rebecca i podskoczyła.
– Czy zdajesz sobie sprawę, jak wiele parków jest w tym mieście? – zaprotestował Roland.
– Tak. – Powiedziała to z taką powagą, że mógł jedynie wnioskować, iż rzeczywiście wiedziała, ile parków jest w mieście.
– Potrzebna nam jest mapa. – Daru wstała i poprawiła fałdy swego sari. – Mam ją w samochodzie. Za chwilę wrócę.
Roland odprowadził ją wzrokiem, mając nadzieję, że nikt tego nie zauważy. Czuł się jak ostatni sukinsyn, ale kołysanie jej udrapowanych w jedwab bioder było tego warte.
Kiedy wróciła, miała przez ramię przerzucone coś, co wyglądało jak ubranie, a w ręku trzymała złożoną mapę Toronto oraz żółty, papierowy prostokąt długości około ośmiu cali.
– Pewno nie zajmujesz się mandatami za parkowanie w niedozwolonych miejscach? – spytała Evana, rzucając mapę i kwit na stół Rebeki.
– Przykro mi, ale to nie mój wydział. Oddaj cesarzowi, co cesarskie, i tak dalej.
Daru bez zdziwienia pokiwała głową.
– Czytałeś Biblię.
– Czytałem wszystkie wasze wielkie dzieła literatury: Biblię, Koran, Szekspira, Wellsa, Harolda Robbinsa…
– Kogo?
Evan puścił do niej oko, przez co sprawiał wrażenie młodszego o pięć lat.
– Tylko żartowałem.
Daru wywróciła oczami i poszła do łazienki, żeby się przebrać.
– Czytałeś Kubusia Puchatka? - spytała Rebecca. – To moja ulubiona książka.
Oczywiście – odpowiedział Evan, sadowiąc się ostrożnie na parapecie pomiędzy dwoma doniczkami, wyciągając przed siebie nogi w wysokich butach i krzyżując je. – Kubuś jest bardzo mądry.
– Jak na misia o bardzo małym rozumku – dodała Rebecca.
Była to kolejna rzecz dotycząca Rebeki, której istnienia Roland sobie nie uświadamiał. – Sama czytasz tę książkę? – dopytywał się.
– Tak. – Urażona Rebecca zmarszczyła czoło. – Potrafię czytać książki trudniejsze od Kubusia Puchatka. – Przerwała, pomyślała przez chwilę i dodała: – Ale nie dużo trudniejsze.
– Rebecca – rzekła Daru, wracając do salonu w białych bawełnianych szortach i takim samym podkoszulku – ma cały komplet książek o misiu Paddingtonie.
– Lubię misie – oznajmiła zgromadzonym Rebecca. – Mam też kilka książek o niedźwiadkach Berenstainów.
Roland pomyślał, że dziewczyna zapewne czytała dla przyjemności więcej niż większość absolwentów college’ów.
Daru rozłożyła na stole mapę i Rebecca pochyliła się nad nią.
– Czy parki to te zielone obszary? – spytała.
– Tak.
– Czasami – Rebecca westchnęła z zadowoleniem – rzeczy mają sens. Parki są zielonymi obszarami – wyjaśniła Evanowi, kiedy przyłączył się do nich.
Stół był mały, w mieszkaniu panował upał i Roland, który i tak nigdy nie interesował się zbytnio parkami, wkrótce doszedł do wniosku, że woli przyglądać się z oddali niż stać w ścisku. Wyglądało na to, że Rebecca rzeczywiście znała wszystkie parki w mieście, wiedziała, ile drzew rosło w każdym z nich i kto – albo co – żył na każdym drzewie.
Tom wskoczył na parapet, przez chwilę chwiał się w otwartym oknie, a potem zniknął. Roland zakładał, że zwierzak nie wyskoczyłby, gdyby nie był przekonany, że bezpiecznie wyląduje na ziemi, więc brzdąkał dalej i nie wspomniał o odejściu kota.
Pewnie musiał się odlać. Prawdę mówiąc, to niezły pomysł.
Poszedł do łazienki, zrobił swoje, a po powrocie zastał trójkę przyjaciół wciąż ślęczących nad mapą.
– …nie, ten jest zbyt pagórkowaty i rośnie w nim zbyt wiele drzew…
– Parki – mruknął Roland. – Parki! – powtórzył głośniej. Znał taki jeden park. – Rebecco, czy ten telewizor działa?
– Co? – Rozejrzała się po mieszkaniu, jakby nie była pewna, kto to powiedział.
Roland powtórzył pytanie.
– O, tak, działa, ale odbiera tylko piąty i dziewiąty kanał.
– To wspaniale, po prostu wspaniale. Potrzebny mi jest dziewiąty kanał. Mogę włączyć telewizor?
– Jasne. – Dziewczyna nachyliła się nad mapą. – Nie, ten jest za długi i za chudy.
Jak wszystko inne w mieszkaniu, przenośny telewizorek na półce nad kaloryferem był nieskazitelnie czysty. Roland odwinął przewód z tyłu odbiornika – najwyraźniej Rebecca nie była wielką miłośniczką telewizji – poszukał najbliższego gniazdka i podłączył do niego odbiornik. Jeśli dobrze zapamiętał godzinę rozpoczęcia, nie powinno ominąć go nic poza pierwszym rzutem meczu.
Kiedy pojawił się obraz, czarno-biały i trochę zaśnieżony, Roland stwierdził, że trafił prawie w samą porę. Zaczynała się pierwsza zmiana meczu – było po pierwszym aucie, a pałkarz dobiegł do drugiej bazy. Ściszywszy dźwięk, Roland siadł, żeby pooglądać coś, co potrafił zrozumieć.
Pod koniec trzeciej zmiany poczuł, że kanapa się ugina, i usłyszał cichy brzęk bransolet Evana, który usiadł przy nim.
– Kto wygrywa?
– Detroit – jeden do zera.
– Primadonna Jaysów nadal na ławce?
– Aha – westchnął Roland – nadal… Zaczekaj! – Odwrócił się do Adepta, zobaczył go nieznośnie blisko i zdołał oprzeć się chęci sprawdzenia, czy jego włosy rzeczywiście są tak jedwabiste, na jakie wyglądają. – Co ty wiesz o baseballu?
Evan zaczekał z odpowiedzią, aż pałkarz Bluejaysów odbił piłkę.
– Sygnały telewizyjne z łatwością przenikają przez barierę.
– Chcesz powiedzieć, że w niebie, w krainie elfów czy jak tam nazywacie to miejsce, skąd pochodzisz, oglądacie telewizję?
– Ja nazywam je domem. Tak, owszem.
– W czym – spytał żartem Roland, nie mogąc się powstrzymać – w szklanych kulach?
– Skądże znowu, kule stale się toczą. Wystarczy zwykły większy kawałek kryształu o stosunkowo płaskiej powierzchni.
– Nie mówisz chyba poważnie. – Przyjrzał się badawczo twarzy Evana. – Mówisz poważnie. A niech mnie porwą diabli!
Evan odsłonił zęby w uśmiechu i przeciągnął się.
– Mało prawdopodobne.
Roland był zafascynowany pulsem bijącym w dołku szyi Evana. Usłyszał trzask pałki zawodnika i wrzask tłumu na stadionie, lecz nie mógł oderwać od niego oczu. Zauważył, że Evan pachniał tą samą czystością co mieszkanie Rebeki. Westchnął i zamknął oczy, znów widząc w wyobraźni te wielkie białe skrzydła.
– Daru i Pani poszły do sklepu. Mam nadzieję, że niczego nie chciałeś. Sprawiałeś wrażenie bardzo przejętego meczem.
Otworzywszy oczy, Roland rozejrzał się po mieszkaniu. Był sam z Evanem.
– Nie, nie chciałem niczego. – Przyglądał się refleksom słońca na złotych rzęsach Evana. Siedzieli bardzo blisko siebie. Rozpaczliwie pragnął coś powiedzieć, cisza bowiem zaczynała mówić zbyt wiele. – Dlaczego zwracasz się do niej w ten sposób… Pani?
– To znak szacunku.
– Nie czułości? – spytał podejrzliwie Roland.
– Czy często nie oznacza to tego samego?
– Wiesz, uzyskanie od ciebie jednoznacznej odpowiedzi jest prawie niemożliwe.
– Światłość nigdy nie dostarczała łatwych odpowiedzi.
Roland parsknął.
– Właśnie to miałem na myśli. – Co jest z tym obrazem, pomyślał, z trudem skupiając się ponownie na programie. Kobiety poszły na zakupy, a mężczyźni oglądają mecz. Tyle tylko, że jedna z kobiet ma kuku na muniu, druga stale się zastanawia, spod jakiego kamienia wypełzłem, a jeden z mężczyzn jest aniołem. Tak jakby.
– Daru, dlaczego nie lubisz Rolanda?
Daru podniosła trzecią puszkę koncentratu lemoniady, oglądała ją przez chwilę, a potem wrzuciła do koszyka.
– Co masz na myśli, Rebecco?
– No wiesz – Rebecca mówiąc, ściskała łagodnie żytni chleb – cały czas zachowujesz dystans.
– Nie mogę powiedzieć, żebym nie lubiła Rolanda. Masz musztardę w domu? – Tak.
– Po prostu nie znam go zbyt dobrze.
– W takim razie powinnaś go poznać lepiej. Roland jest miły.
Daru westchnęła; trzy lata opiekowania się Rebeccą i prawie tyle samo lat przyjaźni z nią umożliwiło jej zrobienie myślowego skoku do tego, co w rzeczywistości dziewczyna miała na myśli.
– Nie prześpię się z nim – powiedziała cicho. – Podaj mi, proszę, główkę sałaty.
Rebecca posłusznie wybrała warzywo ze sterty, ważąc je w dłoni przed podaniem przyjaciółce.
– Dlaczego nie?
– Bo nie chcę.
– Dlaczego nie chcesz?
– Bo go nie znam.
– Ale poznałabyś go, gdybyś się z nim przespała.
Zainteresowana kasjerka podniosła głowę. Daru poczuła, że się czerwieni, i cieszyła się, że ma zbyt ciemną cerę, aby łatwo było to zauważyć. Najbardziej widocznym i jednocześnie najbardziej drażniącym przejawem upośledzenia Rebeki był brak panowania nad siłą głosu. Wszystko mówiła jednakowym tonem głosu. Normalnym tonem dość donośnego głosu.
– On nie chce spać ze mną.
– Rebecco, ciszej.
Daru nabrała lepszego mniemania o Rolandzie, kiedy usłyszała, że odmówił skorzystania z propozycji Rebeki – istniało bardzo duże prawdopodobieństwo, iż to ona złożyła propozycję. Równocześnie myślała o nim gorzej, sądziła bowiem, że wie, dlaczego tak postąpił. Rebecca może wydawać się przedwcześnie dojrzałą dziesięciolatką, niemniej jest dorosłą kobietą i Roland nie miał prawa myśleć o niej jak o dziecku. Oczywiście była zdumiewająco dziecinna i Rolandowi należała się pochwała za to, że nie wykorzystał tego faktu. Tyle że Rebecca nie była dzieckiem i… Jak zwykle utknąwszy na zawiłościach problemu pożycia seksualnego Rebeki, Daru westchnęła i zapłaciła za zakupy.
Jednakże po wyjściu ze sklepu, dopóki jeszcze myślała o tym, spytała:
– Czy pamiętasz, żeby codziennie brać pigułkę? – Bóg jeden wie, że miała dość kłopotów z uzyskaniem pozwolenia na te środki; myśl o tym, że umysłowo upośledzeni dorośli prowadzą aktywne życie płciowe, przyprawiała większość osób w departamencie o spazmy.
– Nie martw się, Daru. – Rebecca przesunęła torbę z zakupami i uśmiechnęła się uspokajająco. – Nie będzie dzieci. – Nie było to całkiem kłamstwem. Nie powiedziała dokładnie, że bierze pigułki. Daru po prostu nie chciała zrozumieć, że dzieci przychodzą, kiedy chcą, i żadne małe pigułki nie mają na to wpływu. Rebecca żałowała, że nie umie tego wyjaśnić, bo wtedy wszyscy mogliby przestać brać te małe pigułki.
– On tam jest. Jest na stadionie.
– Co? – Roland odwrócił się raptownie i spojrzał na Evana. – Posłuchaj, fakt, że zapolowy nie złapał łatwej piłki, wcale nie musi świadczyć o tym, że on ma z tym coś wspólnego. Już przedtem bywało, że Jaysi zwyciężali w ostatnim momencie.
– A czy już przedtem piłki zmieniały kierunek lotu podczas spadania?
– Jasne. Stadion jest tuż nad jeziorem. To jedno z najbardziej wietrznych boisk w całej lidze.
– Popatrz na flagi, Rolandzie. – Evan wskazał ekran i Rolandowi nagle stanął przed oczami duch przyszłych świąt Bożego Narodzenia na grobie Scroogea. – Nie ma wiatru.
– Tak, ale…
– I ta wcześniejsza decyzja…
– Rzeczywiście, mógł wyjść za linię autu, w końcu drugobazowy sędzia był tuż obok.
– Ale wyglądało na to, że nic mu nie grozi, prawda?
– Racja. – Roland musiał to przyznać.
– A ten błąd, którego sędzia po prostu nie dostrzegł?
– Zdarza się. – Jednakże sam nie był przekonany o słuszności swych słów.
– To on. – Evan wstał, zaciskając wargi w wąską kreskę. – On tam jest. Nie wiem, co on tam knuje, ale jest tam. Muszę spróbować go znaleźć. Takiej szansy możemy już nigdy nie mieć.
– Mam nadzieję, że przybędzie w sposób nieco bardziej konwencjonalny od tego, w jaki znikł – mruknął Roland, nagle osamotniony w mieszkaniu. Wyciągnął drżącą rękę i dotknął wgłębienia w kanapie. – Odszedł. Tak po prostu. – Zaśmiał się nerwowo i wrócił do oglądania meczu. Nic innego nie przychodziło mu do głowy.
– O, witaj, Becco. – Duża Blondyna Z Głębi Korytarza rozpromieniła się na widok Rebeki i Daru, które weszły do przedsionka w bloku mieszkalnym. – Byłyśmy na zakupach? – spytała wesoło, ocierając twarz dużym kawałkiem różowego płótna. Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się do Daru i dodała tym samym sztucznym tonem: – Jakie to miłe, że przychodzisz w wolny dzień i pomagasz naszej Becce.
Uśmiech Daru był wymuszony.
– Pewno zastanawiacie się, dlaczego tu czekam. Przyjedzie po mnie chłopak mojej siostry, żeby podrzucić mnie do ich ślicznego domu na Don Mills. Mają tam centralną klimatyzację.
– On musi być bardzo silny – powiedziała zaintrygowana Rebecca.
– Kto taki, kochanie?
– Chłopak pani siostry, który przyjedzie panią podrzucić.
– Czyż ona nie jest rozkoszna? – Duża Blondyna Z Głębi Korytarza spytała Daru teatralnym szeptem. Rozległ się klakson samochodu na podjeździe i kobieta wstała z trudem. – Bądź grzeczną dziewczynką, Becco. A pani – wycelowała tłusty palec w Daru – niech da mi znać, gdybym mogła jakoś pomóc.
Rebecca przyglądała się wychodzącej na ulicę sąsiadce i westchnęła. Bardzo chciała zobaczyć, jak ktoś podrzuca Dużą Blondynę Z Głębi Korytarza, ale zamiast tego chłopak jej siostry przyjechał samochodem.
– Evan chyba zesłał jej sen, który podziałał – rzekła, kiedy wchodziły po schodach.
– Chyba tak – zgodziła się Daru. – Rebecco, czy chcesz, żebym znów z nią porozmawiała?
– Możesz z nią znów porozmawiać, ale ona znów nie posłucha.
Daru musiała przyznać, że to prawda. – Mnie to nie przeszkadza – ciągnęła Rebecca – bo właściwie to mi jej żal.
– Żal ci jej? Dlaczego?
– Bo zawsze musi być sobą, a to nie może być przyjemne przez większą część czasu.
Daru wciąż zastanawiała się nad tym, gdy weszły do mieszkania, które wydawało się prawie chłodne po spiekocie panującej na zewnątrz.
– Dokąd poszedł Evan? – spytała Rebecca, stawiając torbę z zakupami na stole i wyciągając paczkę szynki.
– Na mecz baseballowy – oznajmił krótko Roland, nie odrywając oczu od telewizora.
– Co, u licha… – zaczęła Daru.
– Bo na tym meczu jest on.
– Och. – Kobieta usiadła obok Rolanda i rzuciła okiem na ekran.
Tłum ryknął, gdy piłka skręciła w locie. Sędziowie sprawdzili zarówno piłkę, jak i miotacza Tigersów. Kibice ryknęli jeszcze głośniej, gdy obaj przeszli kontrolę pomyślnie.
Pod koniec szóstej zmiany zawodnik Jaysów zderzył się z drugobazowym obrońcą Tigersów i po piekielnej kłótni, jaka się wywiązała, obaj zostali usunięci z gry.
Kiedy Rebecca podawała kanapki z szynką – ludzie muszą mimo wszystko jeść – rzucona nisko piłka wyskoczyła z rękawicy łącznika, poturlała mu się między nogami i poleciała dalej. Ryk tłumu zmienił się w stały i nieprzyjemny pomruk.
Podczas siódmej zmiany BJ Bird zrobił krok do tyłu i spadł z dachu loży zawodników. Komentator wyraził przypuszczenie, że stało się tak, gdy próbował uchylić się przed butelką rzuconą przez kibica Detroit.
– Ja nie widziałam butelki, a ty? – spytała Daru.
– Nie – rzekł Roland – nie widziałem.
Wybuchły bójki wśród kibiców ze słuchawkami na uszach, bo sprawozdawca radiowy powiedział dokładnie to samo.
W trakcie ósmej zmiany nie zauważono dwóch poważnych błędów, a jeden z gwiazdorów sportu, ulubieniec publiczności, urządził awanturę o swoje trzecie uderzenie i został usunięty z gry. Ryk przeszedł w groźne wycie.
Tigersi wygrali jedyny podczas meczu bieg do bazy domowej w dziewiątej zmianie, Bluejaysi natomiast grali fatalnie.
Ostateczny rezultat: trzy do dwóch dla Tigersów.
Z miejsc na koronie stadionu podniosły się wrzaski – Oszustwo! Oszustwo! – i na stadionie zawrzało.
– To takie cholernie niepodobne do Kanadyjczyków – mruknął Roland. – Zamieszki? Nie wierzę.
Patrzyli w milczeniu, jak kamera pokazuje w zbliżeniu kłębiącą się masę ludzi, z których jedni krzyczeli z gniewu, inni z paniki. Dziennikarz komentujący na żywo dokładał wszelkich starań, żeby opisać, co widzi:
– Wydaje się, że wyjścia są zablokowane przez natłok ciał. Widzę, jak rodzice podnoszą dzieci, starając się je ratować… Policja próbuje odzyskać panowanie… O mój Boże, ten człowiek ma kij baseballowy…
Drugi sprawozdawca powtarzał bez przerwy: „O cholera, o cholera, o cholera…” – dopóki ktoś nie wyłączył mu mikrofonu.
Pokazując stadion kamera natrafiła na jedyną wysepkę spokoju. Za bazą domową, w odległości dwóch rzędów pustych miejsc od zamieszek, siedział ciemnowłosy mężczyzna. Przyglądał się i czekał. Kiedy poczuł, że kamera jest skierowana na niego, podniósł głowę i uśmiechnął się.
– To on! – Roland i Rebecca wykrzyknęli razem.
Daru poczuła, jak jej serce załomotało, gdy napotkała jaskrawoniebieskie oczy postaci na ekranie.
Wtedy niespodziewanie pojawił się biały błysk i telewizor zgasł.