Rozdział czternasty

Samochód patrolowy objeżdżał powoli rondo Kings College, oświetlając reflektorami zieleniec. Barykady policyjne zostały usunięte późnym popołudniem, lecz kierowcom polecono w miarę możliwości omijać ten plac.

– Myślisz, że wróci na miejsce przestępstwa? – spytał posterunkowy Brooks. Jego towarzyszka zawzięcie spoglądała przez okno na teren oświetlony snopem światła z reflektora. On widział jedynie trawę, drzewa i być może niewyraźny znak po kredzie, który zalśnił bielą w nagłym blasku. Ciekaw był, co ona widziała.

– Mam nadzieję, że tak – wycedziła posterunkowy Patton, nie odrywając wzroku od trawnika. – Mam nadzieję, że wróci. Mam nadzieję, że będziemy na miejscu i mam nadzieję, że ten sukinsyn da mi okazję, żebym go położyła trupem na miejscu. – Widziała ciało dziecka rzucone jak niepotrzebny przedmiot na trawę, choć wiedziała, że zwłoki zabrano dawno temu, i wiedziała, że nie przestanie ich widzieć, dopóki morderstwo nie zostanie pomszczone.

Zakończyli patrol i posterunkowy Brooks wyłączył reflektory. Jakby na ten znak z radia odezwał się beznamiętny głos dyspozytorki:

– Funkcjonariusz potrzebuje pomocy, Bloor i Yonge, narożnik od północno-wschodniej strony. Powtarzam, funkcjonariusz potrzebuje pomocy, Bloor i Yonge, narożnik od północno-wschodniej strony.

Posterunkowy Patton nacisnęła guzik.

– Zgłasza się 52354. – Cofnęła się, gdy Jack jednocześnie włączył syrenę i nacisnął pedał gazu. Zacisnęła wargi i położyła rękę na pałce. W tym momencie rozbicie paru łbów wydawało się doskonałym pomysłem.

Za nimi na rondzie gęstniała Ciemność.

Rebecca wyciągnęła z szafy duży, pomarańczowy sweter i włożyła go na siebie. Nie było jej zimno ani nie myślała, że zmarznie. Potrzebowała go dla dodania sobie otuchy. Kupiła sweter sama – nikt jej w tym nie pomagał – i choć nie umiałaby wytłumaczyć dlaczego, oznaczał niezależność. Siłę. Poza tym był jasny, a Daru zawsze kazała jej nosić jasne kolory w nocy, żeby samochody mogły ją zobaczyć. Rebecca po raz pierwszy usłyszała wtedy, że samochody coś widzą.


– Nic ci nie jest, Pani?

Dziewczyna przytuliła się do piersi Evana, ocierając się głową o jego bark.

– Wciąż się trochę boję, Evanie. Nadal wydaje mi się, że nie rozumiem, czego ode mnie chcesz.

– Chcę, żebyś posłuchała, jak Roland śpiewa. Dobrze posłuchała. I chcę, żebyś tylko była sobą.

– Tylko tyle?

– Tak. To wszystko.

– Myślę, że to mogę zrobić. – Westchnęła. – Wciąż się trochę boję, Evanie.

– Ja też, Pani. – Przyłożył policzek do jej włosów i otulił ją opiekuńczo. – Ja też. – Przypomniał sobie obietnicę, jaką złożył trollowi, i zawstydził się, że musiano go o to prosić. Jeśli wygrają, jeśli oboje przeżyją i jeśli ona wyrazi zgodę, zabierze ją ze sobą, kiedy będzie wracał do Światłości. Tam jej niewinność będzie pod ochroną, a prostota pozostanie nieskalana. Widząc ją uwięzioną i dotkniętą przez Mrok, uświadomił sobie, ile to dla niego znaczy. Takie życie należy otaczać czułą opieką, a ten świat nie nadawał się do tego.

Najpierw jednak muszą wygrać. I przeżyć.

– Jest po jedenastej! – zawołał Roland z dużego pokoju. – Powinniśmy już iść. Rebecca obróciła się w ramionach Evana i uściskała go mocno, a potem wzięła za rękę i wyprowadziła z wnęki.

– Czy zadzwoniłeś do Daru, kiedy spałam, Rolandzie?

– Zadzwoniłem, dziecino. – Nie chciał jej spojrzeć w oczy. – Przez cały dzień nie było jej w biurze. Zostawiłem wiadomość dla niej w pracy i na sekretarce w domu. Rebecca zmarszczyła brwi.

– Ciekawe, gdzie ona jest?

Roland popatrzył na gitarę, na sufit, wyjrzał przez okno i zerknął nawet na Evana, który skinął głową.

– Obawiamy się, że Ciemność ją pojmała, Pani.

– Pojmała Daru?

– Tak.

– Sprawdzałeś? – spytała Evana.

Potrząsnął głową.

– Nie mam na to dość mocy – oświadczył ze smutkiem.

– Więc nie wiesz, czy wpadła w ręce Mroku.

– Daru nie zadzwoniła. Ani do nas, ani do biura.

– To nic nie szkodzi. – Rebecca szczelniej otuliła ramiona swetrem. – Daru pracuje bardzo ciężko i jest bardzo zajęta. Nie zawsze może dzwonić w każdej drobnej sprawie.

Roland nie zamierzał jej przekonywać. Choć osobiście sądził, że już nigdy nie ujrzą Daru, co to szkodzi, jeśli Rebecca będzie myślała inaczej? Po dzisiejszej nocy ten fakt może się okazać nieistotny.

Harfa pod oknem westchnęła, jakby podmuch wiatru musnął po kolei wszystkie jej struny.

– Myślę, że ona chce iść z nami – oznajmiła Rebecca.

– Z pewnością – rzekł Roland, gładząc polerowaną ramę. – Kiedy będzie już po wszystkim, obiecuję nauczyć się na niej grać. – Pod warunkiem że zostaną mi palce do grania.

Harfa znów westchnęła.

Rebecca powtórzyła westchnienie jak echo.

– Szkoda, że nie słyszałam twojej pieśni.

– Potrzebowałaś snu, Pani.

– Wiem.

– W swoim czasie usłyszysz ją.

– Wiem. – Wyszli z mieszkania i dziewczyna starannie zamknęła drzwi. – Dzięki niej miałam przemiłe sny.

Roland i Evan wymienili znaczące spojrzenia za jej plecami.

– Jakie sny? – spytał Roland.

– Jakby ktoś opowiadał mi o wszystkim, o czym zapomniałam. I to nie Roland mi o nich opowiadał, ale ktoś inny, choć nawet we śnie wiedziałam, że to Roland śpiewa.

– O czym ci opowiadano?

– Nie wiem. – Potrząsnęła głową. – Kiedy się zbudziłam, znów nie pamiętałam. Może kiedy rzeczywiście usłyszę twój śpiew…

– Może – zgodził się Roland.

Niedaleko bloku stwierdzili, że mają czwartego towarzysza.


– Rebecco, ten cholerny kot idzie za nami.

– Nie, nie idzie za nami.

– Ależ tak. Przecież jest tutaj!

– Idzie obok nas – sprostowała Rebecca.

– Nie obchodzi mnie, gdzie idzie, tylko każ mu wracać do domu.

– Koty chodzą własnymi drogami, Rolandzie – rzekła Rebecca. Sądziła, że każdy o tym wie.

Evan przykucnął i Tom ocierał się o jego nogi.

– Czeka nas wielki bój, mały futrzaczku. Nie wątpimy w twoją odwagę, lecz nie chcielibyśmy, aby stała ci się jakaś krzywda.

Tom położył jedną łapkę na kolanie Adepta, wysuwając pazury i lekko wbijając je w dżinsy. Evan uśmiechnął się.

– Jesteś potężnym wojownikiem – przyznał, zagłębiając długie palce w gęste futro kota. – Jeśli naprawdę tego pragniesz, możesz iść z nami.

– Przeniosę go przez ruchliwe skrzyżowania – zaproponowała Rebecca.

Wspaniale, pomyślał Roland, kiedy ruszyli. Jakbyśmy nie mieli dość kłopotów. Choć Roland świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że kot zaprowadził go z powrotem do rzeczywistego świata, nie zmieniło to zdecydowanie jego zdania o Tomie ani o kotach w ogólności. Świadczyły o tym równoległe kreski zadrapań, jakie pojawiły się na jego nadgarstku dzisiejszego popołudnia. W szklanych drzwiach Mapie Leaf Gardens zobaczył odbicie ich grupy i pokręcił głową. Ciekawe, co sądzi o tym reszta świata.

Reszta świata zdawała się niczego nie zauważać. Jak na wpół do dwunastej w piątkową noc w dużym mieście nie byli na tyle dziwni, by wzbudzać czyjąkolwiek ciekawość.

…z wyjątkiem jednego małego chłopca, który przyglądał im się z otwartymi ustami, chociaż już dawno powinien być w łóżku. Chłopczyk nadal gapił się, dopóki matka nie potrząsnęła nim i nie kazała mu się grzecznie zachowywać.

Zanim doszli do zatłoczonego i ruchliwego Yonge, Rolandowi wydawało się, że biorą udział w filmie. Wszystko było nierealne, odsunięte odrobinę od miejsca, gdzie się znajdowali. Światła były zbyt jasne, cienie za ostre, dźwięki zbyt stłumione, ciepłe powietrze przepływało nad skórę nie dotykając jej. Miał wrażenie, że nic nie istniało, dopóki na to nie spojrzał, a gdy spojrzał, przestawało istnieć. Inni również to czuli, bo Evan opuścił ręce i bez przerwy przeczesywał wzrokiem przestrzeń wokół nich. Rebecca żuła kosmyk włosów i patrzyła tylko na Evana, jej stopy znajdowały drogę samodzielnie. Nawet Tom leżał cicho w objęciach Rebeki. Położył uszy po sobie i smagał ją po biodrze czubkiem ogona.

Światło na skrzyżowaniu było czerwone i pozornie nie zmieniało się przez bardzo długą chwilę. Tłum falował niespokojnie, nie zaprzestając ruchu ani na chwilę i wtedy Rolandowi przyszło nagle do głowy, jaki to film. To jest western – tuż przed popłochem w stadzie bydła. Kiedy już się zacznie, wiesz, że najlepszy przyjaciel bohatera spadnie z konia i zginie.

– Nadchodzi burza – oznajmiła z absolutną pewnością Rebecca. „

– Tak – przyznał Evan – nadchodzi.

Roland przez chwilę zastanawiał się, czy mówią o tym samym, ale doszedł do wniosku, że to nie jest ważne. Po ciele spływał mu pot, podkoszulek przylepił się do pleców. Podrzucił w wilgotnej dłoni plastikowy uchwyt pokrowca i zaczął powtarzać w pamięci słowa inwokacji. Było to sto razy lepsze od myślenia. Stokroć lepsze to niż myślenie.

Światła się zmieniły. Nareszcie. Samochody na College ruszyły naprzód. Czarna corvette, która pędziła na południe do Yonge, starała się nadrobić stracony czas.

Z piskiem opon i hukiem, brązowa mazda wbiła się w bok corvetty, odrzucając ją na pomarańczową taksówkę. Przez pierwsze kilka sekund słychać było jedynie huk samochodów, potem wszystko ucichło i pozostała jedynie zgnieciona, dymiąca sterta metalu. Wtedy ludzie zaczęli krzyczeć.

Evan skoczył naprzód, ale Roland odciągnął go do tyłu.

– Jest jedenasta trzydzieści osiem! Nie mamy czasu, żeby pomagać!

Kierowca taksówki był przewieszony do połowy przez okno. Krew spływająca mu z ust zbierała się kałużę na jezdni.

– Puść mnie! – Evan wyrywał się. – Nie rozumiesz! Ja muszę im pomóc!

– Rozumiem. – Roland starał się nic nie widzieć. Starał się nie słyszeć, nie czuć. – Najlepiej im pomożesz pokonując Ciemność!

Evan zrobił krok w stronę rozbitego pojazdu.

– Evanie – cichy głos Rebeki przedarł się przez hałas i histerię. Obaj mężczyźni odwrócili się do niej. Gdyby Roland w ogóle o tym myślał, przypuszczałby, że dziewczyna wpadnie w panikę, lecz ku jego zdumieniu sprawiała wrażenie promieniującej spokojem, wyspy wśród zamętu. – Jeśli zatrzymasz się tutaj, Roland i ja pójdziemy dalej bez ciebie.

Evan drgnął, jakby go uderzyła. Wydał okrzyk pełen bólu i pobiegł w stronę ronda przez gromadzący się tłum.

Tom wysunął się z objęć Rebeki i pomknął za nim, szybko znikając w ludzkim gąszczu.

– Tom! – zawołał Roland. – Ty głupi…

Rebecca wzięła go za rękę. Jej dłoń była chłodna i sucha. Jego drżała.

– Tom umie zadbać o siebie. Chodźmy.

Zaczęli biec, przepychając się wśród ghuli, które zawsze się gromadzą w pobliżu miejsca katastrofy, i popędzili College Street za Adeptem.

Dogonili Evana dopiero przy Kings College Road. Stał wpatrzony w rondo z ponurą twarzą i rękami wciśniętymi w kieszenie dżinsów.

Wygląda tak absurdalnie młodo, pomyślał Roland, puszczając dłoń Rebeki i dysząc ciężko. Powietrze wydawało się niematerialne, bieg pozostawił mu palący posmak miedzi w gardle.

Nigdzie nie było widać Toma, choć to on mógł zaszeleścić w zaroślach.

Evan powoli odwrócił się do nich. Miał mokre policzki i rzęsy pozlepiane w wilgotne strąki. Rebecca wydała jęk cichego protestu i rzuciła mu się w ramiona. Roland skoncentrował się na oddychaniu, zżerany zazdrością o okazywane i przyjmowane uczucie. Nienawidził siebie za to, ale silne ramię objęło również jego i wtedy wszystko było dobrze.

Kiedy odsunęli się od siebie, trzymając się za ręce, popatrzyli na rondo. Im bliżej Ciemności znajdowały się latarnie uliczne, tym bardziej ich blask bladł i zanikał, aż wreszcie Mrok pożarł ich światło całkowicie. Masywna, usiana wieżyczkami sylwetka Kolegium uniwersyteckiego, którą zazwyczaj widać było nad parkiem, tej nocy nie odcinała się na tle bezgwiezdnego nieba.

Roland spojrzał na zegarek. Jedenasta czterdzieści sześć. Czternaście minut.

– Słuchaj – rzekł do Evana tego popołudnia – czy nie moglibyśmy pójść tam wcześniej, na przykład przed zachodem słońca, wezwać tę boginię, wyjaśnić jej wszystko, pójść do domu i poczekać, aż ona to załatwi?

Evan odpowiedział mu, jak często bywało, kolejnym pytaniem.

– I mamy kazać bogini czekać, bo tak nam jest wygodnie? – Sam odpowiedział sobie na to pytanie: – Nie. Wezwiemy ją, kiedy będziemy jej potrzebować. – Uśmiechnął się na widok rozczarowanej miny Rolanda. – Jest takie powiedzenie z dawnych wierzeń, które przeszło do nowych: bogowie pomagają tym, którzy sami sobie pomagają.

– Znów banały z ciasteczek z wróżbą – parsknął Roland.

Przechyliwszy krzesło do tyłu, Evan oparł na stole kuchennym nogę w wysokim bucie.

– Niektóre z tych wróżb są całkiem mądre.

Zbliżali się do ronda; Rebecca trzymała za rękę Evana, Roland trzymał Rebeccę. Bliski kontakt pomagał i umożliwiał stawianie kroków, choć wszyscy wiedzieli, co ich czeka na końcu drogi. W miarę zbliżania się do Ciemności odgłosy nocy w ruchliwym mieście słabły, aż wreszcie szli w ciszy przerywanej jedynie delikatnym, srebrnym pobrzękiwaniem bransolet Evana. Nic nie mówili. Wszystko zostało już powiedziane.

– Posłuchaj, Evanie, co będzie robić Mrok, kiedy ja będę śpiewać?

– Będzie usiłował cię powstrzymać.

Roland podejrzewał, że znał odpowiedź, zanim zadał pytanie. Nie mylił się. – A ty?

– Będę cię ochraniał.

– Wiesz, nie wątpię w ciebie, ale czy zdołasz mnie ochronić?

Evan uśmiechnął się smutno.

– Nie mogę go pokonać, bo szala przechyliła się zbyt mocno, ale powinienem odwrócić jego uwagę na tyle, byś skończył pieśń. Reszta nie będzie już zależała od nas.

Przeszli kawałek rondem, omijając okolicę bramy mroku, i stanęli na trawie pod granicznym łukiem dębów.

Roland posłyszał cichy szelest i poczuł, że coś delikatnie musnęło mu włosy. Podniósł głowę. Na gałęzi drzewa niczego nie zauważył. Nie wiał też wiatr, który mógłby nią poruszyć. Zerknął na swych towarzyszy, lecz skoro oni nie zwracali na to uwagi, wzruszył ramionami i przestał się przejmować. Nie była to najlepsza pora, żeby martwić się drzewami.

Kiedy podeszli bliżej do środka, Ciemność stawała się nieomal materialna. Wyciekała z miejsca, gdzie przelano krew, kłębiła się wokół kostek, wysuwała mgliste macki ku kolanom i za każdym krokiem sięgała wyżej.

– Precz! – warknął Evan. – Ten świat jeszcze do ciebie nie należy. – Rozłożył ręce i z wyjątkiem spienionej mgły, która zaznaczała miejsce złożenia ofiary, Ciemność znikła z parku.

– Tak jest lepiej – oznajmił z aprobatą Roland. Zauważył, że świat na zewnątrz ronda wydawał się odgrodzony taflą szkła dymnego. Widział przez tę zasłonę, choć niezbyt wyraźnie; budynki były zamglone i nierzeczywiste.

Jedenasta pięćdziesiąt siedem.

– Wiesz, Evanie – Roland położył gitarę na trawie – skoro po raz pierwszy ujrzałem tę piosenkę dziś rano, co będzie, jeśli spaprzę robotę?

Evan pocieszająco klepnął go lekko po ramieniu, lecz rzekł tylko jedno:

– Nie spaprz.

– Nie spaprz – powtórzył Roland. – Jasne. – Wyjął Cierpliwość z futerału, zarzucił ją na ramię i wstał. Cztery zwrotki, dwa refreny i przejście z d-moll na F. Dlaczego ja?

Bo tylko ciebie mają, odparł cichy głos w jego głowie.

Evan wziął twarz Rebeki w dłonie i spojrzał jej głęboko w oczy.

– Powierzam ci me serce, Pani. Dbaj o nie.

Rebecca westchnęła, przygryzła dolną wargę, żeby powstrzymać drżenie, i dotknęła jego dłoni.

– Ja też cię kocham, Evanie.

Roland czekał na uścisk, lecz zamiast niego ujrzał jedynie delikatny pocałunek i rozstanie. Łzy stanęły mu w oczach. Zamrugał szybko powiekami, żeby je otrzeć. Kiedy odzyskał zdolność widzenia, Adept stał przed nim. Wszystko, co chciał powiedzieć – powodzenia, uważaj na siebie, dołóż mu – wydawało się banalne, więc tylko skinął głową i miał nadzieję, że Evan go rozumie.

Evan również pokiwał głową.

– Wyszedłeś na spotkanie swej zagładzie. Jakie to… szlachetne.

Mrok odziany był w szatę z czarnego aksamitu, która pochłaniała resztki światła. Za jego plecami rosła brama.

Kiedy Evan odwrócił się do Adepta Mroku, wyraz jego twarzy zmienił się. Przez krótką chwilę wyglądał rozpaczliwie smutno. W ciągu tych kilku sekund, jakie Rolandowi zajęło zrozumienie, Evan odszedł zbyt daleko, by mógł go zatrzymać.

– On sądzi, że tam zginie! – wykrzyknął Roland do Rebeki, która spoglądała na Evana z pełną tęsknoty rozpaczą.

– Wiem – chlipnęła dziewczyna.

– Nie możemy mu pozwolić tak…

– Musimy mu pozwolić.

– Ale musi być coś, co moglibyśmy zrobić!

– Jest. – Wytarła nos w rękaw, ani na chwilę nie spuszczając oczu z Evana. – Śpiewaj.

Brama była wyższa od obu Adeptów stojących przed nią, szeroka na dziesięć albo dwanaście stóp i wciąż rosła.

Z sercem na ramieniu Roland zagrał pierwszy akord, wiedząc, że tym samym skazuje Evana na śmierć. Adept Mroku nie musiał walczyć, jeżeli muzyka nie dawała mu po temu powodu. Kiedy Roland na jednej szali postawił Evana, a na drugiej świat, mało brakowało, by świat przegrał. Mimo to zmusił swe palce do dalszego grania. Czuł, jak stojąca za nim Rebecca słucha z absolutnym skupieniem, jakie cechowało wszystko, co robiła.

Wtedy Adept Mroku ominął wzrokiem Evana, popatrzył Rolandowi w oczy i uśmiechnął się. Jesteś mój, mówił ten uśmiech. Wiesz o tym i ja o tym wiem. Kiedy to się skończy, przyjdę po ciebie.

Rolandowi zadrżały palce. Akordy wyleciały mu z pamięci. Zapomniał o muzyce. Zapomniał o wszystkim, z wyjątkiem Ciemności. Nie mógł opanować drżenia.

– Rolandzie. – Rebecca chwyciła go za ramię. Jej palce wpijały się mocno w ciało i odrywały jego uwagę od Adepta Mroku, choć wciąż słyszał jej słowa dochodzące z głębi tunelu. – Evan nie pozwoli mu cię skrzywdzić.

Evan.

Jeśli on gotów jest umrzeć za mój świat, do licha, ja mogę dla niego zaśpiewać.

Odszukał palcami struny. Rozpoczął się refren.

Po pierwszych słowach z ust Adepta Mroku znikł zarozumiały uśmiech.

Po następnych Adept warknął i rzucił się do ataku.

Światłość stanęła mu na przeszkodzie.

– Doniesienie o fajerwerkach w okolicy ronda Kings College. 5234, możecie tym się zająć?

Posterunkowy Patton spojrzała z niechęcią na radio.

– Ludzie na ulicach powariowali, a oni chcą, żebyśmy sprawdzali jakieś fajerwerki. – Przez ostatnią godzinę rozpędzali zamieszki na Yonge i Bloor.

Posterunkowy Brooks wzruszył ramionami i sięgnął po mikrofon.

– Pamiętaj, co się stało ostatnim razem, kiedy zameldowano o fajerwerkach na rondzie. – Wcisnął przycisk. – Tu 5234. Czy jedziemy sami?

– Wszystkie pozostałe jednostki obecnie zajęte, ale w razie potrzeby możemy udzielić wam wsparcia.

– Dobra. Jedziemy sami. – Posterunkowy Patton wzięła ostry zakręt, aż zaprotestował mechanizm sterujący samochodu, i wcisnęła gaz do oporu. – Pierwsi dorwiemy się do tego skurwysyna, jeśli wrócił.

– I potraktujemy go według przepisów, Mary Margaret – powiedział łagodnie Brooks.

Kobieta obnażyła zęby w uśmiechu.

– Wepchnę mu te przepisy do gardła.

Evan zatoczył się od brutalnego ciosu, lecz odparował go, nim Roland został trafiony. Roland zrobił jedyną rzecz, jaką mógł – zaufał sile Evana i nie przestawał śpiewać. Nie wiedział, czy bogini słucha, lecz czuł, jak moc narasta i jeżą się włosy na jego ciele. Kiedy Evan zatrzymał kolejny łuk czarnej energii, od którego prawa ręka zwisła mu bezwładnie, Roland zaczął śpiewać pierwszą zwrotkę.

Czysty wietrze, wiej ze wschodu, Niech się skończy me cierpienie, Oczyść moją pamięć z lodu, Oczyść z brudu me sumienie.

Chociaż był przygotowany, że coś się stanie, omal nie zapomniał o zmianie akordów, gdy wiatr musnął jego lewy policzek. Odwrócił się lekko w tę stronę, by widzieć, co przyniosą ostatnie słowa zwrotki. Kątem oka patrzył na skrzywione oblicze Adepta Mroku, lecz ani jego twarz, ani atak, który nastąpił, nie mogły go rozproszyć, gdy wschodni wiatr wymiótł wątpliwości z jego umysłu. Nadal był przerażony, lecz strach wydawał się nie mieć już znaczenia.

Panno, chlubo swego rodu, Przyślij zdrowie mi ze wschodu.

Adept Mroku zawył.

Roland nie zwracał na niego uwagi, bo wschodni wiatr przyszedł z odpowiedzią. Tuż przed Rolandem, nieco na prawo, stanęła Daru w krótkiej, białej tunice. Stanęła naprzeciw Ciemności, zaciskając dłonie w pięści. Nawet od tyłu nie przypominała zbytnio Daru, którą znał, gdyż siła pieśni była bladym odbiciem jej siły.

Silny wietrze, wiej z południa, Roznieć płomień mej dzielności, Nie ma dna twej mocy studnia, Dodaj duszy mej śmiałości.

Wola twa niech się z mą splata, Wojowniczko wichru lata.

Wiatr, który nadleciał z południa, niosąc zapach stali i krwi, odział Daru w złotą zbroję i zawiesił u jej boku potężny miecz.

Evan padł na kolano, lecz zasłonił się zdrową ręką w samą porę i zdołał zaplątać czarny bat w swych bransoletach. Jego okrzyk bólu ledwo przebił się przez muzykę.

Srogi wietrze, wiej z zachodu, Myśl ma stalą niech się stanie.

Wzywam cię nie bez powodu Matko, usłysz me wołanie, Zmieć przeszkody na mej drodze, Dmij, zachodni wietrze, srodze.

Wiatr teraz uderzał go w prawy policzek. Rebecca zdjęła dłoń z jego ramienia. Kiedy podeszła, by stanąć przy Daru, umysł Rolanda pracował na przyspieszonych obrotach, lecz żadna spójna myśl nie przebija się przez przerażenie.

Rebecca?

Najdziwniejsze było, że Daru najwyraźniej przybrała cechy bogini, a Rebecca wyglądała tak jak zawsze. Zmierzwione kędziory, piegi, wielki, pomarańczowy sweter.

Może rzeczywiście bogini była przy niej cały czas, podszepnął cichy głos w jego głowie.

Roland nie chciał się nad tym zastanawiać.

Evan szybko podniósł głowę i dyszał ciężko przez otwarte usta, lecz jakimś cudem nie pozwalał Ciemności ruszyć się z miejsca. Broczył światłem z tuzina ran.

Zanim Roland rozpoczął ostatnią zwrotkę, poczuł, jak zimny dreszcz przebiega mu po plecach. Nie wiedział, czy był to wewnętrzny, czy zewnętrzny chłód. Stał zwrócony plecami do północy.

Zimny wietrze, wiej z północy, Spowij serce moje lodem, Zbroję daj mi do pomocy.

Starko, która władasz chłodem, Wrogów poraź śmierci tchnieniem!

Bądź mi, wichrze, ukojeniem.

Niespodziewanie obok Rebeki stanęła pani Ruth w czarnych szatach, które łopotały na lodowatym wietrze. Nie wyglądała jak gruba, starsza pani, choć nadal nią była. Nie wyglądała już nieszkodliwie.

Impet uderzenia rzucił Evana w powietrze, gdzie wił się przez chwilę, aż wreszcie spadł na ziemię.

Mrok w swej żądzy zniszczenia resztek Światłości przestał zważać na większą bitwę.

Roland uniósł głowę i oczy mu rozbłysły. Włożył w ostatni refren wszystkie siły i zasłonił Evana pieśnią jak tarczą.

Cztery wiatry, powietrze, płomienie, Ziemio i wodo, spełń me życzenie.

Prośby samotnego niechaj wysłucha – Dziewica-wojownik, Matka i Starucha.

Kiedy ostatnia nuta rozpłynęła się w ciszy, bogini przemówiła trojgiem ust, lecz jednym głosem:

– Stało się.

Adept Mroku z ręką wzniesioną do zadania ostatniego ciosu Światłości zaśmiał się, bo zegary zaczęły wybijać północ.

– Za późno – rzekł.

Brama rozwarła się.

– Święta Maryjo, Matko Boska, błogosławiony Jezusie i wszyscy święci, a to co takiego? – Posterunkowy Patton nacisnęła z całych sił na pedał gazu i samochód patrolowy z piskiem obrócił się w poprzek ronda Kings College aż opony od strony pasażera dotknęły krawężnika.

Wyłączyła silnik i siedziała, wyglądając przez okno. Ściskała kierownicę tak mocno, że kostki jej pobielały.

Syrena wyła jeszcze przez chwilę po wyłączeniu silnika. Posterunkowy Brooks nachylił się i wyłączył ją. Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, aby usłyszał ją ktokolwiek w parku.

Pośrodku zieleńca wznosiła się płyta Mroku wielkości dwudziestu stóp kwadratowych. Płyta tak nieprzenikniona, że umysł upierał się przy twierdzeniu, iż była lita, nawet mając dowód świadczący przeciwko temu. Z jej wnętrza wyłoniła się stworzona z Ciemności i obdarzona przez nią kształtem istota z koszmaru narkomana. Kiedy jej pokryte łuskami, błyszczące matową czernią cielsko przestąpiło próg, podźwignęła się na potężne, tylne nogi i zamachała w powietrzu kosmatymi, przednimi łapami. Wielkie, zakrzywione pazury rozdarły noc, każda z jej siedmiu głów otworzyła zębatą paszczę i ryknęła.

– Kręcą tu dziś film, prawda?

– Nie sądzę, Mary Margaret.

Obok potwora stał mężczyzna w czerni; u jego stóp ktoś leżał bezwładnie.

– To on! Ten facet z rysunku! Ten łajdak, który zarzynał ludzi w mieście!

– Jesteś pewna?

– Oczywiście, że jestem pewna!

Naprzeciwko monstrum stały trzy kobiety: jedna w złotej zbroi, druga w długich, czarnych szatach, a trzecia w dużym, pomarańczowym swetrze. Wyglądały znajomo, choć oko nie chciało ich widzieć jako pojedynczych jednostek. Sprawiały wrażenie co najmniej równie groźnych jak potwór, któremu stawiały czoło. Za nimi był mężczyzna z gitarą.

Przerażona jak nigdy jeszcze w życiu, posterunkowy Patton wyszła z samochodu i obeszła go dookoła, by stanąć przy drzwiach od strony pasażera. Brooks wysiadł powoli i stanął przy niej.

– Wzywamy posiłki? – spytał, odpinając kaburę.

– Nie.

– Więc co robimy?

Popatrzyła najpierw na bestię, potem na mężczyznę i kobiety i zmarszczyła czoło. Szykowało się coś dużego, coś… Znów spojrzała na kobiety i przygryzła wargę.

– Zaczekamy – powiedziała wreszcie.

– O cholera! – Roland zrobił mimowolnie krok do tyłu, gdy siedem głów wrzasnęło.

Pani Ruth mruknęła w zamyśleniu, Rebecca westchnęła, a Daru poluzowała miecz w pochwie.

Adept Mroku potrząsnął głową, głaszcząc lekko obsydianowy bok bestii.

– Zabij ją – drażnił Dziewicę. – Zgładź ją. Ciemność i tak nie przestanie nadchodzić i wcześniej czy później upadniesz, a ciało, które zamieszkujesz, zginie. Bez ciebie reszta trójcy jest niczym. – Jego uśmiech wyrażał sytość. Adept ocierał się o zad potwora. – A bramy nie możesz zamknąć, bo przelano krew, by ją otworzyć.

– Co? – Roland tak bardzo się zapomniał, że znów wysunął się do przodu. – Co on miał na myśli, mówiąc, że nie możesz zamknąć bramy? Po to przecież jesteś tutaj! Trzy postaci bogini odwróciły się i znów trzy przemówiły jak jedna:

– Trzeba krwi, by zmazać krew.

Starucha mówiła dalej sama:

– Tę bramę otworzyła niedobrowolna ofiara, bardzie. Potrzeba będzie dobrowolnej ofiary, by ją zamknąć.

Siedem łbów bestii znów ryknęło.

Roland zrozumiał.

Mieli tylko jego.

Nie chcę umierać.

Zwilżył wargi i bardzo ostrożnie położył Cierpliwość na trawie.

Nie chcę umierać.

Pierwszy krok był najtrudniejszą rzeczą w jego życiu. Drugi i trzeci nie były łatwiejsze.

Zapewne nigdy się o tym nie dowiesz, wujku Tony, ale właśnie kończę zaczętą robotę.

Stanął pomiędzy Rebeccą i panią Ruth. Pomiędzy Matką i Staruchą.

Proszę, niech nie boli za bardzo.

Raptem coś małego i ciężkiego przemknęło mu między nogami. Zachwiał się, odzyskał równowagę i zobaczył Toma, który z sykiem i parskaniem skakał w górę.

Olbrzymie łapy bestii zdjęły Toma z łba, w którym łypało wściekle jedno oko, i bez wysiłku jednym ruchem rozdarły kota na dwoje.

Kiedy krew chlusnęła na ziemię, bogini krzyknęła:

– Stało się!

Brama mroku zniknęła.

– Nie! – wrzasnął Adept Mroku. – To był tylko kot! Bogini uśmiechnęła się i Adept zadrżał przed jej obliczem.

– Nie ma czegoś takiego – rzekła – jak tylko kot.

Płynnym ruchem Daru obnażyła miecz i ruszyła do natarcia. Wielka, złota klinga świszczała nad jej głową, zataczając lśniący krąg.

Bitwa została stoczona zbyt szybko, by do Rolanda coś dotarło. Świadomość, że wciąż żyje, nie dopuściła do niego wrzawy i zamętu spowodowanego ciosami obu stron. Roland podniósł Cierpliwość i ściskał ją mocno, jakby znajomy dotyk gitary mógł go przekonać, że nadal istnieje.

Bestia miała tylko dwie głowy, kiedy wreszcie padła. Raz zadygotała i rozpłynęła się w powietrzu, zostawiając plamę na murawie i smród, który rozwiał wschodni wiatr. Dziewica stała pośrodku plamy, wspierając się na mieczu, jej złota zbroja ociekała ciemną cieczą. Zęby miała obnażone i oczy jej płonęły. Odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się.

Adept Mroku zaczął się cofać, drżąc z przerażenia. Nie spuszczając bogini z oczu, nie patrzył pod nogi i kiedy zahaczył piętą o Evana, przewrócił się. Przez chwilę leżeli twarzą w twarz – Adept Mroku i Adept Światłości – wreszcie Evan, który oszczędzał resztki sił, wbił mały sztylet ze światła w serce Ciemności.

Adept Mroku zawył i skonał.

Roland nie widział, żeby Rebecca się poruszyła. W jednej chwili stała obok Staruchy, w następnej już klęczała przy Evanie, biorąc na ręce jego poranione ciało. Opierał bezwładnie głowę na jej ramieniu i choć próbował, nie mógł podnieść ręki, by dotknąć jej policzka.

– Wybacz mi, Pani. – Jego aksamitny głos był również poraniony. – Byłem ślepy.

– Nie ma niczego do wybaczania. – Pogładziła go po włosach.

Westchnął, tocząc walkę z cierpieniem o ostatnie kilka sekund życia.

– Cieszę się – popatrzył jej w oczy – że jesteś ze mną do końca.

– Jaki koniec? – Nachyliła się i pocałunkiem starła bruzdę bólu z jego czoła. – Koniec nie istnieje, jest tylko początek. Krąg zawsze wraca do punktu wyjścia.

Uśmiechał się lekko.

– Banały z ciasteczek z wróżbą – wyszeptał.

Matka uśmiechnęła się i w odpowiedzi zaśpiewał cały świat.

– Być może – rzekła.

Roland nie zwracał uwagi na łzy, które spływały mu po twarzy, i poczuł, że serce znów zaczyna mu bić. Powinienem był wiedzieć, że nie pozwoli mu umrzeć. Kiedy chwilę później Evan stał przed nim z rozpostartymi ramionami, Roland podszedł do niego i uściskał z wszystkich sił, jakie mu jeszcze zostały.

– Już myślałem, że nie żyjesz. – Płakał na ciepłym ramieniu Evana.

– Ja też tak myślałem – wyszeptał mu we włosy Evan. – A potem sądziłem, że już po tobie.

– On mnie nawet nie lubił.

Evan zrozumiał.

– Kto tam zna koty. Będziemy czcić jego pamięć, bo był potężnym wojownikiem zmagającym się z Ciemnością. To już jednak koniec. Zwyciężyliśmy.

– Koniec? – Roland odsunął się trochę, by spojrzeć Evanowi w oczy. – Koniec? – Adept pokiwał głową.

– Koniec – jeszcze raz powtórzył Roland. Wtedy ogarnął go szok i nogi się pod nim ugięły.

Evan podtrzymywał Rolanda, dopóki ten nie odzyskał równowagi.

– Zwyciężyliśmy.

Evan z uśmiechem pokiwał głową.

– Więc świat jest znów w równowadze?

– Nie. – Przed nimi stanęła Starucha. – Świat nie odzyska równowagi tak długo, jak długo Światłość nie wróci na swoje miejsce.

Evan po raz ostatni uściskał Rolanda, puścił go i podszedł do Rebeki, przed którą przykląkł na jedno kolano i spuścił głowę.

– Nie ośmieliłbym się prosić cię o to, Pani, gdybym nie obiecał tego komu innemu. Czy zechcesz pójść ze mną, kiedy odejdę?

Roland poczuł się równie zakłopotany jak Evan, gdy bogini odpowiedziała, poruszając jednocześnie ustami wszystkich trzech kobiet:

– Tak. Będzie to bowiem zadośćuczynieniem za wielką krzywdę.

Starucha roześmiała się na widok ich min i kiedy Rebecca postawiła Evana na nogi, rzekła:

– Pewno chcielibyście wyjaśnienia.

Wyglądało na to, że Evan stracił mowę, więc Roland wykrztusił jedno słowo:

– Proszę. – Zadygotał i miał nadzieję, że nie zwróci na siebie uwagi bogiń.

Ku jego uldze zaczęła mówić wyłącznie Starucha. Samo to było okropne, lecz części nie przytłaczały tak potwornie jak całość.

– Tylko bogini jest wieczna. Ciała, jakie nosimy, są równie śmiertelne jak wszystkie zrodzone z kobiety. Kiedy umierają, aspekt w nich zawarty idzie dalej. Kiedy umiera ciało Matki, aspekt natychmiast przenosi się do ciała, które właśnie zaczęło miesiączkować. Ostatnim razem, zbiegło się to z wypadkiem, który zabił rodziców Rebeki. Szok wywołał u Rebeki krwawienie, a Matka potrzebowała naczynia! W chwili zamieszkania aspekt nabiera mocy i Matka staje się uzdrowicielką, więc uzdrowiła się. Gdyby wypadek wydarzył się tydzień wcześniej, Rebecca umarłaby, nigdy nie poznawszy dotyku bogini. Gdyby wypadek wydarzył się tydzień później, Rebecca umarłaby i aspekt przeniósłby się do następnego naczynia. Ponieważ jednak wypadek nastąpił dokładnie w chwili, w której nastąpił – Starucha rozłożyła ramiona i rękawy jej szaty załopotały w nagłym podmuchu zimnego wiatru niczym skrzydła wielkiej, czarnej wrony – Rebecca przeżyła i Matka została uwięziona w niedoskonałym naczyniu, które ani nie mogło jej odpowiednio pomieścić, ani uwolnić.

– Przyciągnęła nas ku sobie – odezwała się po raz pierwszy Dziewica – byśmy ją chroniły.

Znów wszystkie trzy przemówiły jednym głosem:

– Ja jestem podstawą, na której wspierają się szale.

Roland złożył dłonie w trójkąt, a potem zlikwidował jeden kąt.

– Tak właśnie – przyznała Starucha. Zwróciła się do Evana: – Jeśli zabierzesz naczynie ze sobą, Matka będzie mogła swobodnie przenieść się dalej i po raz drugi nie będzie już tak łatwo naruszyć równowagi świata.

A jeśli Matka odejdzie, pomyślał Roland, ile zostanie z Rebeki?

Evan zdawał się nie mieć żadnych wątpliwości.

– Pójdziesz, Pani? – znów spytał, tym razem z własnej woli, nie z powodu obietnicy.

Rebecca skinęła głową i oczy jej lśniły.

– Tak.

– Stało się! – rzekła bogini i w powietrzu pojawiła się migotliwa zasłona. – Wracajcie do Światłości z naszym błogosławieństwem.

– Zaczekajcie! – Rebecca wyrwała się z uścisku Evana i rozłożyła ręce. Zmasakrowane strzępy Toma zespoliły się i na trawie leżał bladoszary, pręgowany kot z połyskującym dumnie białym czubkiem ogona. Uklękła przy zwierzaku i przesunęła dłonią po całym jego ciele. – Zegnaj, drogi przyjacielu, nigdy cię nie zapomnę. – Srebrna łza skapnęła na miękkie futro. Następnie Rebecca wyciągnęła ręce i kot zapadł się pod ziemię. – Wędruj bezpiecznie, dopóki nie znajdziesz tłustych myszy, gęstej śmietanki i kochającej dłoni zawsze gotowej podrapać cię za uszami.

Roland wytarł oczy i pociągnął nosem. Przecież nie lubisz kotów, przypomniał sobie, lecz stary argument stracił na sile.

Rebecca ujęła jego twarz w dłonie i przyciągnęła do siebie, by ucałować go w czoło.

– Daję ci swój znak – powiedziała – swą opiekę i miłość.

To jest bogini, oznajmił cichy głos w głowie Rolanda.

To jest Rebecca, odparł Roland.

Uściskał ją mocno.

– Bądź szczęśliwa, dziecino.

– Ty też, Rolandzie. Myślę, że znalazłeś już swą muzykę.

– Też tak myślę, dziecino.

Wyciągnęła z przedniej kieszeni dżinsów klucz do swego mieszkania i podała mu go.

– Zaopiekujesz się moimi roślinami?

– Jasne.

– I dopilnujesz, żeby mały ludek dostawał mleko?

– Miseczkę co noc – obiecał.

Uśmiechnęła się do niego i nagle okazało się, że warto było zapłacić cierpieniem i grozą za cały ten przeklęty tydzień.

Odeszła i jej miejsce zajął Evan, delikatnie dający swoje błogosławieństwo.

Roland przyjrzał mu się dobrze – będzie musiał się tym zadowolić – i rzekł:

– Szkoda, że nie zdążyliśmy…

W narastającej ciszy Adept też mu się przyglądał. Potem puścił do niego oko.

– Może następnym razem.

Następnym razem! – wrzasnął cichy głosik w głowie Rolanda. Następnym razem!

Zamknij się, rozkazał mu Roland.

Objęci ramionami, Evan i Rebecca przestąpili próg bramy i przez chwilę Rolandowi wydawało się, że widzi wojownika w błękicie i srebrze z wysadzanym klejnotami mieczem u pasa, jaśniejącą istotę, której olbrzymie, białe skrzydła ocierały się o szczyt bramy i Evana, którego znał, połączonych w jedno. Świetliste kręgi otoczyły również Rebeccę, choć zamiast miecza trzymała w rękach snopek zboża.

Potem – tylko na chwilę – zasłona przestała migotać i zajrzał w głąb Światłości. Zrobił krok naprzód, jeszcze jeden i wtedy brama zniknęła, a pani Ruth położyła mu dłoń na piersi i zatrzymała go.

– Bardowie Widzą, lecz nigdy nie mogą przejść na drugą stronę – wyjaśniła, nie bez współczucia. – To jeden z powodów, który czyni ich bardami.

– Ale…

– Zapomnij o tym, koleś.

Popatrzył na nią, naprawdę popatrzył na nią i ujrzał jedynie grubą, starą, bezdomną kobietę, opiętą starą, czarną suknią. Daru była ubrana w białe szorty i podkoszulek, a jedynym śladem Dziewicy-wojownika był znak na jej czole.

– To rzeczywiście koniec – westchnął.

Pani Ruth parsknęła.

– Czy ty w ogóle słuchasz, koleś? Nic się nie kończy. Krąg zawsze wraca do punktu wyjścia. – Wyciągnęła rękę i poklepała go lekko po policzku pulchną dłonią. – Wracaj do domu. Prześpij się trochę. Naucz się grać na tej fikuśnej harfie, którą zdobyłeś. Nie bądź obcym człowiekiem. A ty – machnęła ręką do Daru – jedz więcej. Jesteś za chuda.

Odwróciła się i poczłapała przed siebie. Roland przyklęknął, by schować Cierpliwość do futerału. Uniósł głowę i zobaczył, że Daru mu się przygląda.

– Co teraz zrobisz? – spytała.

Roland wzruszył ramionami i wstał.

– Chyba to, co mi kazała.

– Tak jest zawsze najmądrzej. – Daru przytaknęła.

– A ty…

– Jestem tylko sobą. Jutro nie będę już nawet pamiętać, że byłam kimkolwiek więcej.

– Ale ona? – Roland skinął głową w kierunku, w jakim poszła pani Ruth.

– Starucha Pamięta. To część jej zadania. – Daru westchnęła i przeciągnęła się. – Nie wiem jak ty, aleja napiłabym się kawy.

Roland pomyślał nad tym przez chwilę.

– Tak – odrzekł – ja też.

Poszli przez zieleniec w stronę świateł na College Street i normalnego rodzaju niezwykłości, jaką można znaleźć w otwartych całą dobę barach z pączkami.

– No więc, ehm, w sprawie tej Dziewicy, ty nie…

– Nie.

– Och.

Po drugiej stronie parku posterunkowi Patton i Brooks otrząsnęli się z odrętwienia, jakie ich ogarnęło, i wrócili do samochodu. Osoba – albo istota, tego już nie byli pewni – odpowiedzialna za śmierć co najmniej dwóch osób nigdy nie stanie przed sądem, niemniej jednak swoista sprawiedliwość została wymierzona i byli zadowoleni.

– I co, złożymy o tym raport? – spytał posterunkowy Brooks, stukając palcami o deskę rozdzielczą. Jego towarzyszka uniosła sarkastycznie brew i policjant zaczerwienił się.

Posterunkowy Patton nacisnęła guzik mikrofonu.

– Słucham, 5234.

– Właśnie opuszczamy rondo.

– A fajerwerki?

– Problem sam się rozwiązał. 5234, bez odbioru.

Wrzuciła bieg i samochód zanurzył się w ciemność, która nie była niczym innym, jak ciemnością letniej nocy.

Nad ich głowami stworzenie, które nie było zwykłą wiewiórką, biegło po przewodach elektrycznych, żeby roznieść wieści.


***

Загрузка...