KSIĘGA PIERWSZA

8 PAŹDZIERNIKA 1849

1

Dokładnie pamiętam dzień, w którym się to zaczęło, czekałem bowiem na pewne ważne pismo. Pamiętam także dlatego, że właśnie miałem się zaręczyć z Hattie Blum. I co najważniejsze – wtedy też zobaczyłem go martwego. Blumowie mieszkali tuż obok nas. Hattie była najmłodszą i obdarzoną największym urokiem z czterech sióstr, które uchodziły za najpowabniejsze młode panny w całym Baltimore. Z Hattie znałem się od dzieciństwa, o czym aż nadto często przypominano nam obojgu całe lata. Mam wrażenie, że każdy, kto mówił, jak długo już trwa nasza znajomość, chciał zarazem powiedzieć: „i z całą pewnością zbliżycie się jeszcze bardziej”.

Istotnie, pomimo całej presji ze strony otoczenia, ciśnienia, przez które mogliśmy się do siebie nawzajem zniechęcić – już w wieku lat jedenastu stałem się jakby mężem Hattie. Nie deklarując otwarcie swej miłości do niej, starałem się uszczęśliwiać ją różnymi drobiazgami, podczas gdy ona w zamian bawiła mnie rozmową. Subtelny jej głos brzmiał mi nieraz niby kołysanka.

Ja zresztą również – w sytuacjach towarzyskich – zwykłem zachowywać się tak cicho i spokojnie, że gdy już zabierałem głos, często mnie pytano, czy aby się przypadkiem dopiero nie zbudziłem. Choć nieraz, gdy się znalazłem w wąskim kręgu znajomych, zdarzało mi się popadać w gadulstwo czy wręcz bezładny słowotok. Dlatego też wprost upajałem się możnością ożywionej pogawędki z Hattie. Byłem od tych rzadkich, kradzionych czasowi rozmów niemal uzależniony. Tak myślę, będąc z nią, nie musiałem skupiać się na sobie; mogłem czuć się szczęśliwy, skromny, lecz przede wszystkim – swobodny.

Należałoby tu zaznaczyć, iż pamiętnego popołudnia, które rozpoczyna tę opowieść, nie wiedziałem, że oczekuje się ode mnie oświadczyn. Wybrawszy się wtedy z naszej kancelarii adwokackiej na pocztę, przypadkiem spotkałem na ulicy znaną w najlepszych sferach Baltimore panią Blum – ciotkę Hattie. Pani Blum natychmiast stwierdziła, że obowiązek odbierania poczty należy zlecić któremuś z pomniejszych i nie tak jak ja zajętych urzędników.

– Doprawdy, osobliwy z pana okaz, panie Clark! – powiedziała. – Wędruje pan tak sobie w godzinach pracy, a gdy nie pracuje, wtedy przybiera minę niezwykle zajętego!

Jak przystało na rodowitą mieszkankę Baltimore, pani Blum odnosiła się do mężczyzn pozbawionych żyłki do interesów z taką samą pogardą jak do dziewcząt, którym Pan Bóg poskąpił urody.

I takie to było Baltimore; bez względu na pogodę – piękną czy, jak tego dnia, szarą i mglistą – całe z czerwonej cegły; pospieszne, hałaśliwe i pozbawione radości, jak kroki ludzi przemierzających wybrukowane ulice i marmurowe schody. Właśnie radości brakowało najbardziej w naszym – idącym z duchem czasu – mieście, gdzie nad gwarną zatoką wzniesiono okazałe domy. Kawę i cukier zwoziły tu z Ameryki Południowej i wysp Indii Zachodnich ogromne klipery, stąd zaś w stronę Filadelfii i Waszyngtonu słano koleją beczki pełne ostryg oraz mąki. Wtedy to w mieście Baltimore nikt – nawet biedak – nie wyglądał biednie, o czym zdawały się oznajmiać światu napisy na markizach nad niemal co drugim sklepem.

I gdy tak wędrowaliśmy główną ulicą, pani Blum z uśmiechem ujęła moją rękę.

– Wszystko zatem gotowe na wieczór dzisiejszy – oświadczyła.

– Dziś wieczór – powtórzyłem, zastanawiając się, co takiego ma na myśli.

Wspólnik mój, Peter Stuart, wspominał coś o kolacji u jednego ze znajomych naszych. Bez reszty pochłonięty listem, który miałem odebrać, o przyjęciu owym zupełnie zapomniałem.

– Dziś wieczór, naturalnie, proszę pani! Już się nie mogę doczekać.

– A wie pan – ciągnęła moja towarzyszka – wie pan, nie dalej jak wczoraj słyszałam na Market Street (osoby z jej pokolenia nadal tak nazywają Baltimore Street), że najpiękniejszą z niezamężnych w mieście jest panna Hattie?!

– Jeśli, ośmielę się twierdzić, nie najpiękniejszą panną w ogóle – odparłem.

– Cóż za poczucie humoru! – rzekła na to pani Blum. – No, ale to na nic… Na karku dwadzieścia siedem wiosen, tymczasem wciąż kawaler, no i… Nie, nie, nie, Quentinie, tylko mi, proszę, nie przerywaj! Stateczny młodzieniec nie…

Dalsze jej słowa zagłuszył zgiełk dwu powozów.

„Jeżeli który z nich to fiakier – pomyślałem – zaraz ją tam wsadzę i zapłacę podwójnie”. Okazało się jednak, że to pojazdy prywatne. Najpierw minął nas… szykowny, lśniący karawan. Konie miały łby pochylone, jakby z szacunku dla wiezionego nieboszczyka.

Co zresztą spostrzegłem tylko ja. Nikt inny.

Pożegnałem się wreszcie z panią Blum (obiecując jej przy tym, iż znów, z wiadomej okazji, spotkamy się wieczorem) i ruszyłem w swoją stronę. Po drodze musiałem minąć wojownicze stadko świń – a potem przez Greene Street skierowałem się ku Fayette, gdzie stała kareta żałobna i karawan.

Na cichym cmentarzu zaczęła się i szybko kończyła uroczystość pogrzebowa. Przez mgłę niełatwo przyszło mi dojrzeć jej uczestników. Poczułem się jak we śnie; zamazane sylwetki i niejasne przeświadczenie, że nie powinienem na to wszystko patrzeć. Stałem tuż przy bramie, toteż z przemowy duchownego niewiele do mnie doszło. Poza tym nie mówił głośno, bo też nie zgromadziło się zbyt wielu żałobników.

W życiu nie widziałem smutniejszego pogrzebu.

Pogoda? Nie. Może więc, że zmarłego żegnało zaledwie cztery czy pięć osób – czyli minimum wymagane przy takich okazjach…? A może melancholia owa wynikła głównie z pośpiechu, w jakim zakończono czyjąś ostatnią ceremonię… Bo ani przy pochówkach największych nędzarzy, jakie oglądałem wcześniej, ani też na pogrzebach na biednym żydowskim cmentarzu nieopodal nigdy nie zdarzyło mi się odczuć tak niechrześcijańskiej obojętności. Na grób nie położono choćby kwiatka i nikt jednej łzy nie uronił…

Gdy w końcu dotarłem na pocztę, okazało się, że już zamknięta. Nie miałem pojęcia, czy czeka mnie list, po który się wybrałem – lecz powróciwszy do biura, stwierdziłem, tłumiąc niepewność: Niebawem znów wieść od niego przyjdzie.


Przy wieczornym przyjęciu wybrałem się z Hattie Blum na przechadzkę truskawkowym polem, o tej porze roku uśpionym, lecz dziwnie latem i piknikami z szampanem pachnącym. Z Hattie, tak jak to zwykle, gawędziło się cudownie.

– Profesja moja bywa tak intrygująca – powiedziałem. – Choć chyba powinienem dobierać sprawy z większą wnikliwością. Podobno pewien adwokat w starożytnym Rzymie poprzysiągł sobie występować jedynie w słusznych, jego zdaniem, sprawach, tymczasem my zgadzamy się bronić ludzi, którzy nam słusznie płacą.

– Zawsze możesz zmienić kancelarię. Ostatecznie, Quentinie, trzeba dbać o reputację. Nie dostosowuj się do okoliczności; jak o pracę chodzi, ty się przede wszystkim musisz czuć na miejscu.

– Tak myślisz?

Zapadał zmierzch. Hattie jakby ucichła – czyżbym się więc nagle nieznośnie rozgadał? Z uwagą przyjrzałem się jej twarzy; nic jednak nie wskazywało, skąd tak niespodziewana zmiana nastroju.

– Bawiłeś mnie – rzekła nieobecnym tonem, tak jakbym miał tego nie usłyszeć.

– Hattie?

Spojrzała na mnie.

– Przypomniało mi się, jak byliśmy dziećmi. Wiesz, że z początku miałam cię za głupca?

– No, pięknie – zachichotałem.

– Gdy się mną zajmowała ciocia, bo mama wciąż na co innego chorowała, a ojciec wywoził ją na wieś, ty przychodziłeś się ze mną pobawić. Tylko ty jeden umiałeś mnie rozśmieszyć, bo się zawsze śmiałeś z takich dziwacznych rzeczy, aż w końcu rodzice wracali… – wypowiedziała to rozmarzona, podnosząc kraj spódnicy, by jej nie poplamić mokrą ziemią.

Później, kiedyśmy zmarznięci wrócili do domu, Hattie rozmawiała chwilę z ciotką – o wiele bardziej zasadniczą, niż gdy ją spotkałem po południu. Pani Blum zapytała, jak ma jej urządzić urodziny.

– Faktycznie, ciociu, to niedługo – odparła Hattie. – Znów wyleciało mi to z głowy. No tak, ale w tym roku… – urwała posępnie.

I prawie nie tknęła kolacji.

A mnie ogromnie to zaniepokoiło. Tak jakbym się znowu zmienił w jedenastoletniego obrońcę – jej obrońcę. Hattie była mi tak bliska, że gdy coś ją trapiło, ja się też z tym zmagałem. Może więc tylko z egoistycznych pobudek próbowałem jej poprawić nastrój?… Tak czy inaczej, całym sercem życzyłem jej prawdziwego szczęścia.

I pozostali goście – wśród nich mój wspólnik Peter – także starali się ją rozweselić, ja zaś – niby jakiś strażnik – pilnowałem, by przypadkiem ktoś jeszcze bardziej Hattie nie zafrasował…

Choć muszę wyznać, że coś mi jednak utrudniało to zadanie. Mam na myśli wspomnianą ceremonię pogrzebu. Nie umiem rozsądnie wyjaśnić, na czym to właściwie polegało, a jednak – zupełnie zakłóciło me rytmy owego wieczoru.

Znów przywołałem w myślach obraz uroczystości. Przemowy przyszło wysłuchać zaledwie czterech mężczyzn. Jeden z nich, nieco wyższy od reszty, stał z tyłu, zapatrzony w przestrzeń, tak jakby gdzieś w oddali widział prawdziwe źródło swego niepokoju. Później zaś, kiedy wszyscy skierowali się już ku drodze, zapamiętałem ponuro ich wykrzywione usta. I chociaż twarze żałobników były mi obce, ich także nie zapomniałem. Tylko jeden na moment zwolnił, jak gdyby przypadkowo usłyszał moje myśli. Krótko rzecz nazywając, uroczystość miała w sobie coś niegodnego; oto bowiem zmarł człek szczególny, lecz pochowany nie został z należnym mu szacunkiem.

Bez reszty pochłonięty tym wspomnieniem, nie umiałem wesprzeć zasmuconej Hattie. I tylko – gdy wraz z ciotką wychodziła z przyjęcia (znacznie zresztą wcześniej niż inni goście) – skłoniłem się, taktownie wyrażając żal, iż tak prędko nas opuszczają. Kiedy niedługo potem Peter oznajmił, że czas już kończyć wieczór, odczułem wielką ulgę.

– No, słucham, Quentin, co z tobą? – wybuchnął Peter, kiedyśmy wracali z kolacji wynajętą dorożką.

W pierwszym odruchu chciałem mu opowiedzieć o pogrzebie, on jednak by nie zrozumiał, czemu aż tak mnie to zaprząta. Prócz tego minę miał tak poważną, iż zaraz się domyśliłem, że w istocie pytanie odnosi się do czegoś zgoła innego.

– O co ci chodzi, Peter? – zapytałem.

– Czyżbyś się zdecydował dziś jednak nie oświadczyć Hattie Blum? – wykrzyknął z głośnym westchnieniem.

– Ja miałbym się oświadczać? A to czemu?

– Za kilka tygodni skończy dwadzieścia trzy lata. Co dzisiaj, tu w Baltimore, czyni ją właściwie starą panną! Nie kochasz jej więc ani odrobinę?

– Jak można nie kochać Hattie Blum? Daj spokój… Choć… Zaraz, zaraz, Peter! Skąd przypuszczenie, że mamy się zaręczyć, i to dzisiaj? Czy choć raz tobie wspomniałem, że mam wobec niej takie plany?

– Skąd przypuszczenie…? Dziwne, bo ja doskonale pamiętam, że tego dnia i miesiąca zaręczyli się twoi rodzice. Tymczasem tobie wypadło to z pamięci i to akurat dziś wieczorem?!

Rzeczywiście – całkiem o tym zapomniałem, co też nie zmienia faktu, iż nadal nie mogłem pojąć tak osobliwej konstatacji. Peter wyjaśnił mi potem, iż pani Blum była święcie przekonana, że wykorzystam tę kolację, by poprosić o rękę Hattie – a jako że, jej zdaniem, sugerowałem to, gdyśmy się spotkali parę godzin wcześniej, powiadomiła o tym i jego, i oczywiście dziewczynę, aby się przypadkiem nie zdziwili. Tak więc to ja nieświadomie przysporzyłem Hattie cierpień. To moja podłość ją zraniła!

– A kiedy, jak ci się wydaje, byłaby na to lepsza pora? – ciągnął Peter. – Jeśli nie w tak ważną dla ciebie rocznicę?! Kiedy? To przecie jak słońce jasne.

– Yyy… Nie zdawałem sobie sprawy… – wyjąkałem.

– Jak mogłeś nie wyczuć, że ci to pisane? Że masz rozpocząć w życiu nowy okres? O, już do ciebie dojeżdżamy. Ufam, iż po tym wszystkim będziesz spał spokojnie. Biedna Hattie zapewne płacze teraz w poduszkę!

– Wiesz dobrze, że nie chciałem jej sprawić bólu – odrzekłem. – Żałuję, że nie wiedziałem, czego się po mnie oczekuje… I że, jak widać, od dawna spodziewali się tego wszyscy wkoło…

Peter chłodno przytaknął, uznawszy to zapewne za wyznanie winy.

Chciałem się oświadczyć Hattie i chciałem ją poślubić! Samą swą obecnością nadawała sens mojemu życiu. Zawsze na jej widok, a też gdyśmy się nie mogli spotkać, już na samą myśl o niej promieniałem. Jednak znaliśmy się od tak dawna, iż nagłe wprowadzanie zmian w naszej zażyłości poprzez akt oświadczyn zdawało mi się niestosowne.

– I nad czym tak dumasz? – spytał Peter, marszcząc brew, gdy zamykałem drzwi dorożki, by się z nim pożegnać.

Z powrotem otwarłem drzwiczki.

– Widziałem dzisiaj pogrzeb – odparłem, stwierdziwszy, że choć trochę zdołam się zrehabilitować. – Wiesz, tak mnie to rozstroiło, bo chyba… – urwałem, nie znajdując słów właściwych, by mu wytłumaczyć, jak mocno przeżyłem ową uroczystość.

– Pogrzeb! Obcej osoby! – zawołał Peter. – A cóż ty, na miły Bóg, z cudzym pogrzebem masz wspólnego?


Wiele – z czego wówczas jeszcze nie zdawałem sobie sprawy.

Nazajutrz rano wstałem i narzuciwszy szlafrok, zszedłem do salonu, by przejrzeć gazetę, w nadziei, że lektura pozwoli mi się oderwać od zdarzeń minionego dnia. Istotnie, nawet gdyby mnie ktoś zdążył ostrzec, co przeczytam, zapewne wstrząsnęłoby to mną tak samo; tak silnie, iż… zupełnie zapomnę o swych wszelkich troskach. Otóż – gdy otworzyłem dziennik, zwrócił mą uwagę niepozorny nagłówek:

„Zmarł Edgar Allan Poe”.

Wpierw odłożyłem gazetę, lecz zaraz chwyciłem ją ponownie, odwracając stronice, aby poczytać o czym innym. I znów zatrzymawszy wzrok na owej krótkiej nocie, zacząłem ją powtarzać na głos:

„Edgar Allan Poe, wybitny amerykański poeta, uczony i krytyk, zmarł w wieku lat trzydziestu ośmiu”.

Przecież to niemożliwe! Miał lat trzydzieści osiem, a wiedzę – jakby żył sto razy dłużej… „Urodzony w naszym mieście”. Coś niebywałego! (Jakież to wszystko wydało mi się wątpliwe, nim zdążyłem się dowiedzieć znacznie więcej).

Nagłe dotarł do mnie sens czterech słów:

„Urodzony w naszym mieście”.

Naszym? Nie była to wiadomość agencyjna, co znaczy, że zmarł w Baltimore. A więc też zapewne tu został pochowany. Czy miałby to być ów pogrzeb na rogu Greene i Fayette? Nonsens! Bo nędznego pochówku, co go tam oglądałem, nikt by się nie ośmielił nazwać uroczystością… Ot, złożenie do grobu – tak zapamiętałem tę żałosną w najwyższym stopniu „ceremonię”.

Owego dnia w kancelarii Peter prawił mi niekończące się kazanie na temat mego zachowania wobec Hattie – lecz ja nie mogłem podjąć z nim dyskusji, zaintrygowany wieścią o śmierci poety. I posłałem dozorcy cmentarzyka list z prośbą o potwierdzenie mych domysłów. „Nieszczęsny Poe”, odpisał. Więc się nie myliłem! Spiesząc znów na pocztę, by sprawdzić, czy coś do mnie nie nadeszło, wciąż analizowałem w myśli okoliczność, której stałem się mimowolnym świadkiem.

Chłód i bezduszność… To tak Baltimore pożegnało zbawcę naszej literatury, najbliższego mi pisarza i – kto wie – może nawet przyjaciela? Zupełnie nie umiałem opanować rosnącego gniewu, gniewu, który tłumi wszelkie inne uczucie. Niezdolny sprostać irracjonalnym emocjom, jakie się we mnie zaczęły piętrzyć owego popołudnia, jakże dotkliwie musiałem wtedy zranić Hattie! Był ulubionym mym autorem i zmarł przypuszczalnie gdzieś w pobliżu, lecz tu jednak chodziło o coś dla mnie znacznie ważniejszego. Niełatwo w paru zdaniach zawrzeć istotę rzeczy; trudno tłumaczyć, czemu ja – człek młody i pełen nadziei na przyszłość, człowiek, któremu każdy w mieście zazdrościł i sukcesów, i perspektyw – śmierć ową przeżyłem tak boleśnie.

Niemniej spróbuję to nazwać. Otóż – nie mając wówczas tego świadomości – widziałem go ostatni, a raczej gdy tamtym było tak spieszno, ja jeden do końca patrzyłem, jak grudki ziemi zakrywają trumnę, jak to się dzieje co dzień z niezliczonymi bezimiennymi, anonimowymi ciałami.


Trafił mi się klient nieboszczyk, a rozprawa miała się odbyć w dniu Sądu Ostatecznego.

W taki to – sardoniczny – sposób odniósł się do rzeczy Peter kilka tygodni później, gdy rozpocząłem swe, brzemienne w skutki, dochodzenie. Mojemu wspólnikowi, mężczyźnie nieobdarzonemu wybitnym umysłem, trafiło się pewnie wygłosić sardoniczną uwagę najwyżej trzy, cztery razy w życiu, możecie więc sobie wyobrazić jego poruszenie, kiedy mi to powiedział. Peter – wysoki i krępy – był ode ranie zaledwie o kilka lat starszy, lecz wzdychał niby starzec, zwłaszcza na wspomnienie nazwiska Poe.

Gdy byłem nastolatkiem, los mój określała fascynacja literackimi dziełami Edgara Poe, jak również, o czym wiecie, przywiązanie do Hattie Blum.

Peter już jako młody chłopak odnosił się do mojego małżeństwa z Hattie tak, jakby chodziło o interes. Był ponad wiek roztropny; od sobie równych wiekiem rozsądniejszy. Kiedy zmarł mu ojciec, rodzice moi – za pośrednictwem Kościoła – wspomagali zadłużoną i niemal pozbawioną środków do życia panią Stuart, a mój ojciec zaczął go traktować jak drugiego syna. Z wdzięczności Peter z całą pokorą i bezkrytycznie przyswoił sobie jego światopogląd – czego po mnie dość trudno byłoby oczekiwać. Toteż wielu obcych postrzegało Petera jako prawowitego Clarka, mnie zaś jako marnego pretendenta do nazwiska.

Dość powiedzieć, że Peter wyrażał się o mych upodobaniach literackich identycznie jak ojciec. „Ten cały Edgar Allan – nierzadko obaj mawiali – ten Poe, którego czytasz z takim zapałem, to autor niegustownie osobliwy”. Czytanie książek po to, aby zagłuszyć nudę, uważali za zwykłą rozpustę, przydatną światu w równym stopniu jak popołudniowa drzemka. Literatura powinna uwznioślać, nie zaś – jak fantazje Poego – paraliżować ducha!

Tak zresztą widziała jego sztukę większość, a ja sam z początku… również. Po raz pierwszy zetknąłem się z jego twórczością jeszcze jako chłopiec, przeczytawszy w „Gentleman’s Magazine” opowieść zatytułowaną William Wilson. Przyznaję: niewiele z niej zrozumiałem. Nie potrafiłem tam odnaleźć początku ani końca, ani też określić, co wzięło się z rozumu, a co z szaleństwa. Metaforycznie rzecz ujmując, usiłowałem wczytywać się w historię za pomocą zwierciadła. Wreszcie doszedłem do wniosku, że w pismach ilustrowanych nie publikują geniusze, a Poe genialnego talentu żadną miarą nie posiada.

Lecz przecież byłem chłopcem. I zdanie o pisarzu zmieniłem dopiero, przeczytawszy jeden z utworów, w jakich celował, to jest opowieść detektywistyczną pod tytułem Zabójstwo przy rue Morgue. Jej główny bohater, młody Francuz C. Auguste Dupin, rozwiązuje zagadkę wstrząsającej zbrodni na dwóch kobietach. Ciało jednej zostaje znalezione w paryskim domu, wepchnięte do kominka nogami do góry. Matce jej zaś poderżnięto gardło tak okrutnie, że gdy policja próbuje podnieść zwłoki, głowa odrywa się od tułowia. Obłąkana istota, która popełniła tę makabrę, nie tknęła zostawionych w pokojach na widoku kosztowności. Szczególny charakter morderstw wprawił w najwyższe zdumienie paryską policję, a także dziennikarzy i świadków. Wszystkich – prócz C. Auguste Dupina.

Który wiedział.

Rozumiał, iż poprzez swą tajemniczość przestępstwa owe stają się łatwe do rozwikłania, bo tak się wyróżniają na tle popełnianych co dnia trywialnych zbrodni. Policja i dziennikarze uznali, iż morderstw tych w żadnym wypadku nie mógł popełnić człowiek. Rozumowanie Dupina oparte było na metodzie, którą Poe określił „teorią możliwości”, polegającej na stosowaniu wyobraźni w celach analitycznych; za pomocą analizy zaś detektyw miał się wznieść na imaginacji wyżyny. Metodę ową wykorzystując, Dupin wykazał, iż upiornych zbrodni dopuścił się rozwścieczony złym traktowaniem przez ludzi… orangutan.

Z perspektywy zwykłego obserwatora szczegóły pozornie mogłyby zostać odczytane jako czysty absurd. Gdy tylko jednak podważymy wiarygodność całej sytuacji, wszystko, co w niej złożone, zaczyna się układać w logiczny ciąg wydarzeń. Poe ostrzy ciekawość czytelnika do granic nieopisanych i trzeba to podkreślić: z duszą. Historie, gdzie tak istotną rolę odgrywa ta teoria, zdobyły ogromne uznanie masowego odbiorcy, aczkolwiek – moim zdaniem – wbrew intencjom autora. Czytelnik przypadkowy z satysfakcją śledził, jak się rozwiązuje rzecz nierozwiązywalna, artyście jednak chodziło o coś zdecydowanie ważniejszego. „Moim ostatecznym celem jest czysta prawda”* – mówi do swego przyjaciela Dupin. Otóż, w moim pojęciu, Edgar Poe dążył wyłącznie do prawdy i, jak chodzi o recepcję jego twórczości, to właśnie było dla wielu najbardziej niepojęte i straszne. Rzecz bowiem nie w tym, iż pragnie się zgłębić tajemnicę; o ponadczasowej głębi opowieści stanowi ludzki umysł.

I oto ja, czytelnik, odkryłem coś nowego – wspólność odczuwania. Za sprawą słów autora poczułem się nagle mniej osamotniony w świecie. Być może właśnie dlatego okoliczność jego śmierci, dla innych absorbująca co najwyżej dwie doby, na mnie wywarła wrażenie tak ogromne.

Ojciec mój mówił, że prawdy szukać należy w umysłach trudniących się uczciwą pracą dżentelmenów, nie zaś w potwornych i absurdalnych powiastkach byle pismaka z ilustrowanego magazynu. Dla niego Geniusz był bezużyteczny. Mawiał, iż od żołnierzy pełniących służbę w armiach świata wymaga się spełniania prostych życiowych obowiązków, a Pracowitość i Przedsiębiorczość są w większej cenie od Geniuszu, właściwości zbyt kruchej, by mogła komuś dać zaistnieć. Sam wprawdzie trudnił się hurtowym pakowaniem żywności, wyznawał jednak pogląd, iż młody człowiek powinien zostać prawnikiem, ponieważ, lubił podkreślać, profesja ta gwarantuje sukces. Peterowi zaś prospekt takiej kariery objawił się krainą wiecznej szczęśliwości.

Osiągnąwszy wiek dojrzały, Peter podjął praktykę w poważanej kancelarii adwokackiej i terminując tam, został zauważony jako autor gruntownego Skorowidza prawa Maryland od roku tysiąc osiemset trzydziestego czwartego do tysiąc osiemset czterdziestego trzeciego. Wkrótce potem ojciec mój wyłożył środki finansowe na jego prywatną kancelarię i wtedy też stało się oczywiste, iż mam się uczyć i pracować pod kierunkiem przyjaciela. Jeśli mnie pamięć nie myli, to nawet mi nie postało w głowie, by się owemu planowi sprzeciwić.

„Prawdziwy z ciebie szczęściarz – pisał do mnie Peter, gdy jeszcze studiowałem. – Dostaniesz wespół ze mną znakomite biuro pod patronatem Twego Ojca i będziesz się mógł ożenić, gdy tylko dusza zapragnie. Widzę, jak co rusz ślą ci uśmiechy najpowabniejsze i dobrze sytuowane panny w naszym mieście. Gdybym był na Twoim miejscu, gdybym był choć w połowie jak Ty, Quentinie Clark, przystojny, oj, dobrze bym ja wiedział, jak sobie zapewnić luksus i beztroskę w towarzystwie!”

I tak oto jesienią 1849 roku, kiedy – parę stronic wcześniej – rozpocząłem tę opowieść, miałem zajęcie tak pewne, że prawie nawet go nie dostrzegałem. Z Peterem Stuartem współpracowało się doprawdy idealnie. Rodzice już mnie opuścili… Zginęli razem w wypadku powozu, w czasie podróży ojca do Brazylii w interesach. Wraz z odejściem ojca straciłem doradcę i przewodnika. Choć życie, jakie mi urządził, mimo iż był nieobecny, toczyło się swoim torem: Hattie, Peter, zamożni klienci co dnia odwiedzający kancelarię, moja rodzinna rezydencja w cieniu wiekowych topoli, nazwana na cześć mej matki „Glen Elizą”… Wszystkim zdawała się kierować bezgłośna a niezawodna machina. Do chwili śmierci Poego.

W młodzieńczej swej egzaltacji miałem wieczną potrzebę przekonywania innych o doniosłości pochłaniających mnie spraw. I byłem w stu procentach pewny, że zawsze mi się to uda. Przypominam sobie, jak to po raz pierwszy oznajmiłem Peterowi, iż powinniśmy roztoczyć opiekę nad Edgarem Poe, uznawszy, że przyjaciel ulegnie mej prośbie – o czym z kolei niezwłocznie dam znać listownie autorowi.

Pierwsze moje pismo do Edgara Poe, z szesnastego marca 1845 roku, dotyczyło wątpliwości, jaka się we mnie zrodziła po lekturze świeżo wtedy wydanego poematu Kruk. Otóż w strofach kończących utwór widzimy kruka siedzącego na popiersiu Pallas Ateny ponad drzwiami. W ostatniej zwrotce ów szelmowski tajemniczy ptak dalej nawiedza młodzieńca – być może już na wieki:


Jego wzrok nieporuszony snem lśni, jaki śnią demony. Lampa rzuca blask przyćmiony i w dół spływa cień zwierzęcy. Z tego cienia na podłodze duszy mej już żadne ręce Nie podniosą – NIGDY WIĘCEJ*.


Jeśli jednak kruk na framudze drzwi przysiada, jakiej to lampy światło z tyłu ma rzucać cień jego na podłogę? Z właściwą sobie porywczością zwróciłem się z pytaniem owym do Poego, by móc stworzyć jak najdogłębniejszy obraz przedstawionych w poemacie okoliczności. Prócz pytania w liście załączyłem należność za subskrypcję nowego, wydawanego w owym czasie przez pisarza, magazynu pod tytułem „The Broadway Journal”, by sobie zapewnić dostęp do wszystkiego, co tylko wyjdzie spod jego pióra.

Gdy po kilku miesiącach nie doczekałem się ani odpowiedzi, ani jednego choć numeru „Broadway Journal”, napisałem do Poego znowu. A że i tym razem bez skutku, wystosowałem skargę do nowojorskiego współpracownika pisma, domagając się całkowitego zwrotu kosztów subskrypcji, bo się ostatecznie zniechęciłem do jego lektury. Pewnego dnia pocztą odesłano mi owe trzy dolary, wszakże wraz z listem.

Od Poego.

Jakże zdumiało mnie i zarazem podniosło na duchu, że tak wielki wizjoner decyduje się poświęcić czas na odpisanie swemu nieznanemu i ledwie dwudziestotrzyletniemu czytelnikowi! Co więcej, Poe wyjaśnił mi nawet zagadkę rzeczonego cienia: „W moim wyobrażeniu wysoko ponad drzwiami i popiersiem, na ścianie, umieszczony został kinkiet – co się spotyka w wielu angielskich pałacach, jak również niektórych zasobniejszych domach w Nowym Jorku”.

Tak oto, specjalnie dla mnie, twórca wytłumaczył pochodzenie cienia! Podziękował mi też za opinię i zachęcił do przesyłania dalszych. Tytułem usprawiedliwienia dodał, iż na skutek kolejnej porażki w konflikcie „sztuka a pieniądze” jego wspólnicy z „Broadway Journal” doprowadzili do zamknięcia publikacji. On sam zresztą traktował owo czasopismo jedynie jako tymczasowy dodatek do innych swoich przedsięwzięć. Być może, proponował – spotkamy się kiedyś osobiście, a wtedy zwierzy mi się ze swych planów i spyta o radę w tej materii. „Jak chodzi o kwestie prawne, jestem zupełnym ignorantem”, zaznaczył.

Od roku 1845 do października 1849 napisałem doń dziewięć listów. Odpisał mi cztery razy, uprzejmie i ze szczerością, no i do tego własnoręcznie.

Z największym zapałem donosił mi o chęci stworzenia własnego czasopisma, które miało się nazywać „The Stylus”. Dotychczas przez lata zajmował się redakcją cudzych magazynów. „The Stylus” miało zaś wreszcie umożliwić geniuszom, którzy kierują się przede wszystkim czuciem, triumf nad utalentowanymi, a więc – racjonalistami. Nie byłoby tam miejsca dla tekstów poślednich, lecz tylko dla wybitnie klarownych i, rzecz najistotniejsza, zawierających prawdę.

Czekał na swą wymarzoną publikację w nieskończoność. Latem, przed śmiercią, pisał do mnie, że gdyby jego szanse na sukces mogły przez to wzrosnąć, czekałby tak nawet i do Sądu Ostatecznego! Choć, dodał w następnym zdaniu, pierwszy numer spodziewa się wydać już w styczniu przyszłego roku.

Pełen entuzjazmu, miał się wkrótce wybrać do Richmond celem zdobycia funduszy i poparcia, a gdy sprawy potoczą się po jego myśli – czytałem – wówczas ma zagwarantowane powodzenie przedsięwzięcia. Musiał jednak zgromadzić środki, jak również – pozyskać subskrybentów. Niestety, wciąż mu w tym przeszkadzano. Prasa tak zwana branżowa rozpuszczała pogłoski o jego rzekomych nietypowych a niemoralnych nawykach, podawała w wątpliwość zdrowie psychiczne, plotkowała o niestosownych flirtach oraz o braku umiaru. Wrogowie, jak się wyraził, wiecznie skakali mu do gardła za to, iż z całą rzetelnością recenzował ich utwory i bezceremonialnie wytykał brak oryginalności powszechnie uznanym autorom w rodzaju Longfellowa czy Lowella. Obawiał się, że niechęć ze strony miernot zniweczy jego wysiłek; był bowiem przedstawiany jako niegodny i nieprzystojny opój.

I wtedy właśnie spytałem, z prostotą może nadmierną. Czy prawdą są pomówienia owe i oskarżenia, jakie słyszałem całe lata? Czy rzeczywiście on, Edgar Poe, to pogrążony w występku pijaczyna?

Odpisał bez cienia urazy czy wywyższania się. Uroczyście przysięgając – mnie, nieznajomemu i nad wyraz aroganckiemu – że zachowuje całkowitą wstrzemięźliwość. Zapewne ktoś z czytelników stwierdzi, iż nie miałem podstaw, by mu wierzyć, w pełni jednakże zaufałem tu swej intuicji. I w kolejnym piśmie odpowiedziałem, że słów jego nigdy nie ośmielę się podważyć. Lecz nim zakleiłem kopertę, dopisałem tam coś jeszcze.

Uznawszy, że postępuję słusznie, zaproponowałem mianowicie skarżyć każdego, kto – chcąc uniemożliwić mu wydanie magazynu – obciąży go fałszywym oskarżeniem. Kancelaria nasza występowała już w imieniu kilku lokalnych periodyków, posiadałem zatem wymagane w podobnych sprawach doświadczenie. Zobowiązałem się sprawować pieczę nad geniuszem Poego, tak jak jemu było przeznaczone zdumiewać czytelników.

„Dziękuję panu za obietnicę dotyczącą «The Stylus» – odpisał mi na to w kolejnym liście. – Naprawdę zechciałby pan udzielić mi pomocy? Muszę już kończyć. Polecam panu swe sprawy bez zastrzeżeń”.


Było to krótko przed wyjazdem Poego na wykłady do Richmond. Ośmielony odpowiedzią, napisałem doń po raz kolejny, zadając niezliczone pytania związane z rzeczonym magazynem, jak również, u kogo zamierza ubiegać się o fundusze. Spodziewałem się, iż odpisze z podróży, dlatego też regularnie chodziłem na pocztę, gdy zaś uniemożliwiał mi to natłok zajęć – sprawdzałem zamieszczane w prasie codziennej rejestry pism oczekujących.

I wprost zaczytywałem się w utworach Poego. Zwłaszcza po śmierci rodziców. Dla wielu był to wyraz złego gustu; jakże w takim momencie zajmować się literaturą, gdzie tyle miejsca poświęca się właśnie śmierci… A jednak – choć w jego twórczości śmierć nie jest tematem przyjemnym, to przecież równocześnie nie stanowi tabu. Ani też – nie stanowi końca. Śmierć to doświadczenie, któremu kształt nadają żywi. Jak głosi teologia, duch trwa poza ciałem, i Edgar Poe podzielał taki pogląd.

Peter, rzecz jasna, w owym czasie był zdecydowanie przeciwny temu, abyśmy prowadzili sprawy „The Stylus”.

– Wolałbym sobie, psiakrew, uciąć rękę, niż marnotrawić czas na jakieś poronione magazyny literackie! I prędzej zginę pod kołami omnibusu, niźli…

Z pewnością się domyślacie, jakie też miał intencje.

W istocie obiekcje Petera brały się z tego, iż nie umiałem mu odpowiedzieć, gdy mnie pytał o nasze honorarium.

O Poem wciąż bowiem pisano, że jest bez grosza. Czemuż więc mielibyśmy podejmować ryzyko, na jakie nie stać innych? – tak właśnie widział to Peter. Dla mnie zaś, na co zwróciłem mu uwagę, rzecz nie stanowiła problemu; pismo odniesie duży sukces, toteż nie ma powodu martwić się o zapłatę.

Choć tak naprawdę chciałem go zapytać, czy czasem nie zdarza mu się mieć poczucia, iż prawnicza rutyna najzwyczajniej w świecie go gubi? Czy to honorarium jest aż takie ważne? Czy nie chciałby po prostu bronić wartości wysokich, które wszyscy dokoła pragną tylko bezcześcić? Czy przypadkiem nie chciałby tego zmienić, nawet i za cenę odmienienia siebie? Argumentacją tą niczego jednak bym nie zdziałał. Po śmierci Poego Peter – w skrytości ducha – ucieszył się, że wreszcie ma sprawę za sobą.

Ja nie, w najmniejszym stopniu. Kiedy czytałem rozmaite poświęcone poecie, a pełne przykrych uwag, gazetowe „panegiryki” – rosło we mnie pragnienie, by bronić jego honoru, i jak nigdy dotąd czułem, że powinienem coś z tym zrobić. Gdy żył, mógł bronić się sam. Najwyższy mój gniew wzbudziło, że całe to tałatajstwo nie zadowala się ubarwianiem ujemnych aspektów życia poety, lecz – niby rój much wygłodniałych – skupia się nad okolicznością jego śmierci. Tak przecież – w pojęciu owych monstrów – musiał wyglądać upadek wszelkiej moralności. Podły, fatalny kres Poego stał się dla nich symbolem, rzec można: ukoronowaniem, jego mrocznej egzystencji i – naturalnie – niezdrowo ukierunkowanej drogi twórczej. „Cóż za nędzny to koniec!” – jak gdzieś przeczytałem.

Jakiż nędzny koniec!

A niezrównany jego geniusz? A kunszt literacki? A umiejętność poruszania pozornie nieczułego odbiorcy?!… Gdzieżby?! Wszak lepiej kopać trupa, tratować, tłuc, znieważać!

„Warto nawiedzić grób Poego – doradzał ten sam autor – gdyż samo już gęste tam powietrze jest dla nas głęboką przestrogą”.

Pewnego dnia oświadczyłem, iż trzeba coś z tym zrobić.

– Hm, sprawy się już wnieść nie da – stwierdził ze śmiechem Peter. – Gość wącha kwiatki od spodu, więc żaden z niego klient! Daj pokój, nam i jemu.

I począł gwizdać znaną piosenkę. Jak zwykle, gdy był niekontent – nawet i podczas rozmowy.

– Nuży mnie marnie opłacana praca, do której nie mam przekonania, Peter – powiedziałem. – Zobowiązałem się dbać o jego interesy. Obiecałem. I proszę, nie mów mi, przyjacielu, że śmierć niweczy obietnice.

– A może zgodził się na pomoc po to tylko, abyś mu wreszcie przestał wiercić dziurę w brzuchu… – Widząc, że słowa te mnie ranią, Peter dodał życzliwie: – Spróbuj dopuścić i to, mój drogi.

Tu przypomniała mi się myśl zawarta w jednym z pism Poego do mnie: „«The Stylus» to największy cel mojego życia. Jeżeli tylko nie umrę, na pewno go osiągnę”. W tym samym liście też nalegał, bym przestał z góry pokrywać koszty jego korespondencji. Podpisując się „Pański przyjaciel”.

Odpowiedziałem tymi samymi słowy, prostymi, wypisanymi zwykłym atramentem. Pod nimi zaś umieściłem niczym przysięgę swe imię. Jakże więc nagle miałbym nie spełnić przyrzeczenia?!

– Nie mogę – odparłem Peterowi. – On czuł, że bym go bronił.

2

Zagrożenie nadeszło w poniedziałek po południu. Nie użyto broni palnej ni miecza, ni sztyletu; nikogo też nie próbowano wieszać (skądinąd wcale się nie spodziewałem, by coś podobnego mnie spotkało). Znacznie silniejsze się bowiem okazało zdumienie, które tego dnia przeżyłem. Od dłuższego czasu regularnie odwiedzałem czytelnię w Baltimore. Rozpocząwszy właśnie proces pewnego sławnego dłużnika, byliśmy zobowiązani zgromadzić najrozmaitsze wycinki prasowe. W okresach wzmożonej pracy Peter najchętniej zaszywał się w naszej kancelarii, niby marynarz w koi, w ogóle nie widując dziennego światła, mnie zaś przypadały wtedy wizyty w bibliotece celem prowadzenia niezbędnych badań. Przy tej akurat okazji postanowiłem również dowiedzieć się szczegółów życia i śmierci Edgara Poe.

W notach biograficznych pisarza, których przybywało, w miarę jak rozchodziła się wieść o jego zgonie, najczęściej wymieniano tytuły kilku poematów (na przykład Kruka czy Ulalume); pisano, gdzie odnaleziono ciało (w gospodzie Ryana – tego dnia również lokalu wyborczym, na rogu High Street i Lombard Street), gdzie i kiedy zmarł (w szpitalnym łóżku, w niedzielę siódmego października) i tak dalej. Dalsze artykuły związane z postacią Poego zaczęły się również pojawiać w poważnych dziennikach wydawanych w Nowym Jorku, Richmond i Filadelfii – przy czym autorzy ich zajmowali się głównie sensacyjnym charakterem zdarzeń. I tego rodzaju wzmianki też udawało mi się znaleźć w naszej czytelni. Wzmianki! Doprawdy, cóż za słowo!

Życie Edgara Poe ukazano jako sromotną porażkę. Obdarzony wybitnym umysłem, roztrwonił swój cały potencjał. Cudownie wzniosłe poematy i przedziwne opowieści, jakie tworzył, nader często nosiły stygmat jego łajdactwa i nędzy. Był nałogowym pijakiem i szubrawcem; żył oraz umarł w hańbie, szargając swymi pismami zdrową, solenną moralność. Jak określił któryś z nowojorskich dziennikarzy – zapewne niewielu zechce za nim tęsknić. I wkrótce zostanie zapomniany.

Przekonajcie się zresztą sami:

„Zmarł Edgar Allan Poe. Okoliczności śmierci pozostają nieznane. Nastąpiła nagle, z tego zaś, iż w Baltimore, mamy podstawy przypuszczać, że znajdował się w drodze powrotnej do Nowego Jorku. Wieść owa pewnie zaskoczy – lecz nie zasmuci wielu”.

Nie mogłem ścierpieć, że tak profanują jego imię. Napawało mnie to odrazą, ale też, z drugiej strony, pragnąłem wyczytać wszystko, co o nim napisano, choćby i bezpodstawnie. (Czyż nie osobliwą drogą porusza się ludzki umysł? Im bardziej to wszystko było niegodne i niesłuszne, tym większe wzbudzało me zaciekawienie!)

I tak nadeszło owo zimne, dżdżyste popołudnie, gdy barwa nieba w środku dnia niczym się od szóstej rano ani wieczór nie odróżnia. Spowijająca wszystko mgła zdawała się ranić twarz, przebijać oczy i wpływać wprost do gardła.

Gdy szedłem sobie do czytelni, wpadł na mnie raptem jakiś człowiek. Mniej więcej mego wzrostu i przypuszczalnie w wieku, jaki osiągnąłby mój ojciec, gdyby, rzecz jasna, nie zmarł. Z pozoru – lecz tylko z pozoru – zderzenie to było przypadkowe; jegomość dziwnie nienaturalnie wykręcił bowiem ciało, aby mnie szturchnąć łokciem. Nie było to uderzenie, a raczej klepnięcie lekkie.

Czekałem na przeprosiny.

Lecz usłyszałem ostrzeżenie:

– Lepiej się, Clark, nie mieszaj w sprawy tych, co na marach leżą.

Spiorunował mnie wzrokiem, niby tnąc gęste powietrze – i ledwie zdążyłem pomyśleć, rozwiał się jakby we mgle. Odwróciłem się, sądząc, że może te słowa nie były kierowane do mnie.

No, ale wypowiedział przecież me nazwisko. To ja nazywałem się Quentin Hobson Clark, liczyłem dwadzieścia siedem wiosen i pracowałem jako pełnomocnik w sprawach kredytów hipotecznych oraz długów. Nosiłem nazwisko Clark i to pod moim adresem padła owa pogróżka.

Nie miałem pojęcia, co z tym począć. Zmieszany, wypuściłem z rąk notatnik, ten zaś nieprzystojnie się otworzył. I w chwili kiedym go podnosił, aby przez przypadek nie został zdeptany i zbrukany – uzmysłowiłem sobie, ile wysiłku włożyłem dotąd w swe badania. Praktycznie na każdej stronie widniało nazwisko „Poe”. I wtedy też do mnie dotarło, że nieznajomemu chodziło o poetę.

Muszę się tutaj przyznać, iż reakcja moja na tę okoliczność mocno zdumiała mnie samego. Uspokoiłem się i wyciszyłem do tego stopnia, że gdyby to dotyczyło innej naszej sprawy, z pewnością ogromnie zaimponowałbym Peterowi. W przeciwieństwie do niego, urodzonego prawnika, którego ekscytował najbanalniejszy proces czy też oświadczenie – ja ani trochę nie czułem swej profesji. Mimo że niewątpliwie w dziedzinie tej byłem bystry, zdolności i pasja nigdy nie szły u mnie w parze, choćbym co do słowa wykuł Blackstone’a i Coke’a. Tymczasem jednak miałem klienta i sprawę, z której nie zrezygnowałbym żadną miarą. Czułem się jak największy prawnik świata.

Oprzytomniawszy, zanurkowałem w morze parasoli i prędko namierzyłem prześladowcę. Szedł teraz wolnym krokiem niby na letnim spacerze! Niestety, uległem złudzeniu, był to bowiem ktoś inny. Jak wkrótce się przekonałem, w obłokach mgły każdy – czy to powabna dama, czy też parias – przypominał obiekt mych gorączkowych poszukiwań. Wszyscyśmy się jakby złączyli w jedno; opar zakłócił granice i kierunki. No i odniosłem wrażenie, jak gdyby każdy z mijanych (krokiem swym oraz gestem) uparł się udawać tego właśnie człowieka, zjawę, której tak wypatrywałem.

Wreszcie na którymś rogu mgłę przeniknęło światło lampy – z okna częściowo skrytego w suterenie. Jak się zorientowałem, latarnia miała dyskretnie wskazywać wejście do tawerny, bez namysłu więc zbiegłem na dół, do środka i przecisnąwszy się przez grupki mężczyzn z kieliszkami, na krańcu długiego stołu ujrzałem pochylonego kogoś, w znoszonym wytwornym płaszczu, jaki miał na sobie Upiór.

Chwyciłem go za ramię.

Zaskoczony mężczyzna, widząc me wzburzenie, niepewnie uniósł głowę.

– Omyłka, sir! Omyłka! Poważnie się omyliłem! – wykrzyknął i zaraz umilkł, oszołomiony alkoholem.

To również nie był on.

– Przecież to Watchman – oznajmił jowialnym szeptem siedzący obok pijaczyna. – John Watchman. Jego zdrowie, biedaka! I pańskie, jeśli nie masz nic przeciwko temu!

– John Watchman – powtórzyłem zgodliwie, choć wtedy nazwisko owo nic dla mnie nie znaczyło (natknąłem się wprawdzie na nie gdzieś w gazecie, lecz wyrzuciłem z pamięci).

Rzuciwszy mu garść miedziaków, by miał za co pić dalej, szybko opuściłem ten przybytek, wznawiając poszukiwania.

Prawdziwy winowajca mi się objawił, gdy mgła nieco opadła. Przez moment, paniką ogarnięty, odniosłem wrażenie, jakby go teraz ścigali wszyscy przechodnie.

Wspomniałem, że Upiór był mojego wzrostu? Choć nie chcę przez to powiedzieć, iż w jakikolwiek sposób mnie on przypominał. W istocie chyba ja jeden na ulicy różniłem się od obiektu mej pogoni. Włosy barwy kory drzewa miałem starannie ułożone, moją zaś rozsądną, ogoloną drobną twarz nieraz nazywano chłopięcą. Mój Fantom był pokaźniejszej postury. Nogi miał prawie dwakroć dłuższe, tak więc, mimo iż raz po raz mocno przyspieszałem kroku, wciąż dzielił mnie od niego znaczny dystans.

Biegnąc przez chropawą, szorstką mgłę, zmagałem się z bezładem obłąkańczych myśli, które łączyło to tylko, iż wbrew wszelkiej logice wprawiały mnie w nieopisaną ekscytację. Raz kogoś potrąciłem i po chwili znów kogoś, a w pewnym momencie wpadłem na jegomościa tak masywnego, że niewiele brakowało, a zostałbym przezeń zmiażdżony na chodniku z czerwonej kostki. Pośliznąłem się i zachlapałem błotem ubranie z lewej strony. I oto, nie wiedzieć kiedy, znalazłem się na ulicy sam. Wokół nie było widać żywej duszy.

Zamarłem w bezruchu.

Zgubiwszy swą ofiarę (a może to on zgubił swoją?), zyskałem ostrość widzenia, jak gdybym włożył okulary. I oto gdzie przystanąłem: bodaj dwadzieścia metrów przed prezbiteriańskim cmentarzykiem, na którym pochyło sterczące z ziemi kamienne płyty jawiły się ledwie o pół tonu ciemniejsze od powietrza. Czyżby zawiódł mnie tu właśnie Upiór, za którym się uganiałem przez pół miasta? A może dawno już udał się w swoją stronę, gdy ja tymczasem dotarłem do miejsca wiecznego spoczynku Edgara…? Wiecznego; nie tak należałoby to nazwać.


Wiele lat wcześniej, gdy byłem chłopcem, zdarzył mi się raz w pociągu incydent, który powinienem tu przytoczyć. Jechałem wraz z rodzicami. Mimo że w wagonach dla kobiet zezwalano też siadać podróżującym z nimi członkom rodziny, ten był akurat tak zatłoczony, że mogła w nim zostać tylko moja matka. Ojciec i ja zaś ulokowaliśmy się kilka wozów dalej, no i co jakiś czas wędrowaliśmy odwiedzać matkę w przedziale, gdzie panował zakaz plucia oraz przekleństw. Po powrocie z kolejnej wyprawy chciałem zająć nasze miejsce, lecz chwilę przedtem siadło tam dwóch dżentelmenów. Kiedy uprzejmie wyjaśniłem, że się omylili, jeden z nich wpadł w gniew, krzycząc, że nam nie ustąpi.

– Po moim trupie – ostrzegł rozsierdzony.

– Tak, zrobię to – odparłem. – Jeśli pan nie wstanie, to na nim usiądę.

– Coś, smarkaczu, powiedział?

Wtedy – z równym spokojem – powtórzyłem idiotyczne zdanie.

Wyobraźcie mnie sobie jako szczupłego, rzec można: chuderlawego, piętnastolatka. Uprzedzająco grzecznie mogłem go przecież przeprosić i rychło się oddalić w celu znalezienia gdzieś miejsc wolnych, chociaż gorszych. Ciekawi was zapewne i ów drugi intruz. Otóż, co się dało wywnioskować z podobieństw ich twarzy, był on przypuszczalnie bratem tamtego pieniacza. Jednak – jednostajnie kiwał głową i wpatrywał się w przestrzeń – widocznie nieco na umyśle ograniczonym.

Chcielibyście też wiedzieć, skąd wzięła się taka ma reakcja. W obecności ojca, który mi dotąd w drodze towarzyszył nieprzerwanie, nie czułem się ani trochę zagrożony. Ojciec mój zawsze panował nad całym otoczeniem. Uznawszy wobec tego, iż ja również z łatwością potrafię nagiąć rzeczywistość do swych potrzeb, doznałem przykrego rozczarowania.

No, cóż: skończę opowieść.

Nim do mnie ojciec dołączył, drab zdążył dotkliwie pobić mnie po twarzy i po głowie. Niecałą minutę później – po interwencji rodzica konduktor wyprosił intruzów do drugiego wagonu i zadbał, by na najbliższej stacji zostali obaj wysadzeni.

– Czemuś tak postąpił, chłopcze? – spytał ojciec, gdy oszołomiony leżałem w poprzek naszych miejsc, twarzą na dół.

– Musiałem, ojcze! Bo cię tu nie było!

– Sprowokowałeś obcego, co się mogło skończyć nawet śmiercią. Czegóż to chciałeś dowieść, Quentinie Hobsonie Clarku, słucham?

Ujrzałem przez załzawione oczy, jak udzielając mi pouczeń, stoi nade mną opanowany jak zwykle, i wtedy uświadomiłem sobie różnicę między nami.

Teraz zaś przypomniało mi się niedawno usłyszane ostrzeżenie: „Lepiej się, Clark, nie mieszaj…”. Obraz Upiora utkwił mi w umyśle jak ów demon z pociągu. Ach, jakże chciałem się tym z kimś podzielić! Wówczas zatrzymała się u mnie na parę dni stryjeczna babka, żeby mi trochę pomóc w gospodarstwie. Czy mogłem jej powiedzieć o rzeczonej pogróżce?

„Bo się nie powinno było nigdy ci popuszczać” – rzekłaby mi pewnie coś w tym stylu. Że była siostrą dziadka z ojca strony, więc również i na co dzień hołdowała surowym zasadom, wedle których prowadził swoje przedsiębiorstwo. Pod niebiosa chwaliła „niezłomny anglosaski jego światopogląd”. Oddanie swe dla ojca po części przelała też na mnie, roztaczając nade mną czujną opiekę.

Lecz się jej nie zwierzyłem i wkrótce wyjechała z „Glen Elizy”. (Czy powiedziałbym wszystko ojcu, gdyby przy życiu został?)

Chciałem opowiedzieć o zdarzeniu Hattie Blum, która zawsze słuchała mnie z ochotą. Po śmierci rodziców ona jedna naprawdę rozumiała, iż dla mnie wcale nie umarli, i wspierała każdą kolejną rozmową, dając mi odczuć, że takie podejście uważa za naturalne. Lecz że jej nie spotkałem od owego wieczoru, kiedy to mieliśmy się zaręczyć, nie wiedziałem, jak by się odniosła do całej owej sprawy.

Zagadkowe zdanie intrygowało mnie i w równym stopniu napawało lękiem. „Lepiej się, Clark, nie mieszaj w sprawy tych, co na marach leżą”. Przestrzegając, Upiór zarazem utwierdził mnie w przekonaniu, iż jednak można się w to mieszać. Tak więc, innymi słowy, coś mógłbym zmienić w tej materii – i jego ostrzeżenie tylko mnie zachęciło do kontynuowania działań.

Czułem – niechciane? obce? – podniecenie, jakiego nigdy jeszcze nie zaznałem w mojej pracy.

Któregoś popołudnia nieco zasiedziałem się w kancelarii i – dla wytchnienia – patrzyłem znad biurka na ulicę. Peter, ganiący właśnie kopistę za fatalną jakość pewnego certyfikatu, nagle spojrzał na mnie; wrócił do przemowy i – znów gwałtownie zerknął w moją stronę:

– Jak tam, Quentin, w porządku?

– Tak, tak – zapewniłem go. – Wszystko w normie. Stwierdziwszy, że pewnie nic więcej się nie dowie, podjął swą reprymendę dokładnie tam, gdzie przerwał. Nie mogłem jednak dłużej milczeć.

– Jeżeli, naturalnie, za normę uznać pogróżki! – wybuchnąłem. – Więc nie, Peterze, rozumiesz?!

Peter bezgłośnie odprawił kopistę, który uradowany wyniósł się z biura w jednej chwili.

Ledwie zostaliśmy sami, opowiedziałem wszystko. Peter przysiadł na skraju krzesła, wsłuchany w każde słowo. Z początku udzieliło mu się moje poruszenie, dość szybko jednak oprzytomniał, oznajmiając, że Upiór, który mnie nawiedził, to najzwyklejszy wariat.

Jakiś wewnętrzny głos nakazał mi nie tylko bronić, ale wręcz pochwalić prześladowcę:

– Nie, Peter, nie, bynajmniej! Poznałem to po oczach! Kierował się rozsądkiem… Rzadką… inteligencją.

– Ktoś miałby nas szpiegować?! No… Ale niby po co? Myślisz, że to może coś z naszych spraw hipotecznych…?

Chrapliwy śmiech, jakim na to odpowiedziałem, widocznie go uraził – tak jakby niezgoda na uczestnictwo szaleńca w naszych sporach hipotecznych miała dewaluować całą prawniczą profesję. Zrobiło mi się jednak przykro i – już nieco spokojniej – wyjaśniłem, że zajście to wiąże się z osobą Edgara Poe oraz że studiując poświęcone mu wycinki prasowe, wykryłem istotne niekonsekwencje.

– Widzisz, weźmy na przykład ową powszechną insynuację, sugestię, iż Poe zmarł, jak to piszą, na swą „śmiertelną dolegliwość”, czyli przez pijaństwo. A gdzież świadkowie? Czy parę tygodni wcześniej pewne dzienniki nie donosiły, że wstąpił do Synów Wstrzemięźliwości w Richmond i że udaje mu się wytrwać w przyrzeczeniu?

– Łobuz to, nie poeta, tyle ci tylko powiem! Czytanie tych wypocin jest jak siedzenie w kostnicy i na dodatek jeszcze wdychanie jej oparów!

– Przecież ty go nie czytasz!

– Owszem: z tej właśnie przyczyny! I wcale bym się nie zdziwił, gdyby inni mieli z nim ten „problem”. Już same tytuły to makabra. Czyżby ci się zdało, że go wielbią wszyscy tylko dlatego, iż był bliski tobie? To, coś mi opowiedział, nie ma nic wspólnego z Poem, choć najwyraźniej właśnie tego pragniesz! Przestroga, którą rzekomo usłyszałeś, z całą pewnością nie dotyczy jego, lecz jakichś poplątanych wątków w twojej głowie! – I z tym okrzykiem wzniósł w górę dłonie.

Może Peter miał słuszność: Upiór nie wspomniał przecież, iż ma na myśli poetę.

Skąd więc ta niezachwiana we mnie pewność?… A jednak ją zachowałem. Ktoś nie życzył sobie, abym zajmował się śmiercią Poego. Czułem, że ktoś ma zataić, co też spotkało poetę w Baltimore, a ja – musiałem odkryć (straszną?) prawdę.


Gdy pewnego dnia przeglądałem sporządzoną przez naszego kopistę ważną umowę, do biura zajrzał doręczyciel.

– Do pana Clarka. Proszę, od pana Poe. Zdumiony, zapytałem, o co chodzi.

– Od pana Poe – powtórzył, wymachując jakimś pismem.

– Ach, tak! – odebrałem list. Nadawca nazywał się Neilson Poe.

Znałem go z gazet, ponieważ w tutejszym sądzie był pełnomocnikiem rozmaitych drobnych oszustów i złodziei, a także, przez jakiś czas, przewodniczył Komisji do spraw Kolei Żelaznej Baltimore i Ohio. Kilka dni wcześniej listownie zwróciłem się doń z zapytaniem, czy jest spokrewniony z poetą, i w związku z tym prosiłem też o rozmowę.

W odpowiedzi swej Neilson dziękował, że tak interesuję się jego krewnym, wskazując jednak z żalem, iż z powodu obowiązków zawodowych będzie mógł się umówić dopiero za parę tygodni. Tygodni!!! Rozeźlony, przypomniałem sobie, co o nim niedawno czytałem w rubrykach sądowych, i szybko narzuciwszy płaszcz, wybiegłem z kancelarii.

Neilson zajmował się w owym czasie obroną niejakiego Cavendera, którego skarżono o napaść i usiłowanie gwałtu na pewnej młodej pannie. W chwili gdy dotarłem do sądu, sprawę odroczono już na dzień następny, więc postanowiłem zajrzeć do mieszczących się w podziemiu cel, gdzie trzymano więźniów. Przedstawiwszy policjantowi dokument tożsamości, zostałem przezeń zaprowadzony do celi Cavendera. Wewnątrz mrocznej izdebki ujrzałem siedzących pospołu (i w doskonałej komitywie) dwóch mężczyzn: jeden miał na sobie strój więzienny, drugi zaś szykowne ubranie. Na ziemi stał kamionkowy dzban z kawą i talerz białego chleba.

– Ciężki dzień w sądzie, prawda? – rzuciłem porozumiewawczo, stając przed samą kratą.

Ten w garniturze podniósł się z ławki.

– Z kim mam przyjemność? – spytał.

Podałem rękę człowiekowi, którego pierwszy raz widziałem na pogrzebie przy Greene i Fayette.

– Pan Poe? Jestem Quentin Clark.

Neilson Poe był niskim, starannie ogolonym mężczyzną o wskazującym inteligencję czole, które go nieco upodabniało do – znanego mi z portretów – Edgara. Nieco, bo rysy miał ostrzejsze, niby łasicowate, no a do tego bystre ciemne oczy. W myślach widziałem oczy Edgara jako bardziej błyszczące, a – w chwilach podniecenia i twórczej inspiracji – uroczo nieprzejrzyste. Niemniej, w tych okolicznościach, przypadkowy obserwator mógłby wziąć Neilsona za sobowtóra poety.

Neilson dał znak klientowi, że chciałby na parę chwil wyjść z celi. A tamten – ledwie przed sekundą tak zafrasowany – wstał z nagłym ożywieniem, patrząc, jak opuszcza go obrońca.

– Jeśli mnie pamięć nie myli – zwrócił się do mnie Neilson, gdy tylko strażnik zamknął za nim drzwi – pisałem panu w liście, iż nie mam teraz czasu.

– To ważne, szanowny panie Poe. Chodzi o pańskiego kuzyna.

Neilson znacząco ścisnął w dłoni plik papierów.

– I temat ten z pewnością musi być panu bliski – rzekłem śmielej.

Zniecierpliwiony, zmrużył oczy.

– Śmierć Edgara – dodałem dla rozjaśnienia sprawy.

– Mój kuzyn Edgar wiecznie się błąkał, szukając spokojnego życia, życia, które los nam szczęśliwie zechciał, proszę pana, ofiarować – odparł Neilson Poe. – Edgar już dawno temu zmarnował tę sposobność.

– A plan stworzenia pierwszorzędnego czasopisma?

– Hm, otóż właśnie: plany…

– Zrealizowałby go z pewnością. Martwił się tylko, że wpierw wrogowie…

– Wrogowie! – przerwawszy mi w pół zdania, spojrzał na mnie zdumiony. – Panie Clark – podjął z niepokojem – niechże mi pan powie, w jakim właściwie celu nawiedza mnie aż tutaj, w tak ponurym miejscu…

– Jestem… to znaczy byłem, sir, jego adwokatem i miałem bronić rzeczonej publikacji przed pomówieniami. Dlatego jeśli istotnie posiadał wrogów, rad bym dowiedzieć się jakich.

„Trafił ci się klient nieboszczyk…” – zabrzmiały mi w uszach słowa Petera.

– Pan masz własną sprawę, panie Poe! – gdy Neilson najwyraźniej rozważał, co mu odpowiedziałem, jego klient nagle z impetem grzmotnął w drzwi celi. – Mój pozew! – zawołał. – Umowa, Poe! Jestem niewinny! Uliczna dziewka kłamie! Łże jak najęta!

Dopiero po chwili Neilson uspokoił jakoś pognębionego klienta, obiecując, że niebawem się nim zajmie.

– Edgar wymaga obrońcy – oświadczyłem.

– Teraz mam co innego na głowie, panie Clark! – wzburzony Neilson zaczął przemierzać mroczną piwnicę… Wreszcie jednak przystanął, dodając niechętnie: – Chodźmy do mego biura, to jeszcze pomówimy. Jest coś, co mogłoby pana zainteresować.

I razem poszliśmy St. Paul Street. W swej skromnej, acz tłocznej kancelarii Neilson oznajmił, że przeczytawszy mój list polecający, ogromnie się zdumiał – tak uderzające bowiem zdało mu się podobieństwo mojego i Edgara charakteru pisma.

– Przez chwilę sądziłem nawet, że to list od niego – rzekł wesoło. – Pewnie miałby tu okazję zabłysnąć niejeden grafolog. – Odtąd nie powiedział już chyba ani jednego miłego słowa na temat kuzyna.

Podsunął mi krzesło.

– Edgar był, drogi panie, pochopny już jako chłopak – rozpoczął. – Za żonę wziął sobie niezwykłej urody naszą kuzynkę Virginię, dziewczynkę zaledwie trzynastoletnią. I wywiózł nieszczęsną Sissy – bo tak ją nazywaliśmy – z Baltimore, gdzie zawsze czuła się bezpiecznie. Dom jej matki przy Amity Street był wprawdzie niewielki, no, ale przynajmniej miała tam zapewnione oddanie kochającej rodziny. Edgar zaś sądził, że gdyby czekał dłużej, mógłby utracić jej przychylność.

– Z tego, co wiem, kochał ją jak nikt na świecie – odparłem.

– I tu właśnie chcę panu coś pokazać. Być może się to panu przyda…

Neilson wydobył z szuflady portret, który mu przysłała Maria Clemm, matka Sissy (a więc ciotka i zarazem teściowa Edgara). Ów portret przedstawiał Sissy w wieku lat dwudziestu jeden czy dwudziestu dwóch; dziewczynę o perłowej cerze i lśniących kruczoczarnych włosach, z przymkniętymi oczami i głową przechyloną w pozie zarazem spokojnej i niewypowiedzianie smutnej. Stwierdziłem, że wygląda na wizerunku tym jak żywa.

– Nie, panie Clark – odrzekł pobladły Neilson. – Lecz jak martwa. To portret pośmiertny. Kiedy umarła, Edgar, uzmysłowiwszy sobie, że nie mają żadnego jej obrazu, zamówił ten właśnie. Zaznaczam, że pokazuję go niechętnie, gdyż owa trupia bladość nieudatnie oddaje charakter dziewczyny… Mój kuzyn jednak cenił portret nade wszystko. Bo, widzi pan, nie umiał się jej wyrzec aż do śmierci.

Do wizerunku dołączony był wiersz, który Virginia napisała dla Edgara rok wcześniej – o wspólnym życiu w jakimś błogim zakątku, z dala od niepotrzebnych plotek. „Tam poprowadzi nas już miłość tylko – brzmiały czułe strofy. – I miłość uleczy moje słabe płuca”.

Odłożywszy wizerunek i poemat, Neilson wyjaśnił mi, że pod koniec życia Virginia wymagała opieki najlepszych medyków.

– Może i rzeczywiście Edgar darzył ją miłością. Czy jednak potrafiłby zapewnić jej należytą opiekę? Zapewne z kobietą zamożną powiodłoby mu się w życiu znacznie lepiej… – z tą myślą Neilson przerwał, chcąc najwidoczniej zmienić temat. – Nim osiągnąłem pański wiek, ja też zajmowałem się redakcją gazet codziennych i periodyków i pisywałem także artykuły. Zaznałem życia literata – dodał z przytłumioną dumą. – I wiem, jaką stanowi pokusę dla człowieka niedoświadczonego. Ale też wiem, że po ziemi należy stąpać twardo i nie opłaca się uparcie tkwić przy czymś li tylko dla satysfakcji osobistej, zwłaszcza gdy przynosi to jedynie straty, jak w wypadku twórczości Edgara. Edgar powinien był zaprzestać pisania. Przez co ocaliłby może i Sissy, i siebie samego.

Co zaś się tyczy ostatnich miesięcy życia poety i rzeczonej próby odniesienia sukcesu finansowego, to Neilson opowiedział mi, że kuzyn usiłował gromadzić fundusze i pozyskiwać subskrybentów, wygłaszając odczyty, jak również nawiedzając rozmaite dobrze sytuowane osoby w Norfolk i Richmond. W Richmond odnowił znajomość z pewną – jak to z aprobatą ujął Neilson – zamożną damą.

– Nazywała się Elmira Shelton. Przed wielu laty Edgar był w niej zakochany.

W młodości, przed wyjazdem na studia do Wirginii, Edgar zaręczył się z Elmirą, której ojciec – niechętny temu związkowi – konfiskował każdy (a były niezliczone) list do niej od Edgara. Przerwałem Neilsonowi, pytając, z jakiej przyczyny ojciec nie życzył sobie, by docierała do niej ta korespondencja.

– Przypuszczalnie – odpowiedział – ze względu na ich młody wiek. Poza tym Edgar parał się poezją… Prędzej czy później ojciec Elmiry poznałby Edgara, rozmawiał z nim i się też domyślił, że nie przypadnie mu nic z rodzinnej fortuny.

Zmuszony powrócić z college’u, jako że John Allan nie zgodził się spłacić jego długów, Edgar wybrał się raz na przyjęcie w domu Elmiry, gdzie oznajmiono mu, iż zaręczyła się z innym. Przeżył straszliwy wstrząs.

Latem 1849 roku, gdy doszło do ich ponownego spotkania w Richmond, beztroska niegdyś panna była zamożną wdową. Edgar czytał jej wiersze i z rozrzewnieniem wspominał dawne dzieje. Wstąpił do miejscowego towarzystwa propagowania trzeźwości i obiecał Elmirze nie złamać złożonej tam przysięgi. Stwierdziwszy, że nie dla niego odwlekanie uczuć, poprosił ją o rękę – i tak oto mieli zacząć nowe wspólne życie.

Zaledwie kilka tygodni później znaleziono go w gospodzie u Ryana, tu w Baltimore, i pospiesznie odwieziono do szpitala, w którym umarł.

– Ostatnie nasze widzenie było dość dawno. Może więc pan sobie wyobrazić mój szok na wieść, że znaleziono go w jednym z lokali wyborczych Starego Miasta, w bardzo złym stanie, i trafił do prezbiteriańskiego szpitala… Na miejsce, do tawerny, zawezwano pana Henry Herringa, z którym jestem spokrewniony. Kiedy Edgar przybył do Baltimore, gdzie spędzał tutaj czas, w jakich okolicznościach – określić mi się nie udało.

Nie kryłem zdumienia:

– A zatem chciał pan zgłębić śmierć kuzyna, lecz na próżno?

– Czułem się zobowiązany podjąć chociażby próbę – odparł. – Rozumie pan: rodzina i tak dalej. Byliśmy kuzynami, ale też przyjaciółmi. Do tego – rówieśnikami. Edgar miał przed sobą jeszcze tyle życia… Ufam, że mnie dane będzie odejść w spokoju ducha i w otoczeniu najbliższych.

– No, ale czegoś jednak musiał się pan dowiedzieć…

– Obawiam się, że kuzyn zabrał tę tajemnicę do grobu. Czyż nieraz, panie Clark, przeznaczenie nie nakazuje śmierci pochłonąć człowieka bez reszty, tak dalece, że nie zostawi on po sobie choćby śladu? Cienia… Ni śladu cienia.

– Kuzyn pański jednak zostawił po sobie znacznie więcej – rzekłem na to z mocą. – Ludzkość zachowa go w pamięci dzięki potężnej sile jego kunsztu.

– Istotnie, pisma te mają w sobie pewną siłę. Lecz jest to na ogół moc schorzała. Proszę mi powiedzieć: czy panu coś wiadomo o śmierci Edgara?

Nie opowiedziałem o człowieku, który mnie ostrzegał przed mieszaniem się w tę sprawę. Coś mnie powstrzymało. Być może właśnie ostrożność stała się prawdziwym początkiem moich poszukiwań. Może wyczułem wtedy, że zarówno cala ta sytuacja, jak i Neilson Poe skrywają znacznie więcej, niż dotąd zdołałem wykryć.

Neilson nie wiedział też, w jakim stanie Edgar znalazł się w szpitalu. Gdy tylko sam tam dotarł, lekarze zakazali mu odwiedzać – nadpobudliwego – pacjenta. Widział więc go jedynie przez zasłonę, i z tak dogodnego punktu obserwacyjnego kuzyn objawił mu się jako obcy czy raczej duch kogoś mu znanego. Neilson nie miał nawet możności spojrzeć na zwłoki przed złożeniem do trumny.

– Przykro mi, ale to wszystko, co wiem o śmierci Edgara – westchnął i zaraz wygłosił niezapomniany dla mnie panegiryk: – Edgar był całkowitym sierotą. Tyle się wycierpiał, panie Clark, i tak niewiele miał w życiu powodów do radości, że odmianę tę, czyli śmierć, trudno doprawdy nazwać klęską.


Zdeprymowany spokojem, by nie rzec: samozadowoleniem Neilsona, postanowiłem czym prędzej zwrócić się do kilku dzienników, by mimo wszystko zechciały potraktować zmarłego geniusza z należną mu czcią. Opisałem lichy pochówek Poego, jak również przytoczyłem najrozmaitszego typu omyłki i błędy podane w opublikowanych w prasie skróconych jego biografiach – z nadzieją, że zostanie to wszystko w odpowiedni sposób poprawione. Wizyty me jednak nie zdały się na nic. W redakcji „The Patriot”, jednej z gazet codziennych wydawanych przez wigów, przypadkiem usłyszeli mnie jacyś reporterzy, a gdy im się przypomniało, iż Poe pisywał dla prasy, z wielką powagą zaofiarowali się wspólnie opłacić wzniesienie nagrobka upamiętniającego jego dokonania. Jakby był poślednim wytwórcą sensacyjnych a kłamliwych bredni! Zważcie, że – w przeciwieństwie do gazet codziennych – nie określam go tu niewłaściwie Edgarem Allanem Poe. Nazwisko bowiem w tym brzmieniu to kłamstwo, chimera, monstrum z piekła rodem. Owszem, w roku 1810 John Allan przyjął pod swój dach małego Edgara, lecz potem bezdusznie rzucił go na pastwę losu.

Mijając pewnego późnego popołudnia, po drodze do domu, prezbiteriański cmentarzyk na rogu Fayette Street i Greene Street, postanowiłem znów nawiedzić mogiłę poety. Mieściła się tuż obok okazałego nagrobka generała Davida Poe, bohatera wojny o niepodległość i dziadka Edgara.

Miejsce spoczynku poety nadal pozostawało nieoznaczone. Tak jakby się nad nim nikt jeszcze dotąd nie modlił.

„Niewidzialny wróg!” Dręczyła mnie myśl o spustoszeniu, jakiego dokonuje w naszych ciałach ostateczny prześladowca, zwany przez Poego „robakiem zdobywcą”. „I wznoszą płacz anioły nad robactwem w człowieczej krwi unurzanym”.

Wiedziony nagłym impulsem, poszedłem dalej, w głąb cmentarza. Rozejrzawszy się nieco, spostrzegłem wiodące do jednego z wiekowych podziemnych grobowców schody i zszedłem nimi na sam dół. Tam zaś, w głębokiej granitowej krypcie o niskim sklepieniu, natknąłem się na dozorcę cmentarza, Spence’a, który czytał książkę. Miał tam stół, komodę, umywalkę i średniej wielkości lustro. Mimo że kilka lat później zbudowano przy cmentarzu kościół, Spence podobno nadal tam wolał przebywać. Wtedy jednak mocno mnie to zaskoczyło.

– Chyba tu pan nie mieszka, prawda? – zapytałem. Wprawiło go to w zmieszanie.

– Gdy się zrobi za zimno, wychodzę na górę. Ale tutaj się czuję znacznie lepiej. Bo cisza i większa niezależność. Grobowiec ten, w każdym razie, przed laty opróżniono.

Kilkadziesiąt lat temu, jak mi objaśnił, rodzina będąca w posiadaniu tego właśnie grobu zapragnęła przenieść zwłoki przodków do przestronniejszej kwatery. Gdy jednak grób otwarto, stwierdzono (uczynił to poprzedni dozorca, ojciec Spence’a), iż jedno z ciał wykazuje rzadko spotykaną właściwość, a mianowicie: skamienienie. Całe, od stóp do głowy, przemieniło się w kamień. Przesądy roznoszą się szybko, więc odtąd nikt z wiernych już się nie godził na chowanie w tym miejscu zmarłych bliskich.

– Piekielny to strach trafić na kamiennego nieboszczyka, gdy się jest ledwie chłopcem – z tymi słowami Spence podsunął mi krzesło.

– Dziękuję. Ale… coś tu nie w porządku. Mogiła pochowanego w ubiegłym miesiącu Edgara Poe dotąd nie ma nagrobka! Grób jest na równi z ziemią.

– Nie moja to rzecz – odparł, filozoficznie wzruszając ramionami – ale tych, co go chowali, Neilsona Poe i Henry’ego Herringa, kuzynów.

– Przechodziłem tędy w dniu pogrzebu i zauważyłem, jak był skromny. Czy oprócz tamtych zjawił się może ktoś z krewnych Poego? – spytałem.

– Tak. Tylko jeden. Nabożeństwo odprawiał William Clemm z kościoła metodystów przy Caroline Street, według mnie daleki krewny rodziny. Wielebny Clemm przygotował długą mowę, ale że na pogrzeb przyszło tak mało osób, postanowiono, iż jej nie odczyta. Poza Neilsonem Poe i panem Herringiem było jeszcze dwóch żałobników. Jeden to Z. Collins Lee, kolega Poego ze szkolnej ławy. Niech prochy jego spoczywają w pokoju!

– Słucham?

– Coś podobnego rzekł duchowny nad grobem. Niech prochy jego spoczywają w pokoju. Ogromnie mnie zdziwiła wieść o śmierci Poego. Dla mnie zawsze pozostanie on młodzieńcem niewiele starszym od pana.

– Znał go pan?

– Poznałem, gdy mieszkał w Baltimore, w domku Marii Clemm – odpowiedział w zadumie. – Przed wielu laty. Pan byłeś wówczas ledwie niedorostkiem. W Baltimore żyło się wtedy spokojniej, to i więcej ludzi się znało. Edgar od czasu do czasu wałęsał się tu, po cmentarzu.

Spence opowiedział mi, jak Poe zatrzymywał się przy grobach swego dziadka i starszego brata, Williama Henry’ego, z którymi został w dzieciństwie rozdzielony. Nieraz z uwagą odczytywał nazwiska oraz daty na nagrobkach i nieśmiało pytał o stopień pokrewieństwa tu spoczywających. Spotykając dozorcę przypadkiem na ulicy, chłopiec czasem go pozdrawiał, a innymi razy – przechodził bez słowa.

– Przecież to niewyobrażalne, by znakomity dżentelmen kończył żywot w takim stroju – Spence pokręcił głową.

– Jakim? – zapytałem.

– Pamiętam, jak starannie zwykł dobierać ubiór. A to, co miał na sobie, kiedy go znaleziono…! – stwierdził ze znawstwem i na mój znak kontynuował: – Ubranie było cienkie, obszarpane i w żaden sposób nie pasowało. Co najmniej dwa rozmiary większe, nie mogło należeć do niego! I jeszcze ten tani słomkowy kapelusz, po który nikomu nie chciałoby się schylić… Ktoś tam ze szpitala ofiarował mu do pochówku lepszy, czarny garnitur.

– Tak, ale czemu nagle przyszło mu nosić niedopasowane stroje?

– Tego nie wiem.

– Czy to, pana zdaniem, nie przedziwne?

– No cóż, od dnia pogrzebu prawie się nad tym już nie zastanawiam.

Ubranie zatem nie było przeznaczone poecie. „Śmierć ta nie jego miała spotkać” – uzmysłowiłem sobie w irracjonalnym przebłysku. Podziękowawszy dozorcy za poświęcony mi czas, ruszyłem z powrotem schodami tak pospiesznie, jakby mnie tam, na górze, czekała nadzwyczaj pilna sprawa. Tknięty niedobrym przeczuciem, w pół drogi przystanąłem, mocniej ujmując poręcz. Wiatr wzmógł się, toteż gdy dotarłem na szczyt, dopiero po chwili udało mi się stamtąd wydostać.

I zaraz też wzrok mój skierował się ku nieoznaczonemu grobowi Poego. Nim jednak zdążyłem spojrzeć nań po raz ostatni – z wrażenia niemal odjęło mi władzę w nogach.

Oto na wierzchu mogiły rozkwitał wonny kwiat. Którego ledwie parę minut wcześniej wcale tam przecież nie widziałem.

Resztką tchu zawołałem Spence’a, tak jakby miał on zaraz coś do załatwienia lub też jakbym przypadkiem dojrzał coś, co mi umknęło, kiedyśmy razem siedzieli w grobowcu – ale mnie nie usłyszał. Wtedy przykląkłem i obejrzałem kwiat z bliska, uznając w pierwszym momencie, że pewnie go tu przywiało z innego grobu. Lecz nie. Łodyga wyraźnie bowiem tkwiła w ziemi.

Wtem rozległ się stukot końskich kopyt i zaskrzypiały koła. Obejrzawszy się, spostrzegłem średniej wielkości powóz, spowity mgłą. Od razu też pobiegłem ku bramie, by się przekonać, kto to taki, gdy zza jakiegoś nagrobka wypadł na mnie pies. Warcząc i szczerząc zęby, dopadł moich łydek, a gdym go próbował odpędzać, na chwilę tylko odskakiwał.

Kundel z pewnością został wyuczony bronić mogił przed okolicznymi rabusiami, więc widząc, że biegnę, potraktował mnie jak złoczyńcę. Dość szybko jednak dał się udobruchać za pomocą paru imbirowych ciastek, które wygrzebałem z kieszeni. Lecz kiedy bezpieczny dotarłem na ulicę, powóz znikł w oddali.

3

Nazajutrz rano ze snu wyrwały mnie stłumione głosy krzątającej się na dole służby. Prędko umyłem się i ubrałem. Znalezienie dorożki pod mym domem o tak wczesnej porze okazało się niemożliwością, na szczęście jednak właśnie zatrzymał się tam omnibus. Ponieważ ostatnimi czasy nie korzystałem z publicznych środków lokomocji, wielce mnie zdumiała liczba pasażerów spoza Baltimore. O tym, że byli przyjezdnymi, świadczyły ich odzienie oraz mowa, a także czujność, z jaką raz po raz zerkali dokoła. I to mi coś nasunęło… Akurat miałem przy sobie, pośród innych papierów, portret Edgara Poe z pewnego poświęconego mu, a opublikowanego przed kilkoma laty artykułu biograficznego. Na kolejnym przystanku skierowałem się na tył pojazdu. Gdy konduktor skończył sprawdzać bilety osób, które teraz wsiadły, podsunąwszy mu wycinek z ilustracją, spytałem, czy pod koniec września nie wiózł przypadkiem tego człowieka. Wtedy to, jak stwierdziłem na podstawie co wiarygodniej szych doniesień prasowych, Poe miałby przybyć do Baltimore. Konduktor burknął: „Daj pan spokój” czy coś w podobnym stylu.

I czymże się tu ekscytować, prawda? A jednak – czegoś dokonałem. Bo choć potraktowany nieprzyjemnie, w jednej chwili dowiedziałem się, że podczas dyżurów tego właśnie konduktora Poe tym omnibusem nie podróżował! Mimo iż udało mi się wykryć pewnie tylko cząstkę prawdy na temat ostatniej wizyty Edgara Poe w Baltimore, i tak mnie to wprawiło w zachwyt.

Zmuszony zaś poruszać się co dzień po mieście, uznałem, iż warto będzie częściej korzystać z omnibusu i wypytywać przy okazji o poetę.

Jak z pewnością zauważyliście, pobyt jego w Baltimore przypuszczalnie nie był zaplanowany. Po zaręczynach z Elmirą Shelton w Richmond Poe ogłosił, że wybiera się do Nowego Jorku w celu wypełnienia przyszłych swych zamierzeń. Gdzie jednak – i w jakim celu – tutaj bawił? Inaczej niż chociażby w Filadelfii, w Baltimore doprawdy trudno jest się zgubić, nawet w najobskurniejszych dzielnicach portowych… Dlaczego zatem, przypłynąwszy tu z Richmond, nie udał się bezpośrednio do Nowego Jorku? Co wydarzyło się w ciągu owych pięciu dni od jego wyjazdu z Richmond do znalezienia go w Baltimore – i czemu został zmuszony nosić cudze ubranie?

Po rzeczonej wizycie na cmentarzu zdecydowałem się rozwikłać te kwestie samodzielnie, za pomocą intelektu, którą to zdolność z pokorą ośmielę się przypisać każdemu – a przynajmniej osobom znanym mi do tej pory…


Tak oto nadeszło brzemienne w skutki popołudnie, gdy przedziwnym zrządzeniem dręczące mnie pytania zaczęły się jakby same rozwiązywać. Peter musiał zostać dłużej w sądzie, no i chwilowo nie mieliśmy żadnych nowych zleceń. Wychodząc z Hanover Market, już-już wstępowałem w Camden Street, obładowany zakupami…

– Poe, ten poeta?

W pierwszym odruchu miałem to zlekceważyć. Lecz zaraz się zatrzymałem i wolno obróciłem, ciekaw, czy może dałem tak okpić się wiatrowi. Czyżby „Poe, ten poeta” objawiło mi się samoistnie…?

Słowa te wypowiedział handlarz ryb, Wilson, z którym właśnie na targu domknąłem sprawę pewnych długów hipotecznych. Mimo że kilkakrotnie odwiedzał nasze biuro, chętniej spotykałem się z nim tutaj, by móc przy okazji wybrać najprzedniejsze okazy na kolację. Jeśli chodzi o wschodni kraniec Ameryki, to aż po Nowy Orlean nigdzie nie znalazłoby się lepszej zupy krabowo-ostrygowej.

Handlarz powiódł mnie z powrotem na tyły placu targowego. Kiedyśmy dotarli do jego sklepu, wytarłszy dłonie w poplamiony fartuch, wręczył mi notes, który tam zostawiłem. Notatnik tak przesiąkł rybim odorem, jakby go zagubiono – i później wydobyto z morskich głębin.

– Oj, takich rzeczy się nie zapomina. Zajrzałem, by sprawdzić czyje to. I patrzę, a pan tu napisałeś nazwisko Edgar Poe – wskazał otwartą stronicę.

Włożyłem notes do torby.

– Dziękuję, Wilson.

– Tu, szefie, jeszcze coś ode mnie – podekscytowany odwinął z papieru przeznaczony mi podarek: kilka identycznych szkaradnych ryb. – Ktoś to zamówił sobie na uroczysty obiad. Zwie się toto miętusem lub, jak wolą inni, „prawnikiem”, bo ma srogi wygląd i jest nienażarte! – roześmiał się gromko, lecz zaraz umilkł w obawie, czy mnie nie uraził. – Nie to co pan, rzecz jasna, szefie!

– I może to mój błąd, przyjacielu…

– Cóż… – Wilson odchrząknął i nawet nie spojrzawszy na swe ręce, począł odcinać rybie głowy. – No, w każdym razie, szkoda gościa. Słyszałem, że mu się zmarło w tej norze… w szpitalu Washington College. Mój szwagier zna tam pielęgniarkę, no i jej znajoma, też pielęgniarka, słyszała od jednego lekarza… piekielnie wścibskie te baby… słyszała, że Poe miał nie tak pod sufitem, więc gdy tam leżał, to w kółko kogoś nawoływał, zanim… no, wie pan – zniżył głos do szeptu – zanim wykitował. Boże, miej zmiłowanie nad słabymi.

– A pamięta pan może, kogo wzywał?

Aby sobie przypomnieć, Wilson zaczął na głos przywoływać rozmaite skojarzenia. Siadłszy na taborecie, wziął się do wybierania z beczki ostryg, które ostrożnie otwierał, w nadziei, że znajdzie tam perłę – i zaraz z żalem odrzucał. Tutejsze ostrygi były towarem opłacalnym nie tylko ze względu na wyborny smak, lecz i dlatego, że w każdej mógł kryć się skarb o znacznie wyższej cenie.

– Reynolds, a jakże: Reynolds! – wykrzyknął niespodzianie rozradowany handlarz. – Jak dziś pamiętam, bo to powiedział przy kolacji, kiedyśmy akurat jedli ostatnie dobre w tym sezonie kraby z miękkimi pancerzami.

Spytałem, czy ma co do tego absolutną pewność.

– Reynolds, Reynolds, Reynolds! – powtórzył, nieco dotknięty moją nieufnością. – Tak, nie inaczej, wołał całą noc. Mówiła, że w żaden sposób jej to nie chce wyleźć z głowy. Nora podła, nie szpital, że tylko by go spalić!… No, znałem ja za młodu jednego Reynoldsa; piekielnik stale rzucał w piechurów kamieniami, a czy coś podobnego da się, szefie, zapomnieć?…

– A Poe wspominał kiedyś przedtem to nazwisko? – spytałem sam siebie. – Może to ktoś z rodziny albo…

Wilson wyraźnie zmarkotniał i popatrzył na mnie.

– Ten Poe to przyjaciel pana?

– I mój, i wszystkich, którzy go czytują.

Pospiesznie pożegnałem mego klienta, serdecznie mu dziękując za tę niezwykłą przysługę. Oto było mi dane poznać ostatnie (czy też prawie ostatnie) na tym świecie słowo Poego – dzięki któremu mógłbym może zaleczyć potworne rany, jakie mu zadali złaknieni sensacji dziennikarze. Został mi objawiony jakiś strzęp jego życia, a tym samym nadzieja na nową drogę tych dociekań.

Reynolds!


Nieskończone godziny spędzałem teraz na dogłębnej lekturze listów Edgara do mnie, jak również jego wszelkich opowieści i poezji, szukając w nich choćby najdrobniejszej, związanej z tym nazwiskiem wzmianki. Bez końca też marnowałem bilety na wystawy i koncerty; nawet gdyby tu do nas zjechała na występ sama Jenny Lind, zwana Szwedzkim Słowikiem, i tak mimo wszystko nie opuściłbym biblioteki. Niemal słyszałem przy tym słowa mego ojca, który jakby z zaświatów polecał mi odłożyć wszystko i czym prędzej wrócić do ksiąg prawniczych. Mawiał (tak to słyszałem w wyobraźni): „Człowiek, jak ty młody, musi zważyć, że Przedsiębiorczością i Pracą pomału osiąga się to, co Geniusz zdobywa niecierpliwie, aczkolwiek i dla Geniuszu nie wszystko jest osiągalne. Geniusz wymaga pracy, jak i praca Geniuszu”. Tak to niespodziewanie, otwierając każdy kolejny dokument w sprawie Poego, wdawałem się zarazem w wyimaginowany konflikt z ojcem, który usiłował mi wydzierać z rąk te pisma. Mimo wszystko doświadczenie to nie było mi przykre, a wręcz inspirujące do dalszych działań. Poza tym, jako człowiek niezawodny, przyrzekłem Poemu, iż będę go bronił. Być może więc ostatecznie zyskałbym aprobatę ojca.

Tymczasem w „Glen Elizie” nawiedzały mnie często Hattie Blum z ciotką. Rozczarowanie, jakie im zadałem w wiadomych okolicznościach, poszło w niepamięć lub też przynajmniej, by tak rzec, uległo zawieszeniu. Hattie w rozmowach naszych była jak zwykle szczodra i wrażliwa. Ciotka jej natomiast zachowywała się z większą niż zazwyczaj ostrożnością i bacznie wsłuchiwała w każde słowo, niczym jakiś szpieg. Choć muszę dodać również, że ze względu na pochłaniającą mnie teraz sprawę, jak i właściwą mi skłonność do milczenia, kiedy mówią inni – panie w mym salonie częściej zwracały się do siebie.

– Jak ty to w ogóle znosisz? – spytała Hattie, patrząc na wysoko sklepiony strop. – Sama nigdy bym nie mogła mieszkać w domu tych rozmiarów. Ileż odwagi trzeba w tak wielkiej przestrzeni, nie sądzisz, ciociu?

Pani Blum parsknęła śmiechem.

– Hattie straszliwie czas się dłuży, gdy ją zostawię ledwie na godzinkę w towarzystwie domowych. Służba bywa upiorna.

Z holu akurat wyłonił się służący i dolał damom herbaty.

– Nic podobnego, ciociu! Lecz odkąd dom nasz opuściły siostry… – przerwała, lekko się rumieniąc, co dla niej było dosyć nietypowe.

– Bo wszystkie wyszły za mąż – oznajmiła szeptem ciotka.

– A jakże – przytaknąłem po dłuższym milczeniu obu pań, które wyraźnie spodziewały się tu komentarza.

– Odkąd odeszły trzy siostry, samotność nieraz mocno mi doskwiera, no i muszę sobie radzić sama, choć – z czym – właściwie nie wiem. I ty czasem chyba miewasz podobne doznania, prawda, Quentinie?

– Wręcz przeciwnie – odrzekłem. – Oderwanie od zgiełku codzienności i najrozmaitszych trosk zapewnia, miła panno, poczucie spokoju, ukojenia.

– No, popatrz! – Hattie zwróciła się do ciotki. – Może więc zbyt pragnę tego zgiełku. Czyżbyśmy miały temperament za gorący na to miasto?

Tu chciałbym wtrącić słowo na temat owej czcigodnej damy, siedzącej na fotelu przy kominku niby na tronie i spowitej szalem na podobieństwo jakiegoś królewskiego płaszcza. Słowo, jako że jej udział w tej historii bynajmniej nie kończy się w tym miejscu. Pani Blum była damą w każdym calu; pozornie zajęta wyłącznie najwyszukańszymi manierami oraz nakryciami głowy, umiała dotknąć rozmówcę do żywego, a czyniła to z równą nonszalancją, jak kiedy chciała kogoś zganić za niestosowną dekorację stołu. Oto, na przykład, także podczas tej wizyty przy sposobności spytała bezceremonialnie:

– Czy to nie prawdziwe szczęście, że Peter Stuart ciebie wyszukał sobie na wspólnika?

– Słucham?

– On to ma dopiero żyłkę do interesów! I myśli konkretnie, oj, znam ja się na tym. Metaforycznie rzec by można, że jesteś tutaj młodszym z braci, wkrótce więc będziesz mógł się chwalić, jak to mu we wszystkim dorównujesz.

Na uśmiech jej odpowiedziałem uśmiechem.

– Właściwie to jak z Hattie. Pewnego dnia powiedzie się jej w towarzystwie tak jak siostrom. O ile, naturalnie, we właściwym czasie wyjdzie za mąż – dodała ciotka, biorąc łyk bardzo gorącej herbaty.

Wtedy, zauważyłem, Hattie odwróciła wzrok. Ciotka jak nikt na świecie umiała ją pozbawić owej niezwykłej pewności siebie.

Rozgniewany tym, położyłem dłoń na oparciu krzesła Hattie, tuż obok jej dłoni.

– Zapewniam, że gdy tylko przyjdzie pora, siostry będą się uczyć od niej, jak być prawdziwą żoną oraz matką. Może jeszcze herbaty, droga pani?


Nie chciałem przy nich poruszać kwestii związanych z Edgarem, gdyż pani Blum z całą pewnością znalazłaby pretekst, by powiadomić o tym Petera lub też napisać długi, pełen troski list do mej stryjecznej babki, z którą od lat była w wielkiej zażyłości. W istocie – zawsze odczuwałem ulgę, kończąc kolejną z nią rozmowę bez konieczności wspominania o mych dochodzeniach. I ledwie damy wyszły, podjąłem swą sprawę z większym jeszcze zapałem.

Ponownie więc wsiadłem do omnibusu, a po chwili dobiegł mnie krzyk konduktora, brzmiący jak gdybym właśnie splunął tytoniem na podłogę:

– Ejże!

Zapomniałem mu pokazać bilet, co nie wróżyło dobrze. Gdy to jednak uczyniłem, karnie, jak należy – z uwagą przyjrzał się portretowi Poego, by orzec, że twarz nie jest mu znajoma.

Ten, opublikowany już po śmierci poety, wizerunek nie był najwyższej jakości, lecz to, co najistotniejsze, zostało tam, według mnie, uchwycone dość trafnie. Ciemne i inaczej niż włosy kręte wąsy. Oczy przejrzyste i migdałowe, niemal magnetycznie niespokojne. Czoło zaś tak wysokie i szerokie, że pewnie kiedy się nań patrzyło pod określonym kątem, można by odnieść wrażenie, iż jest całkowicie pozbawiony owłosienia głowy.

Gdy zatrzaśnięto drzwi i pod naporem tłumu opadłem na siedzenie, krępy, niski jegomość szarpnął mnie za ramię rączką parasola.

– Jak tak można?! – wykrzyknąłem.

– No, bo tak mi się zdaje, że bodaj właśnie we wrześniu widziałem tego dżentelmena, coś pan o niego pytał konduktora.

– Doprawdy? – zdumiałem się.

Wyjaśnił, że jeździ tym omnibusem prawie co dzień, więc – kiedyś, przy wysiadaniu – zapamiętał oblicze niemal identyczne.

– Pamiętam, bo prosił, by mu pomóc… Pytał, gdzie tutaj mieszka doktor Brooks. Nie jestem przewodnikiem, ale naprawiaczem parasoli, to niby skąd miałbym wiedzieć?…

Ochoczo przyznałem mu rację, nie mając jednak pewności, czy owo zapytanie do mnie się kieruje czy też do Poego. Nazwisko N. C. Brooksa znałem – i Edgar Poe niewątpliwie również. Był to bowiem redaktor, który opublikował kilka z najznakomitszych poematów i opowieści Poego, umożliwiając mu tym samym większe uznanie w Baltimore. Oto więc nareszcie zyskałem prawdziwy dowód na to, że geniusz mimo wszystko nie rozwiał się w tutejszej mgle!

Gdy pojazd zaczął zwalniać przed następnym przystankiem, czym prędzej zerwałem się z miejsca i pobiegłem do biura, aby odszukać adres Brooksa w książce adresowej. Że była szósta wieczór, uznałem, iż Peter dawno opuścił kancelarię. Jednak – nic podobnego.

– Drogi przyjacielu! – zagrzmiał mi nad uchem. – Wyglądasz, jakbyś dopiero co ujrzał ducha!

– Peter… – przerwałem, uzmysłowiwszy sobie, że zadyszany ledwie mówię. – Hm, powinienem… się już zbierać.

– A ja mam niespodziankę – odparł z uśmiechem Peter, unosząc przy tym laskę niby berło i ramieniem zagradzając mi drogę do drzwi. – Szykuje się u mnie dziś wyżerka, Quentin. Przyjdzie tłum wspólnych naszych znajomych. Plan to zupełnie świeży, bo z okazji urodzin kogoś wielce…

– Ale, widzisz, ja muszę… – nie dałem mu dokończyć, wstrzymując się jednak od wyjaśnień, gdy nagle spostrzegłem w jego oczach dziwne błyski.

– No, dajże spokój, Quentin – Peter rozejrzał się z udawaną ciekawością. – Czyżbyś miał tu dziś jeszcze coś do zrobienia? Gdzie cię tak gna, powiedz, stary?

– Nigdzie – odparłem, lekko się rumieniąc. – Nigdzie.

– To doskonale, zatem chodźmy!

Zebrało się u niego mnóstwo znanych mi osób – by uczcić dwudzieste trzecie urodziny Hattie. Jakże mi mogła umknąć tak uroczysta okoliczność! Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, poczucie wstydu, iż się wykazałem brakiem wrażliwości dla niej. Bo wspólnie obchodziliśmy wszystkie dotąd jej święta. Czyżbym do tego stopnia oddalił się od codzienności, by porzucić i najradośniejsze sprawy związane z drogimi memu sercu przyjaciółmi?… Raz tylko odwiedzę Brooksa, obiecałem sobie, i rzecz ta szczęśliwie się zakończy.

Tego wieczoru w naszym mieście próżno by szukać świetniejszych dam oraz dżentelmenów. Ja jednak – w chwili gdy mnie czekało tak doniosłe zadanie, o wiele lepiej czułbym się pewnie w sali morderców u Madame Tussaud – byle się tylko nie zmuszać do owej gładkiej, powolnej konwersacji!

– Jakże tak można? – spytała mnie raptem jakaś korpulentna niewiasta o różowej twarzy, której miejsce przy kolacji przeznaczono naprzeciw mojego.

– Co?

– Ach, Boże drogi – odparła na poły figlarnie i nieśmiało. – Przyglądać się mnie, niepozornej mnie, gdy tuż obok pana siedzi tak rzadki okaz urody! – gestem wskazała Hattie.

Rzecz jasna, wcale na nią nie patrzyłem, a już z pewnością nie celowo. Lecz, co do mnie dotarło dopiero po chwili, wpatrywałem się w przestrzeń.

– A więc otacza mnie dziś czyste piękno, tak?

Hattie nie zaczerwieniła się ani odrobinę. I to też, między innymi, tak mi się w niej podobało: że słysząc komplement, nigdy nie pąsowieje.

– Przez swoją obsesję na punkcie czasu – szepnęła mi do ucha porozumiewawczo – przegapiłeś, Quentinie, najwspanialszego z naszych gości, kaczkę duszoną w selerze. Czy kiedyś wreszcie ten okropny Stuart zechce ci podarować wolny wieczór?

Uśmiechnąłem się.

– Dziś to nie Petera wina – odparłem. – Po prostu ostatnio jakoś niezbyt mi apetyt dopisuje.

– Mnie nie oszukasz – rzekła Hattie z subtelnością, jakiej nie zaznałem dotąd od żadnej z kobiet. – Ciekawam, co aż tak cię teraz trapi?

– Myślę, panienko miła… – zawahawszy się, jednak dokończyłem – o pewnym poemacie.

Istotnie czytałem go rankiem.

– Więc go nam zadeklamuj, Quentinie, dobrze?

Mocno rozkojarzony, zdążyłem wychylić dwa kieliszki wina, nic prawie przy tym nie jedząc, nie trzeba więc mnie było dłużej prosić. Głos mój brzmiał niezwyczajnie: krągłe, odważnie, gromko niemal. Chcąc właściwie przedstawić sobie styl owego występu, czytelnik powinien powstać z miejsca i wyrecytować poniższe wersy tonem uroczystym, acz pełnym żalu. Jednocześnie też należałoby sobie wyobrazić wesołych biesiadników z rodzaju tych, co gwałtownie milkną, gdy tego od nich wymaga okoliczność.


Z rubinów, pereł każdy wrzeciądz,

Płomiennym blaskiem brama lśni,

Przez które lecąc, lecąc, lecąc

I błyszcząc niby skry,

Wpadały Echa z każdym mgnieniem,

Kupiąc się w tłum,

By wielbić swym czarownym pieniem

Monarchy mądrość i um.


Ale złe dziwy w smętku szacie

Naszły wyniosły króla dom

(Ach, król nie ujdzie już zatracie,

Nie będzie końca naszym łzom!)

I sława, co mu kwitła jaśniej

Niż najpiękniejszy kwiat,

Zabrzmi już tylko w mglistej baśni

Z dawno zamierzchłych lat.*


Gdy skończyłem, ogarnęło mnie uczucie tryumfu. Zebrani zaś nie zareagowali zbyt entuzjastycznie; ten i ów ledwie zaklaskał, dobiegło mnie parę kaszlnięć. Peter zmarszczył brew, zerkając na Hattie ze współczuciem. Tylko nieliczne osoby, które nie słuchały wcale, a uznały występ mój za miłą rozrywkę, sprawiały wrażenie ukontentowanych. Hattie zaś biła brawo, gdy wszyscy już dawno przestali.

– Nie ma na świecie dziewczyny, której z okazji urodzin przypadłaby tak wyśmienita recytacja – oświadczyła.

Po chwili jedna z jej sióstr zgodziła się coś zaśpiewać, akompaniując sobie na fortepianie. Ja tymczasem znów wypiłem nieco wina. Peter niezmiennie spoglądał na mnie z dezaprobatą, a po wyjściu pań do drugiego pokoju, gdy dżentelmeni zapalili – poprosił mnie na stronę, w cień potężnego kominka.

– Wiesz, Quentin, że niewiele brakowało, a nigdy nie doszłoby do tych urodzin, bo choć ją uparcie namawiałem, Hattie odwlekała decyzję aż na ostatni moment?

– Chyba nie przez wzgląd na mnie, Peter?

– Jak ktoś, kto sądzi, iż wstrząsa całym światem, może nie widzieć, co tak naprawdę wprawia go w drżenie? Przecież ty zapomniałeś, że to jej urodziny! Czas, byś z tym wreszcie skończył, Quentin. Wspomnij Salomonowe słowa: „Budowla niszczeje od opieszałości, przez próżność – dom się zawala”.

– Nie wiem, do czego zmierzasz – rzekłem z irytacją. Spojrzał mi prosto w oczy.

– Wiesz, wiesz, Quentin, doskonale! Chodzi mi o twe osobliwe zachowanie. Wpierw z dziwną fascynacją zajmujesz się cudzym pogrzebem. A uganianie się po mieście omnibusem, jak jaki włóczęga…

– Kto ci o tym powiedział, Peter?

Tutaj się okazało, że wie on znacznie więcej. Otóż tydzień wcześniej widziano mnie, jak w rozwianym płaszczu biegnę za kimś ulicą niby policjant z nakazem aresztowania. No i – spędzałem w czytelni stanowczo za dużo czasu.

– Skąd niby pomysł, iż obcy człowiek grozi ci przez to tylko, że czytasz jakieś wiersze? Czyżbyś sądził, że twa niby doniosła lektura może komuś przynieść szkodę? A te twoje spacery po miejscu wiecznego spoczynku? Po co to? Czyś ty się zmienił w hienę cmentarną, czy ktoś na ciebie rzucił urok, Quentin?

– Chwileczkę – przerwałem ten wywód, nieco już uspokojony. – Ciekawe, skąd to wiesz, co, Peter? Że byłem wtedy na cmentarzu? Przecież nie wspominałem o tym słowem – i tu przypomniał mi się tajemniczy powóz, który z takim pośpiechem odjechał spod cmentarnej bramy. – Ach, więc to ty! Ty, Peter! Tyś tam się za mną udał po to, by mnie śledzić!

Przytaknął, wzruszając ramionami.

– Owszem, nie inaczej. Dotarłem za tobą aż na cmentarz. Bo, powiem ci otwarcie, zżerała mnie ciekawość. I chciałem także sprawdzić, czyś się przypadkiem nie wpakował w jakieś kłopoty lub nie wstąpił w szeregi zwolenników Millera i w białej sutannie nie czekasz z nimi zstąpienia, w dwa tygodnie, Zbawiciela z niebios! Pieniędzy twego ojca nie starczy ci na długo. Bogatym być próżniakiem oznacza klepać biedę. Mam obawy, że oddając się ekstrawaganckim nawykom, mimowolnie roztrwonisz je sam lub – nim zdążysz się obejrzeć – uczyni to jakaś nie dorównująca pannie Blum przedstawicielka płci piękniejszej. W obliczu przebieglej niewiasty i mężczyzna obdarzony siłą Ulissesa musi się mieć na baczności!

– Po coś zostawił kwiat na grobie? – zapytałem. – By sobie ze mnie zakpić, Peter?

– Kwiat? O czym ty mówisz? Kiedy cię wytropiłem, klęczałeś nad mogiłą, tak jakbyś się modlił do tajemnego bóstwa.

Tyle zdążyłem ujrzeć i to mi wystarczyło. Kwiat… Myślisz, że miałbym czas na coś takiego?!

W to musiałem uwierzyć, wymówił bowiem słowo „kwiat”, jakby go w życiu nie widział ani o nim słyszał.

– No, tak, ale ten człowiek? Przestroga, by się nie mieszać! Tyś go do mnie przysłał, prawda? Aby mnie odwieść od spraw niezwiązanych z pracą?! W tej chwili, Peter, odpowiadaj!

– Ależ to absurd, Quentin! Lepiej się wsłuchaj w brednie, które tu opowiadasz, zanim cię będzie trzeba wsadzić w kaftan bezpieczeństwa! Wiadomo, że po tym, co się stało, trzeba ci było oddechu… Obniżenie ducha twego… – na moment odwrócił wzrok. – To jednak już pół roku. – W istocie rodziców pochowałem przed pięcioma miesiącami i tygodniem. – Musisz się opamiętać, teraz lub też… – zamiast dokończyć, stanowczo pokiwał głową. – To z tamtym światem tak się zmagasz.

– „Tamtym światem”, Peter?

– Sądzisz, że jestem ci nieprzychylny. A ja tylko chciałem wczuć się w twoje… czucie. Wyszukawszy wolumin tego Poe, przeczytałem jedną opowieść do połowy… lecz dalej już nie mogłem. Zdała się tak… – zniżył głos do szeptu. – Kiedym ją czytał, Quentin, jakby mnie Bóg opuścił. No i o tamten świat się martwię, świat ksiąg, który mąci umysł czytelnika. Świat wyobraźni. Nie, Quentin, twoje miejsce jest tutaj! Wśród ludzi twego pokroju, poważnych i trzeźwych. Jak powiadał twój ojciec: melancholik i próżniak skazani są na moralną pustkę.

– Wiem, co by na to rzekł mój ojciec! – zaprotestowałem. – Mój, bądź łaskaw pamiętać! Czyżby ci nie postało w głowie, że pamiętam o nim, jak i ty pamiętasz?

Peter znów się odwrócił, wyraźnie zmieszany pytaniem; jakbym podał w wątpliwość sens jego istnienia, podczas gdy ja czekałem tylko szczerej odpowiedzi.

– Stałeś mi się jak brat – odparł. – Pragnę jedynie twego dobra.

Niepomny naszej rozmowy, przerwał ją pewien dżentelmen. Chciał poczęstować mnie papierosem, ale odmówiłem, wychylając za to szklankę jabłkowego ponczu. Peter zaś się nie mylił. Miał całkowitą słuszność.

Rodzice dali mi pozycję w towarzystwie, lecz w końcu sam powinienem się zatroszczyć o związane z nią wygody i koneksje. Jakiż ja byłem lekkomyślny! Czyż nie przypisano mi radości i luksusów mego stanu?! Uciech, które ostatecznie przysparzałem sobie ciężką pracą! Rozkoszy przebywania w towarzystwie Hattie, która nigdy mnie nie zawiodła jako przyjaciółka i wrażliwa powiernica! Przymknąwszy oczy, zatopiłem się w dochodzących zewsząd a głuszących porywcze myśli odgłosach zadowolenia. Wszyscy tutaj się znali i nikt na chwilę nie wątpił, że rozumie zebranych i jest przez nich doskonale rozumiany.

Gdy Hattie wróciła do pokoju, dałem jej znak, by do mnie podeszła. Następnie – ku jej zdumieniu – otwarcie ucałowałem w rękę i w policzek. Goście umilkli na to niby zaczarowani.

– Znasz mnie – szepnąłem do niej.

– Coś ci dolega, Quentin? Bo dłoń masz tak gorącą…

– Wiesz, co do ciebie czuję, Hattie, choćby o mnie gadali rzeczy niestworzone? Znasz mnie od czasów niepamiętnych, więc gdyby ze mnie drwili i wytykali palcami, nie przeszkadzałoby ci to, prawda? Wiesz, że jestem człowiekiem godnym i miłość ma do ciebie przetrwa wszelką próbę.

Ujęła moje dłonie, uszczęśliwiona, widać, tą szczerością.

– Przetrwa? Każdą próbę, Quentinie?!

O jedenastej wieczór, w dniu swych dwudziestych trzecich urodzin, Hattie przyjęła oświadczyny bez cienia wątpliwości. I wszyscy zgromadzeni – nie inaczej. Rozradowany Peter zapomniał już ostre słowa, jakimi mnie wcześniej poczęstował, z uśmiechem sobie przypisując to, co się właśnie stało.

Goście tak mnie, jak i Hattie ze wszystkich stron atakowali, że prawie nie mieliśmy czasu porozmawiać. Oszołomiony alkoholem i znużony, czułem, iż postępuję jak najsłuszniej. Na koniec wieczoru Peter musiał mnie ostrożnie usadzić w dorożce i kazać odwieźć do „Glen Elizy”. Mimo jednak zamroczenia poprosiłem smukłego czarnego woźnicę, by zajechał pod dom mój nazajutrz z samego rana. Pieczętując zlecenie, na dodatek darowałem mu dolara.


* * *

Na drugi dzień fiakier czekał, jak się umówiliśmy. Niewiele brakowało, a bym go odprawił. Minionej nocy dotarło do mnie, co mi gotuje rzeczywistość. Oto miałem zostać mężem i w tym też świetle uzmysłowiłem sobie, iż, co się tyczy ostatnich godzin życia człowieka, którym w najmniejszym nawet stopniu nie chciał się zająć własny jego kuzyn, to niewątpliwie przekroczyłem powszechnie przyjęte granice. A Upiór? – spytacie zapewne. No cóż, w kwestii tej Peter wyraźnie się nie mylił. Był to pewnie nieszkodliwy wariat, co przypadkiem zasłyszawszy me nazwisko na sali rozpraw czy może gdzieś w publicznym miejscu, zwyczajnie się do mnie przyczepił. I nic go nie wiązało z Poem ani z mą literacką pasją! Ach, żeby się aż tak dać zwieść na manowce! Jakim to prawem (pychy? naiwności?) sądziłem, iż mogę tutaj coś rozwikłać. W obecnej chwili ledwie mi się chciały składać myśli na ten temat. Postanowiłem więc odesłać dorożkę i przypuszczalnie właśnie tak by się stało; z pewnością nigdzie bym nie pojechał, gdyby mnie nie ujęła szczera gorliwość woźnicy. Nieraz się zastanawiam, jaki to bieg by wówczas przybrały pewne sprawy.

Bo oto zdecydowałem się jechać. Podając fiakrowi adres doktora Brooksa, obiecałem sobie, iż będzie to ostatnia z wizyt w „tamtym świecie”. Po drodze rozmyślałem o opowieściach Poego; jak to bohater – choćby zagubiony W bezdni Maelströmu rybak, co się pogrąża w wir wieczności – gdy mu nie zostaje żaden inny wybór, ośmiela się przekroczyć granicę dla innych nieprzekraczalną. Inaczej niż w wypadku Robinsona Crusoe, który, jak każdy z nas, stara się przede wszystkim przeżyć – dla protagonisty Poego przetrwanie jest początkiem dopiero. Nawet tak przeze mnie ulubiony wielki analityk Dupin dobrowolnie wkracza nieproszony w sferę niepokoju. Cudowne jest nie tylko jego rozumowanie, rzeczona teoria możliwości, lecz sam już fakt jego istnienia. Poe pisał o konflikcie między istotą a owym cieniem, który nosimy w sobie; substancją, czyli świadomością, co winniśmy czynić, a cieniem – groźnym i chichotliwym Diablęciem Przekory, mrocznym czuciem konieczności naszych postępków lub też skrytych pragnień. Cień ten dominuje nad wszystkim.

Gdy kierując się do Brooksa, mijaliśmy ciemne zaułki pośród eleganckich posiadłości, raptowny wstrząs dorożki wyrzucił mnie z siedzenia.

– Czemuś przystanął? – zapytałem fiakra.

– Jesteśmy, sir, na miejscu – z tymi słowami podbiegł, żeby mi otworzyć.

– Nie może być…

– Jak to, panie?

– No nie. Jedź dalej!

– Przecie to Fayette dwieście siedemdziesiąt, jakżeś mi pan nakazał.

Miał słuszność. Wyjrzawszy przez okno, zaraz odzyskałem równowagę.

4

Oto jak sobie przedstawiałem to spotkanie: rozmowa, a potem może podwieczorek. Miał opowiadać o wizycie Poego w Baltimore, wspomnieć mi jego plany i zamiary; wyjawić, iż poeta pilnie musiał odszukać niejakiego Reynoldsa. Kto wie, a może Poe wspomniał mu również o mnie, prawniku chętnym bronić jego nowego przedsięwzięcia. Wyobrażałem już sobie, jak Brooks podaje mi wszelkie szczegóły jego zejścia, to, co zapewne mógłby podać mi Neilson Poe… W dłuższej zaś perspektywie – jak sam przekazuję tę historię dziennikarzom, a ci niechętnie poprawiają swe dotychczasowe doniesienia…

Czegoś takiego czekałem, usłyszawszy nazwisko Brooksa po raz pierwszy.

Gdy oto pod numerem dwieście siedemdziesiąt dane mi było ujrzeć wolnego Murzyna, jak w pojedynkę rozbiera potrzaskany drewniany szkielet domu…

Stałem przed posesją Brooksa, w nadziei, że to mimo wszystko nie ten numer. Trzeba się było zaopatrzyć w księgę adresową… choć przecież adres miałem zapisany na dwóch, wsuniętych do osobnych kieszeni kamizelki, kartkach. Sprawdziłem więc ponownie:

„Dr Nathan C. Brooks, Fayette nr 270”.

I raz jeszcze:

„Dr N.C. Brooks/Fayette 270”. Ależ to tu! Na pewno.

Uporczywy smród mokrego spalonego drewna przyprawił mnie o atak kaszlu. Podłoga była zasłana szczątkami porcelany i pokrytymi sadzą skrawkami zrujnowanych gobelinów, jakby się tam otwarła otchłań, wysysając z domu całe życie.

– Co się tu stało? – spytałem, gdy mi wrócił oddech.

– Bogu dziękować, Bogu – powtórzył sam do siebie tamten, widać wykwalifikowany spec od stolarki. – Na szczęście, gorszej ruinie zapobiegła straż ogniowa. Gdyby doktor Brooks nie wziął wpierw partacza – stwierdził – i gdyby, cholera jasna, nie ten deszcz, dawno by już tu było po robocie.

Wyjaśnił mi też następnie, iż właściciel mieszka tymczasowo u krewnych – których adresu jednak nie znał. Prócz tego się dowiedziałem, że pożar wybuchł z dwa miesiące temu, a zatem – co niemal mnie sparaliżowało – wtedy właśnie, gdy… Poe przybył do miasta, aby odszukać Brooksa.


– Co chciałby pan szanowny zgłosić?

– Szczegóły, jak mówię, podam, gdy wezwiesz pan łaskawie komisarza.

Usłuchawszy mej prośby dopiero po chwili, urzędnik posterunku Dzielnicy Środkowej nareszcie sprowadził z pomieszczenia obok oficera o bystrym spojrzeniu. Oto znów z całą mocą wróciło mi przeświadczenie, że należy działać, acz impuls do działania zmienił swe źródło diametralnie. Stojąc przed wyższym rangą policjantem i zeznając mu wydarzenia minionych tygodni, odczułem, jak mnie ogarnia wielka ulga. Po tym, co ujrzałem na posesji Brooksa, na widok pustych oczodołów okien i okrytych bliznami pni drzew, uznałem, iż cała ta sprawa mnie przerosła.

Oficer uważnie przyglądał się otrzymanym wycinkom, ja zaś pomału tłumaczyłem, co pominięto lub też zniekształcono w prasie.

– Nie wiem, co w tej sytuacji robić, drogi panie. Gdybyśmy mieli podstawę sądzić, że popełniono w związku z tym przestępstwo…

Kurczowo chwyciłem go za ramię, jakbym odnalazł zaginionego przyjaciela.

– Czyżby? – popatrzył na mnie.

– Czy popełniono tu przestępstwo? – powtórzyłem za nim. – Na to pytanie sam już powinien pan udzielić sobie odpowiedzi. Bo proszę mnie posłuchać! Poe został znaleziony w nie swoim ubraniu. Wzywał jakiegoś Reynoldsa… Kto zacz, mi nie wiadomo. Dom, gdzie się kierował, spłonął, może przed samym jego tam pojawieniem. A obcy – przez pogróżki – odstręcza mnie od dochodzeń. Zbyt to przecież zawiłe, oficerze, aby jeszcze zwlekać!

– Podają tu – rzekł, wskazując jeden z artykułów – że Poe był pisarzem.

Nareszcie!

– Tak. I to mi najbliższym. W istocie, jeśli czytuje pan periodyki ilustrowane, to idę o zakład, że twórczość jego nie jest panu obca. – Wyliczyłem kilka najbardziej znanych tekstów publikowanych w czasopismach: Zabójstwo przy rue Morgue, Tajemnica Marie Roget, Skradziony list, Tyś jest nim, Złoty żuk…

Być może, pomyślałem, tematyka ich, przestępstwa i zbrodnie szczególnie zainteresują policjanta.

– Poe? – przerwał urzędnik, który mnie tu przyjął najpierw. – Tak brzmiało jego nazwisko?

– Poe – przytaknąłem nieco chyba ostro.

Zawsze mnie bowiem wprawiało w najwyższą irytację, że powodzenie tylu dzieł pisarza przyćmiewa jego sławę. Ileż osób spotkałem, zdolnych z pamięci recytować całość Kruka i kilka popularnych wierszy, które go parodiują (jak Indyk), a nie znających nazwiska autora?! Poe intrygował czytelników, którzy go jednak cenić nie umieli; rzec można, utwory jego wchłonęły go w zupełności.

– Poe – powtórzył tamten ze śmiechem, jakby już samo nazwisko zawierało przedni zakazany dowcip. – Czytałeś pan, oficerze White, tę powiastkę – zwrócił się jowialnie do przełożonego – gdzie w zamkniętym na klucz pokoju znajdują skrwawione, zmasakrowane ciała i paryska policja zupełnie sobie z tym nie radzi, no i, pewno pan pamiętasz, w końcu się okazuje, że to sprawka przeklętej małpy, która zbiegła jednemu marynarzowi! W głowie się nie mieści! – Tu, niby ilustrując opowieść, urzędnik zgarbił się na małpią modłę.

Oficer White zmarszczył brew.

– I występuje, rzecz jasna, ten prześmieszny Francuzik – ciągnął tamten – który przyglądając się rzeczom, za pomocą osobliwej swej logiki zawsze odkrywa całą prawdę niemalże już na początku.

– A tak, monsieur Dupin – dodałem.

– Teraz sobie przypominam – stwierdził White. – I muszę to powiedzieć, panie Clark, że tego typu literackie banialuki nie pomogłyby schwytać najpośledniejszego z tutejszych złodziejaszków.

White słowa te zwieńczył szorstkim śmiechem, urzędnik zaś, wpierw lekko skonfundowany, po chwili – choć w tonacji wyższej – ochoczo mu zawtórował, tak że gdy obaj świetnie się bawili, ja trwałem posępny, jak grabarz podczas wojny.

Byłem przekonany, iż dwaj ci policjanci mogliby się z lektury dzieł Poego nauczyć bardzo wiele – gdyż prefekt, którego Dupin nieraz tam wprawia w pomieszanie, gdy idzie o zrozumienie spraw tajemniczych, niejasnych a nieuniknionych, był, prawdę powiedziawszy, pojętny znacznie bardziej od mych obecnych towarzyszy.

– Czy prasa się z panem zgadza, że byłoby tu więcej do wykrycia?

– Nie, ale wciąż wywieram i nadal chcę wywierać nacisk na wydawców w tej kwestii – odrzekłem.

White patrzył na mnie sceptycznie, gdy mu podawałem dalsze detale sprawy. Wyraźnie jednak się przy tym zastanawiał, by uznać, ku memu zdumieniu, iż wszystko to kwalifikuje się do wszczęcia dochodzenia przez policję. Tymczasem nakazał mi się tym więcej nie zajmować, prosząc, bym się z nikim nie wdawał w rozmowy na rzeczony temat.


Podczas kolejnych dni nie wydarzyło się nic szczególnego. Ja zaś – pospołu z Peterem – spełniałem zlecenie pewnych ważnych dla nas klientów. Któregoś dnia, w porze kolacji, spotkałem na Baltimore Street Hattie, gdy się tam przechadzała z ciotką, tośmy się mogli wdać w krótką pogawędkę. Ach, jak rozkosznie było zatracić się w jej słodkim głosie!… Gdy potem niespodziewanie zawezwał mnie White, bez chwili namysłu pospieszyłem na posterunek.

Przywitał się bez ceregieli, a twarz miał tak rozedrganą, że widać było, iż tylko czeka, by mi wprost oznajmić coś doniosłego. Spytałem, czy poczynił postęp.

– A jakże! W rzeczy samej! – pogrzebawszy w szufladzie biurka, wydobył i zaraz mi wręczył prasowe wycinki, które zostawiłem u niego w depozycie.

– Lecz czy nie przyda się to panu do przesłuchań?

– Nie będzie żadnych przesłuchań, drogi panie – odrzekł pewny siebie, sadowiąc się na krześle.

I wtedy też spostrzegłem, że nie jesteśmy sami. Ktoś właśnie brał kapelusz i – ze stołu – laskę. Stał tyłem, lecz się odwrócił.

– Clark… Witam – pozdrowił mnie cicho Neilson Poe, zmrużywszy oczy, tak jakby się wysilił, by przypomnieć sobie wpierw me nazwisko.

– Zaprosiłem tu pana Poe – wyjaśnił White, z zadowoleniem wskazując gościa – jako że jest nam dobrze znany, należy do najświetniejszych obywateli i naturalnie również jest krewnym zmarłego. Nie muszę panów przedstawiać, prawda? Pan Poe się łaskawie zgodził omówić tutaj ze mną pańskie sprawy – ciągnął funkcjonariusz, ja zaś już wiedziałem, co nastąpi dalej. – I utrzymuje, iż nie ma potrzeby dalszych dochodzeń, gdyż go zadowala całkowicie, co nam już wiadomo na temat przedwczesnej śmierci kuzyna.

– Ależ, szanowny panie – zwróciłem się do Neilsona – przecież sam pan mówił, że nie jest zdolny pojąć enigmy ostatnich dni Edgara! Bo wie pan niewątpliwie, iż wielka to zagadka!

Neilson już jednak wziął się do zakładania płaszcza. Patrząc na niego, wspomniałem spotkanie i jego postawę wobec kuzyna.

„Niestety, na ten temat nic więcej powiedzieć nie mogę” – rzekł mi w swej kancelarii, teraz więc pomyślałem, czy istotnie nic mu o tym nie wiadomo, czy też po prostu nie chce się tą wiedzą ze mną dzielić.

Poufnie schyliłem się nad White’em.

– Przecież pan tak nie może… Neilson wyraźnie by wolał widzieć go umarłym zamiast żywym!…

White jednak nie dał mi dokończyć myśli.

– Pan Herring również się zgadza z panem Poe – ciągnął. – Znasz go pan może…? To handlarz starzyzną, kolejny krewny poety, pierwszy zaś z jego rodziny, który zjawił się na głosowaniu w Czwartym Okręgu, w hotelu Ryana, kiedy tam właśnie znaleziono Poego w stanie delirycznym.

Herring czekał na Neilsona w drzwiach posterunku policji i na dźwięk swego nazwiska leciutko skinął głową. Znacznie potężniejszy, acz niższy od kuzyna, przybrał surową minę. Ze mną przywitał się oschle i bez odrobiny ciekawości. Poznałem oblicze jego w jednej chwili, gdyż i on uczestniczył w rzeczonej, tak przykrej mi, ceremonii.

– Dajmy spokój umarłym – powiedział do mnie Neilson. – Ciekawość pańska zdaje mi się chora. Być może przypomina pan go nie tylko z charakteru pisma. – I życząc zebranym miłego popołudnia, oddalił się żwawym krokiem w swoją stronę.

– Niech odpoczywa w pokoju – to rzekłszy, Henry Herring z powagą dołączył do Neilsona.

– Dość mamy własnych kłopotów – zwrócił się do mnie White, ledwieśmy zostali sami. – Włóczędzy, dziewki, cudzoziemcy… nękają i rabują… sklepy nasze… co dzień niemal psują nasze dzieci. Nie mamy czasu na drobiazgi.

Gdy mówił, wyjrzałem oknem. Najpierw mój wzrok podążył za – wsiadającymi do dorożki – Neilsonem oraz Henrym. Potem spostrzegłem oczekującą w środku filigranową damę. Upłynąć musiało trochę czasu, nim się zorientowałem, że jest mi ona dziwnie znana. I później nieco, aż mnie przeszył dreszcz, przypomniałem sobie, gdzie to już ją widziałem wcześniej; ją lub niewiastę jej podobną. Ów portret, który tak poruszył Neilsona w jego biurze! W moim pojęciu była wręcz bliźniaczką czy też sobowtórem zmarłej a bliskiej sercu Edgara Poe Virginii.

Tak, uchwycone tuż po śmierci oblicze Sissy wryło mi się w pamięć poprzez jego słowa:


Oto na marach leży dziś dziewczyna

pięknolica,

Życie na złotych włosach lśni, lecz zgasło

w jej źrenicach.

Na włosach ciągle życie lśni, lecz śmierci

mrok w źrenicach.*


Lecz zaraz! To niemożliwe! Przedstawiony przez poetę opis pięknej Lenory na łożu śmierci – „oto na marach leży”…! Nie inaczej przecież brzmiały ostatnie słowa Upiora! „Lepiej się, Clark, nie mieszaj, w sprawy tych, którzy na marach leżą”. Tak więc przestroga, jak sądziłem, niewątpliwie dotyczyła Edgara Poe!

Wychyliwszy się przez okno, spojrzałem na odjeżdżającą dorożkę. Oficer White zaś westchnął.

– Niechże to pan sobie wreszcie uzmysłowi – rzekł do mnie – że więcej nic, sir, już tu nie ma. I proszę sobie dłużej nie zaprzątać tym głowy! Cechuje pana, zdaje się, skłonność przydawania całkiem zwykłym rzeczom rysu niezwykłości. Czy masz pan żonę?

Tu, zatopiony w myślach, znów powróciłem do rozmowy.

– Nie, lecz wkrótce się żenię – odparłem po chwili wahania.

Zaśmiał się porozumiewawczo.

– Świetnie, zajmiesz się więc pan w końcu czymś poważnym, zamiast uparcie tkwić w tym ponuractwie. Inaczej ukochana może panu dać kosza.


Przygnębienie, jakie mnie teraz ogarnęło, najsłuszniej opisałbym, gdybym w tym miejscu zostawił pustą stronę. Wyczekawszy, aż Peter uda się do domu, zostawałem dłużej w kancelarii i tępo wpatrywałem się w wychodzące z sąsiednich biur tłumy urzędników… Choć powinienem odczuć spokój, bo uczyniłem przecież, co w mej mocy. Nawet i odwołałem się do policji. Dalsze zatem wysiłki byłyby skazane na porażkę. Tak oto w życie moje znów wdarła się rutyna.

Kolejne dni płynęły takim torem. Znudzenia, jakie mnie opanowało, nie mogłyby umniejszyć żadne uciechy towarzystwa. I nagle, niespodziewanie, ktoś zapukał do moich drzwi, z listem. Oto zjawił się u mnie posłaniec z czytelni, wręczając wyszukane przez zdumionego, iż dawno mnie tam nie widział, bibliotekarza – prasowe wycinki sprzed kilku lat oraz specjalnie dołączone wyjaśnienie, że dotyczą Poego.

Wśród nich znalazłem jeden, który wydał mi się nad wyraz zajmujący.

5

16 września 1844


Jak powiadomiła dziennik nasz „Przyjaciółka” genialnego a dziwacznego pisarza, wielmożnego Edgara A. Poe, stworzony przezeń protagonista, zmyślny C. Auguste Dupin, wzorowany jest na postaci żyjącej, podobnej osiągnięciami i nazwiskiem i znanej z niezwykłych swych talentów analitycznych. Szanowny ów dżentelmen cieszy się sławą w okolicach Paryża, tamtejsza zaś policja częstokroć zwraca się doń z prośbą o udział w sprawach znacznie trudniejszych, niźli to spisuje Poe w swych przedziwnych opowieściach o wyczynach Dupina, z których Skradziony list jest już trzecim z kolei (choć redaktorzy liczą na ciąg dalszy). Ciekawe, ileż to palących kwestii, jakie się pojawiły – i zapewne pojawią – ostatnimi czasy w naszym kraju, rzeczony paryski geniusz zdołałby rozwiązać bez wysiłku.

6

Trzymając wycinek ten w ręku, czytając go, odczułem wprost nienazwaną odmianę. Oto mnie rozsadzała radość – doznanie, które uskrzydla. Parę minut po wyjściu gońca wpadł do biura Peter ze sporym plikiem dokumentów.

– Co cię tak niezmiernie cieszy, Quentin? – spytał. Pytanie miało chyba być retoryczne, lecz mu odpowiedziałem:

– Sam zobacz, proszę bardzo! Przysłano mi z czytelni wraz z innymi tekstami.

Czemu się nie wstrzymałem, nie wiem. Zapewne konsekwencje przestały się już dla mnie liczyć.

Wolno odczytawszy artykuł, Peter spuścił oczy.

– A cóż to niby? – bąknął przez zaciśnięte zęby.

Nie umiałem udawać, iż nie dostrzegam tej reakcji. Nazajutrz wczesnym rankiem czekała nas rozprawa w sądzie. Peter, jak oszalały, uganiał się cały dzień po kancelarii, czyniąc stosowne przygotowania. Czy jego wspólnik wtedy studiował papiery, sprawdzał błędy? Skądże.

– W Paryżu mieszka prawdziwy Dupin… Znaczy się, pierwowzór stworzonego przez Edgara Poe genialnego detektywa – wyjaśniłem. – Cieszy się okoliczną sławą, widzisz? Cud przecież, cud po prostu!!!

Peter cisnął mi tekst na biurko.

– Poe? Nim tylko dziś się zajmowałeś?

– Czym prędzej muszę się dowiedzieć, kto zacz, i tutaj go sprowadzić. Bo miałeś słuszność, twierdząc, że sam nic nie zdziałam. On – tak, z całą pewnością!

Porwawszy z półki trzymany tam przeze mnie tom Opowiadań Poego, Peter począł mi nim machać przed oczami.

– Sądziłem, że dałeś sobie spokój z tym wariactwem, Quentin!

– Jeżeli on istnieje, Peter, jeśli tylko żyje w świecie człowiek o zaletach umysłu C. Auguste’a Dupina, to dane mi będzie spełnić, co przyrzekłem Poemu. A jak się do tego zabrać, wiem z dogłębnej lektury! Ocalę więc od zapomnienia imię jego, nie dam utonąć w wieczności.

Peter ponownie sięgał po wycinek, lecz zdążyłem zawczasu wsunąć go sobie do kieszeni.

Wyraźnie rozgniewało to mego wspólnika. Zamachnął się potężną ręką, tak jakby chciał coś stłamsić, choćby i powietrze. Drugą – rzucił wolumin Poego w sam środek kominka, rozpalonego ledwie pół godziny temu przez któregoś z urzędników.

– Proszę bardzo! – zawołał.

Żar wzmógł się, objąwszy złożoną mu ofiarę. Peter zaś widocznie głęboko pożałował swego czynu, gdy tylko bowiem płomienie dotknęły stronic książki, na jego wściekłym obliczu odmalowała się zgorzkniałość. Wiedzcie, iż tom ów nie należał do mych najcenniejszych, ani przez cenną oprawę, ani przez związane z nim wspomnienia. Nie był to też egzemplarz, który wyczytywałem w smutku tuż po nadejściu depeszy o śmierci mych rodziców.

Lecz bez namysłu się schyliłem i wydobyłem z ognia księgę. Natychmiast, niby obręcz, zajął się kraniec rękawa, na co, zachowując całkowitą trzeźwość, nie ruszyłem się jednakże z miejsca. Peter zmrużył oczy, bezradnie, bo choć rękę już mi zaczął żreć skwierczący płomień, to wciąż i tak nie wypuszczałem woluminu. I dziwne, ale gdy stopniowo rosło wzburzenie w mym wspólniku, ja odczuwałem coraz większy spokój. Nie przypominam sobie, bym kiedyś czuł aż tak ogromną siłę, takie oddanie sprawie, jak w tej właśnie chwili. Wreszcie objawiło mi się, co powinienem czynić.

Weszła, szukając mnie tam, Hattie. Która na mój widok i płonącego w mym ręku przedmiotu bynajmniej nie przeżyła wstrząsu, tylko rzadko spotykany napad złości.

Porwała i narzuciła mi na ramię dywanik z holu, tłumiąc ogień. Peter, odzyskawszy zmysły, westchnieniem podsumował zajście, a po oszacowaniu wdał się z Hattie w krótką naradę. Wtem wbiegli dwaj urzędnicy, by mi się przypatrzyć, niby dzikiej bestii.

– Wynocha, Quentin, zaraz mi się wynoś z biura! – zawołał Peter, wskazując wyjście, roztrzęsiony.

– Nie, Peter, proszę, błagam! – Hattie zalała się łzami.

– Twoja wola – odparłem.

I opuściłem kancelarię. Hattie wołała za mną, lecz na próżno. Oczami duszy widziałem teraz już tylko długie promenady i gwarne kawiarenki; słyszałem żwawy a kojący pogłos święta i zabawy; czułem, że odkupienie mnie czeka w odległej metropolii.

Загрузка...