KSIĘGA CZWARTA

WIECZNA ZA FANTOMAMI POGOŃ

15

Oto jak się stałem tajnym agentem. Baron Dupin co kilka dni przenosił się z hotelu do hotelu. Zapewne w obawie, iż go wyśledzą wrogowie z Paryża. I choć ów zaradczy środek wydawał mi się cokolwiek przesadzony, od jakiegoś czasu zacząłem widywać dwu jegomości, co systematycznie go obserwowali. A że czyniłem to również, trudno mi było jednocześnie przyglądać się ich zabiegom. Obaj chodzili niby w uniformach: niemodnych dawno, czarnych frakach i błękitnych spodniach oraz melonikach nasuniętych na czoło. Zupełnie niepodobni, obaj mieli w spojrzeniu coś nieprzytomnego, jak posągi rzymskie zgromadzone w Luwrze. Owym bezwzględnym wzrokiem mieli wypatrywać nieustannie jednego celu – Barona. Z początku przypuszczałem, iż to dlań pracują, lecz nie, bo za wszelką cenę starali się unikać jego bliskości. Natykając się na nich parokrotnie, wreszcie sobie przypomniałem, gdzie jednego spostrzegłem po raz pierwszy: naturalnie przy okazji którejś przechadzki z Duponte’em. Zwyczajnie wlazłem na tamtego, gdyśmy się nieco wcześniej z Baronem rozmówili – co może i nastąpiło, gdy ledwie przez nich właśnie został wytropiony.

W Baltimore nie oni jednak wyłącznie interesowali się Dupinem. Bo przecież był i stróż „Różańcówki”, owej meliny wigów Okręgu Czwartego, gdzieśmy prezesa ich, George’a, poznali. Potężny ów dozorca, Tindley, począł nękać Barona, gdy ten występował w przebraniu pierwszy mi raz objawionym w czytelnianej sali. Nawet sam Baron nie śmiałby się postawić owemu potworowi, którego gabarytów skromne miano „agent” nie oddaje żadną miarą. Dość rzec, iż przy nim każdy jak gdyby karłowaciał.

– O co, poczciwcze, chodzi? – spytał prześladowcę Baron Dupin.

– Fircyki na twych usługach mają się nie zajmować naszym klubem! – odparł Tindley.

– Skądże niby domysły, że mnie klub wasz obchodzi? – zapytał wyniosłym tonem Baron.

W odpowiedzi na to Tindley, z otwartą gębą, wraził palec między fałdy jego apaszki.

– Mamy na ciebie baczenie, odkąd mi się chciałeś do klubu wkupywać!

– Ach, więc was upomniano – rzekł Baron beztrosko. – Obawiam się, iż wskutek strasznego niedopatrzenia. Któż taki, wielcem ciekaw – dodał, kryjąc niepokój – miałby też przede mną was ostrzegać?

Choć Tindley nie oznajmił, że Duponte (skąd zresztą by mógł wiedzieć), Baron się domyślił bez większego trudu:

– Wysoki, nieelegancki Francuz o owalnej głowie, słusznie mi się zdaje? Jest to, sir, zwykły oszust – dodał. – A groźny tak, że słów szkoda!

Jak daremny błysk gniewu dojrzałem w oczach Barona, gdy najwidoczniej klął w duchu triumf mego towarzysza! Wkrótce, jako że Tindley chodził za nim wszędzie, był zmuszony zrzucić kichacza przebranie oraz opuścić wspólników w stroju owym pozyskanych… A zatem punkt dla nas – stwierdziłem z mściwą satysfakcją, gdy mu się nie udało przeniknąć do „Glen Elizy” za pośrednictwem holenderskiego portrecisty.

Lecz jak się wiecznie przy tym zmieniał, trudno doprawdy wyrazić me zdumienie! W rozdziale poprzednim wspomniałem zdolność Barona do przybierania coraz to nowych rysów. I oto widując go teraz na ulicy, spostrzegłem kolejną transformację oblicza i postaci, której jednak precyzyjnie wskazać nie byłbym zdolny. Bo chociaż zrezygnował z taniego kostiumu, jakie się widywało przy rue Madame w Paryżu, czyli sztucznego nosa i owłosienia głowy, tak że wizerunek jego uległ diametralnej przemianie – to nadal wyglądał Baron przeraźliwie wprost znajomo.

Któregoś dnia, pod wieczór syciłem palenisko, niepomny uwag Duponte’a, iż mu starcza ciepła. W Paryżu, powiadają, i przy ostrej zimie próżno by szukać żaru na kominku. Podczas gdy dla Amerykanów spadki temperatur ogromnie są dotkliwe, mieszkańcy Starego Kontynentu zdają się ich prawie nie dostrzegać; ja w przeciwieństwie do Francuza nigdy bym się nie zgodził siedzieć w domu owinięty w pledy. I owego wieczoru przyniesiono mi pewną wiadomość.

Od pani Blum, więc z niejakim wahaniem ją otwarłem. Otóż ciotka Hattie z nadzieją mi w owej nocie oświadczyła, że liczy, iż bezczelny Pasztetnik Francuz (czyli Duponte) już wreszcie został odprawiony. Przede wszystkim natomiast, powołując się na długoletnią swą zażyłość z domownikami „Glen Elizy”, spieszyła powiadomić, iż Hattie już innemu, dżentelmenowi godnemu zaufania i pracowitemu, zdecydowała się powierzyć przyszłość jako żona.

Z początku nie mogłem się pogodzić z owym doniesieniem. Czyżby w istocie Hattie kogoś innego sobie miała znaleźć? Jakże mogłem utracić istotę tak przecudną, pochłonięty zajęciem koniecznym i słusznym w każdym calu?

Lecz kiedy tylko wspomniałem mądrą przestrogę Petera, iż udobruchać panią Blum łatwo mi nie przyjdzie – zaraz do mnie dotarło, iż list ów przebiegłej damy temu służy, aby mnie udręczyć i przymusić do przeprosin, jak również i do wyznania, żem krzywdę wyrządził jej siostrzenicy.

Ani nie umiałem się wynieść ponad to, ani też przed taktyką jej ukorzyć.


Na sofie siadłem w zadumie, czy ze względu na charakter mego przedsięwzięcia przypadkiem nie zaniedbuję relacji rozmaitych a stosownych z towarzystwem. Bo wszak wdałem się w układy z osobami, co za nic mając wszelką obyczajność, do takich się posuwają działań, jakich w zgodzie z konwencją absolutnie nie da się zakończyć pomyślnie.

Płomień obejmował polana, gdy mi się ukazała twarz Dupina jakby w ogniu. Tak mocno obraz jego chciałem przywołać wyobraźnią, że niby żyw przede mną stanął, tutaj, w moim salonie, w „Glen Elizie”!

Przez wieczną Barona przemianę ni malarz, ni rytownik żaden nie zdołałby cech jego oddać należycie. Gdyby kiedyś podjęto taką próbę, to bardziej prawdopodobne, iżby się chciał on upodobnić do swego obrazu, nie zaś, jak w życiu jest, odwrotnie; ażeby kształt Barona uchwycić najprawdziwiej, musiałoby się go chyba we śnie tylko portretować.

– Monsieur Duponte! – krzyknąłem, zrywając się przy wtórze trzaskania iskier. – To pan przecież!

Dramatyzm mój wielce go zdziwił.

– Tobą on! – zacząłem machać ręką. – Po to Von Dantkera chytrze do nas ściągnął!

Po trzech, czterech może próbach udało mi się wreszcie odkrycie objaśnić: Baron Dupin mianowicie przybrał postać Duponte’a!!! Tak przysposobił mięśnie twarzy, tak wargi też układał, tak – może czarem jakimś – wyostrzył kontur czaszki i jakby nawet urósł! Począł się także nosić na modłę Duponte’a: stroje, tak jak on, luźne i bezbarwne teraz wybierając. Rozmaita biżuteria już nie zdobiła jego garderoby, przygładził przy tym włosy, dotąd wszak poskręcane zawsze w pukle. Takim to sposobem Dupin, poprzez wnikliwą obserwację szkiców i rysunków Von Dantkera, przerobił się na wariant osobliwy mojego towarzysza.

Jaki mu cel przyświecał? Cóż, to wydaje się proste. Podrażnić przeciwnika, wziąć odwet za prowokację Tindleya i zadrwić z istoty szlachetniejszej, co z nim się poważyła pójść w konkury. Widząc Duponte’a na ulicy, Baron nie był zdolny się odezwać, tak go bowiem bawiły coraz to nowe własne sztuczki.

Wstrętne to, podłe, podstępne – udawać wybitną osobowość!

Prócz wymienionych rzeczy, ręczę słowem, zdołał jeszcze odmienić jak papuga nawet tembr głosu swego! I nawet akcent Duponte’a imitował przewybornie! Gdyby mi przyszło w jakimś ciemnym lochu słuchać jego mowy, z pewnością tak bym się doń zwracał, jak do najbliższego, Duponte’a znaczy, przyjaciela i kompana.


Maskaradą swą Baron wprawił mnie w jakiś obłęd, furię. Gdy ja zgrzytałem zębami, Duponte’a cyrk ów nie obszedł prawie wcale. Słysząc me wyrzekania, detektyw robił taką minę, jakby mu pokazano ledwie dziecinną igraszkę. I zawsze, spotykając rywala, nie zbity z tropu się mu kłaniał. Doprawdy, niezwykłe było, zwłaszcza porą wieczorną, oglądać owych dżentelmenów razem. Różnili się bowiem wówczas tym jedynie, że Duponte’owi towarzyszył wierny wspólnik, Baronowi Dupin zaś – wierna Bonjour.

Aż wreszcie któregoś dnia to się rzec odważyłem Duponte’owi:

– Gdy on tak szydzi sobie w nieskończoność, pan w ogóle nie reagujesz…

– Cóż byś pan radził, monsieur? Na pojedynek wyzwać może? – spytał Duponte delikatniej, niżbym pewnie na to zasługiwał.

– Po uszach dać, to pewne! – zawołałem, choć sam bym się na coś podobnego nie poważył. – Nauczyć go moresu, skoro się pan mnie pytasz.

– Ach tak! A nam co by to dało? Miał słuszność: niezbyt wiele.

– Cokolwiek. Świadomość chociażby, iż tu nie pogrywa w pojedynkę. Bo przecież, monsieur Duponte, żywi przekonanie, że już wygrał sprawę.

– Wobec tego się myli. Na całej linii, mój panie. Baron, przykro mi oznajmić, przegrywa tu sromotnie. Dotarł bowiem do kresu, jak i ja dotarłem.

Schyliłem się doń, nie wierząc.

– Czyżbyś…?

Duponte miał na myśli nasz cel: całkowite rozwiązanie owej zagadki…


Lecz, jak to zwykle czynię, zabrnąłem zbyt daleko. By więc móc wrócić do powyższej rozmowy, wpierw zajmę się ukazaniem mego życia w charakterze szpiega, zaznaczając jednak, iż mnie ku temu pchnął Duponte, ciekaw rozmaitych tajnych planów Barona.

Jak wspomniałem, Baron zmieniał adres, żeby uniknąć swych prześladowców. Ja zaś wiedziałem, gdzie się podziewają, bo śledziłem, jak umęczony stary portier znajomkowi swemu drugiemu bagaż ich przekazuje. Pojęcia nie mam doprawdy, jakim cudem Baron stale sankcjonuje swą przeprowadzkę w inne miejsce. Gdybym się sam znalazł w podobnych okolicznościach, zapewne miast stwierdzenia, że mnie moi dłużnicy o głowę zamierzają skrócić, tak bym rzecz tłumaczył, iż celem napisania przewodnika po mieście wymagam pewnej bazy, by jakość zakwaterowania móc porównać należycie. Wówczas by mi niewątpliwie dano całą moc udogodnień. Pomysł ów wydał mi się tak wyborny, że aż postanowiłem dać znać o nim Baronowi!

Tymczasem, ponieważ mnie Duponte pouczył, by się więcej nieco dowiedzieć o Newmanie, owym niewolniku przez Barona najętym, wdałem się z nim w dyskusję kiedyś po południu.

– Jak się z Baronem rzecz skończy, wyjadę z tego miasta – oświadczył. – Mam wszak w Bostonie brata oraz siostrę.

– Czemuż nie uciec od razu? Wszak w północnych stanach cię ochronią – zauważyłem.

Wtedy wskazał mi drukowane ogłoszenie na drzwiach wejściowych do hotelu. Było tam napisane, iż każdy kolorowy, „związany czy też wolny”, może opuścić miasto jedynie pod warunkiem, iż wpierw zdeponuje swe papiery i weźmie człowieka białego na swoje poręczenie.

– Nie taki ze mnie tępy czarnuch – dodał – abym pozwolił, by mnie ścigano i pozbawiono życia. Jak mi się zechce, to sam poproszę właściciela, żeby mnie zastrzelił.

Miał słuszność, wyśledzono by go niewątpliwie, choćby i ów właściciel niezbyt się przejął jego stratą.

Pozwolę sobie tutaj umieścić istotny przypis, celem uniknięcia jakichś wątpliwości co do języka przez owego młodzieńca używanego. Pośród Afrykanów, zarówno zniewolonych, jak i wolnych, w stanach południowych i północnych słowo „czarnuch” nie dotyczyło rasy. Nieraz słyszałem, jak czarni terminem tym określają Mulatów, a nawet i o swych panach „białe czarnuchy” powiadają. „Czarnuch” w mowie ich oznaczał człowieka podłego, bez względu na kolor skóry czy przynależność klasową. Warto ów sens w tym pojęciu zapamiętać, nim wreszcie kiedyś na dobre się je wyruguje z naszego języka. Słowo to wskazuję wszystkim, którzy wątpią w bystrość nękanej owej rasy, własną wątpliwość wyrażając, czy kto karnacji jasnej wpadłby na podobny koncept.

– No, a ten drugi Murzyn? – zapytałem.

– Jaki?

– Co go Baron zatrudnił także – wyjaśniłem, święcie przekonany, iż obcy, którego raz z Baronem widziałem, został najęty, aby mnie szpiegować, nawet gdy ja go obserwuję.

– Innego, sir, wcale nie ma, czarnego ani białego. Baron D. nie życzy sobie, żeby go za wiele osób znało blisko.


Tak oto ze zdumieniem, a i niemałą radością odkryłem, iż Baron Dupin najwidoczniej traci zwykłą pewność siebie. Parokroć zdarzyło mi się posłyszeć, jak na zadane przez Bonjour podstawowe w sprawie Poego pytanie – Baron żadnej nie udzielił odpowiedzi. Toteż wzrosły me nadzieje na nasz, detektywa i mój, sukces. Ale i, z drugiej strony, ogarnął mnie irracjonalny lęk, że Duponte przegra również, jakby go z Dupinem połączyła jakaś sieć mistyczna. Obawa, być może, z tego wynikła, że obaj wykazywali podobieństwo wprost uderzające, jak gdyby jeden był oryginałem, a drugi lustrzanym odbiciem, niczym w ostatnim spotkaniu bohatera Poego, Williama Wilsona. Ale i również nieraz zwierciadlanym obrazem jednej istoty obaj się zdawali.

Swym zachowaniem wszakże różnili się diametralnie.

Baron, znajdując się w centrum publicznej uwagi, wciąż głośno a wulgarnie obwieszczał zaangażowanie w sprawę. Zaczął pozyskiwać subskrybentów periodyku, który miał zamiar wydać drukiem, oraz gromadzić słuchaczy cyklu swych wykładów – przy czym oba przedsięwzięcia dotyczyły i autentycznych, i sensacyjnych szczegółów śmierci poety.

– Ku mnie, ku mnie tutaj chodźcie, panowie i panie, a nigdy nie uwierzycie, co się tuż pod waszym nosem wydarzyło! – w tawernach oraz pubach głosił wszelkich, jak kuglarz albo szarlatan. Przyznać mu tu muszę wiarygodność bliską niemal widowiskom Barnuma*. Słysząc go przypadkowo gdzieś na ulicy, człowiek się już spodziewał i przemienienia paczki otrąb w żywą… świnkę morską!

A jak przy tym umiał zadbać o gotówkę! Doprawdy, nie oszacuję, ilu mieszkańców Baltimore ciężkie pieniądze na tego gawędziarza wybuliło. Tych samych, przykro mi stwierdzić, co pewnie na wiersze Poego w życiu by nie wydali choćby pensa. Przyjmując na wiarę, że Baron Dupin odsłoni tajemnicę godzin poety tu na ziemi najczarniejszych, lud tutejszy istną zapewnił mu fortunę! Zjawiska kultury wówczas powodzenie miały, gdy się zawierał w nich jakiś potencjalny konflikt. Pamiętam, że kiedy dwu aktorów na pobliskich ulicach Hamleta jednocześnie odgrywało, każdy widz wtedy z pasją o swego ulubieńca chciał się kłócić, i nie o grę tam chodziło, lecz o chęć rywalizacji.

Zaplanowawszy pierwszy wykład w Sali Zgromadzeń Instytutu Maryland, Baron zaczął rozsyłać depesze o kolejnych, które miały się odbyć w Nowym Jorku, Filadelfii, Bostonie… Podczas gdy Baron rósł w siłę, my z każdym dniem jakby głębiej kryliśmy się w jego cieniu.

Po drodze zaś puszkę Pandory uchylał coraz bardziej, rozpuszczając nowe rewelacje o śmierci pisarza.

Przytaczam kilka przykładów. Okradzionego, znalazł go w rynsztoku stróż nocny; Poe umierający leżał na targu na jakichś beczkach, muchami od stóp do głów okryty; nie: wedle innego dziennika spotkał się on z kadetami z West Point, gdzie się dawniej uczył posługiwać amunicją i sprzętem bojowym, a teraz – wdał w groźne intrygi w rządzie, z tym powiązane przypuszczalnie, że za młodu walczył w polskiej armii z Rosjanami; nieprawda: skończył marnie, nie zachowawszy umiaru na urodzinach nieprzystojnych swojego znajomka; nie – bo zarzucono mu też samobójstwo… Pewna przyjaciółka miała podać wersję, jakoby duch Poego z zaświatów jej poezje przesłał, z których wynikało, iż przy rabunku listów zadano mu pięścią cios śmiertelny! Lokalna zaś gazeta na podstawie depeszy nadesłanej przez redakcję nowojorskiego pisma poświęconego wstrzemięźliwości podała, iż znaleziono świadka, który dzień przed znalezieniem Poego widział go u Ryana w strasznej rozpuście, więc i na Sądzie Ostatecznym poeta z własnego tylko będzie błędu rozliczony.

Gdy w czytelni przeglądałem przeróżne artykuły, zbliżył się ów poczciwy stary bibliotekarz.

– Wiesz pan, nie daje mi spokoju, kto też przyniósł teksty o Poem. Już się mi nawet dokładnie przypomniało, jak prosił, bym ci je przekazał…

W jednej chwili porzuciłem stos papierów.

– Słucham, co pan mówisz?

Dotychczas nie przyszło mi na myśl, iż wycinki owe z poleceniem, że dla mnie, tutaj zostawiono. Spytałem, czym się nie przesłyszał.

– Nie, panie Clark – rzekł mi ów jegomość.

– Wstrząsające! – krzyknąłem, myśląc, jak to urywek o niby „prawdziwym” Dupinie całkowicie zmienił bieg wydarzeń.

– Proszę?

– Bo kto… – zdania nie dokończyłem. – Bezwzględnie masz mi pan o nim powiedzieć jak najwięcej! Obecnie jestem bardzo zajęty, lecz tu znowu wrócę. Proszę pana… i błagam: przypomnijże sobie coś jeszcze!

Olśnienie to na nowo podsyciło moją wyobraźnię. Tymczasem trzeba mi było załatwić rzecz znacznie mniej spektakularną, a mianowicie ustalić, jak się mają me sprawy z Hattie. Napisałem do niej długi list, oznajmiając, że okrutne, acz z troski wynikłe działanie pani Blum natchnęło mnie odwagą, i domagając się potwierdzenia, iż jest jak ja gotowa podjąć nasze wspólne plany.

16

Siedząc poczynania Barona za pomocą wywiadu i obserwacji tajnej, zdołałem ustalić, iż bodaj tydzień wcześniej Bonjour najęła się w charakterze pokojówki u doktora Snodgrassa, człowieka, co – wedle Morana – zamówił powóz, którym Poe został sprowadzony do szpitala ponurego dnia. Wpierw złożył Snodgrassowi wizytę Baron Dupin, by odeń się dowiedzieć wszelakich szczegółów, lecz tamten kategorycznie odmówił mu rozmowy – w niechęci swej wobec tych, którzy na śmierci geniusza chcą żerować.

Niebawem więc Bonjour wystarała się o posadę wśród domowych Snodgrassa. Dziwne to wielce, zważywszy, iż nikt tam sługi nie szukał. Jak gdyby nigdy nic, w skromnym, prostym stroju nawiedziła modny dom z cegły, wzniesiony przy North High Street numer sto trzy. Drzwi przed nią otwarła młoda służąca z Irlandii.

Bonjour oznajmiła wówczas, że podobno potrzebują nowej dziewczyny na górę (słusznie uznawszy, iż przed sobą ma tę z dołu, co pewnie z ową pracującą na górze konkuruje).

– Ciekawe – odrzekła panna, która przecież nic podobnego nie słyszała.

Bonjour wyjaśniła uprzejmie, że (wie to od znajomej) ta z góry wynieść się zamierza, nie uprzedzając na czas chlebodawców, więc ona by jak najchętniej stanowisko objęła w każdej chwili.

Wkrótce też owa służąca na dole zatrudniona, cokolwiek pokraczna, a więc zazdrosna o urodziwsze panny, ów dialog doktorowi Snodgrassowi powtórzyła, ten zaś się poczuł w obowiązku oddalić sługę nieposłuszną z góry. Tak Bonjour stała się bohaterką dramatu, ujawniając, co się w domu niby święci, a kiedy tam prędko powróciła, zastępstwo jej przypadło naturalnie. Choć była znacznie powabniejsza od owej zazdrośnicy, przez to iż na gust powszechny postać miała zbyt szczupłą i bliznę szpetną w dodatku, jeszcze jej atrakcyjność tylko się podniosła.

Wszystko wykryła później dziewczyna z góry, która po odejściu nabrała wielkiej ochoty, by mówić, jak ją niesprawiedliwie potraktowano. Lecz odkąd tylko Bonjour tam się zadomowiła, szanse na zdobycie informacji o jej przedsięwzięciu zmalały niemal do zera.

– Zostaw ją więc pan Snodgrassom, a skup się na Baronie – poradził mi Duponte.

– Gdyby tam nie dało się znaleźć czegoś istotnego, zapewne aż na tak długo by u nich nie została. Trwa to już dobre dwa tygodnie, monsieur! – odrzekłem. – Baron zaś co najwyżej wabi słuchaczy na swój wykład o śmierci Poego.

– A może mademoiselle nie ma tam do szukania nic wielkiego – stwierdził Duponte w zadumie. – Tylko jej powolnie rzecz owa przychodzi.

– Mógłbym dać znać Snodgrassowi, że wcale nie jest pokojówką.

– I po cóż to, monsieur Clark?

– Jakże? – odparłem z niedowierzaniem, bo oczywiste się to wydało. – By jej uniemożliwić zdobycie informacji dla Barona!

– Bądź pewny, że wszystko, co znajdą, my także odkryjemy – odpowiedział, choć skąd owa pewność, dociec nie zdołałem.

Regularnie jednak, słuchając mych relacji, prosił, żeby mu opisywać i zachowanie Bonjour, i jej stosunek do pracy, jak również – reszty domowych.

Bonjour co dzień po wyjściu od Snodgrassów spotykała się z Baronem. Raz przy takiej okazji udałem się w ślad za nią w okolice portu. Miejsca, gdzie co rusz kogoś z pubu wyrzucano, więc człowiek musiał albo go w drzwiach przekraczać, albo się potykając, wraz z nim na ziemi lądował. Ulice wypełniały bary i bilardownie, a wszędzie się unosił stęchły odór potu. Bonjour wyglądała stosownie: fryzurę miała rozczochraną, nakrycie głowy przekrzywione, a suknię w nieładzie, dla wygody. Przebranie zmieniała dosyć często, gdy – z polecenia Barona – w taką czy inną się jej należało wcielić klasę. Transformacjom jak on demonicznym nigdy wszak nie ulegała.

Patrzyłem, jak zbliża się do grupki ordynarnych gości, którzy śmiali się i ryczeli niby opętani. Jeden wskazał ją palcem.

– Patrzcie – rzekł szorstko. – Gwiaździarka! Nietoperzyca, ładna całkiem!

Słowami „gwiaździarka” i „nietoperz” przedstawiciele klas najgorszych wulgarnie określali prostytutkę, co jedynie w nocy działa.

Zlekceważyła to, on zaś rękę wyciągnął jak barierę. Górował nad nią wzrostem prawie dwakroć. Przystanąwszy, Bonjour spojrzała na pękate a nieprzyzwoicie obnażone przedramię.

– Co, dziewko? – wydarł jej z dłoni jakiś papier. – Pewno miłosny liścik. Zobaczmy: „Dżentelmen pewien, gdy o strój chodzi, raczej mar…”

– Ręce przy sobie – rzekła, robiąc krok do tyłu.

Ku uciesze kompanów drab uniósł kartkę wysoko, tak że nie mogła dosięgnąć. Inny zaś, krępy a niski, w głos się na to roześmiał, litościwie niby prosząc, by ten już wreszcie dał jej spokój. Wtedy go ów prowodyr grzmotnął w ramię i nazwał durniem pierwszej wody.

Bonjour westchnęła lekko i się doń jeszcze przybliżyła, kark jego potężny ledwie wzrokiem omiatając. Po czym, dotknąwszy muskułu, szepnęła z wielką mocą:

– Widzę, że siła największa, jaką spotkałam w Baltimore!

– Lecz na mnie, kochanieńka, komplement wrażenia nie uczyni!

– Nie chcę, byś, panie, ramię zniżył, tylko je… O, tak właśnie… Podniósł.

Zrobił, jak kazała, zdaje się mimowolnie. Bonjour zaś się pochyliła tuż nad jego szyją.

– No, proszę! – wrzasnął do swoich. – Nietoperz do całowania się szykuje!

Tamci zaczęli rechotać, gdy on nerwowo chichotał jak panienka.

– Nietoperz – odparła Bonjour – jest stworzeniem strasznie ślepym.

I prędszym od błyskawicy gestem rękę owego mężczyzny wykręciła. Ramię swe w taki sposób wznosząc, że nijak się nie dało już jej sprostać.

Rozcięty kubrak gościa i koszula opadły na ziemię. A jego towarzysze – nie śmieli wyrzec słowa. Bonjour cieńsze od igły ostrze wraziła z powrotem między rozwichrzone włosy. Drab na to się obmacał: czy mu nie uszkodziła karku; draśnięcia zaś nie spostrzegłszy, cofnął się przed nią w jednej chwili. Panna – podnosząc z podłogi upuszczony papier – ruszyła w swoją stronę. Może się mi to tylko wydało, po drodze jednak chyba na mnie spoglądała, ubawiona widocznie, żem gotów rzucić się jej na ratunek.


Wciąż nawiedzałem okolice domu Snodgrassów. Któregoś ranka pojawił się tam również Duponte, jak zwykle w czarnym odzieniu oraz w pelerynie.

– Monsieur? – natarczywie zagadnąłem. – Czyżby się coś stało?

– Mamy dzisiaj wyprawę powiązaną z naszym dociekaniem – odparł prosto.

– Dokąd zaś?

– Tu, mój panie.

Pokonawszy bramę domostwa, Duponte powędrował wprost ku drzwiom Snodgrassów.

– No, dalej – zachęcił, gdy przystanąłem.

– Monsieur, o tej porze Snodgrassów nie ma w domu. Prócz tego, trzeba ci wiedzieć, możemy być przez Bonjour dostrzeżeni!

– Ależ na to właśnie liczę – odpowiedział.

Ująwszy srebrzoną kołatkę, zaraz sprowadził ku nam sługę z dołu. Z samego szczytu schodów spoglądała na nas Bonjour, co go wyraźnie uradowało; każdy zapewne gość Snodgrassów był przez nią tak obserwowany.

– Sprowadza tu nas, panienko – oznajmił mój towarzysz – wspólny interes z doktorem. Jestem – przerwał, lekko się kłaniając niby schodom – Diuk Duponte.

– Diuk! A, doktor, sir, nieobecny – przyjrzała mi się z uwagą, prędko więc zdjąłem i okrycie swe, i kapelusz.

– Bynajmniej mnie to nie dziwi, człowiek z niego wszak zajęty. Na pewno jednak wieść u panny z góry pozostawił, abyśmy na niego czekali w gabinecie o tej godzinie – odparł Duponte.

– Akurat! To ci dopiero! – wykrzyknęła służka, której zazdrość o Bonjour tak urosła, że się nam niemalże przed oczyma objawiła.

– Jeśli owa niewiasta jest obecna, może by mogła, panienko, potwierdzić szczegóły naszej tu bytności…

– Akurat! – powtórzyła. – Prawda to? – zawołała na Bonjour. – Doktor mnie nic nie mówił.

Bonjour z uśmiechem odrzekła:

– Bo, naturalnie, moja droga, doktor ci nic nie mówi o tym, co się tu na górze dzieje. Gabinet, racz zapamiętać, mieści się na górze.

Zbliżywszy się, uprzejmie nas pozdrowiła. Zdumiała mnie początkowo uległość jej wobec planu Duponte’a, lecz szybko pojąłem, skąd się bierze. Gdyby go wydała jako kłamcę czy oszusta, obaj bez trudu byśmy wykazali, iż posadę swoją również fałszerstwu zawdzięcza. Tak oto dwoje zawarli układ oczywisty, niepisany.

– Doktor Snodgrass prosił, byście za mną, panowie, podążyli.

– Do gabinetu, sądzę – oparł Duponte, idąc za nią schodami, a mnie znak dłonią dając, bym się udał za nim.

Usadziwszy nas w rzeczonym gabinecie, Bonjour – znów uśmiechnięta – ofiarowała się drzwi przymknąć dla naszej wygody.

– Pewnie was, dżentelmeni zacni, uraduje, iż doktor prędko do domu wróci – rzekła. – Dzisiaj się zjawi niebawem. Ja zaś wtedy sprowadzę go tu natychmiast.

– Cudownie, miła panno – odpowiedział Duponte. Gdyśmy już byli sami, zwróciłem się do niego:

– Na cóż niby Snodgrass się nam przyda? Czy go nie wprawi w gniew, żeśmy to rendez-vous całe w istocie wymyślili? No i, monsieur Duponte, czyś mnie pan sto razy nie upominał, by się ze świadkami nigdy nie wdawać w dyskurs?!

– Pan sądzi, że tu przyszliśmy spotkać się ze Snodgrassem?

Poirytowany nieco, uparłem się nie udzielić odpowiedzi. Duponte westchnął:

– Wiedz zatem, iż nie z tej przyczyny. Chcemy wyczytać z jego papierów, co nam się do badań naszych przyda. Niewątpliwie po to również Baron tutaj przysłał Bonjour, która się z kolei zmyślnie o robotę na górze wystarała, żeby mieć stały dostęp do gabinetu doktora. Obecność nasza mocno ją ubawiła; przy tamtej zaś, zadomowionej dawno słudze zachowuje się nader swobodnie, z czego wnoszę, iż jej zadanie prawie dobiegło końca. Jak widać, też się jej zdaje, że nie starczy nam czasu wykryć w papierach owych czegoś prawdziwie istotnego.

– Zatem się nie myli! – oświadczyłem, widząc mnogość dokumentów wszelkich, które zaścielały podłogę i w stosach się piętrzyły na biurku Snodgrassa.

– Niechże pan nie wyciąga pochopnych wniosków. Mademoiselle Bonjour przebywa tu kilka tygodni i choć zna się wybornie na swym złodziejskim fachu, to jednak by się nie poważyła wynosić stąd czegokolwiek, pewna, iż doktor by stratę ową zauważył, zamykając jej tym samym wgląd w inne jeszcze papiery. Zapewne więc po kryjomu własnoręcznie spisała to, co ważne, po czym oryginały te na miejsce odłożyła, byśmy je w tej chwili mogli przejrzeć.

– Lecz jak w parę minut odkryjemy, co jej tygodnie aż pochłonęło?

– Przez to właśnie, iż ona była pierwsza. Dokument wszelki lub papier, nad którym by warto się skupić, zapewne nieraz już wyciągała, i – niech cię głowa nie boli – kto z rzeczą nieobeznany, nigdy by tego nie spostrzegł, my jednak, wiedząc, czego szukać, z łatwością pismo konkretne wybierzemy i je skopiujemy nawet.

Od razu więc przystąpiliśmy do działania. Ja jedną biurka stronę, by tak rzec, objąłem, pod kierunkiem Duponte’a szukając zgiętych i porwanych rogów stronic oraz zacieków atramentu i wszelkich innych wskazań, iż ktoś ostatnio grzebał w pismach najrozmaitszych czy artykułach gazetowych choćby i sprzed dwudziestu pięciu lat! Pospołu namierzyliśmy wiele wzmianek o Poem, co przypuszczalnie Bonjour też sprawdzała – wśród nich niezliczone artykuły poświęcone śmierci poety; nie tak wprawdzie bogate ani pełne, jak moja kolekcja, acz również, przyznać to muszę, imponujące niesłychanie. Wyczerpany i zbulwersowany, odnalazłem pewne rzadkie dokumenty: trzy listy Edgara Poe do Snodgrassa sprzed lat kilku (wiadomy charakter pisma rozpoznając w pół sekundy).

W pierwszym poeta proponował doktorowi, który wówczas wydawał periodyk pod tytułem „The Motion”, prawa do publikacji drugiej z historii o Dupinie. „Nie stać mnie oczywiście na darowanie jej panu” – pisał Poe stanowczo – „lecz jeśliś zainteresowany, niech będzie czterdzieści dolarów”. Snodgrass jednak odmówił, i podobnie „Graham’s”, tak że kto inny wydał drukiem Tajemnicę Marii Roget.

W drugim liście Poe zawarł prośbę, by Snodgrass załatwił przychylną twórczości jego opinię w magazynie, który wtedy redagował Neilson Poe, licząc, iż ze względu na rodzinne koligacje Neilson wyrazi na to zgodę. Widocznie to się nie powiodło, bo geniusz pisał później zniesmaczony: „Ja czułem, iż N. Poe artykułu owego nie zamieści. Bo, mówiąc tylko między nami, uważam go za swego najgorszego w świecie wroga”.

Rzuciłem się dzielić z Duponte’em rewelacją:

– Neilson Poe, monsieur!!! Edgar go zwie swoim najpodlejszym adwersarzem!… Czyż więc me podejrzenia były niesłuszne?!

Czasu nam nie wystarczyło, Duponte zatem nakazał mi wpisać do notesu wszystko, co uznam za istotne, jak i – dodał po namyśle – to, co mi się również błahe wyda. Posłusznie odnotowałem dzień, gdy Poe o Neilsonie pisał: siódmego października 1839 roku – dokładnie więc dziesięć lat przed śmiercią!

„Odmowa jego tym wstrętniejsza – stwierdził o nim poeta – że otwarcie mówi o przyjaźni ze mną”. Czyż nie to samo od Neilsona usłyszałem przy spotkaniu? „Byliśmy kuzynami, ale też i przyjaciółmi”… Sławy sam się uparcie literackiej domagając, Neilson poślubił siostrę i niemal kopię Edgarowej żony… Czy zatem sobie wymarzył żywot tego człowieka, którego na pozór tak oczerniał?

Lecz w listach Poego do Snodgrassa więcej o krewnych z Baltimore znalazłem. Pisarz mianowicie Henry Herringa (pierwszego z rodziny, który zjawił się u Ryana) określił „człowiekiem pozbawionym zasad”.

Zajęty otwieraniem różnych szuflad, Duponte na moment przystopował.

– Zbadajże pan ulice od drugiej strony domu, monsieur Clark. Na powóz Snodgrassa miej baczenie. Gdy bowiem on przybędzie, musimy się czym prędzej wynieść, przypilnowawszy wcześniej, by owa sługa z Irlandii nic mu o naszej wizycie nie mówiła.

Zapatrzyłem się w jego twarz, nie mając pojęcia, jak zdołamy dokonać owej drugiej sztuki. Następnie zaś wszedłem do izby na froncie domostwa Snodgrassów. Wyglądając przez okno, stwierdziłem, iż zbliża się tam jakiś pojazd, niebawem jednak – zwolniwszy – konie w dół High Street pobieżyły. Kiedy wracałem do gabinetu, napotkałem wzrok Bonjour, która się tak nad kominkiem pochyliła, że jej czarna suknia i fartuch aż się zdawały płonąć żywym ogniem.

– W porządku, panie szanowny? Czy się wam może na co przydam, gdy na doktora czekacie? – zapytała, ton głosu drugiej pokojówki przybierając tak donośnie, by tamta ją posłyszeć mogła, i ciszej znacznie dodając: – Jak pan widzisz, twój znajomek ledwie żeruje na dochodzeniach mego szefa.

– Nic się, panienko, nie dzieje, a miło mi, że pytasz; ot, tylko chmury owe potworne zwiastujące deszcz oglądam – rzekłem z mocą, a potem już ciszej znacznie: – Auguste Duponte nikogo nie udaje. I tak zagadkę rozwiąże, iż z niego monsieur Poe byłby dumny. Tobie pomóc mógłby także bardziej niż ów złodziej, mademoiselle, co mężem go nazywasz i panem swoim.

Niepomna maskarady Bonjour drzwi zatrzasnęła mi przed nosem.

– Nic podobnego, monsieur! – zawołała. – Jeśli kto tu kradnie, to Duponte jedynie! On to odbiera ludziom myśli, błędy… Baron zaś w każdej sytuacji jest w zgodzie z sobą, mój panie. Tylko bycie z nim wolność mi zapewnia!

– Sądzisz, że dokładając się do zwycięstwa Barona, wypłacisz to, coś mu winna, bo cię uwolnił z więzienia, i zostaniesz oswobodzona z więzów przymuszonego małżeństwa.

Bonjour, wyraźnie uradowana, odchyliła głowę.

– Źleś pan wycelował. Radzę ci mnie nie oceniać według swych matematycznych analiz. Aż nadto mi przypominasz swego kompana, drogi panie.

– Monsieur Clark! – krzyczał z gabinetu Duponte. Niepewnie przestąpiłem z nogi na nogę.

Bonjour podeszła, aby mi się bliżej przyjrzeć.

– Pan nie masz żony, monsieur Clark?

– Ale mieć będę – odparłem bezwolnie. – I będę ją traktował jak należy, starając się wspólne szczęście obojgu nam zapewnić.

– Monsieur, panna we Francji nie ma krzty wolności. W Ameryce wolną jest i jako niezależna szanowaną aż do ślubu. We Francji zaś odwrotnie. Dopiero gdy za mąż wyjdzie, wolność zyskuje, i to taką, że wprost trudno sobie wyobrazić. Jako mężatka tylu mieć może kochanków, co i jej mąż kochanek.

– Mademoiselle!

– W Paryżu mężczyzna bywa nieraz bardziej zazdrosny o kochankę niźli o własną żonę, kobieta zaś kochankowi wierniejsza aniżeli mężowi.

– Po cóż się niby tak zwodzić, mademoiselle?

– W Paryżu, jak sam o swoje nie zadbasz, obcy ci to weźmie pierwszy… – urwała. – Pan twój cię woła, monsieur.

Skierowałem się ku drzwiom. Bonjour po chwili dopiero usunęła mi się z drogi, układność wielką udając. Ledwie wszedłem do gabinetu, Duponte tak mi powiedział:

– Monsieur, oto list, który zapewne uznasz pan za wymowniejszy od wszelkich innych poszlak; list, część którego słyszałeś w porcie. Zapisz w notesie wszystko co do słowa. A spiesz się, bo jak mnie słuch nie myli, nadjeżdża tu jakiś powóz. Pisz zatem tak: „Szanowny Panie! Dżentelmen pewien, gdy o strój chodzi, raczej marny, u Ryana”…

Gdyśmy zakończyli kopiowanie, Bonjour pospiesznie nas sprowadziła na dół.

– Jest tylne wyjście? – szepnąłem.

– Doktor już w powozowni – na te słowa wszyscyśmy się obrócili. Wyrzekła je owa panna z dołu, nagle za plecami się naszymi pokazując. – Diuk chyba teraz nie odejdzie, prawda?

– Obawiam się, że przez natłok zajęć – odparł Duponte – zmuszony będę do rozmowy z nim kiedy indziej.

– Nie omieszkam go o pańskiej wizycie powiadomić – stwierdziła oschle sługa. – Oraz żeś pan sam w gabinecie jego siedział prawie pół godziny.

Obaj zamarliśmy na tę pogróżkę. Zerknąłem pytająco na Bonjour, która bez wątpienia również by była w sprawę zamieszana.

Ona spojrzała na tamtą wzrokiem niemal rozmarzonym. Zwracając się ku Duponte’owi, zauważyłem, iż wdał się z ową Irlandką w szeptaną, acz poważną pogawędkę. Na koniec ona się skłoniła, z leciuteńkim pąsem.

– Którędy więc? – spytałem, widząc, że doszli do porozumienia.

– Tędy – odrzekła pokojówka i skinęła na nas.

Przeszliśmy tylnym holem, gdy z frontowych schodów dobiegł odgłos kroków Snodgrassa. Kiedyśmy dopadli ścieżki, Duponte odwrócił się i uchylił kapelusza na pożegnanie obu pannom.

– Bonjour – powiedział jeszcze.


* * *

– Monsieur, jakim ci się cudem udało do współpracy pokojówkę tak nakłonić, aby Bonjour nie została przyłapana? – spytałem, gdyśmy już ulicą wędrowali.

– Po pierwsze, jesteś pan w błędzie. Nie o Bonjour tam chodziło. Po drugie, służącej wyjaśniłem, iż bynajmniej nie przez inną umówioną wizytę musimy się oddalić.

– Ach, więc jej prawdę rzekłeś? – zapytałem w zdumieniu.

– Wskazałem, iż jej ciekawość lub raczej zadurzenie w tobie wysoce zdaje się nieprzystojne, toteż chciałbym cicho i dyskretnie dom opuścić, nim powróci chlebodawca i wszystko zobaczy w jednej chwili.

– We mnie zadurzenie? – powtórzyłem. – Skądże, monsieur, taki pomysł? Czy mówiła ci coś, czegom nie dosłyszał?

– Nie, gdym jednak rzecz nadmienił, wyraźnie ją przez moment sobie rozważała, a sądząc, iż pewno coś z tego się na jej twarzy odbija, uznała za pewnik najwidoczniej. Bądź pewien, nie piśnie o nas słowa, monsieur.

– Ależ monsieur Duponte! Mnie się to nie mieści w głowie!

– Stanowisz pan wzór prawdziwy powabnego męża – odrzekł Duponte. – Przynajmniej wedle norm tutaj przyjętych. A że sobie z tego nie zdajesz sprawy, tym łatwiej ci wpaść w oko młodej pannie. Zapewniam, iż pokojówka dostrzegła to, gdyśmy się tam pojawili, i niemal natychmiast zaczęła cię świdrować wzrokiem. Więc chociaż nie od razu na to wpadła, to gdym jej wspomniał, jakby…

– Monsieur, pomimo…

– Wyczerpaliśmy temat, monsieur Clark. Czas się zająć powiązaniem Snodgrassa z naszą sprawą.

– A coś miał na myśli, mówiąc, iż nie o Bonjour chodziło?

– Bonjour pomoc nasza w zasadzie niepotrzebna, a poza tym w sprzyjających okolicznościach rada by nam ona pokrzyżować plany. Warto, abyś pan zechciał to sobie zakonotować. Działałem tam dla dobra owej drugiej panny.

– Jak to?

– Decydując się, jaki Bonjour występek przypisać, zapewne wielkiej by sobie ona napytała biedy. Pamiętaj pan zawsze, kiedy tylko można, życie cudze uratować.

Sekundę przemyśliwałem własną naiwność oglądu owej sytuacji.

– Co zatem teraz, monsieur? Wskazał na mój notes.

– Czytać, mój panie, oczywiście.


Czekała nas jednak całkiem nowa przeszkoda. Otóż gdyśmy interesem wiadomym byli pochłonięci, nawiedziła „Glen Elizę” moja stryjeczna babka. Z przyczyn dość prozaicznych: otrzymawszy mianowicie wieść o mym powrocie do Baltimore, przybyła dowiedzieć się, czemuż to nadal uparcie zwlekam z małżeństwem. Ponieważ z ciotką Hattie Blum łączyła ją wieloletnia zażyłość (i knowania rozmaite!), zapewne od niej właśnie się dowiedziała, jak to rzekomo chciałbym wstąpić na złą drogę.

Dopiero po jakichś dwu godzinach od naszego powrotu dotarło do mnie, iż mam pod dachem gościa w jej osobie. Ukończywszy dzieło u Snodgrassa, udaliśmy się wprost do czytelni celem zestawienia pewnych naszych odkryć z artykułami w różnych periodykach. W „Glen Elizie” natomiast wdaliśmy się w wyczerpującą konwersację na rzeczony temat. Ponieważ musieliśmy uporządkować zgromadzoną u Snodgrassa wiedzę, nakazałem stanowczo, by nikt nam absolutnie nie przeszkadzał. Na stole bibliotecznym spiętrzyły się gazety, listy i zapiski, tak że z konieczności zostaliśmy w ogromnym salonie, zajmującym ponad pół drugiego piętra. Wreszcie gdy tuż przed zmierzchem na chwilę się przeniosłem w inny obszar domu, aby tam coś sprawdzić, zatrzymała mnie ulubiona Daphne.

– Tam, sir, nie wolno – oznajmiła.

– Nie mogę do biblioteki, a to czemu?

– Bo pani upraszała, by jej, sir, spokoju nie zakłócać. Posłusznie puściłem klamkę.

– Pani? Jaka pani?

– Babka. Przyjechała z bagażem, gdyś pan był nieobecny. Umęczona podróżą, bo nie dość, że zmarzła, to niewiele brakowało, aby jej kufry oraz torby zagubiono.

Zmieszałem się na te słowa.

– A ja sobie siedzę w salonie i nic mi o tym nie wiadomo. Czemu, pytam ciebie! Słucham?

– Boś mi pan przecież w pośpiechu, jeszcze przed przestąpieniem progu domu, nakazał pod żadnym pozorem sobie nie przeszkadzać, prawda?!

– Trzeba mi ją zatem powitać jak należy – odparłem, stroje przygładzając.

– Proszę więc, sir, uważać… Spokoju bezwzględnie wymaga, gdyż cierpi na migrenę. Prócz tego, możesz mi zawierzyć, inne ją dopadły niepokoje…

– Jakież niepokoje, Daphne? – tu mi się przypomniało, że zaledwie godzinę temu Duponte udał się do biblioteki po pewną ważną książkę. Czyżby i wierna służąca przeciw niemu także nastawiła babkę?

– Drugi pan za nic miał me słowa! Wszedł sobie tak… – tu Daphne z ożywieniem i niesmakiem dała mi poznać, jak to jej niekorzystne przeczucia na temat Duponte’a się sprawdzają.

Przywoławszy w pamięci jego spotkanie z ciotką Hattie, co nastąpiło przed kilkoma tygodniami, stwierdziłem, iż na wszelką tego typu konwersację moja babka stryjeczna pewnie by doznała szoku sercowego. I zrazu mi się bardziej zachciało ją powitać – zwłaszcza wziąwszy pod uwagę nastrój, który by się udzielił każdej damie w tak podeszłym wieku; wynikły i z opóźnienia pociągu, i ze spotkania z Duponte’em. Wróciłem do salonu. Obecność stryjecznej babki wydawała mi się wprost wielkim zakłóceniem. W istocie nie miałem pojęcia, jak pobyt jej u mnie w domu wpłynie na całą sprawę.

Później, jak to świetnie zapamiętałem z wieczoru owego, nagle się przebudziłem. Bo wcześniej, nie wiedzieć kiedy, niewygodnie przysnęło mi się w salonie na długiej sofie. Papiery, które przeglądałem, leżały rozsypane na dywanie. A działo się to wszystko może godzinę po północy, gdy „Glen Eliza” była pogrążona w ciszy. Duponte chyba tymczasem udał się na trzecie piętro, czyli do swych kwater. Raptem jakiś hałas przywołał mnie do przytomności. Wicher tak rozwiał kotary, żem z lęku się aż otrząsnął.

Korytarze po mej stronie domu były puste. Na myśl o babce wspiąłem się krętymi schodami tam, gdzie ją zapewne ulokowała służba, lecz drzwi zastałem uchylone, a pościel jakby nietkniętą. Wróciwszy więc do biblioteki, ostrożnie tam drzwi pchnąłem…

– Babciu – rzekłem cicho – ufam, żeś po dniu tak ciężkim już uśpiona.

W pokoju nie zastałem nikogo, acz był w nieładzie strasznym. Wszędzie walały się papiery oraz książki… I ani śladu starszej pani. W korytarzu spostrzegłem mknącą naprzód jakąś postać. Usiłowałem ją dopędzić… Lecz wymknęła mi się przez okno otwarte tuż przy kuchni na pierwszym piętrze, ku zagajnikowi biegiem się kierując.

– Złodziej! – wykrzyknąłem. – Babciu! – tchu mi z przerażenia zbrakło.

Podążywszy dolinką, która przy domu biegła ku żwirowanej ulicy, włamywacz zwolnił kroku, aby się zastanowić, dokąd dalej, przez co nagle stał się zupełnie bezbronny. Wtem się na niego rzuciłem wielkim susem i przygwoździłem do ziemi, wydając jęk.

– Nie umkniesz! – wrzasnąłem na intruza.

Gdyśmy chwilę leżeli złączeni ciałami, chwytając w nadgarstku, głowę jego obróciłem i z trudem w końcu zdołałem zrzucić z twarzy aksamitny kaptur. To nie był mężczyzna!

– Pani? A skądże…? Coś babce mej stryjecznej uczyniła? – chciałem się dowiedzieć, aż sobie własną głupotę uzmysłowiłem. – Tyś to cały czas była, mademoiselle, prawda? Babcia się nie zjawiła wcale…?

– Gdybyś do niej częściej pisał, być może by to nastąpiło – odrzekła z szyderstwem Bonjour. – Śmiem twierdzić, iż w bibliotece twej monsieur Duponte dogrzebał się dzieł znacznie bardziej frapujących niż wszelkie zebrane pisma twojego ulubieńca, co Poem się nazywał.

– No, ale przecież wychodząc od Snodgrassa, wciąż ciebie tam widzieliśmy! – tutaj mi się przypomniała nasza wizyta w czytelni.

– Bo was prześcignęłam. I na tym też polega wasza wada, że wiecznie z czymś zwlekacie. Nie złość się, monsieur Quentin, proszę. Rachunki między nami wyrównane. Ty wraz ze swym mistrzem chcieliście wkroczyć na mój rewir u Snodgrassów, zatem i ja teraz wasz obszar nawiedzam. I okoliczność cała zdaje się też znajoma.

Poczęła się szamotać, podobnie jak ja w wiadomej sytuacji w Paryżu. Aksamit peleryny i jedwabna suknia zaszeleściły w zetknięciu z moją koszulą.

Prędko zwolniłem uścisk.

– Wiedziałaś, że nie wezwę policji. Czemuś wobec tego, pani, uciekała?

– Bo lubię popatrzeć, jak pan biegasz. Gdy cię kapelusz nie hamuje, monsieur, zręczny doprawdy z ciebie ścigacz – to rzekłszy, figlarnie mi odgarnęła włosy…

Niby w obłędzie jakimś, zerwałem się na równe nogi. – Na miłość boską! – wykrzyknąłem, patrząc przed siebie na ulicę.

– I tyle? – Bonjour się roześmiała.

Na poboczu drogi, w ukryciu, stał niewielki pojazd. Przy nim zaś Hattie Blum, nad wyraz spokojna. Nie miałem pojęcia, kiedy przyjechała, ani co myśleć sobie może na ten widok.

– Quentin – rzekła do mnie, pomału robiąc krok do przodu. – Uprosiłam stajennego, żeby mnie tu zabrał. Udało mi się wyrwać z domu parokrotnie, lecz teraz dopiero cię zastaję.

– Często bowiem wychodzę – odparłem bezsensownie.

– Sądziłam, że po zmroku będzie nam dane widzieć się bez świadków – to mówiąc, zerknęła na Bonjour, która dopiero w tej chwili powstała z chłodnej murawy. – Któż to taki, Quentinie…?

– Bon… – nie skończyłem, boby to mogła odebrać jako osobliwy dowcip. – Znajoma mnie z Paryża odwiedziła.

– Poznałeś tę młodą damę w Paryżu i ona ci wizytę składa?

– Nie mnie właściwie, Hattie – zaprotestowałem.

– A więc się jednak kochasz, monsieur Quentin, piękna ona! – Bonjour do tyłu odrzuciła głowę i tak się pochyliła, jakby podziwiała świeży miot jakichś kociąt.

Hattie się na to wzdrygnęła i szczelniej otuliła szalem.

– Ciekawam, jak kwestię istotną był wyłuszczył? – Bonjour spytała Hattie.

– Opamiętaj się, Bonjour! – gdy się obróciłem, żeby ją upomnieć, Hattie wskoczyła do powozu i nakazała woźnicy, aby ruszał. – Hattie, poczekaj! – zawołałem.

– Muszę wracać, Quentinie.

Pognawszy za pojazdem, nawoływałem za nią, aż wreszcie mi zniknęła, w zagajnik wjeżdżając. Kiedy wróciłem pod „Glen Elizę”, Bonjour już się stamtąd ulotniła.


Rankiem następnego dnia ostro skarciłem pokojówkę, która na straży kłamstwa Bonjour się odważyła stanąć.

– Powiedz mi no prawdę, Daphne, czyś sądziła, iż owa młoda niewiasta, która by mi się wiekiem ledwie na żonę nadawała, to ma stryjeczna babka?!

– Nie mówiłam, sir, że stryjeczna, ale jedynie, że babka, jak ona sama to ujęła. W szalu mi się pokazała i świetnym kapeluszu, tak że wieku jej nie potrzebowałam szacować. I zresztą pan drugi również ją o to nie wypytał, gdy się pojawiła. Ponadto, sir, jak wiadomo, w dużych rodzinach krewniaczek wieku wszelakiego bywa sporo. Znałam, na przykład, dwudziestodwuletnią pannę, której ciotka trzech lat nie skończyła jeszcze.

Wówczas skupiłem uwagę na człowieku dla nas przecież najważniejszym. Być może i faktycznie tak wieczoru owego zajęty, jak zwykle to miał w obyczaju, no i też wziąwszy pod uwagę mrok panujący w bibliotece, rozświetlanej i za dnia oknami witrażowymi – spostrzegł sylwetkę kobiecą tylko i wyłącznie w jej zarysie. Choć, z drugiej strony wszakże, zdało mi się to nieprawdopodobne. Postanowiłem go wypytać, niezdolny jednakże tłumić furię.

– Baron w tej chwili się znajdzie w posiadaniu co najmniej połowy, jeśli nie całości, naszych odkryć! Monsieur, czyś nie spostrzegł Bonjour własnym okiem, wchodząc w dniu wczorajszym do mej biblioteki?

– Nie jestem ślepy – odpowiedział. – A zwłaszcza, gdy piękność rzadką widzę! Ciemno tu cokolwiek, lecz nie aż tak ciemno. Ujrzałem ją więc w całej krasie.

– To czemuś, na Boga, mnie nie wołał? Teraz mamy kłopot!!!

– Kłopot? – powtórzył Duponte, zapewne wyczuwając, iż nie idzie mi tylko o jej wtargnięcie w nasze wspólne dzieło.

W istocie pewność straciłem, czy kiedykolwiek zdołam spojrzeć Hattie prosto w oczy.

– Na myśli mam, monsieur, to wszystko, co myśmy zdobyli, a nie oni – odparłem spokojniej, ale z mocą.

– Rozumiem. Lecz to nie tak, mój panie. Nasze bowiem pojmowanie zdarzeń powiązanych ze śmiercią Poego jedynie w nikłym stopniu uzależnione jest od wiedzy na temat szczegółów oraz faktów rozmaitych, którymi się chce sycić prasa. Nie to, monsieur Clark, jest naszym źródłem. Lecz mnie nie zrozum błędnie: detale są tu podstawą, acz same w sobie nas nie oświecą, moim zdaniem. To wiedzieć należy, jak je właściwie odczytywać, ażeby skryta w nich prawda na wierzch wypłynęła. Sposób ich pojmowania przez Barona Dupina nic z naszym nie ma wspólnego. Jeżeli zaś cię to trapi, iż mu przewagę zapewniamy, to daj spokój; zaiste nic bardziej błędnego. Jeśli jego myślenie jest niepoprawne, to im więcej konkretów poznać musi, tym dalej my go prześcigamy.

17

Szanowny Panie! Dżentelmen pewien, gdy o strój chodzi, raczej marny, u Ryana na okoliczność wyborów Okręgu Czwartego przebywa, nazwiskiem Edgar A. Poe, w wielkiej niedoli przypuszczalnie i jak zaś sam twierdzi, z Tobą zaznajomion; zapewniam, iż mu niezwłocznie pomocy udzielić należy.


* * *

Miejscowy drukarz o nazwisku Walker pisał powyższą notę w pośpiechu tak ogromnym, że niemal ołówkiem przedarł byle jaki papier. Notę ową opatrzono datą trzeciego października 1849 roku, kierując pod adres doktora Josepha Snodgrassa, który zamieszkiwał nieopodal gospody, gdzie znaleziono poetę, a gdzie też lokal wyborów kongresowych i stanowych mieścił się.

Parę dni po mym i Duponte’a badaniu gabinetu Snodgrassa, jak również po owej okoliczności, gdy mnie Hattie ujrzała w ramionach innej pani – Baron Dupin wstąpił do doktora kolejny raz.

Przyuważyłem Barona, gdy nagle tak się Baltimore Street przechadzał, jakby go nie nękały żadne w świecie troski. Znalazłem się akurat po drugiej stronie ulicy, niewykrywalny wśród tłumów zmierzających do hoteli oraz restauracji na wieczorny posiłek oraz różnych robotników, jak i niewolników kosze na głowach swych niosących. Kiedy tam wyczekiwałem, zdawałoby się, wiek cały, aż Dupin coś pocznie, uwagę mą rozproszył tumult powozu, który raptem tuż przy mnie się zatrzymał. Z wnętrza pojazdu zaś mnie doleciało:

– Fiakier! Co ty wyprawiasz? Czemuś tu przystanął? Sprawdziwszy najpierw, iż Baron nie rusza się ze swego miejsca, powziąłem postanowienie zbadać, kto aż tak wyrzeka. A kiedy się przybliżyłem do dorożki, wprost mnie wbiło w ziemię. Poznałem w nim od razu człowieka pierwszy raz widzianego podczas pogrzebu na rogu Green Street i Fayette. Owego dnia stał niespokojnie, przestępując z nogi na nogę…

– Woźnico, słyszysz, pytam? – człowiek ów w pretensji swojej nie ustawał. – Hola!

Tak to, niejasnym zrządzeniem, żałobnik dawno już opuścił ciemną ową dziedzinę, zakątek błotnisty i zamglony – i aż tu, w dziennym świetle, przywiodło go do mnie. Po spotkaniach z Neilsonem Poem i Henrym Herringiem dane mi zostało poznać trzeciego z czterech jegomościów. Pozostał jeszcze Z. Collins Lee: kolega Poego ze szkolnej ławy, który, jak do mnie niedawno dotarło, pełnił teraz funkcję okręgowego pełnomocnika Stanów.

Zbliżyłem się do powozu. Lecz tamten przeniósł się na drugą stronę, krzycząc na fiakra i próbując wysiąść. Już-już miałem doń przemówić, gdy drzwiczki się otwarły.

– Wszak to doktor Snodgrass! – usłyszałem silny głos. Wtedy szybko ukryłem się blisko koni.

Głos był to Barona.

– To znów pan – z pogardą rzekł Snodgrass, schodząc na dół. – Co pan tu robi?

– Nic absolutnie – odparł z niewinną miną Baron. – A pan?

– Sir, odejdź pan, bom zajęty. A ten drań woźnica…

Tutaj się wychyliwszy, na koźle ujrzałem Newmana – i wszystko w mig pojąłem. Baron Dupin bynajmniej się nie przechadzał bezcelowo, gdyż tego człowieka właśnie oczekiwał. I pewno wstrzymał tu Newmana, dobrze wiedząc, gdzie Snodgrass się za dorożką będzie chciał rozglądnąć. Pierwszy raz, gdym przy rozmowie z Dupinem Snodgrassa przyuważył, oblicze tego pierwszego nie objawiło się wyraźnie. Teraz zaś Baron z kieszeni list ów od Walkera wydobył; kilka słów skreślonych, kiedy znaleziono Poego. Następnie pokazał go Snodgrassowi.

Doktor był zaskoczony.

– Kto zacz? – spytał Barona.

– Znalazłeś się pan – odparł Baron – przy tym, jak Poego doglądali. Gdybym tylko zechciał, notka rzeczona trafiłaby do gazet jako dowód, iż za niego byłeś odpowiedzialny. A wobec tego pewni ludzie, nic nie wiedząc o sprawie, niewątpliwie by uznali, iż coś ukrywasz, bo szczegółów żadnych ujawnić nie masz życzenia, no i, co znacznie gorsze, wysłałeś Poego samotnie do szpitala.

– Brednie! Niby czemu? – spytał Snodgrass.

Baron roześmiał się beztrosko.

– Temu, że to właśnie powiem dziennikarzom.

Tu Snodgrass się zawahał, niepewny, czy wybrać uległość, czy też wściekłość.

– Naszedłeś mnie pan w domu? Jeśliś to, sir, wykradł… Do Barona zbliżyła się Bonjour.

– I ty, Tess! – miano owo Bonjour u Snodgrassa przybrała. – Moja pokojówka? – Snodgrass przestał już gniew tłumić. – W tej chwili wzywam policję!

– Być może znajdzie się dowód jakiejś drobnej kradzieży. Jak również i świadectwo… Hmmm, czy mówić dalej? – dodał Baron, przykładając palec do ust. – Wspomnieć o pewnych twych papierach, cośmy je przez przypadek…? Bo przecie i publikę, i komisje twoje dostojne oraz towarzystwa chyba zaciekawi, o cóż ten cały raban…! Nie sądzisz… Tess, najmilsza?

– Szantaż! – Snodgrassa znów ogarnęło wzburzenie, acz najwyraźniej nie wiedział, co ma czynić dalej.

– Owszem, śliska sprawka – nie dał mu dojść do głosu Baron. – Wróćmy zatem do Poego. Bo, widzisz pan, on nas najbardziej zajmuje. Jeśliby świat poznał twą historię… dał wiarę, żeś mu życie chciał ocalić… To co innego. Lecz my ją musimy posłyszeć pierwsi.

Baron Dupin jak najpłynniej umiał przejść od dręczenia do pieszczoty prawie. Identyczną wszak taktykę zastosował przy okazji rozmowy z Moranem w szpitalu, gdzie Poe odszedł z tego świata.

– Proszę więc z powrotem do powozu, jedziemy do Ryana! Wydaje się, iż rzekł doń coś podobnego, mnie jednak słowa te już nie dobiegły, bo co tchu pognałem do gospody, by się tam w jakimś dyskretnym miejscu ukryć.


* * *

– List od Walkera rzeczony odebrawszy, udałem się do tej spelunki… tawerną określić jej się nie godzi… no i naturalnie – prawił Snodgrass, prowadząc Barona do środka – on tam się znajdował.

Siadłem przy stole w mrocznym kącie pomieszczenia, na dodatek jeszcze ocienionym schodami, co wiodły na górę, gdzie mieściły się izby wynajmowane klientom na tyle już nietrzeźwym, by do domu samodzielnie drogi nie odnaleźć.

– Poe! – zakrzyknął Baron.

Snodgrass stanął przy jakimś lepkim krześle.

– Onże. Tu siedział z głową spuszczoną. W stanie, co aż nadto wiernie mi Walker nakreślił… pismem, którego pan żadną miarą czytać nie jesteś uprawniony.

Baron ledwie się na tę wymówkę skrzywił. Snodgrass kontynuował – mocno przygnębiony:

– Tak zmienił się z nienagannie ubranego i pełnego wigoru dżentelmena, że z trudem mogłem go wyróżnić w tłumie zamroczonych gości, co się tu zgromadzili na okoliczność wyborów.

– Czy całe pomieszczenie za lokal wtedy służyło? – spytał Baron.

– Tak. Jak dziś pamiętam oblicze Poego: mizerne, by nie rzec, napuchnięte – rzekł Snodgrass niepomny, iż sprzecznych używa epitetów. – Niemyty, z włosem zmierzwionym, odrażający wielce. Oczy jego, tak zawsze łagodne i uduchowione, nagle wydały mi się puste i pozbawione blasku…

– Uważnieś się pan przyjrzał strojom jego? – Baron notował wszystko w tempie kolejowym.

Snodgrass jakby się zatracił we wspomnieniach.

– Nic ciekawego doprawdy nie dało się tam zauważyć… Miał na sobie przybrudzony, niemal pozbawiony ronda, poszarpany słomkowy kapelusz bez wstążki… Sak cienki, wyświechtany, z czarnej alpaki, w szwach rozdarty kilku, cały zaplamiony, i spodnie znoszone, a nie na jego szyte miarę. Ni kamizelki, ni chusty nie włożył, gors zaś koszuli był pomięty i strasznie utytłany. Na nogach, jak pamięć mnie nie myli, miał buty z nędznej materii, od dawna nie czernione…

– I coś, doktorze, dalej czynił?

– Wiedząc, iż Poe w Baltimore ma paru krewnych, natychmiast pokój dla niego zamówiłem. Szynkarz mnie na górę poprowadził, gdzie wybrawszy stosowny apartament, zszedłem znowu na dół, by dopilnować przenosin gościa. Chciałem, żeby się tam poczuł komfortowo, nim zdołam powiadomić kogoś z rodziny.

Przy schodach Snodgrass wskazał Baronowi kwaterę dla poety wybraną, po przeciwnej stronie. Ja zaś dokładałem starań, aby się w ciemność wtopić.

– Czyli pokój wybrawszy, po krewnych pan posłałeś? – spytał Baron.

– Rzecz osobliwa, nie musiałem. Gdy tylko ponownie zszedłem na dół, zaraz się natknąłem na Henry Herringa, z Poem przez małżeństwo skoligaconego.

– Ot, na zawołanie? – zdumiał się Baron.

Mnie też to zaskoczyło, czekałem więc w napięciu, co odpowie Snodgrass.

– Nie inaczej. Był tu może i z kimś jeszcze z jego krewnych, tego nie pamiętam.

Kolejna ciekawostka! Neilson Poe powiedział, iż wieść o stanie Edgara po raz pierwszy dotarła do niego, kiedy tamten leżał w szpitalu. Jeśli tu był z Herringiem inny krewniak – to kto taki?

Tymczasem Snodgrass opowiadał:

– Spytałem pana Herringa, czy życzy sobie zabrać krewnego do domu, on jednak mi udzielił odmowy stanowczej, twierdząc, iż Poe alkoholem zamroczony zwykle się nader obraźliwie i niewdzięcznie zachowywał. Doradził mi zatem szpital jako miejsce lepsze od hotelu. Posłaliśmy zaraz chłopaka, by o powóz do lecznicy Washington College się wystarał.

– Kto towarzyszył Poemu w drodze do szpitala? Snodgrass stropiony spuścił głowę.

– Mhm, puściłeś go samopas – stwierdził Baron.

– Bo, widzisz pan, nie dał rady prosto siedzieć, a gdy się na płasko położył, dla mnie tam nie starczyło miejsca… Całkiem się stał bezwładny! Nieśliśmy go niby zwłoki, jak trupa do powozu wsadziliśmy. Opierał się, mrucząc bez ładu i składu… Nikomu w głowie nie postało, iż jest śmiertelnie chory. Gorzałką został otępiony, zaiste ostatecznym swym demonem – Snodgrass westchnął.

Wiedziałem, co doktor myśli o owym nałogu autora. Pośród bowiem pism w gabinecie jego oglądanych Duponte zauważył wiersz poświęcony śmierci Poego. „O, jakże wizja to bolesna” – brzmiał ów Snodgrassa poemat:


Młode twe, dumne serce i szlachetny umysł

W czarcim napitku unurzane – myśl onegdaj jasna

Ginie dziś z kretesem, a muzyczny zamysł

Subtelny niczym piwnica staje się ciasna.


– Tyle w sprawie zgonu – rzekł ponuro doktor Snodgrass. – Ufam, iż cię to zaspokaja i nie zechcesz się już wgłębiać w występek Poego. Wady jego publicznie aż nadto zostały opłakane, ja zaś, bądź pan pewien, temat na dzisiaj wyczerpałem.

– Nie martw się, doktorku – odrzekł na to Baron. – Poe nie pił bynajmniej.

– Jakże? Wiem wszak na sto procent, iż padł ofiarą rozpasania zmysłów. Przypadłość, na którą cierpiał, zwie się mania a potu, i przecież o tym nawet gazety codzienne donosiły. Pewne fakty są mi doskonale znane.

– Obawiam się – odparł Baron – iż choć sam byłeś świadkiem pewnych zdarzeń, to prawda jednak nie jest ci znana wcale. – Tu uniósł dłoń, by protest Snodgrassa stłumić. – Niepotrzebnie doprawdy pan się starasz bronić. Uczyniłeś, co w mocy twej, jak wiadomo. Lecz ani ty, ani jakiś trunek nie uśmiercił poety. Dnia rzeczonego bowiem przeciw niemu obróciły się moce znacznie bardziej chytre. Tak że go czeka oczyszczenie… – ostatnią tę frazę Baron rzekł raczej do siebie, nie zaś do rozmówcy.

Lecz Snodgrass nadal wymachiwał ręką, jak gdyby go urażono w sposób najpodlejszy.

– Sir, ja się znam na rzeczy. Od wielu, wielu lat urzęduję w tutejszych komitetach trzeźwości! I… pijusa rozpoznam gołym okiem! Cóż to ci się niby zdaje? Z motyką na słońce chyba chcesz się wybierać!!!

Obracając się wkoło, z nozdrzami niby końskie rozdętymi, Baron wolno powtórzył:

– Edgar Poe na pewno oczyszczony będzie.

18

„Poe nie pił bynajmniej” – stwierdził z mocą Baron; nie pijaństwo go zabiło, wbrew doniesieniom prasy. Siedziałem w bibliotece na krawędzi krzesła naprzeciw Duponte’a. Oczywiście nie było mym zamiarem ujawnienie, iż konwersacja Barona ze Snodgrassem wielce mnie uradowała. Nie chciałem zalet Barona wynosić zbyt wysoko. Był w końcu zarówno naszym głównym konkurentem, jak i przeciwnikiem.

– A jak Snodgrass nań spojrzał! – ciągnąłem swą opowieść. – Dupin mało go nie grzmotnął wtedy w szczękę – tu się roześmiałem. – Snodgrass… jak o mnie chodzi, oszust, nie przyjaciel… zasłużył sobie na to zresztą.

Nie wiem, skąd wzięła mi się wówczas pewna myśl lub w istocie pytanie: czy w tekstach swych Poe gdzieś wskazuje, iż C. Auguste Dupin zajmował się prawem? Wątpliwość owa tak mną zawładnęła, że nie umiałem się jej wyzbyć.

– I co jeszcze?

– Proszę? – drgnąłem, kiedy zaległa nagła cisza między nami.

– Czy coś pan prócz tego zauważył, monsieur? – zapytał Duponte, na powrót przysuwając się z krzesłem do biurka z dokumentacją.

Powiedziałem mu o wszystkim, co by się nam ważne wydawało, w szczególności zaś o raptownej i niezrozumiałej u Ryana obecności Henry Herringa, który się zjawił, zanim jeszcze go Snodgrass zdążył wezwać, a także o najrozmaitszych detalach przyodziewku Poego. Starałem się przy tym nie wspominać nazwiska Barona, zarówno przez wzgląd na siebie, jak i na mego towarzysza.

– Neilson Poe, Henry Herring, no i teraz jeszcze Snodgrass! – wykrzyknąłem z niesmakiem.

– Że jak? – zapytał Duponte.

– Wszyscy na pogrzebie się zjawili… By Poemu oddać hołdy niby. Tymczasem Snodgrass przedstawia go jako pijaka, Neilson w obronie czci kuzyna nic nie robi. Herring zaś przybywa do Ryana nieproszony, aby krewniaka samego wyprawić do szpitala…

Duponte w zadumie potarł podbródek, przez chwilę pocmokał, po czym się do mnie tyłem obrócił.


W tym mniej więcej czasie zaświtała mi myśl, iż zachęcając mnie do szpiegowania, Duponte najzwyczajniej w świecie starał się pilnować, abym był wiecznie zajęty. Po przytoczonej powyżej niepokojącej rozmowie niemal z nim nie mówiłem wcale, wyjąwszy te okazje, kiedy zdawałem relacje ze swoich najnowszych odkryć, których on zwykle wysłuchiwał prawie bez zainteresowania. Nieraz, wieczorami, jeśli go akurat zastałem w „Glen Elizie”, pozostawiałem tylko zwięzły list o sprawach, jakie w ciągu dnia zdołałem zaobserwować. Nie mogłem wyrzucić z pamięci faktu, iż jego przykra bezczynność po odkryciu fortelu Bonjour spowodowała wielkie nieporozumienie pomiędzy mną i Hattie przed mym własnym domem. Przypuszczam, że zauważył on chłód większy w mym zachowaniu, nigdy jednak nie skomentował tego choćby jednym słowem.

Pewnego dnia przy śniadaniu tak mu rzekłem:

– Chciałbym sporządzić list. Do redakcji owego periodyku poświęconego wstrzemięźliwości, który rzekomo dysponuje jakąś wiedzą na temat występku Poego. Nie daje mi spokoju, iż ktoś się winien upomnieć, aby podali nazwisko i sprawozdanie owego tak zwanego świadka.

Duponte się długo nie odzywał, by wreszcie mnie uraczyć roztargnionym spojrzeniem.

– Co sądzisz pan o wydrukowanym tamże artykule, monsieur Duponte? – zapytałem.

– Ponieważ pismo rzeczone wstrzemięźliwością się trudni – odpowiedział – to w statucie ma ujętą chęć powszechnego wytrzebienia spożycia alkoholu, acz w istocie, monsieur, kieruje nimi potrzeba zgoła sprzeczna, taka mianowicie, by poprzez stałe i wiarygodne doniesienia o osobach powszechnie uznanych, co życie swe rujnują, w pijaństwie się zatracają, dowodzić w nieskończoność czytelnikom, iż ciągłe istnienie periodyku jak najbardziej jest uzasadnione. Poe się wszak do takich właśnie osób zaliczał.

– Uważasz zatem, że świadek ich nieprawdziwy?

– Śmiem podać to w wątpliwość.

Tu wzrosły me nadzieje i przez moment w pełni się na nowo zjednoczyłem z moim towarzyszem.

– A przecież zdobył pan poszlaki, monsieur, wedle których byśmy mogli obalić ich hipotezę. Czy jednak damy radę dowieść, iż Poe, będąc tam, nic nie pił?

– Nigdy nie wysuwałem podobnej sugestii.

Wstrząśnięty, nie byłem zdolny nic mu na to odrzec. Wprawdzie słowa jego nie wskazywały, że jest na sto procent pewny, lecz irracjonalnie wyczułem, iż się sprzeciwia wynurzeniom Barona wygłoszonym w gospodzie. Postanowiłem więc czym prędzej zmienić temat… Nie chcąc, ażeby mi…

– Zaiste – Duponte zagłuszył me najpotworniejsze domysły – prawie z pewnością pił on wówczas.

Czyżbym się przesłyszał? Czy Duponte miał przebyć szmat drogi po to jedynie, by potwierdzić potępienie geniusza?

– Niechże mi pan opowie, jak Baron gromadzi subskrybentów… – poprosił.

Wzburzony, gotów się byłem wdać w pogawędkę każdej, byle nie powyższej, kwestii poświęconą. Baron Dupin dalej pomnażał swe bogactwo, zbierając w Baltimore pieniądze od najrozmaitszych chętnych. Chociażby w samej tylko tawernie ostrygowej radośnie mu zapłaciło dwunastu jegomościów. Właściciel, nieprzychylny natrętnemu Francuzowi, zdał mi krótką relację z jego tam odwiedzin. „Za dwa już, koledzy, tygodnie – miał powiedzieć Baron – usłyszycie pierwszy prawdziwy opis zgonu Poego!”. Zwracając się zaś do Bonjour, dodał: „Jak o mym sukcesie w Paryżu się dowiedzą, no to wtedy…” – i głos tak zawiesił, jakby żarłoczna wyobraźnia podszeptywała mu, iż przez ów sukces otworzy się przed nim wszelka możliwa opcja…


Parę dni później Baron Dupin pokazał się w poczekalni swego hotelu trochę poruszony. Ja zaś, przekupiwszy jednego portiera, zdołałem się wywiedzieć, o cóż chodzi. Człowiek ów mi wyjawił, że Baron wzywał kolorowego sługę, który – jak się okazało – go opuścił. Po awanturze wielkiej władze cywilne wykryły, iż niewolnika Newmana wyzwolono. Widząc, iż wykpiony został i przez kogo, Baron wybuchnął śmiechem.

– Czemuż się śmiejesz?

– Bowiem, miła moja Bonjour – odparł – trzeba mi było rzecz przewidzieć. Jasne, że go uwolniono.

– Sądzisz, że to Duponte? A skąd owa pewność?

– Nie znasz go. Lecz jeszcze poznasz lepiej.

I ja się uśmiechnąłem, słysząc o porażce Barona.

Zgodnie z zaleceniem Duponte’a dzień wcześniej odszukałem nazwisko właściciela Newmana. Był zadłużony i prędko się potrzebował spłacić, toteż ustalił z Baronem, iż mu wynajmie niewolnika na czas nieokreślony. Nie miał pojęcia, że Baron obiecał Newmanowi go wykupić. Przeraziła go również i ta wieść, że Newman nie pracuje dla, jak zostało rozgłoszone, „jakiejś rodziny drobnej”. Rozgniewał się nie na żarty, gdy mu wyjawiłem szwindel – acz nie tak dalece, by odmówić, kiedy przedstawiłem czek zabezpieczający Newmanowi swobodę. W praktyce często dane mi było zetknąć się z osobami mocno zadłużonymi i załatwiać z nimi sprawę, niczego nie ujmując ich godności czy ignorując pilne ich potrzeby.

Sam nawet się wybrałem odprowadzić młodzieńca do pociągu, co go do Bostonu powiózł. W okoliczności wyzwalania niewolnika należało go prędko usunąć z danego stanu, ażeby nie wywierał ujemnego wpływu na Czarnych, co zniewoleni wciąż pozostają. Newman promieniał szczęściem, gdy szliśmy w stronę stacji, ale i najwidoczniej się bał, iż nagle ugnie się pod nami ziemia i nie zdąży bezpiecznie przekroczyć granic stanu. Obawy jego w istocie miały uzasadnienie. Ledwie kilka jardów przed dworcem rozległ się za nami straszny rumor, więc kto żyw, łącznie z nami obydwoma, w te pędy z ulicy uciekł.

Zbliżały się ku nam trzy omnibusy pełne czarnych mężczyzn, niewiast oraz dzieci. Z tyłu natomiast – kilku gości konnych. Rozpoznałem wśród nich jednego, postawnego i srebrnowłosego Hope Slattera, najpotężniejszego handlarza niewolników w naszym mieście. Kupcy tego rodzaju w Baltimore mieli w zwyczaju trzymać nabytych czarnych w prywatnych więzieniach, zazwyczaj w którymś skrzydle domu, aż się nimi dało zapełnić cały statek, aby opłacił się koszt wysyłki do Nowego Orleanu, głównego ośrodka handlu w południowej dziedzinie. I teraz właśnie Slatter wraz z pomocnikami transportowali po dwunastu niewolników, w każdym z owych pojazdów, wprost do portu.

Do omnibusów zaś co krok przystępowali inni niewolnicy, by pożegnać odjeżdżających: dotknąć kogoś chociażby czy chwilę na sam koniec jeszcze porozmawiać. Czy bardziej szlochano wewnątrz wozów, czy na zewnątrz, ustalić było niepodobna. W środku jakaś niewiasta krzyczała histerycznie i tak donośnie, by się wszyscy wokół dowiedzieli, iż ją sprzedał Slatterowi właściciel pod wyraźnym warunkiem, że nie będzie z rodziną rozdzielona, a oto przecież tak jej uczyniono.

Starałem się odciągnąć Newmana od owego widoku, co go w przerażenie wielkie wprawił, a pewno przed wyjazdem na Północ już ostatniego w jego życiu.

Uniesieniem batów handlarz czarnymi i jego poplecznicy ostrzegli kłębiący się tłum, żeby im nie opóźniał tempa. Jakiś człowiek wspiąwszy się do okna omnibusu, przywarł tam, nawołując żonę, której nie mógł dojrzeć. Ta w końcu się zdołała przepchać jakoś ku szybie.

Slatter, który to bacznie obserwował, przygnał na koniu z drugiej strony.

– Dosyć! – krzyknął do mężczyzny.

Tamten go jednak lekceważąc niewiastę ukochaną zaczął tulić.

Zbity przez Slattera laską po plecach i po brzuchu, zwinął się na ziemi z bólu.

– Z drogi mi zejdź, psie nędzny, zanim cię aresztować każę! A wiesz nadto dobrze, jak by się to skończyło!

Cofając się, Slatter spojrzał w mym kierunku, a raczej – na młodzieńca czarnego przy mym boku.

– Kto to? – spytał z powagą i ku nam się przybliżył. Laskę swą w Newmana wycelował.

Młodziak zatrząsł się potwornie, chciał coś odpowiedzieć, ale nie mógł w żaden sposób. Byłem pewien, że Slatter zacznie go okładać laską, lecz stało się inaczej.

Dotknął wpierw laską ust młodzieńca i powiódł po jego ciele, jakby w szkole medycznej wykładając.

– Czarnuch niezgorszy z ciebie, co? Gęba nieskalana, zęby w zacnym stanie, no i do tego jeszcze żadnych kości przetrąconych. Byłbyś świetnym woźnicą, o zakład idę, lub też może kelnerem, jeśliś tylko uważny i poczciwy. – To rzekłszy, do mnie się tak zwrócił: – Sprzedać bym go mógł, przyjacielu, za najmniej sześćset dolarów, lecz z prowizją stosowną dla siebie, co ty na to?

– Nie jestem właścicielem – odparłem. – Ani on na sprzedaż.

– Czyżby to twój dzieciak z nieprawego łoża? – spytał ironicznie.

– Zwę się Quentin Clark i jestem tutejszym adwokatem. A młodzian, co go pan widzisz, został już wyzwolony.

– Wolność mi gwarantują, panie – odważył się rzec szeptem Newman.

– Hę? – konia swego nawróciwszy, Slatter znów nań spoglądał. – Zobaczmy, wobec tego, twe papiery.

Newman, który rankiem otrzymał wszelkie konieczne dokumenty, zaczął się jąkać z przerażenia.

– No, dawaj – Slatter dźgnął go między barki.

– Dajże mu pan spokój – zawołałem. – Z mej ręki został uwolniony. A wolność od ciebie wyżej ceni, bo zaznał, co to niewola!

Slatter już się zamierzał, aby młodziaka zdzielić mocniej, gdy laskę uniósłszy, stanowczo powstrzymałem ruchy jego.

– Mój panie – wykrzyknąłem – skoroś aż tak papierów chłopca ciekaw, to masz zapewne władzę, by sprawdzić wszelkich własnych niewolników, czy oni także na sprzedaż idą zgodnie z wymogami prawa!

Drab posłał mi w odpowiedzi ciemny uśmiech. I grzecznie, bez słowa konia udami szturchając, dopędził ciąg swych pojazdów, które się ku portowi kierowały. Newman ciężko dyszał.

– Czemuś papierów nie pokazał? – zapytałem stanowczo. – Wszak masz je przy sobie?

Młodzian mi na to wskazał swój znoszony kapelusz, na znak, iż ma je tam zaszyte w rondzie. Później się od niego dowiedziałem, że wielu handlarzy, takich jak Slatter, świadectw się wolności domagając, zaraz – ledwie je w ręce pochwyci – niszczy owe dokumenty w pół sekundy. Następnie ukrywali oni owych legalnie uwolnionych, aby dokonać ich sprzedaży, na mocy prawa naturalnie, do innego stanu, nim się ktoś zdołał domyślić przestępstwa.

19

Natychmiast muszę o coś spytać, monsieur Duponte. Zwróciłem się doń tak przy jednej z wielu cichych – od czasu pewnego – kolacji w jadalni „Glen Elizy” wspólnie spożywanych. Duponte przytaknął, więc podjąłem:

– Jeśli się Baronowi uda wygłosić wykład o śmierci Poego, możliwe, że nieodwołalnie zatruje wówczas prawdę owej kwestii. Czy nie byłoby słuszne, gdy do przemowy swej przystąpi, abym go jakimś zamieszaniem na zewnątrz wywołał, pan zaś wtedy mógłbyś miejsce jego zająć i odsłonić całą prawdę zgromadzonym!

– Nie ma mowy, monsieur – odparł Duponte kategorycznym tonem. – Nic podobnego czynić nie będziemy. Rzecz bardziej jest złożona, niż ci się to wydaje.

Ze smutkiem skinąłem głową i więcej już w ów wieczór nie tknąłem choćby okruszyny. Poddany mej próbie, Duponte się nie sprawdził, nadal zachowując niezmącone milczenie.

W najwyższym stopniu poirytowany, odprawiłem z kwitkiem wspomnianych dwu jegomości, którzy się zajmowali inwestycjami mego ojca i akurat do drzwi zapukali; żadną miarą nie umiałbym teraz się skupić nad rocznym rozliczeniem czy innymi rachunkami.

Pochłaniał mnie bowiem bez reszty Skradziony list Poego i nad ową historią zadumałem się tak tęsknie. Oto jak C. Auguste Dupin odkrył sekretne położenie pisma skradzionego przez ministra D.: papier ów w sposób nader zręczny schowano, umieszczając go na oczach wszystkich, na widoku. I właśnie codzienność kryjówki lekceważył każdy, z wyjątkiem jednego człowieka. Detektyw każe wynajętemu człowiekowi wystrzelić na ulicy z muszkietu, co wzbudza ogólne zamieszanie. W tym czasie Dupin zabiera list, na jego miejscu kładąc falsyfikat.

Nie bez kozery to przytaczam. C. Auguste Dupin ufa przyjacielowi, a na dodatek jeszcze jego wiara w działania wiernego pomocnika wzrasta w miarę rozwoju zdarzeń opisanych przez Poego w wiadomej trylogii.

Niemniej Auguste Duponte, mój towarzysz ostatecznie, zdawał się nie dostrzegać mojej roli w swoich akcjach, lekceważąc liczne me pomysły i sugestie, czy to szło o wypytanie Henry Reynoldsa, kiedy mnie wyszydził, czy też o koncept najświeższy z wykładem Barona powiązany. Tymczasem Baron Dupin, czegokolwiek by się tylko tknął, bez przerwy z chęcią najmował sobie nowych popleczników!

Należy tu również wspomnieć ów niezwykły dar Barona, który mu umożliwiał przyjmowanie cudzej formy. Dupin przez Poego stworzony korzysta z zielono barwionych okularów, by okpić ministra D., swego znakomitego przeciwnika w Skradzionym liście.

A Baron Dupin – adwokat? W ostatnich dniach zacząłem w owej trylogii podkreślać sobie pewne wiersze. Z uważnej lektury Tajemnicy Marii Roget czytelnik wywnioskuje, iż C. Auguste Dupin znał się na prawie znakomicie. Zaiste, jak Baron Dupin.

Prócz tego ów inicjał, dla niewprawnego oka bez znaczenia: C. Auguste Dupin. C. Dupin. Czyż to się nie kojarzy z Claude’em Dupin? Wszak genialna postać detektywa w drugiej z opowieści określona zostaje szlachetnym tytułem „kawalera”…! Kawaler C. Auguste Dupin brzmi niby Baron C. Dupin, czyż nie tak?

„Tak, ale Baron Dupin chłodno przekłada wszystko na pieniądze…” – rzekłem sobie. I cóż się również tutaj okazuje? Że C. Auguste Dupin we wszystkich trzech historiach czerpie – i to umyślnie – materialne zyski ze swoich umiejętności oraz działań!!!


Powróćmy jednak do naszej opowieści. Oto Baron Claude Dupin spotyka się ze Snodgrassem, śmiało zaprzeczając, iżby Poe miał odejść w występku podłym unurzany. Tymczasem tego dnia w „Glen Elizie” Auguste Duponte stwierdza, iż jest to insynuacja wielce prawdopodobna! Jego nonszalancka uwaga o pijaństwie poety wracała mi w myślach bez końca niczym echo, aż wreszcie się dałem opanować goryczy i żalowi. „Nigdy podobnej sugestii nie wysuwałem”…

Zezwoliłem owym nasionom zakiełkować – a może Baron Dupin w istocie Dupinem jest prawdziwym? Bo czy zmyślnego kawalarza, co mnie i dręczył, i ekscytował zarazem, przypadkiem tak Edgar Poe by nie polubił? Wszak w liście do mnie skierowanym pisarz podał, że historie o Dupinie są pomysłowe nie tylko przez wzgląd na metodę, lecz dociekań „aurę”. Czyż Baron nie pojmował znaczenia wyglądu, pozyskując sobie popleczników, gdy zaś Duponte wiecznie się chciał alienować, ignorując swoje otoczenie? Nagle odczułem ulgę nienazwaną. Wszelkie me kalkulacje okazały się błędne.

Choć noc już była późna, gdy to wszystko sobie uzmysłowiłem, bezgłośnie zszedłem na dół i się wykradłem z „Glen Elizy”. Pół godziny później dotarłszy do kwatery Barona w hotelu, stanąłem przed jego drzwiami. Oddech miałem głęboki, zbyt głęboki… pobrzmiewający myślą mą obłędną. Wyczerpany i w chaosie lęku doń zapukałem. Po drugiej stronie dał się słyszeć szelest.

– Być może jestem w błędzie – rzekłem z cicha. – Na słowo i na chwilę tylko proszę – wkoło się rozglądnąłem, by sprawdzić, czy mnie ktoś nie śledzi.

Gdy drzwi się uchyliły, uczyniłem krok naprzód, świadomy, iż niedługo mi przyjdzie się tłumaczyć.

– Baronie, błagam pana! Musimy porozmawiać jak najprędzej! Sądzę… Ja… Wiem, że to pan.

20

„Baronie”! Czy tu się zatrzymał jakiś baron, doprawdy? Na progu stanął człowiek o gęstej brodzie, w pidżamie i pantoflach, świecą przestrzeń sobie rozjaśniając.

– Więc tu nie mieszka Baron Dupin?

– Nic mi o nim nie wiadomo! – odparł zawiedziony jegomość, tak zerkając za siebie, jakby się tam w pościeli krył nie dostrzeżony uprzednio arystokrata. – Lecz myśmy dopiero z Filadelfii dziś po południu tu zjechali.

Prośbę o wybaczenie wybąkawszy, pędem wybiegłem przez hol na ulicę. Baron znów się gdzieś przeprowadził, mnie zaś, od pomieszania, fakt ów widocznie zdążył umknąć. Ledwie hotel opuściłem, od razu mnie ogarnęły najrozmaitsze, sprzeczne myśli. Natychmiast też poczułem wzrok cudzy na swym karku, więc i w pół sekundy musiałem kroku zwolnić. Nie było to bynajmniej tylko przywidzenie. Murzyn przystojny, którego dostrzegłem wcześniej, podążał za mną – a teraz się zatrzymał przy ulicznej lampie, z dłońmi głęboko w kieszeniach schowanymi. A może nie…? Pozostał w smudze światła jeden moment, po czym zniknął bez śladu. Skręcając w bok, stwierdziłem, iż to któryś z dwu mężczyzn w staromodnym przyodziewku, śledzących Barona. Serce mi jak młot zabiło na myśl, że jestem otoczony. Pospiesznie więc odszedłem stamtąd, niemal na oślep powóz łapiąc, aby do „Glen Elizy” z powrotem zostać odwiezionym.


Po bezsennej nocy, gdy wizje Duponte’a i Barona mieszały mi się w wyobraźni z uroczym śmiechem Hattie – rano dom mój odwiedził posłaniec z listem od wspomnianego już bibliotekarza. Pismem dotyczącym jegomościa, który mu wręczył owe z Poem związane artykuły, czyli: pierwsze wskazanie, iż Dupin prawdziwy istnieje. Poczciwiec nie tylko pamiętał, lecz nawet widział owego człowieka, no i przy tej okazji poprosił go o wizytówkę, aby mi ją móc przekazać.

Artykuły podał niejaki John Benson, którego imię jednak nic mi nie mówiło. Karta wizytowa była z Richmond pierwotnie, lecz na niej ręcznie wypisano adres mieszkania w Baltimore. Czyżby ktoś chciał zatem, bym odszukał prawdziwego Dupina? Czy ktoś mógłby mieć interes w tym, ażeby go do Baltimore sprowadzić celem wyjaśnienia zagadki zgonu Poego? Czyżbym to ja właśnie został do tego wyznaczony?

Nadzieje, iż mi się rzecz wyjaśni, wydawały się nikłe. Bardziej wszak prawdopodobne było, że ów wiekowy bibliotekarz, oczywiście przy jak najlepszych swoich chęciach, pomylił sobie po prostu gościa z innym człowiekiem, przed laty dwoma na krótko napotkanym.

Wspomniałem postaci, które się ku mnie z cienia niby w noc poprzednią skradały. Przed wyjściem zaopatrzyłem się tym razem w rewolwer, broń, którą mój ojciec trzymał w skrzyni na okoliczność wypadów w interesach do mniej cywilizowanych krajów handlujących z Baltimore. Umieściwszy go w kieszeni płaszcza, ruszyłem pod ów adres podany na karcie wizytowej Bensona.

Przechodząc Baltimore Street, ujrzałem w pewnej odległości Hattie – przed sklepem z modną odzieżą. Bez przekonania gest w jej stronę uczyniłem, nie wiedząc, czy w jednej chwili odejść zechce – udać, iż mnie nie dostrzega.

Ona wszakże przybiegła i mnie serdecznie przytuliła. Mimo iż jej czułości wielce byłem uległy, a i radości niesłychanej na jej widok – to zaraz z lękiem i bólem przypomniałem sobie, że przecież by mogła przypadkowo otrzeć się o pistolet w mej kieszeni, na nowo popadając w wątpliwość co do mych zamiarów. Hattie się odsunęła równie prędko, jak ku mnie przywarła, jak gdyby w obawie przed szpiegiem gdzieś ukrytym.

– Kochana – rzekłem do niej – czy postać ma cię nie zraża…?

– Ależ, Quentinie, czuję, żeś ty sobie znalazł inne światy, doświadczenia, które poza nasze wspólne wykraczają.

– Nie wiesz, co to za jedna! Złodziejka, włamywaczka, uwierz, błagam! Trzeba się nam rozmówić gdzieś w spokoju!

Gdy ująłem ją pod ramię, lekko mi się wymknęła.

– Za późno, już za późno. Nocy owej odwiedziłam „Glen Elizę” tylko po to, by wyjaśnić… Mówiłam przecież, Quentinie, iż wszystko jest inaczej…

To wszak niepodobna!

– Hattie, w słusznej sprawie działam. Lecz niebawem wszystko już wróci do normy.

– Ciotka mi nie zezwala wypowiadać twego imienia, no i wszystkim znajomym też zabroniła wspominać chociażby nasze zaręczyny…

– Na pewno bez trudu da się ją przekonać… Czy to, co mi doniosła, iżbyś się z kim miała związać… prawdą może było?

Hattie schyliła głowę.

– Inny mi jest, Quentinie, przyrzeczony.

– Czy aby nie z tego powodu, coś widziała pod „Glen Elizą”…?

Odmownie pokręciła głową, z oblicza zaś jej nieruchomego nic nie udało się wyczytać.

– Kto taki?

Odpowiedź wyłoniła się niespodzianie…

Pod postacią Petera, który wyszedł z głębi sklepu, odliczając monety podane przez sprzedawczynię, a na mój widok odwrócił się stropiony.

– Peter?! – zakrzyknąłem. – Niemożliwe. Moment spoglądał na mnie niewidzącym wzrokiem.

– A witaj, Quentin.

– Zaręczyłaś się więc… z Peterem! – szepnąłem Hattie do ucha tak, by on nic nie dosłyszał. – Kochanie, powiedz mi tylko, proszę, czyś jest szczęśliwa? Muszę się dowiedzieć…

Po chwili raźno przytaknęła, wyciągając ku mnie dłoń.

– Pomówmy, Quentin, razem wszyscy – zaproponował Peter.

Lecz mnie się nie chciało czekać. Pospiesznie ruszyłem, w biegu muskając rondo kapelusza ledwie. I marząc, by oboje jakimś cudem znikli mi z oczu.

– Quentin, dajże pokój! – wołał Peter.

Zrazu ruszył w ślad za mną, lecz prędko się poddał, widząc, że się nie zatrzymam, lub może spostrzegłszy błyski gniewu w moich oczach.


Pod wpływem odkrycia doniosłej wagi byłbym zapomniał, że w kieszeni mego stroju kryje się rewolwer. Po drodze do Bensona pokonałem mnóstwo najświetniejszych ulic oraz domostw Baltimore.

Wyjaśniwszy, że jestem nieznajomy dla pana domu, a mam do omówienia pewną drobną sprawę, przeprosiłem jednocześnie, że nie posiadam listu polecającego. Usiadłem w salonie na kanapie, którą wskazał mi ciemnoskóry sługa. Ściany pomieszczenia, o wystroju oszczędniejszym, niż to nakazywała dzisiejsza moda, wyklejone były tapetą we wzór orientalny i ozdobione kilkoma zaledwie niewielkich rozmiarów sylwetkami; jedyny tu wielki portret, wiszący tuż ponad sofą, z początku w ogóle nie zwrócił mej uwagi.

Nie wiem, czy w pojęciu nauki da się za pomocą zmysłów wyczuć na sobie wzrok postaci z malowidła, kiedy jednak oczekiwałem gospodarza, ogarnęło mnie doznanie tak osobliwe, iż musiałem czym prędzej spojrzeć za siebie. Obraz rozświetlało jasno kilka lamp umieszczonych w pokoju. Zerwałem się na nogi, by napotkać wzrok tamtego. Twarz krągłą miał i znużoną, lecz nadal, za sprawą idei jakichś zamierzchłych, pełną życia. Oczy zaś… Ale gdzieżby! Znękany wysiłkiem ostatnich dni, dałem się tylko zwieść ułudzie. Oblicze tutaj przede mną wydawało się znacznie starsze, włosy srebrzystszą miały barwę, a podbródek budowę masywną, podczas gdy jego broda była wszakże mizerna i niemal spiczasta. A jednak oczy owe!!! Jak gdyby je przesadzono z mrocznych orbit Upiora, człowieka, który mnie w myśli wiecznie prześladował, upominając, abym się nie mieszał w cudze sprawy – a który bodaj w pół sekundy natchnął mnie do owych poszukiwań, co aż tu dobiegły. Choć prędko się otrząsnąłem z chorego urojenia, niepokój pewien wkradł się w moją duszę. By skrócić czas oczekiwania, rozważałem, jak nikłe w istocie nadzieje wiążę z obecną wizytą, dając się prawie dusić oficjalnie urządzonemu salonowi. Wreszcie postanowiłem zostawić kartę wizytową i natychmiast wrócić do mej „Glen Elizy”.

Lecz słysząc, że ktoś nadchodzi, wstrzymałem swą decyzję.

Oto zza skrętu schodów wyłonił się wolnym krokiem Benson.

Niemal straciłem oddech:

– Fantom!

On to był w rzeczy samej. Jegomość, co przed tyloma miesiącami zniechęcał mnie uparcie wobec sprawy Poego. Właściciel oczu młodszych niźli owe na portrecie za mną. Człowiek, który rozwiał mi się niby mgły opary, kiedy jego cień ścigałem po ulicach. Całkiem nieświadomie, nie myśląc, co dalej ma nastąpić, włożyłem dłoń do kieszeni, ujmując rękojeść rewolweru.

– Słucham? – zapytał, widać nie dosłyszawszy mnie wyraźnie. – Fenton, pan powiadasz? Benson się zwę, sir, John Benson…

Oczyma wyobraźni ujrzałem, jak lufą prosto w usta mu celuję. Usta, które sprawiły, że wdałem się w owo dochodzenie, które mnie aż tu przywiodły, i przyczyniły się do moich wszelkich działań, do wyrzeczenia się bliskich nawet, a w rezultacie do sprzeniewierzenia mej osoby przez Petera i Hattie też doprowadziły!

– Nie Fenton – zaiste już nie pomnę, jaka to chęć przewrotna nakazała mi go poprawić, aby się zorientował, iż jest najgorszym moim wrogiem. Wolno wycedziłem znowu słowo: – Fantom.

Przyglądnął mi się z uwagą, podnosząc palec do ust w kontemplacji mojej odpowiedzi.

– A jakże – stwierdził krótko, po czym, uruchomiwszy pamięć, wersy następujące mi wyrecytował:


Ów dramat pomieszany – wiedz to -

pewnie nie będzie zapomniany!

Bo Fantom ciągle ścigan przez tłum

Nie może nigdy zostać przyłapany*.


– Z panem Clarkiem mam przyjemność, tak? No, to dopiero niespodzianka!


* * *

– Czemuś mi dał ów artykuł? Chciałeś pan, bym go znalazł? Jakimż szaleńcem… Czyżby więc od początku rzecz była ukartowana? – pragnąłem się dowiedzieć.

– Muszę panu wyznać, iż dość to niejasne – odpowiedział mi John Benson. – Może zatem ja spytam teraz, co cię tu sprowadza?

– Ostrzegałeś mnie, abym się nie wdawał w kwestię śmierci Poego. Chyba, sir, nie zaprzeczysz!

Benson odchylił się do tyłu ze smętnym uśmiechem.

– Nie mylę się, drogi panie, sądząc, żeś mnie nie usłuchał?

– Nadal domagam się wyjaśnień!

– Udzielę ich jak najchętniej, wpierw jednak… – wyciągnął dłoń, ja zaś z lekkim wahaniem wypuściłem broń z dłoni, dłoń jego bacznie obserwując, jakby mnie miał lada chwila dusić. – Miło mi się nareszcie zaznajomić z panem jak należy. Rzecz jasna, wytłumaczę, skąd moje zainteresowanie twą osobą. Lecz proszę najpierw wyjawić, co mnie zaintrygowało przy pierwszym naszym widzeniu: cóż pan się tak Edgarem Poe zajmujesz mocno?

– Chcę bronić jego sławy przed robactwem wszelakim oraz fałszywymi przyjaciółmi – odparłem, patrząc nań podejrzliwie, co mi na to odpowie.

– Wobec tego przyświeca nam cel wspólny, miły panie. Gdyśmy owego dnia rozmawiali nieopodal Saratoga Street, akurat bawiłem tutaj, w Baltimore, z wizytą. Zamieszkuję w Wirginii, pan rozumiesz. W Richmond działam jako urzędnik w szeregach Synów Wstrzemięźliwości. Edgar Poe, jak wiesz zapewne, przebywał wtedy latem w Richmond i tam się spotkał z grupą naszych członków w Łabędzim Zajeździe, gdzie, notabene, też nocował. Pośród owych osób znalazł się niejaki Tyler, który zaprosił pisarza na herbatę.

Tu wspomniałem od razu wycinek z gazety codziennej wydawanej w Raleigh, ze wzmianką o wstąpieniu przez Poego w szeregi wiadomej organizacji. „Podajemy fakt ów w nadziei, że zwolenników wstrzemięźliwości uraduje wieść o tym, iż dżentelmen o talentach, jak i osiągnięciach na miarę pana Poe został dla sprawy szczytnej zwerbowany”. Wydarzyło się to zaledwie miesiąc i trzy dni, zanim się on pokazał w stanie opłakanym u Ryana.

– Pan Poe przyrzeczenie u nas złożył, że nigdy nie będzie pił alkoholu. Przystąpiwszy do biurka, podpisał się nam stosownie i ze zwykłą stanowczością. Był najmłodszym „dzieckiem” naszym, rekrutem, którym się ogromnie szczyciliśmy. Choć wiem również o takich, co się wyrażali sceptycznie na temat jego obecności pośród nas. Ja do nich nie należałem. Doszła mnie wieść, jakoby straż obywatelska, potajemnie śledząc kilka dni poetę w Richmond, zdołała ustalić, iż słowa danego jednak dotrzymuje. Niedługo po wyjeździe jego z Richmond, pod koniec kolejnego miesiąca doszła do nas ta wstrząsająca wiadomość, że umarł w tutejszym szpitalu, a – co gorsza – stało się to w wyniku pijaństwa, jakie rozpoczął ledwie tu dotarłszy. Działając w imię wstrzemięźliwości, podjęliśmy próbę uzyskania faktów z Richmond, lecz nam podano zgodnie, iż autor alkoholu nie spożywał. W zbyt wielkim jednak od owych faktów znajdowaliśmy się oddaleniu, by w jakikolwiek sposób móc na opinię publiczną wywierać wpływ. Młodszy od Poego zaledwie o lat parę, czasami go spotykałem i w wielkim poważaniu mam jego twórczość – toteż za wskazaniem rady naszej tutaj się wybrałem, żeby przeprowadzić wywiad co do okoliczności zgonu. Wiesz pan, ja w Baltimore na świat przyszedłem i tu zamieszkiwałem do ukończenia dwudziestu jeden lat, tak więc się spodziewano, iż łatwiej mnie niż pozostałym czterem przyjdzie wykryć, co też się takiego wydarzyło. Postanowiłem sobie, że przeprowadzę dochodzenie uważne, tak, by do Richmond wywieźć prawdę w owej kwestii.

– Cóżeś pan odkrył?

– Przede wszystkim rozmawiałem z medykiem szpitala, gdzie Poe oddał ducha.

– Johnem Moranem?

– Naturalnie – Benson przyjrzał mi się chyba zdumiony nieco moją wiedzą. – I doktor Moran mi oświadczył, iż nie potrafił stwierdzić, czy Poe był pod wpływem alkoholu, acz na podstawie jego kondycji dowieść nie sposób, że też nie był.

Ponieważ, jak to mówi Moran, na własne uszy słyszałem, przyszło mi znacznie łatwiej uwierzyć w relację Bensona.

– Kiedy go pan odwiedził, jeśli łaska?

– Tydzień po śmierci Poego, o ile mnie pamięć nie zawodzi.

Wówczas mi zaświtała taka myśl, że człowiek ów, zwodniczy Upiór sprzed wielu miesięcy, przede mną jeszcze przedsięwziął rozwikłanie zagadki.

– Dzienniki… – rzekł z westchnieniem. – Ach, jakże się go tam bezwzględnie krytykuje! Wszystkie wyssane z palca opowieści…! Związki wstrzemięźliwości tu i w Nowym Jorku rade się nim wysługiwać wszak bez końca. Pewnie są panu znane owe artykuły. Że niby triumf ma nieść owa nauka, co się ją ze śmierci nieszczęśnika czerpie! Gdy ja, mój drogi panie, znając geniusz Poego i w niewinność jego święcie wierząc, raczej odczuwałem…

– …wściekłość – dokończyłem wywód. Skinął mi głową na znak aprobaty.

– Na ogół człowiek ze mnie spokojny i opanowany, lecz w istocie w furię wpadłem wtedy. W miejscach zatem rozlicznych wieść pozostawiłem, iż pragnę wykryć szczegóły ostatnich dni Poego na potwierdzenie, że dotrzymał przysięgi złożonej Synom Wstrzemięźliwości. Przypadkiem, podczas pewnych badań własnych, któregoś popołudnia w czytelni podsłyszałem, jak pan prosi bibliotekarza, aby dla ciebie rezerwował wszelkie teksty o autora zejściu. Uznawszy, że pan jest pewnie jednym z tych, co się karmią lekturą jadem nasączonych historyjek o jego domniemanym grzechu i demoralizacji – bibliotekarza o imię twoje wypytałem, gdzie indziej zaś się dowiadując, czym się zawodowo parasz i że umysłem jasnym jesteś obdarzony, lecz jesteś opanowany przez osoby bardziej od ciebie stanowcze. Oraz że pan wcześniej reprezentował interes lokalnych periodyków. Wtedy też zacząłem przypuszczać, iż może cię zatrudnia tutejsza prasa działająca na rzecz wstrzemięźliwości, chcąc ukazać go opojem i do nauk swoich szczytnych przeciwko piciu właśnie wykorzystać. Zdawało mi się, iż może cię oni opłacili, abyś mojej misji przeciwdziałał; byś Synom Wstrzemięźliwości z Richmond rzucał kłody pod nogi. Widząc więc, jak się kiedyś ku czytelni zbliżasz, przestrzegłem, żebyś się nie mieszał w cudze sprawy.

– Toś pan sądził, że ja się też przyczyniam do oczerniania Poego? – zapytałem w zdumieniu.

– Przyjąwszy, że tylko ja jeden w owym czasie nic podobnego nie chciałem czynić! Znasz pan uczucie owo? Próbowałem odwiedzać biura rozmaitych wydawców gazet, lecz ci nie mieli zamiaru umieszczać sprostowania swoich błędów. Zgromadzić mi się udało wybór artykułów o wydźwięku pozytywnym, z lat minionych, chwalących zarówno jego postać, jak i dokonania literackie – no i je owym redaktorom przekazałem, w przeświadczeniu, iż zdołam ich przekonać, że zmarły Edgar Poe na większy, co oczywiste, szacunek zasługuje. Część wycinków pozostawiłem pod opieką wiadomego bibliotekarza, by tobie je również podał w takim samym celu. To chyba jeden z tekstów, o którym pan przedtem wspomniał.

– Chcesz mi zatem powiedzieć, żeś je pan wybierał przypadkowo?

– No tak – odparł, nie pojmując niedowierzania w mym głosie.

– I nie miały one wywołać lub też sprowokować konkretnych działań z mojej strony?!

– Liczyłem, że pochwały na temat autora z okresu, by tak rzec, mniej powszechną żądzą sensacji zbrukanego spowodują poważniejsze traktowanie pism jego i osoby również. Wkrótce wróciłem do Richmond. Powróciwszy natomiast, by czas jaki z krewnymi swoimi tutaj spędzić, natknąłem się akurat na bibliotekarza z czytelni, ten zaś poruszony wielce poprosił o mą wizytówkę, by tobie mógł ją, panie Clark, przekazać przy sposobności.

– Gdy upominał mnie pan na ulicy, zakazał mi mieszać się w sprawy tych, co „na marach leżą”…

– Doprawdy? – po chwili zadumy lekko jakby się uśmiechnął.

– Wzięte są słowa owe z poematu Edgara o niewieście na pół umarłej i pół żywej, Lenorze… „Oto na marach leży dziś dziewczyna…”, jak napisał.

– Skoro pan tak twierdzi – padła drażniąca mnie replika.

– Czyś mi pan nie zamierzał czegoś tym sposobem wskazać? Wieści jakiejś może, szyfru do rozwikłania? Nie mów, żeś wybrał te słowa całkiem przypadkowo…

– Jak widzę, dajesz się pan zanadto wodzić nerwom – nic na dręczące mnie pytania nie odpowiedziawszy, ciągnął swoje: – Gdy się człowiek do lektury Poego weźmie, w istocie trudno lub wręcz niemożnością jest oprzeć się jego magicznym słowom. Właściwie każdy – a płeć tutaj nie ma nic do rzeczy – kto zbyt wiele czasu na czytanie utworów jego przeznaczy, wedle moich osądów prędzej czy później musi zacząć wierzyć, że oto sam się znajduje wśród tworów artysty niecodziennych i straszliwych. Kiedy przyjechałem do Baltimore, wszelkie moje myśli skupione były na imieniu poety i pragnąłem czytać tylko to, co on wykreował. Najbłahsze nawet zdanie, jakie wypowiadałem, od niego mogło pochodzić, nie z mojej już mowy zaczerpnięte czy też z mych refleksji. Z rozkoszą nurzałem się w jego marzeniach oraz, jak mi się wydawało, jego duszy. Starczy to, by zmiażdżyć człowieka podatnego na pokusę odkrywania. Jedyny tu zaradczy środek: zaprzestać owej lektury raz na zawsze… Co mnie się już jakiś czas udaje. Wygnałem go z mej pamięci, acz może nie w pełni udatnie.

– A co z twym dochodzeniem w kwestii jego śmierci? Wszak byłeś pan pośród pierwszych… a bodaj i najpierwszym, który w ogóle zechciał podjąć sprawę… Najbliższy pewnie byłeś docieczenia prawdy!

Benson pokręcił głową.

– Na pewno się wywiedziałeś dużo więcej! – zakrzyknąłem.

Odczekawszy sekundę, tak mi wówczas odrzekł, jakbym się go spytał o coś diametralnie innego:

– Księgowym jestem, mój panie. A na jakiś czas o tym zapomniałem. Tutaj mianowicie przebywając, z dala od właściwych mi zajęć w Richmond, naruszyłem znacznie interesy własne. Niechże pan sobie wyobrazi: człowiek, który od ukończenia lat dwudziestu doskonale prowadzi księgi rachunkowe, raptem nad nimi traci wszelkie panowanie. Wierz mi, do tego doszło, że zmuszony jestem pewną część roku tu, w Baltimore, u wuja pracować, jak w chwili obecnej. – Onże to widniał na portrecie, tak do Bensona podobny. – Miasto twe z różnych względów zdaje się wprost idealne, zbyt wielu tu jednak fiakrów wódkę żłopie, zamiast wodze końskie ściągać jak należy.

Widząc brak zainteresowania wywodem z mej strony, orędownik wstrzemięźliwości większego nabrał wigoru:

– Stanowi to, panie Clark, dla ludu zagrożenie niebywałe!

– Wiele jest jeszcze do zrobienia – przytaknąłem. – W sprawie Poego, naturalnie. Mógłbyś pomóc nam…

– Nam? Więc inni również są wmieszani?

Duponte’a nadmienić mam tu czy Barona – nie wiedziałem.

– Mógłbyś pomocą służyć. Pospołu byśmy mogli dokonać dzieła i prawdę, co się tu skrywa, wydobyć na światło dzienne.

– Więcej już tutaj nie dokonam. A czy pan jako adwokat nie ma pod dostatkiem własnych pilnych zajęć?

– Wolne sobie wziąłem – rzekłem cicho.

– Ach tak – odparł porozumiewawczo i z satysfakcją niejaką. – Najgroźniejsza pokusa w życiu na tym polega, iż się nie pilnuje interesów własnych, drogi panie. Należy się nauczyć siebie samego tak szanować, aby owe interesy umieć jak najlepiej chronić. Gdy pogoń za cudzym dobrem zawadza ci w osiągnięciu szczęścia, wówczas na zatracenie idzie cały życiowy twój dorobek. – Po pauzie dopiero mówił dalej: – Pospólstwo, jak chce, tak postrzega geniusza wiadomego i żadną miarą pan temu nie zaradzisz. A może się dla nas nie liczy, co przytrafiło się Poemu. Przedstawiamy sobie jego zgon wedle własnych potrzeb. On zaś, w pewnym sensie, nadal przecież pozostaje żywy. I zmianom podlegać wszak będzie nieskończonym. Nawet gdyby jakimś cudem wykrył pan prawdę, i tak jej wtedy zaprzeczą, by poprzeć nową całkiem spekulację. Nie wolno nam się poświęcać w imię jego potknięć.

– Chyba nie dajesz pan wiary ludziom, którzy się tobie sprzeciwili, twierdząc, jakoby Poe sam wszystko spowodował drobnym swym występkiem?

– Nie, zdecydowanie – odparł z pewną przekorą Benson. – Lecz gdyby bardziej uważał, gdyby wykorzystał chucie swoje, aby żądaniom sprostać wszystkich, nie zaś tylko i wyłącznie obdarzonym jak on intelektem najwyższej próby, kto wie, nie doszłoby może do całego zamieszania i kamień u jego szyi nie stałby się brzemieniem także dla nas.


Po rozmowie z Bensonem odczułem pewną ulgę, bo oto nie sam jeden wgłębiać się próbowałem w ową zagadkę. Przedsięwzięciem swoim Benson dowiódł, że Peter i ciotka Hattie przewidywali niesłusznie: nie było moje działanie dochodzeniem szaleńca – lecz również i prawnika najwidoczniej.

Ulżyło mi jednak z innego jeszcze powodu, związanego mianowicie z Baronem oraz Duponte’em. Powziąłem decyzję: lojalności detektywowi zawsze dochowywać i nigdy się zwieść już nie dać owemu przestępcy, kuglarzowi, co w stopniu wszakże nikłym zdawał się powiązany z historiami stworzonymi przez Poego! Na wieki pozbawionym Hattie, to sobie uprzytomniłem, że nie istnieje na świecie już osoba, która by mnie jak ona, na wskroś, poznać mogła. Praktyka szacowna adwokacka, pod auspicjami ojca mego rozwinięta, teraz, że górnolotnie to wyrażę, gasła w oczach. Przyjaźń moja z Peterem też umarła. Na szczęście, jak o Duponte’a chodzi, jakiejś strasznej omyłki nie zdarzało mi się popełnić. Wracając do domu od Bensona, niby z głębokiego snu czułem się wybudzony.

Ileż ufności i wiary pokładałem w moim towarzyszu! Ile poświęciłem czasu Duponte’owi i zbieżności jego cech z opowieściami geniusza! Gdybyż bardziej stanowczo chciał się sprzeciwić knowaniom Barona, gdyby oznaki dawał dobitniejsze, iż za nim w tyle nie zostaje, gdybyż nie stał bezczynny na uboczu, gdy Baron się swego dopomina, gdyby z własnej woli kroki takie podjął – zaraz bym w sobie wytrzebił niebezpieczne myśli owe!

Duponte siedział w salonie, ja zaś go obserwowałem. Spojrzawszy mu prosto w oczy, zwróciłem się z pytaniem, czemu trwa niezmiennie w uległości wobec agresywnych poczynań Barona Dupin. Spytałem go, z jakich przyczyn z boku stoi, kiedy tamten – nasz rywal – ma prawo rościć sobie niekwestionowane zwycięstwo. Uprzednio, jak pamiętacie pewnie, zacząłem tu przytaczać ową między nami konwersację. Gdy sugerowałem wtedy, by dać po uszach Baronowi, Duponte mi odparł tylko, że nam to raczej w sprawie nie pomoże.

– Może by się opamiętał – rzekłem. – Pojął, iż nie jest tu samotnym graczem. Tkwił bowiem wciąż, monsieur Duponte, w bezbrzeżnym przekonaniu, że już ową walkę wygrał!!!

– Mylną zatem dąży Baron drogą, bo, przykro mi to stwierdzić, dawno już przegrał. Kresu, jak i ja, dochodząc.

Tu mnie ogarnęły najrozmaitsze lęki.

– Jak to?

– Poe rzeczywiście spożywał alkohol – odparł Duponte. – Acz pijakiem nie był. W istocie trzeba by go nazwać przeciwieństwem opoja. Pewne, iż mniej sobie używki on zadawał niż każdy osobnik tutaj na ulicy przez nas napotkany.

– Słucham?

– Nie o braku umiaru mówić nam należy, lecz danym przez organizm braku na alkohol tolerancji. Braku wytrzymałości na trunki, jaki niezwykle rzadko bywa spotykany.

Aż usiadłem prosto ze zdziwienia:

– Skąd taki wniosek, monsieur Duponte?

– Warto się przypatrywać światu, nie zerkać nań jedynie. Zapewne pan sobie przypomina jeden z nekrologów przez znajomego, a nie żurnalistę napisanych. Zawarto tam informację, iż po „wina kieliszku ledwie” monsieur Poego „natura przemianie ulegała diametralnej”. Dla wielu owo stwierdzenie znaczy, sądzę, że Poe miał w obyczaju stale a nierozważnie się upajać. Tymczasem rzecz przedstawia się zgoła inaczej. Krytycy w sferze tej dowieść zdołali nam tak wiele, że, jak się ze mną zgodzisz, nie dowiedli niczego. Prawdopodobne jest, by nie rzec: prawie pewne, iż na gorzałkę reagował on z niespotykaną wrażliwością, która go w efekcie zmieniała, o paraliż przyprawiając. W stanie psychicznego nieładu, a i przez swych towarzyszy niskiej proweniencji, Poe z całą pewnością brnął wówczas w pijaństwo, zwłaszcza gdy wziąć jeszcze pod uwagę tutejszą skłonność do zabawy nad wyraz swobodnej, gdzie się od człowieka wymaga, by z kolejki nowej pod żadnym pozorem nie rezygnował w takich sytuacjach. Fakt ów ostatni jednak jest dla nas bez znaczenia. Poego bowiem już kielich pierwszy, łyk choćby nawet, wprawiał w stan nieprzytomności. Nie szaleństwo to było z nadużycia, lecz chwilowy obłęd tym powodowany, że pić nie można zwyczajnie jak wszyscy dokoła.

– Tak więc, gdy go u Ryana znaleziono, monsieur, przypuszczasz, że coś wcześniej wypił?

– Szklaneczkę być może, nic ponadto. Wbrew doniesieniom stróżów wstrzemięźliwości, co służyć mają wszak poprawie morale pośród ludu. Zaraz ci też pokażę, na czym się zasadza ich działalność, a dokładnie: czego dokonali w czasie, którym się obaj tak interesujemy.

Pogrzebawszy w stercie całkiem dla mnie niezrozumiale ułożonych swych papierów, Duponte wydobył wreszcie numer „Sun” z drugiego października 1849 roku, dnia poprzedzającego znalezienie poety.

– Znasz pan nazwisko Johna Watchmana, monsieur Clark? Wpierw mu odpowiedziałem, że takiego nie znam. Lecz szybko się poprawiłem, bo mi wróciła pamięć. Upiora – Bensona, jak wam już wiadomo – goniąc swego czasu, zapuściłem się przecież w jakąś znaną tu spelunkę…

– Tak. Podejrzewałem że Watchman jest Fantomem, bo przyodziewek nosił dość podobny. Pewien klient jednak mi wskazał, iż jegomość ów jest głęboko w opilstwie pogrążony.

– Nic dziwnego. Nadzieje monsieur Watchmana, ambicje jego wobec złej sławy niedługo naprzód zostały pogrzebane. Spójrz: przed dwoma laty by cię to szczególnie nie zaciekawiło, dziś jednak przydać się może niesłychanie.

I Duponte pokazał mi artykuł we wspomnianym periodyku. W ówczesnych wyborach ustawa o wstrzemięźliwości niedzielnej stanowiła temat pierwszej wagi, choć, jak słusznie wywnioskował mój towarzysz, mnie to właściwie wtedy prawie nie obeszło. Dość się napatrzyłem egzemplom nadużycia, aby z ideą ową szczerze sympatyzować, lecz trudno mi było skupić energię na jednej tego typu kwestii, zupełnie przy tym lekceważąc inne zasady moralności.

Zwolennicy niedzielnej ustawy, organizacja zrzeszająca najbardziej wpływowych działaczy ruchu na rzecz wstrzemięźliwości w Baltimore, ogłosili jako swego kandydata do Izby Reprezentantów – by się opowiedział za rzeczonym a ograniczającym sprzedaż alkoholu prawem – Johna Watchmana właśnie. Tyle że wkrótce potem widziano go przy kielichu w licznych tawernach w naszym mieście, skutkiem czego dnia drugiego października zwolennicy wycofali swoje dlań poparcie. Ciekawe, któż się w rubryce owej w imieniu ich komitetu wypowiadał: doktor Joseph Snodgrass!

– A to ledwie jeden dzień przed wezwaniem go do Ryana! – krzyknąłem.

– Rozumiesz pan więc chyba, w jakim stanie ducha się tam udał. Jako przywódca owej frakcji został upokorzony osobiście przez własnego kandydata. Monsieur Watchman był człowiekiem słabym, to rzecz niewątpliwa. Uznać jednak i to trzeba, iż zwolennicy ustawy podejrzewali, że wrogo do nich nastawione ugrupowania polityczne rozmyślnie będą chciały skierować go na złą drogę. Tu oto masz pan także wydanie pisma „American and Commercial Adviser” datowanego tydzień wcześniej.

Przyjrzyj się, bardzo proszę, jak wyglądała gospoda u Ryana w okresie, zanim się tam spotkał Poe z doktorem Snodgrassem. W pierwszym ze wskazanych mi wycinków mowa była o odbytym u Ryana spotkaniu wigów z Okręgu Czwartego, przybyłych licznie i pełnych entuzjazmu.

– Nie tylko więc za lokal wyborczy tawerna owa służyła – powiedziałem. – Ale i jako miejsce dla zgromadzeń wigom. No i, ma się rozumieć, także – tu westchnąłem – los ją uczynił celem ostatecznej wędrówki Edgara Poe, zanim się znalazł jeszcze na szpitalnym łożu.

Wspomniałem grupę wigów Okręgu Czwartego, których wraz z Duponte’em obserwowaliśmy w melinie nad domem Czujnej Straży, nieopodal owego hotelu. Tam spotykali się na osobności, u Ryana zaś mieli kwaterę na zebrania o publicznym charakterze.

– Wstecz nieco jeszcze pójdźmy – rzekł mi Duponte. – Dni kilka mianowicie… Kiedy owo spotkanie ogłoszone było. Czytaj pan na głos, jeśli łaska. I miej baczenie przede wszystkim na podpis poniższy.

Uczyniłem, co nakazał:

„Powszechne Zgromadzenie Wigów Okręgu Czwartego odbędzie się we wtorek, w hotelu Ryana, przy Lombard Street, naprzeciw siedziby Czujnej Straży. Geo. W. Herring, Przew.”.

W innym wycinku ogłaszano zebranie dnia pierwszego października, dwa dni przed wyborami, „o godzinie pół do ósmej”, ponownie „w hotelu Ryana”, naprzeciw siedziby Czujnej Straży, upraszając „usilnie o frekwencję pełną”, i również z podpisem jak wyżej podany.

– „George Herring, przewodniczący” – ponownie odczytałem, w myślach przywołując Tindleya, krzepkiego drzwi strażnika, co służalczo się odnosił do przełożonego w klubie wigów; wszak „panem George’em” go wtedy tytułował… – Osobnik ów, którego poznaliśmy, przewodniczący tamten ma George nie na nazwisko, lecz, monsieur, na imię oczywiście… George Herring, on to z pewnością. I musi też być spokrewniony z Henry Herringiem, kuzynem Poego, poprzez małżeństwo! Tym samym, który jako pierwszy przybył do poety za Snodgrassem, odmawiając mu schronienia pod swym dachem.

– Widzisz pan więc teraz, iż pijaństwu autora naszego przydano wagę stanowczo zbyt wielką, acz my dzięki temu uporządkować możemy pewne fakty oraz pojąć ich następstwa w naszym dochodzeniu.

– Monsieur Duponte – rzekłem, odkładając gazetę – czyżbyś ty je już w całej rozciągłości pojął? Że nim się Baron Dupin wypowiedzieć zdąży, my będziemy gotowi rzecz objawić światu?

Duponte podniósł się z krzesła i zbliżył do okna.

– Niebawem – odpowiedział.

21

Wziąwszy pod uwagę niedawne obłędne wysiłki Barona, zdumiewające, jak się raptownie uspokoił. Przestał się pokazywać między ludźmi, przypuszczalnie ze względu na przygotowania do wykładu, który miał się odbyć dokładnie za dwa dni, a o którym rozprawiało całe Baltimore. Parę razy udałem się na wędrówkę po mieście, by wykryć, gdzie też się teraz zatrzymał.

Podczas kolejnej przechadzki ktoś mnie znienacka lekko w ramię klepnął.

Był to jeden z owych osobników, których wielokrotnie oglądałem śledzących Barona Dupin. Tuż obok stał jego wspólnik, w podobnym stroju wierzchnim.

– Tłumacz się pan – rzekł mi pierwszy, ukrywając obcy akcent. – Ktoś zacz?

– Cóż cię to obchodzi? – odparłem. – A może i ja również o tożsamość spytam?

– Nie pora na popisy, monsieur. „Monsieur”; Francuzi zatem.

– Od tygodni ci się przyglądamy i pan się stale kręcisz pod jego hotelem… – odpowiedział podejrzliwie, sugerując kierunek ściągnięciem brwi, w charakterystyczny ów i dla Duponte’a sposób.

– Hm, nie ma w tym doprawdy nic niezwykłego. Czyż się przyjaciół swych odwiedza rzadko? – Jakże mogłem nazwać przyjacielem człowieka, który porwał mnie, oszukiwał i zastraszał?!

Zamilkli, tak że się zacząłem martwić o skutek swej pochopnej uwagi. Szpiegowanie Barona widocznie przysporzyło mi nowych wrogów, jego wrogów przecież! Dodałem wobec tego:

– Nic mi o zadłużeniu człowieka tego ani o wierzycielach nie wiadomo oraz w najmniejszym stopniu mnie rzecz owa nie zajmuje.

Wymienili szybkie spojrzenia.

– Mów więc, w jakim się hotelu teraz zadekował.

– Pojęcia nie mam – odrzekłem z całą uczciwością.

– Nie zdajesz sobie sprawy z ogromu jego kłopotów? Monsieur, i twymi się staną, skoro go zamierzasz chronić. Nie czyń tego absolutnie.

Odwróciłem się, by ruszyć w swoją stronę.

– Nie skończyliśmy, monsieur, jeszcze – rozległ się krzyk za mną.

Zerkając przez ramię, stwierdziłem, iż za mną podążają. Ciekaw, czy mnie będą ścigać, gdy pobiegnę, znacznie przyspieszyłem kroku.

Podążywszy Madison Street, zbliżyłem się do pomnika Washingtona, gdzie stała niewielka grupa zwiedzających. Potężna kolumna z marmuru, o dwudziestu stopach średnicy, wspierała na swoim wierzchołku znakomity posąg generała. Przeczysto biały masyw nie tylko wyróżniał się rozmiarami, lecz i ze względu na ceglane tło ulicy. Mnie zaś się teraz objawił najbezpieczniejszym zakątkiem Baltimore.

Wszedłem do środka cokołu, gdzie inni już się gotowali do wędrówki w górę krętych schodów. Pokonawszy kilka pierwszych stopni, zatrzymałem się w załomie rozświetlonym tylko przez niewielki kwadratowy otwór; w biegu minęła mnie gromada niedorostków. Uśmiechnąłem się do siebie, rad, iż owi „śledczy” albo mi już spokój dali, albo mi się udało umknąć im sprzed oczu – niestety wkrótce posłyszałem donośny tupot dwu par butów.

Il est lá - mnie dobiegło.

Nie czekając, aż mi się pokażą, obróciłem się na pięcie i rzuciłem ku szczytowi. Przewagę jedynie tę nad nimi miałem, iż olbrzymie wnętrze było mi doskonale znane z czasów młodości. Francuzi i tempo może, i siłę większą mieli, tu jednak przebywali tylko jako goście, obcy. Wyobraziłem sobie nawet, jak pewnie przyrównują wąską przestrzeń do znacznie pokaźniejszej Łuku Triumfalnego w Paryżu. Zarówno tam, jak i tu opłacało się wspinać na wierzchołek w pocie czoła; widok na oba miasta przedstawiał się z góry niezrównany, tyle że każdy monument inne zgoła osiągnięcia upamiętniał. Paryski – Napoleona imperium, tutaj zaś kolumna marmurowa – Washingtona zrzeczenie się przywództwa armii, a więc rezygnację ze stanowiska, które by mu zapewniło władzę despotyczną, nieograniczoną.

Owym jegomościom pewno nic takiego nie przyszło na myśl; oni się tu wybrali, by mnie ze szczytu samego pomnika strącić i basta! Wyprzedzili także i wspomnianą grupę chłopców, którzy goniąc się po drodze nawzajem, mniej więcej w środku wspinaczki już nadwerężyli siły. Dotarłszy wreszcie na galerię, skąd miasto się oglądało, mężczyźni zaczęli się tam przechadzać dookoła, rozpychając turystów, co za rzeką Patapsco podziwiali Chesapeake w oddaleniu. Nic im nie dało zaglądanie pod każdy kapelusz; nic nie zdołali osiągnąć sprawdzaniem, czy się za suknią falbaniastą gdzieś nie chowam.

Ja ich jednak widziałem, bo skryć się zdążyłem sto dwadzieścia stóp poniżej, blisko drzwi w dolnej partii schodów, nie oznaczonych, wąskich, co wiodły do występu, z którego korzystała służba utrzymująca budowlę w nienagannej czystości.

W korytarzu owym nieraz też przystawali ludzie podążający na górę, aby świeżego powietrza móc zaczerpnąć. Tam się więc przyczaiłem, zyskując pewność, iż obaj na galerię nade mną weszli i żaden się do skoku na mnie nie szykuje z dołu.

Oni zaś, w świadomości, że okpieni zostali, zaczęli się tak wychylać nad balustradą, że w końcu cel swój namierzyli. Z uśmiechem honor im oddawszy, pognałem ku drzwiom w pół sekundy.

Lecz radość moja trwała krótko. Drzwi nie drgnęły nawet.

– Na miłość boską! – kopać je zacząłem.

Zasuwa z drugiej strony przedziwnym zrządzeniem się zatrzasnęła po zamknięciu przeze mnie drzwi. Łomotać w nie począłem w nadziei, iż ktoś je od zewnątrz odemknie.

Spostrzegłszy me położenie ze swego stanowiska, skąd idealnie wszystko widać było, jeden z nich pospieszył z powrotem ku schodom, drugi zaś tymczasem, obserwując, wyczekiwał w górze, co dalej nastąpi. Jeśliby się pierwszemu udało do drzwi moich dostać, niechybnie znalazłbym się w potrzasku. Wykręcając szyję, wypatrywałem grupy dam w wieku podeszłym, która się akurat u szczytu schodów wyłoniła – licząc, że ich zejście na dół zatrzyma draba na tyle, iż zdołam wykombinować plan oswobodzenia.

Drugi na straży stanął, przez barierkę wychylony, z oczami utkwionymi we mnie naturalnie. Po kolejnej bezowocnej próbie zwrócenia uwagi kogoś z drugiej strony drzwi wróciłem ku krawędzi, by oszacować, czy zdołam między drzewa skoczyć. Aż znajome oblicze w dole napotkałem!

– Bonjour! – wydałem okrzyk.

Wpierw spojrzała na mnie, potem zaś w stronę chmur, tam, gdzie mnie pilnował bacznie ów drugi jegomość.

– Do drzwi się pan cofnij – nakazała z mocą.

– Zamknięte od zewnątrz. Otworzyć je musisz, mademoiselle!

– Cofnijże się! Dalej… dalej, monsieur… Postąpiłem wedle jej instrukcji, od bariery się usuwając.

Osobnik nade mną wciąż mnie jeszcze widział, wychylał się bowiem i wychylał, prawie w nieskończoność.

Bonjour wziąwszy oddech, wrzasnęła przeraźliwie:

– Zaraz skoczy!

I histerycznym gestem dłoni wskazała Francuza, co niemalże zwisał – ponad barierą przechylony – sto osiemdziesiąt jardów od podłoża. Twarz mu całkiem pobladła, gdy na galerii krzyki wybuchły tu i ówdzie. Zwiedzający, by mu pomocy udzielić, tak ciasnym go otoczyli kręgiem, iż mało brakowało, a byłby wyleciał pod ich naporem silnym. W tej samej zaś chwili goście, którzy rzucili się z dołu widokiem ludzkiej tragedii pokuszeni, drugiego z moich prześladowców, któremu się zaledwie udało wędrówkę w dół rozpocząć, z powrotem na galerię zapędzili.

– Mademoiselle, to genialne! Otwórzże drzwi zaraz, jeśli łaska!

Bonjour na schody weszła i wkrótce posłyszałem chrzęst unoszonej sztaby. Rozradowany, pchnąłem drzwi, by oswobodzicielce podziękować; niewieście jedynej może, której nie byłem obojętny.

Próg przestąpiwszy, Bonjour pistoletem mi drobnym pogroziła:

– Ze mną się teraz udasz, monsieur.


* * *

Po drodze nie rzekła choćby słowa. Przed hotelem Barnuma dopiero mi ręce i nogi rozwiązała, po czym mnie bezszelestnie, chyłkiem, powiodła do kwater zajmowanych tam razem z Baronem. I on, ma się rozumieć, też nas oczekiwał.

– Z nimi współpracował, w komitywie wielkiej – oznajmiła najpierw. – Rozdzieliłam ich wprawdzie, acz się może zdążyli między sobą porozumieć.

– Z kim? – zapytałem w konfuzji. – Z dwoma łajdakami wiadomymi? W życiu bym się nie poważył na coś podobnego!

– Wspólnie się i prędziutko do wnętrza monumentu wkradli.

– Oni mnie, mademoiselle, zaczepili! A tyś ocaliła!

– Nie tego pragnęłam, monsieur! – zapewniła. – Może Duponte ich także na postronku wodzi…

Baron wykazywał jakieś poirytowanie.

– Zostaw nas, miła moja, proszę.

Patrząc z politowaniem na mnie, Bonjour opuściła izbę. Baron uniósł kieliszek napoju chłodzącego z sherry.

– Zdecydowanie zbyt mało alkoholu w proporcji do wody tutaj nalewają. No, ale chociaż łóżka z baldachimem mamy, a to przecież w Ameryce zbytek wielki, prawda? Ty się zaś mademoiselle nie przejmuj. Sądzi, że mi podległa, bom ją uratował, gdy się rzecz w istocie ma zgoła na odwrót. Jakby mnie chciała kiedyś zostawić lub gdyby się jej coś stało, padłbym trupem chyba. Doceń kunszt jej zatem, bo jest tego warta.

Na biurku spostrzegłem pokaźną stertę notatek.

– Patrz – rzekł Baron z dumnym, lecz chytrym uśmiechem, widząc mą ciekawość. – Oto wszelkie odpowiedzi, których, bracie drogi, poszukujesz, czarno na białym zapisane. Odczyt mój niegotowy, jak się domyślasz pewnie, ale już go niebawem przysposobię jak należy. Obawiam się jednakowoż – tu schylił głowę ku mnie – że mi wpierw trzeba będzie przed okiem niepowołanym strzec owych rozmaitych skarbów. No, ale kimże oni? Ci, coś z nimi został przyłapany? Czemuż to z tobą i Duponte’em współdziałają?

– Baronie – odparłem rozeźlony – nie znam ich, poznać nie zamierzam ani też w żadnym razie się z nimi nie związałem.

– Lecz ich widujesz często, jak i ja spotykam – stwierdził Baron wyniośle. – Wciąż mnie obserwują. Śmierć w ich obliczu widzę, a to niebezpieczne. Niechybnie ich też widziałeś, sam się na przeszpiegi za mną wybierając…?

Usta ledwo otwarłem, gdy mi odebrał szansę odpowiedzi.

– O, tak – rzekł, milczenie me za zgodę biorąc. – Wiem, odkąd ciebie Bonjour przypadkiem na nabrzeżu napotkała, boś ją tam z uwagą poszedł śledzić. Nie sądzę, byś w takich miejscach miał zwyczaj zażywać rozrywki, pośród marnych pijaczków oraz handlarzy niewolników. A może – wybuchnął śmiechem – niejedną mi jeszcze szykujesz niespodziankę…!

– Czemuś mnie więc nie powstrzymał, monsieur?

Kieliszkiem swym poruszył, aby się napój lepiej zmieszał.

– Czyż to nie oczywiste ci się zdaje? Nie dosyć jeszcze się zadajesz ze swoim panem? Był to wyraz desperacji, moim zdaniem. Duponte, orientując się, że przegrywa, tobie nakazał za mną wszędzie ganiać. Rzecz owa jasno mi ukazała, iż się przed nim już bronić nie ma sensu. Prócz tego, ledwie zobaczyłem, co ty usiłujesz wykryć, bez trudu wówczas pojąłem, co frapuje Duponte’a nade wszystko. Bo widzisz, monsieur, kto szpieguje, ten musi zwyczajnie być śledzony.

– Skoroś pan, Baronie, taki mądry, zapewne ci od dawna wiadomo, kim są owi Francuzi, a także z czyjego działają polecenia.

Widocznie go poruszyła moja uwaga.

– Francuzi, pan powiadasz?

– Z akcentu ich i słów wnioskując, nie inaczej. Może by ci się nadali, tak jak doktor Snodgrass – chciałem do zrównania sił w rozmowie doprowadzić, wskazując, iż sam też kwestie rozwikłałem rozmaite.

– Nie takie to, obawiam się, proste, jeśli służą oni silnym ugrupowaniom z Paryża, które mnie prześladują z powodu moich spraw pieniężnych.

Wypowiedział owo zdanie w taki sposób, jakby sprawiedliwość po jego tylko i wyłącznie stała stronie – niemal mnie na jakąś chwilę w przekonaniu tym utwierdzając. Odgarnął z czoła włosy, rzadkie i teraz niby polepione.

– Widzisz więc, Quentin, brachu, jak to człowiek jest zmuszony za maskami wiecznie się chować i nigdy sobą naprawdę być nie może. A, wierz mi na słowo, i tę rolę gram wybornie! W sądzie oczy wszystkich na mnie są jedynie skupione i oponenci nawet u mnie chcą tylko prawdy szukać. I to mi odpowiada. Tak że ja łatwo komuś pola na razie nie ustąpię.

– Przecież nas dalej zwalczasz tandetnym swoim przebraniem – rzekłem mu w sprzeciwie. – Aguste Duponte’a chcesz pan naśladować!

W kącie izby ujrzałem malowidło pędzla Von Dantkera, widać ukończone dawno. Nie sposób mi się było nie zadziwić jego kunsztem; doprawdy tak wyglądał na nim model, jakby i wiernie został uchwycony, i udoskonalony na dodatek.

Baron roześmiał się jowialnie.

– Czy Duponte umiał docenić mój dowcip? – spytał. – Ot, igraszka drobna pośród rzeczy wielkiej wagi. On na noszeniu masek nie zna się ani trochę. Uważa, iż działając jawnie, bardziej się do realności zbliży. Bez maski on… i każdy nie istnieje tymczasem.

Wspomniałem owo specyficzne skrzywienie ust, które Duponte zawsze przybierał, pozując Von Dantkerowi, bo na gotowym konterfekcie dostrzec je się dało również. Uśmieszek nie jemu do końca przynależny… Czyżby detektyw jednak znał się na maskaradach? Ująwszy rzeczone malowidło, pod pachą je czym prędzej umieściłem.

– Zabieram obraz, Baronie, nie twoją on własnością przecież.

Obojętnie wzruszył ramionami.

Ja zaś kontynuowałem, w nadziei, że go choć cokolwiek sprowokuję:

– Pan wie… Pan wie zapewne… iż Duponte rozwikła tę zagadkę. Bo pierwowzorem jest Dupin.

– Sądzisz, że dla niego to istotne?

Tu się mocno zdumiałem, innej wszak repliki oczekując.

– A mówił ci Duponte przypadkiem, jakeśmy się poznali?

– Baron spojrzał na mnie z powagą. – Skądże, z pewnością nie – kiwając głową, oznajmił w zamyśleniu. – Zbyt sobą wszak pochłonięty stale… Chciałby się w centrum uwagi wiecznie znajdować, lecz sam o sobie prawić nie chce, bo go to męczy zbytnio. W Paryżu byliśmy wówczas obaj. I damę nazwiskiem Catherine Gautier oskarżono wtedy o zabójstwo, kobietę znajomkowi twemu drogą wielce.

Na myśl mi przywiodło policjanta, który w cafe paryskiej stwierdził, jakim to Duponte uległ przemianom, bo ukochaną mu za morderstwo powieszono, a on nic poradzić na to nie mógł.

– Darzył ją uczuciem Duponte, prawda?

– Nic to! I ja kochałem. No, nie patrz się tak na mnie, jakbyśmy w powiastce błahej brali teraz udział; nie tak, jak przypuszczasz, się toczyła sprawa. Bo myśmy nie walczyli o względy owej pani. Powab jej i bystrość umysłu każdego, kto ją poznał, zniewalały wszakże. Ciekawi cię, jak to możliwe, by damę tego pokroju oskarżono o zamordowanie siostry? To niedorzeczność, Quentin, bądź spokojny.

Catherine Gautier, jak mi objaśnił Baron, wywodziła się z klasy niższej, acz wyróżniała cnotliwością i wybitnym intelektem. Była ona najbliższą i (wedle niektórych) jedyną Duponte’a towarzyszką. Pewnego dnia znaleziono jej siostrę podle zamordowaną, a jej, Duponte’a kochance, zarzucono ową zbrodnię. Jako że policja doń wrogo się nastawiła, bo umiał wykrywać wszelakie przestępstwa, które tamtych przerastały, uznano ogólnie wtedy, iż owo pomówienie wynika z chęci zemsty na nim.

– Wina nie po jej stronie zatem?

– Bynajmniej – po chwili odpowiedź padła osobliwa. – Więc byłeś z nią zaznajomiony?

– Doprawdy, on ci nic, przyjacielu, nie powiedział na ten temat? Wszak wiele łączy was miesięcy… Owszem. – Baron się roześmiał. – Bo byłem jej prawnikiem, drogi panie! Broniłem w owej makabrycznej sprawie.

– Pan? – nie mogłem uwierzyć uszom. – Przecież ją stracono… Ty nigdy, jak wiadomo, nie przegrałeś jeszcze.

– Owszem. Wyjąwszy, tak się osobliwie składa, właśnie proces Catherine Gautier.

Zadumałem się nad porażką Duponte’a.

– Nie dał jej rady ocalić, lecz sławę swoją odzyska – zapewniłem, używając pojęcia ulubionego przez Barona – obecnie dzięki Poego tajemnicy.

– Nie dał rady ocalić! – Baron znów się zaśmiał. – Nie dał niby rady?!

Szyderstwo to mnie zagniewało. Wiedziałem, że Duponte próbował badać sprawę samodzielnie, gdy mademoiselle Gautier trafiła do aresztu, ale się poddać w końcu musiał, zrozpaczony. Opowieść tę przytoczyłem teraz Baronowi.

– Badać próbował, tak ci doniesiono? A jakże, monsieur, w samej rzeczy. I wcale się nie poddał. Wiodło mu się pomyślnie, tak jak zwykle.

– Pomyślnie? Czyżby do egzekucji jej nie doszło ostatecznie?

– Jak dziś pamiętam – zaczął Baron – pierwsze swe odwiedziny u Duponte’a w Paryżu.

Baron musiał sam wyszukać miejsce stosowne na swój kapelusz i laskę, Auguste Duponte się o to bowiem absolutnie nie zatroszczył. Baron domagał się korzystniejszego światła w pomieszczeniu, bo jasność mu niezbędna była, ażeby zamaszystym ruchem dłoni i ekspresją oblicza wrażenie wywrzeć odpowiednie dla uzyskania zgody na współpracę z Duponte’em. Rzecz jasna, uznał, iż jak o Duponte’a chodzi, nie będzie mowy o stosowaniu zwykłych metod perswazji. Wyjściowa zaś jego sytuacja nie wyglądała różowo, bo nie dość, że jako prawnik znalazł się na rozdrożu, to jeszcze w grę wchodziło życie wiadomej niewiasty.

Baron nigdy przedtem Duponte’a nie odwiedzał. Jak każdy wówczas w Paryżu człowiek dobrze zorientowany lub też kryminalista słyszał on po prostu o działalności sławnego detektywa. Sam Baron postępował zawsze w myśl pewnej sztywnej zasady, nie przyjmował mianowicie spraw przestępców, którzy do aresztu trafili dzięki racjomaginacji Duponte’a. Powód owej reguły nie tak się zaś tłumaczy, iż osoby przez Duponte’a oskarżone za winne Baron uznawałby automatycznie. Otóż nie. Duponte cieszył się nieskalaną reputacją, na tyle wtedy silną, że każdy właściwie sędzia, dowiedziawszy się, iż on to oskarżenie wnosi, prawie na sto procent by nie przystał na uniewinnienie.

Teraz jednak Baron dostrzegł i dla siebie szansę. W celu wygrania swojej najcięższej sprawy mógł się posłużyć ślepym uczuciem detektywa wobec pani Gautier. Wmówić sobie zdołał, że każda z jego spraw jest jednakowo ważna i najistotniejsza, lecz ta, o której tu mowa, będzie mieć wyjątkowy charakter – ponieważ nikt inny, żaden już adwokat by się za nią wziąć nie poważył. Wobec powyższych faktów znacznie wzrosła determinacja Barona.

– Obronę tu solidną urządzimy – oznajmił Duponte’owi – gdyż celem naszym jest zapewnić mademoiselle swobodę – dodał śmiało. – Pomoc twa, monsieur Duponte, byłaby nieoceniona i kluczowa w samej rzeczy. Zostaniesz bohaterem obwołany, wolność jej gwarantując – te słowa wypowiedział już bez przekonania, wiedząc, iż jemu sława przecież ma przypaść.

Duponte bez ruchu siedział w fotelu przy kominku wygasłym.

– Mój udział to potwierdzi, iż jest ona winna – odparł prawie obojętnie.

– Niekoniecznie, monsieur Duponte – zaprzeczył w ekscytacji Baron. – Znany jest pan z postrzegania zjawisk, których inni nie dojrzą wcale. Gdy wszyscy chcieliby ją widzieć winną, ty mógłbyś użyć swych talentów, geniuszu swego, monsieur, by niewinności dowieść tutaj. Jak głosi Pismo Święte, wszyscyśmy winni, monsieur, lecz czy potem i tego nie podaje, że niewinnymi też jesteśmy wszyscy?

– Nie dotarło do mnie, żeś pan tak w religii wykształcony, monsieur Dupin.

– „Baronie” się do mnie zwracaj, jeśli łaska. Duponte spojrzał nań, okiem nie mrugnąwszy. Baron zaś odchrząknął.

– Wybór ci proponuję, monsieur, który, ufam, do roztropności twej przemówi. Możesz swój geniusz zastosować w obronie ukochanej, co i ciebie kocha, przed losem zaiste najmroczniejszym. Lub siedzieć tu bezczynnie w swej zbytkownej izbie i dać się samotności pożreć całkiem. Decyzję, co czynić należy, byłby tutaj zdolny podjąć choćby osioł. Jakież zatem będzie twoje przeznaczenie?

Baron nie nawykł korzystać ze słownictwa głębokiego, lecz w owym przypadku nie potrafił zwyczajnie istnieć ponad. Mademoiselle Gautier zdołała życie swe ocalić, gdy ją porzucił zamożny student z Paryża, którego była kochanką. W takiej to sytuacji dziewczęta na ogół popadały w prostytucję, lecz się tego udało uniknąć pannie Gautier. Mimo próśb usilnych Catherine na ulicę poszła wszakże jej siostra. I właśnie przez upadek siostry Catherine cierpiała, nie tylko bowiem miały to samo nazwisko, lecz także podobieństwo cech zewnętrznych, skutkiem czego obie mylili często znajomi, sklepikarze i policja. Mogłoby to dla niej stać się motywem dostatecznym: chcąc honor swój zachować, skazy się rzekomo pozbyć chciała. Baron wszak uzyskał dość informacji wskazujących, iż nieprawdopodobne wielce, aby oskarżona była zdolna uczynić coś podłego, a także zdobył nazwiska rozmaitych złoczyńców, z którymi się siostra jej zadawała w ramach swej nowej profesji i którym – bez trudu większego – dałoby się zarzut ów postawić.

– Kiedy się podejmę zbadania śmierci siostry – zaczął Duponte, na co się nieopisanie uradował Baron – wówczas nie życzę sobie, aby ktokolwiek trzeci o przedsięwzięciu był powiadomiony.

Baron obiecał nie informować żurnalistów o zaangażowaniu detektywa w sprawę.

Duponte zaś, tak jak mu to przyrzekł, zajął się zgłębianiem okoliczności zgonu siostry Catherine. I prędko, bez cienia wątpliwości, odtworzył kronikę zdarzeń do zbrodni owej prowadzących. Poza wszelką dyskusją uznał Catherine winną śmierci siostry. Wieść tę przekazał prefektowi, wspierając się świadkiem nie znalezionym przez policję, więc szanse Barona na triumf zaprzepaścił całkowicie. Po owym jego kroku Baron wpadł w większą jeszcze desperację. Zbyt dumny, by porażkę znieść z godnością, chcąc rzecz na swą korzyść przekabacić, poświęcił wiele zabiegów i wydał wiele tysięcy franków, co znacznie powiększyło jego i tak już spore długi. Ale starania wszelkie na nic się mu zdały. Świadectwa bowiem Duponte przedstawił nie do obalenia. Sława i finanse Barona musiały lec w gruzach.

Tymczasem niejaki oficer Delacourt, spragniony awansu w prefekturze, zapewnił Duponte’a oraz Gautier, że wziąwszy pod uwagę ich świeże dowody, ukazujące ją jako skonfundowaną i zbałamuconą młodą damę, niegroźną w nikłym chociaż stopniu – sądzona będzie na pewno pobłażliwie. Jednak parę miesięcy później została stracona w obecności Dupina, Duponte’a oraz trzech czwartych ludu paryskiego.


* * *

– Po pierwsze – rzekłem do Barona – w sprawie dotkliwiej cierpiał Duponte. Owe działania nie tylko nadwątliły w nim geniusz detektywa, lecz na dodatek utracił swą ukochaną, która przy tym zginęła z jego przyczyny! Nie możesz się pan mścić za swoją hańbę, jemu przysparzając teraz męki. Śmierci Poego nie wolno wykorzystywać w tym celu. Ja do tego nie dopuszczę!

Baron tak odparował:

– Wspomnijże pan wyborny ów aksjomat prawny: super subjectum materiam - człowiek żaden w profesji tej nie może obciążony być odpowiedzialnością za poglądy oparte na faktach podanych mu przez obce osoby – Baron zbliżył się do mego krzesła. – Nie ja rzecz rozpętałem, lecz ty, monsieur, przecież. Tyś mnie wszak nakłaniał, abym się rozpatrzył w okolicznościach śmierci poety. Sam wobec siebie tylko odpowiadasz, czyś to pojąć zdolny? Wykaż się rozsądkiem, bracie drogi, może! Wszak mi uzmysłowiłeś, iż mogę odzyskać utraconą sławę. Imię moje zszargane przez krytyków najrozmaitszych, bo cień geniuszu mego okazał się zbyt wielki, by sprostać ich małości, zatem oni wszyscy w nas dzisiaj wpatrzeni gotowi najdrobniejsze przewinienie w grzech śmiertelny obrócić celem zahamowania moich działań… Doprawdy, czy ci się to z autorem tak nam bliskim nie kojarzy?

– Śmiesz się pan do Poego równać? – spytałem, nie kryjąc zniesmaczenia.

– Nie muszę, on to już uczynił bowiem. Czemuż to, według ciebie, zrobił on Dupina najznakomitszą ze swoich postaci? W geniuszu analityka upatrywał wszakże własne boskie zdolności rozumienia spraw bogom oraz ludziom niedostępnych. A na czyj rachunek? Prefekt policji, nie bohater Dupin, zdobywa zewsząd uznanie. Nawet gdy pisarze inni, w połowie nie tak jak Poe utalentowani, bogactw się dorabiali, prokurując teksty dla periodyków ilustrowanych, on do ostatniej chwili walczył z przeciwnością losu, wojował, aż go na koniec… życia pozbawiono.

– Naprawdę ci się zdaje, monsieur, że byłbyś wzorem godnym Dupina?

– Nim na nieszczęście swoje zdołałeś pan Duponte’a sobie znaleźć, zwabiony talentami, które dla własnych korzyści tylko pożytkuje – ty wzorem owym się jawiłeś, monsieur. Duponte to zwykły anarchista. Czy odkąd się panowie znacie, nie postała ci w głowie ta wątpliwość, że… – Baron zwolnił znacznie tempa. – Może tobie wiadomo, iż z innych zgoła przyczyn dałem ci pozwolenie odgrywać naszego szpiega, przyjacielu. Abyś się przekonał z pierwszej ręki, Quentin, brachu, że przepuściłeś coś w Paryżu pośród fortyfikacji, gdy postanowiłeś wybrać do współpracy jego – nie mnie jednak.

Czyżby więc Baron nakazał komuś mnie obserwować, gdy się wtedy wieczór do hotelu jego skierowałem?… Wolnemu Murzynowi, co stał w oświetleniu ulicznym?…

– Duponte wzorem jest jedynym. Do pięt mu nie sięgasz – odrzekłem.

Nie mogłem przecież dopuścić, żeby odniósł zwycięstwo duchowe, odkrywając, jak zaledwie przed paroma dniami bliski byłem zwątpienia w potęgę Auguste Duponte’a – acz chyba coś podobnego wskazało Baronowi moje oblicze.

– No cóż – odezwał się z uśmieszkiem. – Tylko Edgar A. Poe by nam mógł powiedzieć, kto mu faktycznie za pierwowzór służył. Nie uczyni tego wszakże, bo go wśród nas nie ma. Jak coś rozwiązać w istocie, kiedy rozwiązanie jest nieosiągalne? Prawdziwy Dupin o prawdzie swojej świat przekona i on na placu boju zostanie w pojedynkę.

22

Duponte zaczął mnie napawać po raz pierwszy lękiem. Kiedy się zastanawiałem, czy zdolności jego, nieskrępowane nagle, uwolnione, mogłyby się objawić jako siła niszczycielska, tak jak je wykorzystał przeciw mademoiselle Gautier. Zaraz mi przyszedł na myśl finał Złotego żuka, porywającej historii Poego o wyprawie po skarb, gdzie zawsze tak mi podpowiadała intuicja, że gdzieś tam właśnie, w triumfalnym owym zakończeniu kryje się sugestia, iż Legrand, wielki myśliciel, ma zamiar sługę i przyjaciela swego zamordować, skoro już cel wspólny został osiągnięty. Ostatnie a złowieszcze zdanie opowieści: „Kto to wie?”, przeniknęło mój umysł niczym echo.

W pamięci przywołałem pewien osobliwy wieczór z mojej bytności w Paryżu. Poszedłem otóż za Auguste Duponte’em w owe obszary miasta, przed którymi mnie madame Fouche ostrzegała, iż groźne są częstokroć nocną porą. „Krzyki twe – tak mi rzekła – policji żadnej nie sprowadzą, bo policjantów tu wielu jest z półświatkiem sprzymierzonych”. Pamiętam, jak mnie zatrzymał przedmiot dziwny na wystawie, który zdawał się poruszać jakby samoczynnie. Był to krąg sztucznych szczęk przedstawiających wszelkie możliwe stany ludzkiej jamy ustnej: jedna o dziąsłach jasnych i nieskazitelnej bieli zębach, inna znów – przegniła i zepsuta, i tak dalej. Każda się kręciła, otwierając przy tym oraz zamykając z różną prędkością, sterowana niewidzialnym mechanizmem, wielce sprytnym. Ponad szczękami zaś obracały się woskowe głowy, o obliczu bezzębnym i zapadłym lub twarzy krzepkiej i świeżej, o uzębieniu połyskliwym, zapewne naprawionym przez dentystę, co miał tam za oknem swój gabinet.

Nim się zdołałem otrząsnąć z wizji tak hipnotycznej, poczułem uścisk wokół uszu. Świat pociemniał. Kapelusz nasunięto mi na oczy, aby mnie oślepić, i ktoś od tyłu zaczajony grzebać zaczął w kieszeniach mojego palta. Wzywając pomocy krzykiem, zdołałem unieść nieco rondo kapelusza. Wtedy mi się pokazała starucha w wyświechtanych łachmanach i o poczerniałych zębach. Po próbie oślepienia mnie nakryciem głowy, cofnąwszy się krok ledwie, stanęła w miejscu, zapatrzona we mnie. Za jej wzrokiem dążąc, napotkałem spojrzenie Duponte’a, bo to on się tam ustawił kilka stóp od mej napastniczki. Ledwie ona zbiegła, z wdzięcznością się ku Duponte’owi zwróciłem. Cóż ją tak przelękło? Jeżeli nawet wiedział, nigdy się ze mną nie podzielił ową wiedzą.

Teraz przyszło mi na myśl, iż nędznej kreaturze przypomniał się Duponte z okresu minionego zapewne. Wmieszana w zbrodniczy proceder przezeń widać zniweczony… Być może brała udział w jakimś skrytobójczym planie (a ponoć w swoim czasie detektyw niejeden wykrył spisek zamachu na głowę państwa) i wskutek jego przenikliwości popadła stopniowo w dziką desperację. Nie strach fizyczny przed Duponte’em ucieczkę jej spowodował. Nimby ją powstrzymać zdołał (o ile taki mu przyświecał zamiar), mogłaby mi bez trudu zadać dziesięć ciosów prosto w serce. Nie zwinności jego się zatem obawiała, lecz uległa instynktownemu lękowi przed myślą najczystszą, przed jego geniuszem.

„Kto to wie?”

Powróciwszy do „Glen Elizy” z hotelu, gdzie Baron zamieszkiwał, zastałem Duponte’a w salonie przy dużym oknie – ze skupioną twarzą wpatrzonego w drzwi. Począłem opowiadać o wszystkim, co się mi ostatnio przydarzyło.

– Bierz pan to – przerwał Duponte, unosząc skórzaną sakwę – i pod adres zapisany tutaj zanieś. – Podał mi skrawek papieru.

– Monsieur, czemu nie chcesz słuchać, co ci opowiadam? Baron Dupin…

– Musisz zaraz iść, monsieur – rzekł mi na to. – Najwyższa bowiem pora.

Zerknąłem na ów adres, ale go nie rozpoznałem.

– Dobrze więc… A co mam powiedzieć, kiedy już tam dotrę?

– Sam się zorientujesz, bądź spokojny.

Z konfuzji wprost niebywałej umknęło mi całkowicie, iż jak na ową godzinę niebo jest stanowczo za ciemne. Gdy deszcz się wreszcie rozpadał, zbyt daleko zajść zdołałem, żeby się wrócić po parasol. Wody tak po drodze przybierało, że zmoczyłem nogi aż po kostki. Brnąłem jednak naprzód, krajem kapelusza osłaniając twarz, na ile się tylko dało.

Część dystansu wprawdzie przejechałem omnibusem, lecz i tak od wędrówki przez ulewę odzież mi cała zawilgła. W końcu przybyłem do niewielkiego biura, gdzie jakiś człowiek za biurkiem zasiadając, pochłonięty był wysyłką depeszy.

– Sir? – zwrócił się do mnie.

Nie wiedząc, co mu powinienem odpowiedzieć, spytałem jedynie, czy adres, którego poszukiwałem, jest właściwy.

– To na dole – odrzekł tępo.

Zaraz więc zszedłem schodami, gdzie dostrzegłem szyld zalany wodą. Znajdował się tam sklep sukiennika. I proszę! Po to mnie tak naglił Duponte, by, zdaje się, płaszcz jego do naprawy oddać – być może więc miał w planach jakąś proszoną kolację…? Wszedłem do środka zniecierpliwiony wielce.

– No, toś pan dobrze trafił – rzekł mi na powitanie jegomość z brzuchem wielkim wciśniętym pod satynową kamizelę.

– Czyżbyśmy się, sir, już poznali?

– Nie, sir, nic podobnego.

– Skąd więc wiesz, że trafiłem, gdzie potrzeba?

– Bo widzę przecież jasno! – rozwarł ramiona w dramatycznym geście, niby na widok syna marnotrawnego, co doń z tułaczki wraca. – Do kości przemoczony! Oj, żebyś mi się jeszcze nie zaziębił! No, ale się nie obawiaj, mam dla ciebie stosowne ubranie! – zaczął grzebać za biurkiem. – Miejsce jak najstosowniejsze znalazł, by odzież swoją wymienić.

– Mylisz się pan; ja ci coś przynoszę.

– Doprawdy? Niczego się nie spodziewam – odrzekł mi zachłannie.

Worek na krzesło wyłożyłem i otwarłem, by wewnątrz znaleźć tylko złożony egzemplarz „Sun” pochodzący z Baltimore. Z włosów mych i czoła skapnęło na stronicę kropli kilkanaście.

Człowiek szybko porwał gazetę, a twarz jego, dotąd przyjazna, spochmurniała.

– Niech mnie, młodzieńcze! Wszak sam potrafię dziennik nabyć! A ów nie tegoroczną nawet datę nosi! Szydzić ze mnie przychodzisz? I na cóż mi niby to pismo? – spojrzał na mnie z niechęcią; już nie panem dlań byłem, ale młodzieńcem zaledwie. – Jak nie masz do mnie dzisiaj interesu… – i ręką się zamachnął, przy słowie „interes” wskazując pośród rozlicznych oznaczeń na ścianie ogłoszenie swoje:

Zakład z odzieżą modną. Koszule, kołnierze, podkoszulki, kalesony, apaszki, skarpety i wyroby pończosznicze – jakością pod każdym względem równe odzieży na miarę szytej.

– Czekajże pan, chwileczkę! O wybaczenie proszę – rzekłem z mocą. – Z chęcią wymiany przyodziewku dokonam.

Ożywił się gwałtownie.

– Wybór to roztropny jak najbardziej! Już szukam więc dla ciebie ubrania o kroju i rozmiarze idealnym.

– Bo handlem strojów wymiennym się, sir, trudnisz, tak?

– Gdy zaistnieje taka konieczność, oczywiście. Usługi me są niezbędne dżentelmenom w tarapatach, jak tobie właśnie. Tylu zimą nawet parasola zapomina i zaledwie jedno ubranie w kufrze swym posiada. Przyjezdni w szczególności. I pan spoza Baltimore, mam rację?

Ruch wymijający na to uczyniłem. I nagle lepiej pojąłem pracę jego i Duponte’a…

Sukiennik przyniósł w garści kilka części garderoby – niezwykły w rzeczy samej był to kostium! Powtórzył też swe zapewnienie co do jakości przyodziewku, mimo iż okazał się on lichy i w dodatku zupełnie na mnie nie pasował. Płaszcz o kołnierzu aksamitnym pozbawionym barwy poniekąd dopełniał „odcieniem” jedną spodni nogawkę, tę mniej wypłowiałą – lecz kamizelka się wzięła z obcej zgoła parafii. Wszystko kilka rozmiarów za ciasne jak na moją postać, a mimo to sklepikarz z dumą mnie najwyższą określił „wypiękniałym” wielce i podał lustro, bym się mógł napawać swym widokiem.

– Nie dość, że suche stroje, to i leżą jak ulał, prawda?! Patrz, ileś pan zyskał na tym interesie – usłyszałem. – No, proszę – laskę uniósł moją – ciekawy okaz tu mamy, rzadki, jak na moje oko. Dla pielgrzyma jak ty jednak stanowczo chyba za ciężki. A może byś się tak z nią rozstał? Gotów jestem dobrze zapłacić, a cen mych, sir, w okolicy nikt przebić nie zdoła.

Wychodząc, mało nie zapomniałem gazety, z którą mnie Duponte posłał. Spojrzałem na datę umieszczoną u góry stronicy: czwarty października 1849 roku. Dzień po znalezieniu Poego w strojach niedopasowanych w gospodzie u Ryana. Przekartkowałem czasopismo, by sprawdzić sprawozdania pogodowe z zeszłej doby, to znaczy z owego czasu, gdy Poe został znaleziony. „Zimno przenikliwie oraz mgliście”. „Deszcz i słota”. „Wicher porywisty ze stron północno-wschodnich”.

Całkiem przecież jak dzisiaj. Gdy przed przybyciem tutaj wszedłem do biblioteki, Duponte stał przy oknie, nie w przestrzeń wzrokiem nieobecnym patrząc, tylko najwyraźniej w niebo oraz chmury. Oczekiwał pogody zgodnej z opisem brzemiennego w skutki dnia trzeciego października, bo w taką mnie aurę właśnie postanowił wyekspediować.

– Zabiorę ją, sir – rzekłem grzecznie, wyciągając malajkę z jego dłoni. – Z nią nigdy bym się nie rozstał.

Przed wyjściem wyjąłem z kieszeni nieco grosza i wziąłem sobie parasol oparty za stołem.

Na zewnątrz zaraz stwierdziłem, iż krok mi się plącze z powodu skrępowania nóg nierównym szyciem spodni. Zatrzymałem się na moment pod markizą, żeby wypróbować kapryśny parasol.

– Oberwanie chmury.

Podskoczyłem, wystraszony szorstkim głosem. W ławie ciemnych kropel z trudem się dało dojrzeć ludzką postać.

Musiałem zmrużyć oczy, gdy osobnik ów się do mnie zbliżył, a tuż przy nim – drugi.

– Kryć się chcesz przed nami, monsieur Clark, nieprawdaż?

Szubrawcy z Francji!

– Strój taki – odezwał się drugi, głowę chyląc na mój żałosny przyodziewek – z pewnością cię nie schowa.

– Panowie… monsieurs… Sam nie wiem, jak się do was zwracać. Nie noszę tego, aby się przed wami maskować. Zaiste nie mam pojęcia, czemu mnie prześladujecie w dalszym ciągu.

Wiem, że niestosowna na to była pora, lecz mój wzrok, wolny jakimś cudem od spraw myśli me zaprzątających, raptownie powędrował ku latarni, gdzie wiatrem szarpane łopotało drobne obwieszczenie. Odczytać go nie mogłem, lecz intuicja mi szepnęła, że coś tam ciekawego figuruje.

– Słuchaj, a nie rozglądaj się!

Łotr mnie trzepnął w policzek, niezbyt mocno, owszem, lecz tak nagle, że na chwilę uległem prawdziwemu wstrząsowi.

– Człowieka, co śmiercią naznaczony, długo ochraniać nie sposób. Nam już wszak wydano stosowne rozkazy.

Wspólnik wyciągnął pistolet ze swego wierzchniego okrycia.

– Tyś dawno zamieszany w sprawę. Przyjaciół z większą uwagą trzeba sobie dobierać.

– On nie jest moim przyjacielem! Kłamstwo to wierutne!

– Czyżby ci dziewka jego dla rozrywki własnej dopomogła w kolumnie Washingtona? – spytał.

– Zaklinam: to nie jest przyjaciel! – krzyknąłem głosem z przestrachu rozedrganym.

– Nie… Już nie – odparł tamten.

23

Sir! Sir! Zapomniałeś… Zjawił się sukiennik z torbą przeze mnie zostawioną. Na widok mych towarzyszy i gestów ich złowrogich zwolnił kroku. Jeden z łotrów trzymał mnie pod ramię z całej siły. – O cóż się rozchodzi? – ruchem dłoni wściekłym sukiennik wskazał mego prześladowcę. – W spokoju masz zostawić przyodziewek!

Kiedy zaś krok naprzód postąpił, drugi z napastników, na pięcie się obracając, wymierzył mu cios w twarz silniejszy znacznie od zwykłego.

Zatoczywszy się, sukiennik padł na ziemię z przenikliwym, kocim niby jękiem. Korzystając z zamieszania, uwolniłem się z uścisku. Parasol świeżo zakupiony za siebie cisnąłem i biegiem się rzuciłem do ucieczki poprzez strugi deszczu, co niczym muru bryły po ciele mnie grzmocił. Dranie dwaj, napastnicy, podążyli za mną.

Skręciłem w pierwszą przecznicę, w nadziei, iż mrok burzy mnie osłoni. Lecz tamci niemal natychmiast zmniejszyli odległość między nami. Wykręcając głowę do tyłu, aby pościg dojrzeć, potknąłem się o jakąś wyrwę na chodniku. Lecz chociaż równowagę odzyskałem, zbliżyli się niebezpiecznie, a jeden ręką dotknął nawet mego palta. Więcej się zatem nie odważyłem za siebie popatrywać.

W pobliżu stado świń żarło wieczorne odpadki. Gonitwa nasza zakłóciła im posiłek, tak że się rozpierzchły dookoła.

Wtem rozjaśnił wszystko promień światła z nieba. Zdyszany, łapczywie zaczerpnąłem powietrza. Byli tuż-tuż za mną i niewiele brakło, żeby mnie wreszcie dopadli. Spostrzegłem przed sobą ulicę, gdy mnie doleciały słabe tony dzwonów – co mi z kolei pomysł pewien nasunęło. Pospiesznie się obróciwszy, ku Francuzom ruszyłem znienacka. Im zaś, rozpędzonym strasznie, moment zajęło hamowanie na śliskim podłożu.

W Europie tory kolejowe zwykły się rozpoczynać na peryferiach miast, tymczasem często spotykałem gości z zagranicy zaskoczonych, iż u nas pociąg w samym centrum w drogę swą wyruszał – wpierw przez najsilniejsze wleczon konie, a później doczepiany do parowozu. Gdy owi dwaj osobnicy znów za mną żwawo pognali, powiodłem ich pod znak: „UWAGA – LOKOMOTYWA”. W przestrachu śmiertelnym przystanęli, rozglądając się wokół jak w obłędzie.

W końcu musiałem zwolnić, aby oszacować sytuację z tyłu. Tam jednak nie było żywej duszy. I deszcz nieco zelżał. Zatrzymałem się, nic mi już nie groziło.

Nagle owe łajdaki znów się skądś zjawiły, ramię przy ramieniu, niczym diabli z otchłani niezmierzonej.

Zrozpaczony, nagle dostrzegłem, że jest z nimi jeszcze ktoś trzeci. Zbliżał się, ja zaś, wstrząśnięty, uprzytomniłem sobie, iż to ów Murzyn w starszym wieku, którego uprzednio z Baronem widziałem, a który mi się na ulicach nieraz przyglądał z uwagą. Ponieważ zniewolony przez Barona młodzian zapewniał mnie, iż żadnych czarnoskórych on więcej nie zatrudnia, uznałem, że ów osobnik mógłby z Francuzami współpracować. A teraz oto zmierzał prosto na mnie!

Nie miałem dokąd uciec, nie narażając się przy tym na szarżę z jakiejś strony. Stwierdziwszy, iż szanse me na jednego mimo wszystko większe, z impetem dałem nura naprzód. Uchylić się próbowałem, lecz mnie ów czarnoskóry za rękę chwycił i przytrzymał.

– Tędy! – usłyszałem mimo swych sprzeciwów.

Dałem się powieść w głąb wąskiej, ciemnej uliczki. Biegliśmy razem, a jegomość ów dłonią tak mi plecy wspierał, żebym nie pozostał w tyle.

Francuzi jednak nie zrezygnowali. Towarzysz mój niespodzianie zaczął mnie wyprzedzać, by w ułamku sekundy cofnąć się poza mnie, drogę mi naraz zachodząc z lewa, to znów z prawa.

– Rób to co ja! – wrzasnął.

Pojąwszy jego taktykę, tak właśnie uczyniłem. W deszczu i mroku dzięki temu zbóje mieli się pogubić, który z nas jest który.

Czarny rzucił się przede mnie, po chwili zaś wahania i konfuzji jeden łotr podążył za nim. Drugi natomiast żwawiej znacznie skupił się tylko na mnie. Tak oto choć o połowę zmalała liczba palców, które mi się chciały do gardła dorwać. Mnie jednak nie starczyło czasu na rozmyślania, dlaczego ów nieznajomy, którego brałem za przeciwnika, postanowił mi udzielić pomocy.

Przewagę zyskałem niemałą, lecz działać mi było trzeba jak najprędzej. Zerknąwszy do tyłu, ujrzałem, jak drab przystaje raptem i unosi pistolet. Rozległ się huk strzału niby łoskot gromu. Kula przedziurawiła mi kapelusz. Gniew w oczach złoczyńcy i donośny pomruk jego furii przyprawiły mnie o grozę większą niż ów rewolwer. O mało z dłoni nie wypuściłem swojej laski – tak się co rusz, wodą zlana, wyślizgiwała…


* * *

Deszcz widocznie przechodził, podłoże zaś całe w błotnistą maź się zamieniło. Ja, bez przerwy się potykając, uciec starałem się Francuzowi, który mnie teraz śledził w pojedynkę. Wysiłek też podjąłem, by wołać pomocy, lecz mi całkowicie moc w ustach odjęło, więc choć nas przestrzeń dzieliła znaczna i trakt wyboisty, gdybym się zatrzymał, zapewne byłbym narażony na wielkie ryzyko. Prócz tego, ze względu na przemoczony i bezładny strój, no i z gołą głową, wyglądałem niczym jakiś szalony włóczęga, których się niesłychanie obawiali mieszkańcy miasta. Nikt by mi się zatem pomóc teraz nie odważył. Szukając schronienia w kwartale handlowym, zdołałem wykryć drzwi obszernej hurtowni, podmuchami wiatru silnego rozwarte. Wbiegłszy szybko do środka, zaraz namierzyłem schody.

W drodze do góry natknąłem się na pojedyncze koło, świeżo malowane, które mi sięgało prawie aż do szyi. Szybko wtedy odkryłem, gdzie też się znajduję.

Otaczały mnie ze wszystkich stron koła, bryczki, wodze i osie najróżniejsze, jako że natrafiłem na wytwórnię powozów przy Holliday Street, należącą do Curletta. Pierwsze piętro mieściło salon, gdzie najnowsze pojazdy były wystawiane oraz sprzedawane. Podobnie jak fabryka fortepianów, ulokowana kilka przecznic dalej, gmach ów stanowił świadectwo nowych trendów: wytwarzać, magazynować i sprzedawać – wszystko w jednym miejscu.

– Flinta twoja, śmiałku, już zreperowana – rozległ się jakiś głos po francusku.

Łotr pojawił się w drzwiach i z uśmieszkiem drwiny, acz dech ze świstem łowiąc, wpatrzył się we mnie srogim wzrokiem.

– Stąd nie ma ucieczki. Chyba że chciałbyś może oknem skoczyć.

– Nic podobnego nie zamierzam. Życzę zaś sobie z tobą się rozmówić kulturalnie. Bo nic mnie nie obchodzi, żeś się tu wyprawił egzekwować swoje pieniądze od Barona.

Zbliżył się, więc zrobiłem krok do tyłu. Przyjrzał mi się badawczo.

– Tak niby uważasz, monsieur? – nieprzyjemnie parsknął. – Sądzisz, że przyjechaliśmy marnych paru tysięcy franków się domagać od jakiegoś drania? – zapytał z urazą. – Tu stawka znacznie większa – o przyszłość Francji nam się rozchodzi.

Czyżby upadły adwokat, Baron Dupin, miał wpływ na losy kraju?!

Wieść ta wprawiła mnie w niebywałe zaskoczenie, on zaś się widocznie wściekle zirytował.

Zamachnąwszy się, porwałem gigantyczne koło i na nie naparłem, gromadząc resztki sił. Francuz je ręką odepchnął oraz butem, tak że się nieszkodliwie na bok przewróciło.

Rzuciłem się w głąb pomieszczenia, lecz miał rację, mówiąc o ucieczce niemożliwej. Nawet gdybym nie był znużony i przemoczony do ostatniej nitki, przestrzeń niby śmietnisko zasłaniały części pojazdów najrozmaitsze. Gdy spróbowałem przesadzić na poły ukończoną brykę, noga mi tak uwięzia w jakiejś szparze, że runąłem w dół – przy wtórze potwornego śmiechu.


Ale nie na ziemi wylądowałem, tylko znacznie gorzej. Zaplątałem się w sznur z tyłu powozu, który wiązał elementy pewne jeszcze do wehikułu nie przymocowane. Szarpiąc się i kopiąc w wysiłku ucieczki, raptem sam sobie wokół szyi pętlę uczyniłem ciasną. Zacząłem tak manewrować laską, aby nie stracić całkiem równowagi i w desperacji najwyższej próbowałem poluzować węzły pętające kark, lecz lina się zaciskała wraz z każdym moim ruchem.

Niespiesznie zbliżył się do mnie ów Francuz. Wlazł do środka powozu, który na razie dachu nie miał jeszcze, i z uśmiechem stanąwszy nade mną, odepchnął malajkę moją od pojazdu ruchem gwałtownym i śmiałym. I kiedy się raz po raz, dyndając w powietrzu, starałem uczepić wehikułu za pomocą laski albo dłoni – rozradowany prześladowca mi to udaremniał. Ponieważ owo makabryczne lasso powoli już wżerało mi się w szyję, wetknąłem tam rączkę laski w miejsce najluźniejsze. Nogami wierzgając jak w obłędzie, chciałem podłoża dotknąć, choć jednak dzielił mnie odeń dystans zaledwie paru cali, okazał się ów wyczyn niemożliwy żadną miarą.

Dać się tak powiesić, za sprawą powozu! Niemal jak Francuz gotów się byłem w oburzeniu zaśmiać nad swym losem.

W górze podwieszony, ująłem malajkę mocno w obie ręce, niczym w modlitwie beznadziejnej, tak że – odkryłem później – pory drewna odcisnęły mi na mokrych dłoniach białe ślady. Z oczyma zamkniętymi stwierdziłem nagle, iż laska nie wytrzymuje obciążenia, tak jakbym nagle dostał siły czterech mężów. Uniosłem powieki, w jej środkowym odcinku ujrzałem z radością rozbłysk lśniącej stali, bo mianowicie była złożona z dwóch osobnych elementów, złączonych w centrum właśnie, które się teraz na me szczęście znacznie rozsunęły.

Szarpnąłem mocniej, by odkryć, iż górna jej partia skrywa ostrze, które się da bez trudu stamtąd wyjąć. Szpada najprawdziwsza była schowana w malajce, na dwie… nie: na całe półtorej stopy długa!

– Poe – wyszeptałem, oddech biorąc, lecz widać jeszcze nie ostatni w życiu.

I w okamgnieniu więzy swe rozciąłem, po czym uwolnioną ręką przytrzymałem się pojazdu.

Spojrzawszy w górę, ujrzałem wiadomego łotra, jak na bryce przysiadł i z ciekawością się przygląda sytuacji. Na widok oręża mego pistolet trzymał teraz w pogotowiu. Z wyciem triumfalnym taki zamach wziąłem, że mi się udało drasnąć dół jego ramienia. Wtedy, oczy mrużąc, cios zadałem nowy. Francuz teraz wydał przenikliwy okrzyk.

Padłem na ziemię, na plecach się rozkładając. Stopy oparte miałem o bok bryczki. Rozsierdzony i blady łobuz z Francji, wyrzekając z bólu, oczy z wrażenia wybałuszył, kiedy pchnąłem nogami obydwoma brykę, aż się potoczyła, koło zaś jakieś luźne z osi się zsunąwszy, tak go przytrzasnęło, jak wielki nagrobek. Fragment zaś inny pojazdu uszkodził jedną z pobliskich rur, wznosząc nad pandemonium owym kłęby pary wodnej.

Z trudem z ziemi wstając, wsunąłem szpadę do osobliwej pochwy. Lecz samą tylko chwałą nie mogłem do domu dotrzeć ani się pokrzepić. Umęczonemu wysiłkiem i z nogą obolałą, udało mi się powlec najwyżej stóp dziesięć od budowli – i znowu upadłem. Wsparłem się o laskę, co mi życie ocaliła, przerażony, iż któryś z drabów znajdzie mnie w tak słabym stanie.

Zza ledwie zamkniętych przeze mnie drzwi magazynu rozległ się naraz łomot i jęk przeokropny.

– Clark! – dobiegło mnie w chaosie moje własne imię. Niby z oddali się rozległo, ale wiedziałem dobrze, skąd pochodzi: z bliska.

Czy to za sprawą upiornego lęku, czy pulsowania w żyłach, a może z wycieńczenia organizmu lub przez owe czynniki wszystkie naraz – ledwie dotyk ręki poczułem, poddałem się niemal bez szemrania, kiedy mi zadano w głowę potężny cios.

24

Odgłosy swobodnych rozmów zlały się w odległy pomruk. Stopniowo mi się rozjaśniało przed oczyma. Mężczyźni pili wino oraz piwo, a nozdrza me wypełniła przykra ostra woń żutego tytoniu. Próbując się wyprostować, poczułem, iż coś mi władzę w karku ogranicza. Izba tak bodajże wyglądała, jak wspomniana w zajeździe Ryana tawerna owego popołudnia, gdy się tam Poe zjawił. W pamięci przywoławszy niemiłe spojrzenia, jakie mi w lokalu po drugiej stronie ulicy rzucali wigowie z Okręgu Czwartego, siąść wreszcie prosto zdołałem mimo zawrotów głowy.

Gdy grupka jegomościów przeszła tuż obok zapalonych świec, zorientowałem się, iż są wszyscy czarni – w istocie gospodę zaludniali ciemnoskórzy osobnicy i kilka młodych kobiet w barwnym przyodziewku, przy czym również spostrzegłem, że okna inny niźli u Ryana mają tutaj układ. Przez wzgląd na płci niezobowiązujące przemieszanie ów przybytek bardziej przypominał Paryż, a nie moje miasto. Na ramiona, pozornie skrępowane kaftanem bezpieczeństwa, narzucono mi stos grubych ciepłych pledów.

– O, lepiej pan wyglądasz.

Odwróciwszy się na owo zdanie, ujrzałem człowieka, który na sobie skupił uwagę jednego z łotrów przy pościgu za mną.

– Ktoś zacz?

– Zwę się Edwin Hawkins.

Prawie mi rozsadziło skronie.

– Tyś mnie uderzył? – spytałem, bok głowy masując.

– Skądże, nie teraz cię ktoś huknął, choć takie możesz mieć wrażenie. Podczas ucieczki z powozowni pan się jak długi przewróciłeś i potem zaledwie parę jardów udało ci się powlec. Nim cię przytrzymać dałem radę, głową grzmotnąłeś o trotuar. Przywiodłem cię zaś tutaj, żeby przed nimi cię ukryć. Dżentelmen, który mnie ścigał, poddał się, kiedyśmy lampę uliczną wyminęli, bo wtedy wyraźnie zobaczył, że goni nie za tym, co mu trzeba, choć o zakład idę, że cię gdzieś pewno szuka dalej.

– Czy osobnik w składzie życie utracił z mojej ręki? – spytałem, zdjęty lodowatą grozą.

– Za tobą wyleciał, lecz też upadł zaraz. Mocno poraniony, więc mu tam lekarza wezwałem. Po cóż mieć śmierć czyjąś później na sumieniu…

Bacznie się rozejrzałem dookoła. Lokal ów z gorzałką mieścił się na zapleczu sklepu murzyńskiego z artykułami spożywczymi. Działalność podobnych przybytków urządzonych w Starym Mieście, na przykład przy Liberty Alley, wedle częstych prasy wyrzekań winna zostać zabroniona prawem, bo wpływ zgubny wywiera na klasy uboższe, wywołując pośród nich potrzebę zamieszek. Obecnie w kącie pomieszczenia rozprawiało poufnie dwu mężczyzn jaśniejszej karnacji, z których jeden co chwila zerkał w moją stronę, tak że wzrok odwracałem. Podejrzliwszych spojrzeń nie zaznałem od dawna, mimo że przecież poza mną jeszcze tam przebywało kilku (niezamożnych) białych, dzieląc stoły z ciemnoskórymi robotnikami. Z całą jednak pewnością nie miałem powodu czuć się tam bezpiecznie.

– Nic panu nie zagraża, bądź spokojny – zwrócił się do mnie Edwin z opanowaniem najprawdziwszym. – Zwyczajnie się czas jakiś skryć musisz przed słotą.

– Czemu ryzyko dla mnie podejmowałeś? Wszak my się nie znamy.

– Zgadza się, panie Clark, acz nie dla ciebie to zrobiłem, tylko dla człeka, z którym się kiedyś poznałem. Dla Edgara Poe rzecz ową uczyniłem.

Twarz jego przystojną, o rysach wyrazistych wzrokiem ogarnąłem. Parę lat po czterdziestce liczył zapewne, nic ponad to, lecz mimo sieci zmarszczek gęstej nader – w oczach miał ukryty żar istotom młodszym duchem przystający.

– Autora zatem poznałeś?

– Nim mnie uwolniono jeszcze, nie inaczej.

– Ach, byłeś w niewoli?

– Owszem – przytaknął w zadumie. – U pana Poego.


* * *

Ponad dwadzieścia lat Edwin Hawkins służył u jednego z krewnych Marii Clemm. Pani Clemm, zwana Muddy, była ciotką Edgara Poe, później zaś, gdy autor poślubił młodszą jej córkę, Sissy, stała się dlań teściową. Po śmierci krewnego tytuł posiadania Edwina przypadł Muddy, podówczas w Baltimore zamieszkałej.

W owym okresie Edgar zrzekł się stanowiska starszego sierżanta w fortecy Monroe w stanie Wirginia, przekonany o swym poetyckim powołaniu, odkąd zakończył pracę nad eposem lirycznym Al Araaf. Starania o zwolnienie z wojska były długotrwałe i deprymujące, jako że Edgar wymagał zgody dwóch stron, równie bezwzględnych i surowych, mianowicie: opiekuna swego, Johna Allana, a także przełożonych w armii. Cel wreszcie osiągnąwszy, Poe tymczasowo mieszkał u ciotki Muddy i jej licznej rodziny w Baltimore. Eddie, jak go nazywali wszyscy w owym czasie, zaciągnął się do wojska pod nazwiskiem Edgar A. Perry (młody niewolnik posłyszał, jak prosi ciotkę Muddy o baczenie na przesyłki imieniem owym opatrzone) w nadziei, iż owym sposobem zerwie wszelkie powiązania z Allanem, który odmówił mu wsparcia w literackich przedsięwzięciach.

Niestety, zwolniony z Allana roszczeń, jak i ze służby wojskowej, Edgar Poe znalazł się całkowicie bez grosza przy duszy, w dodatku też bez żadnej pomocy, by w świecie móc zaistnieć.

Muddy, wysokim wzrostem obdarzona, kulturalna dama w wieku lat czterdziestu, drzwi domu przed nim otwarła niby własnemu synowi. Edwinowi się poeta zdawał człowiekiem nade wszystko przedkładającym niewieście towarzystwo. Zmuszona się nader często zmagać z chorobą w rodzinie, a więc podupadła finansowo, Muddy poprosiła siostrzeńca, by wziął świeżo odziedziczonego niewolnika i zajął się jego sprzedaniem. Niebawem też Poe transakcji owej dokonał – i Edwin trafił do czarnoskórej rodziny Henry Ridgewaya za kwotę czterdziestu dolarów.

Tu wyraziłem ciekawość szczegółami owego ustalenia. Wziąwszy pod uwagę, iż Edwin był niewolnikiem młodym oraz silnym, Poe mógł zań otrzymać nawet pięćset lub sześćset dolarów, jak nie więcej.

Tak mi oto Edwin wówczas odpowiedział:

– Prawo nasze stara się przeszkadzać w dawaniu swobody niewolnikom, czyniąc proces ów kosztownym, by to nie wyglądało tak, że gospodarkę wewnętrzną nam zakłóca. Pan Poe i jego ciotka nie dysponowali tak wysoką sumą. Lecz nie istnieje prawo broniące rodzinie czarnej nabyć drogą kupna niewolnika ani też nie ma ustawy, która cenę minimalną sprzedaży by regulowała. Sprzedanie niewolnika tanio wolnemu Murzynowi, choćby i za sumę honorarium adwokata, stało się więc inną drogą zapewnienia mu wolności… Mnie – darowania swobody, jak stało się w owym przypadku. Prócz tego mogłem pozostać w Baltimore, mieście całkiem może nie idealnym, lecz za to rodzinnym. Wielu mych braci i żony, i dzieci własne w niewoli u siebie trzyma właśnie z owej przyczyny.

– Poe raczej się w pismach swoich kwestią ową nie zajmował – rzekłem. – Nie walczył on, jako autor, o zniesienie niewolnictwa. – W istocie zawsze sądziłem, iż Poe wręcz nie lubił się za kimś opowiadać, z góry już zakładając, iż wyrazem to jest obłudy. – A przecież w twojej sprawie zachował się zgoła inaczej, z setek dolarów rezygnując, gdy sam żył w ubóstwie, pozbawiony wsparcia.

Edwin zaś tak odrzekł:

– Nie o to się rozchodzi, co kto wypisuje. Zwłaszcza człowiek, który dla zarobku pisze, jak Poe usiłował. O charakterze człowieka czyny bowiem stanowią. Lat zaledwie dwadzieścia ukończyłem wtedy. Poe liczył wiosen dwadzieścia, będąc ode mnie starszym o kilka ledwie miesięcy. Cokolwiek myślał sobie o kwestii niewolniczej, podczas naszej krótkiej znajomości nigdy tematu owego nie poruszał. W ogóle był człowiekiem małomównym. Niewielu posiadał znajomych, przyjaciół zaś prawie wcale. Cech swoich we mnie, zda się, upatrując, podjął się, jeśli zdoła, wolność mi ofiarować. Później już nigdy go nie widziałem, nigdy wszak tego, co uczynił dla mnie, nie zapomnę. Pokochałem go za to i miłością darzę do dziś, choć go niedługo przecież znałem. Swobodę uzyskawszy, podjąłem się zajęć w redakcjach paru dzienników, tu na miejscu. Teraz pomagam w pakowaniu gazet dostarczanych do rozmaitych punktów miasta. Właśnie w jednym z owych biur, tuż po śmierci Poego, skargi pańskie posłyszałem, iż prasa się nim wysługuje i że nawet mogiłę ma nie oznaczoną. Wcześniej nie wiedziałem, gdzie go pochowano. Pracę swą dnia tego zakończywszy, wybrałem się tam znak symboliczny zostawić w opisanym przez ciebie zakątku.

– Kwiat? Ty ś go więc położył? Skinął głową.

– Pamiętam, że Eddie zwykł się nosić starannie, a nieraz i kwiatek biały wsuwał do butonierki…

– A gdzie pobiegłeś stamtąd, zostawiwszy kwiecie?

– Jak pan wiesz, to nie dla czarnych miejsce spoczywania, byłoby zatem podejrzane kręcić się tam pod wieczór. U grobu pisarza ukląkłszy, powóz usłyszałem w pędzie, no to się oddaliłem z pośpiechem, niepostrzeżenie.

– To wspólnik mój, Peter Stuart, zajechał mnie tam poszukiwać.

– Co dnia, gdy potem szykowałem gazety do rozniesienia przeznaczone, uwagę moją zwracał coraz to nowy niegodny artykuł o charakterze Poego… Dawno, dawno temu czytania mnie nauczyli Ridgewayowie, a ortografii księga Webstera, którą mieli w domu, tak że owe kalumnie odcyfrować dałem radę. Według mnie, żywy zawsze chce pokazać, że od zmarłego lepszy. Sporo czasu upłynęło, aż tu człowiek kolejny, z zagranicy, zaczął biura nawiedzać, chwaląc się, jak sławy dobrej Poego upilnuje. Twierdził, iż sprawiedliwości pragnie dla poety, lecz na moje oko usiłował zjednać tani poklask.

– Zwie się on Baron Dupin – wyjaśniłem.

– Mówiłem z nim parokrotnie, o szacunek dla zmarłego prosząc. On mi jednak przypomniał powiedzenie, iż wszystko jest tylko blagą i pozorem. I albo się starał mnie odprawić, albo gotówką nakłaniał do współdziałań.

Przypomniał mi się ów dzień, kiedy Barona zobaczyłem, jak go ramieniem otacza, co tak wyglądało, jakby się pospołu w spisek jakiś wdali.

– Wtedy się też na ciebie z Baronem, jak zwiesz go, natknąłem, w sporze o Poego. Stwierdziwszy, że trzeba się coś dowiedzieć na twój temat, zacząłem za tobą chodzić. Widziałem, jak młodzieńca owego, niewolnika, na stację prowadząc, stawiasz czoło znanemu handlarzowi, co się zwie Hope Slatter.

– Znasz go także?

– Slatter, a nie kto inny, zajął się sprzedażą mnie drugiemu właścicielowi. Wtedy mu tego raczej nie miałem za złe, bo chłopcem ledwie będąc, innego przecież życia nie zaznałem. Trudnił się Slatter handlem, nic więcej mnie to nie obchodziło… Po latach wielu jednak udałem się doń o rodziców własnych pytać – bo sprzedał ich, ode mnie separując, choć wcześniej właścicielom wszystkim obiecywał nigdy nie rozdzielać rodzin. On jeden wiedział, gdzie są, lecz odpowiedzieć się nie zgodził i precz mnie odpędził laską. Odtąd na jego widok, gdy wozami swymi czyni zgiełk na ulicach, niewolników na statki wiodąc, nie mam mu śmiałości w twarz popatrzeć. Rzecz to dziwna wielce, lecz do końca już kojarzyć mi się będzie z Poem… Nigdy ich wszak nie poznałem, no ale tak czuję, iż pierwszy mnie w łańcuchy zakuł, drugi zaś mnie z nich wyswobodził… Pan się przeciw Slatterowi zbuntował, tak więc mi się zdało, iż wsparcia potrzebujesz może… No i gdy cię dzisiaj zobaczyłem przy burzy owej z piorunami, znowu się udałem twoim śladem.

– Życie ci zawdzięczam.

– Mów, proszę, co to za jedni.

– Szubrawcy pierwszej wody. Barona czekają w Paryżu wierzyciele mocno postawieni, dlatego też, dla pieniędzy, próbuje zagadkę Poego rozwiązywać.

– A pański udział w sprawie…?

– Ja nie mam nic wspólnego z ludźmi, którzy mnie dlań, łotra, chcieli skrytobójczo zabić! Oni zaś o mnie nic nie wiedząc, bajki z palca wyssane snują jakieś!

– Twój udział w sprawie Poego mam na myśli. Powiadasz, że Barona celem jest upiększyć własne gniazdo, to rozumiem. A po cóż tobie owo dochodzenie?

Wspomniawszy innych reakcje, zawiedziony wzrok przyjaciół moich utraconych, Petera Stuarta oraz Hattie, zawahałem się chwilę z odpowiedzią. Edwin jednak widocznie nie chciał mnie osądzać wcale. Otwartość jego, serdeczność dodała mi otuchy:

– Pobudki moje, sądzę, podobne są do twych z dzisiejszego wieczoru. Poe uwolnił mnie od sądu, iż życie się toczyć musi stałym torem. Był niczym Ameryka: istotą niezależną, która żadną miarą się nie zgadza na przymusy, choćby miało mu to korzyści jakieś przynieść. Prawda przezeń głoszona stała mi się zatem najbliższa i najistotniejsza.

– Czas więc, sir, się orzeźwić. Wiele przed tobą jeszcze działań w słusznej sprawie.

Na znak Edwina ciemnoskóry chłopak podał mi filiżankę parującej herbaty. Tak wybornego napoju nie kosztowałem chyba nigdy w życiu.

25

Powrót do domu okazał się znacznie milszy, niż można by wnioskować z tego, co przeżyłem owej nocy. Przepełniało mnie uczucie ulgi. Obu swych prześladowców zostawiłem gdzieś daleko, w obcych rejonach Baltimore. A przecież coś ponad to, więcej nawet jak z Edwinem bliskość, serce me natchnęło nadzieją oraz wiarą.

Dzień to był obfity we wszelkie wydarzenia. Wpierw trafiłem do sanktuarium Barona Dupin, sekret bolesny z przeszłości Duponte’a posłyszałem, wykryłem co nieco o pisarzu, doznając na temat przyodzienia oraz łaski olśnień, które mi w pełni dopiero umysł miał dopowiedzieć. Zdarzyło mi się jednak i coś jeszcze. Podczas wędrówki przez ulice miejskie i deszcz, który teraz stał się zaledwie mgłą, zauważyłem wspomniane obwieszczenie: żółte z drukiem czarnym, na tablicach i słupach wszędzie umieszczone lub też pływające na powierzchni kałuż. W miejscu jednym zaś stał przed nim włóczęga i odczytać próbował w strużce gazowego światła, z rękoma schowanymi w kieszeniach marnego garnituru.

Przed niego wystąpiwszy, dotknąłem papieru, by sprawdzić, czy mnie oczy nie mylą. Osobnik trząsł się tak mocno, że kiedy mu ofiarowałem swe okrycie – z wdzięcznością chyląc głowę, zaraz się nim otulił jak najszczelniej.

– Co podają? – spytał nędzarz i uniósł krzywy kapelusz z wgniecionym denkiem.

– Rzecz nadzwyczajną – rzekłem, a widząc, że on sam tego nie potrafi, na głos odczytałem anons z wigorem, jakiego by się nie powstydził Baron Dupin.


Ależ to musiało być widowisko! W mokrych, poszarpanych strojach, które źle skrojono i uszyto, na domiar złego zestawiając osobliwie, bez płaszcza, z głową odkrytą i włosami w strąkach, wyczerpany, laską się mą drogą, acz, jak wiadomo, uszkodzoną, podpierałem. Odbicie własne w zwierciadle frontowego holu „Glen Elizy” niby z obcych światów mi się objawiło. Myśl owa, gdy po schodach w górę zdążałem, wywołała na mej twarzy uśmiech.


– Poego nie okradziono – oznajmiłem Duponte’owi bez powitania. – Rozumiem nareszcie, gdzie pan zmierzasz. Laska tego typu co jego – szpadę kryje w swoim wnętrzu. Jak doniosła prasa, pisarz malajką „się zabawiał”, będąc u Cartera w Richmond. Znaczy to, iż musiał wiedzieć o schowanym ostrzu. Gdyby mu zrabowano odzież lub gwałt zadawać ktoś próbował, Poe z całą pewnością starałby się jej użyć do obrony.

Duponte mi głową na to kiwał, ja wszakże chciałem dokazać jeszcze więcej.

– I ubiór, ubiór miałby przecież, monsieur, wodą przesiąknięty od pogody deszczowej dnia owego. W mieście aż się roi od sukienników, którzy chętnie by się z nim odzieniem wymienili.

– Ubranie to zaiste towar wyjątkowy – zgodził się detektyw. – Jak żadna część dobytku bywa ono wszak bez wartości i zarazem bezcenne. Gdy mokre, na nic się nie zda noszącemu, lecz, jak nas uczy doświadczenie, wyschnąć musi ostatecznie, tak że w pojęciu sukiennika ceną dorównuje podobnemu, a suchemu całkiem; handlarz wartość stroju pozna później, kiedy postara się odsprzedać go z zyskiem.

Na stole ujrzałem stertę ogłoszeń żółtej barwy. Wziąłem pierwsze z brzegu.

– Toś gotów już, monsieur, a jakże! Kiedy ich druk zleciłeś?

– Powoli – odparł Duponte. – Rano nas robota najpierw czeka.

Ponownie odczytałem obwieszczenie. Duponte zawiadamiał o swym wykładzie otwartym, w którym wyjaśni zagadkową śmierć Poego. Oto co tam było wypisane:


Pierwowzór słynnej Dupina postaci, analityk w Paryżu sławą otoczony, który wykrył nikczemną trucicielkę monsieur Lafarge’a, przedstawi drobiazgowo, co się przydarzyło Edgarowi A. Poe dnia trzeciego października tysiąc osiemset czterdziestego dziewiątego roku w mieście Baltimore. Wszelkie fakty zgromadzone zostały osobiście, poprzez dogłębne badania i refleksję.

Wstęp wolny.


Nad ranem w dzień odczytu wyszedłem z domu przed obudzeniem Duponte’a, by resztę jego ogłoszeń rozprowadzić. Umieściłem mnóstwo na sklepach, bramach, drzwiach i słupach naturalnie. Prócz tego też posłałem po Edwina, który na wieść o detektywie zgodził się – przy okazji swojej pracy – pomóc anons roznieść po rozmaitych kwartałach miasta. Wręczając kartki przechodniom, widziałem ich spore zaciekawienie.

W pewnej chwili ujrzałem przed sobą twarz surową. Osobnik porwał prędko obwieszczenie.

– Clark, cóż to niby znaczy? – spytał mnie Henry Herring, bo to on był właśnie, podejrzliwie mrużąc oczy.

– Wszystko zostanie wreszcie wyjaśnione – odparłem – jeśli chodzi o śmierć pańskiego kuzyna.

– Prawdę mówiąc, krewnym jego się nie widzę.

– Zatem nie masz pan powodów do obawy – rzekłem, dłoń z kartką cofając. – Choć przecież ci pokrewieństwa wystarczyło, aby wraz z nielicznymi oglądać pisarza pochówek.

Herring zacisnął wargi.

– Pan go nie pojmujesz.

– Poego miałbyś na myśli?

– Nie inaczej – odburknął. – Wiesz, że gdy Eddie tu w Baltimore zamieszkiwał, przed poślubieniem Virginii zabiegał o względy mojej córki? Czyżby ci on sam, twój znajomek, o owych postępkach niesławnych nic nie mówił? Wiersze dla niej pisywał w nieskończoność, o miłości swojej zapewniając – dodał z niesmakiem. – Mojej Elizabeth!

I cmokać zaczął donośnie, gdy mnie się to już stało obojętne. Podniecony nadchodzącym dniem, zacząłem sobie wyobrażać, jak Baronowi na widok anonsu rzednie mina – o ile go dotąd nie pojmali wiadomi jegomoście z Francji. Henry Herring słów parę jeszcze wypowiedział, które taki miały sens mniej więcej, iż się nie godzi wywlekać spraw zmarłego, który w grobie spoczywa pohańbiony.

Spojrzałem na konar drzewa, jak się pod wiatru mocą chyli. Obwieszczenie Duponte’a w obfitości wielkiej zdobiło każdy róg ulicy, mnie zaś – nagłym przestrachem napawając.

Wszak gdyby do Barona dotarła wieść o wykładzie detektywa i o ogłoszeniu, wysłałby zapewne Bonjour czy najętych łotrów, żeby je pozrywać i swym własnym przykryć… Bo z jego punktu widzenia byłoby to słuszne posunięcie. Tymczasem nikt nie usunął anonsu choćby i jednego. Czyż Baron by dopuścił do czegoś takiego? Czyby się tak łatwo chciał raptem wycofać…? Chyba że…

– Baron! – w pędzie wrzasnąłem.

– Gdzie się, do diaska, pan wybierasz? – krzyknął za mną Herring.


* * *

– Monsieur? Monsieur Duponte?

Wołałem, nawet progu „Glen Elizy” nie przeszedłszy. Przez hol frontowy w pośpiechu przemknąłem, potem schodami na górę, wprost do biblioteki. Duponte’a jednak nie zastałem, coś się musiało zdarzyć.

Byle nie jemu tylko, byle nie Duponte’owi.

Dobiegły mnie Daphne lekkie kroki, która się w holu z inną sługą uwijała. W gorączce niby na dół zbiegłem, by spytać, gdzie też Duponte.

Lecz ona pokręciła głową. W lęku, a może i konsternacji.

– Znajomi go zabrali, proszę pana. Nie, nie – myśl rozsadzała mi czaszkę.

– Młodzian jakiś w drzwiach stanął, oznajmiając, że pan Duponte ma gościa, lecz wytłumaczył zaraz, iż gość jego jest chromy, więc może Duponte zechciałby łaskawie zejść do bramy, bo tam, przed domem, czeka powóz.

Daphne odparła na to, iż będzie lepiej, jeśli ów człowiek wejść zechce, zgodnie z przyjętym u nas obyczajem. Że fiakier jednak się upierał, Daphne obwieściła sprawę Duponte’owi, a on się po chwili namysłu zdecydował zejść do drzwi.

– No i…? – przynagliłem.

Jeśli chodzi o osobę detektywa, niechętna mu dotąd Daphne najwyraźniej zmiękła, oczy swe zaszłe łzami osuszyć musiała przed dalszą wypowiedzią:

– W pojeździe człowiek jakiś zasiadał na króla podobieństwo… A według mnie nie kaleki, bo się i wyprostował, i ujął pana Duponte’a pod ramię… Do tego, sir…

– Mów, słucham!

– Jak Duponte identyczny miał on wygląd! Żebym się tak z miejsca nie ruszyła, niby bliźniak syjamski!!! Towarzysz pana wsiadł do powozu, ale z obliczem smutnie rozedrganym. Tak jakby czuł, że coś na wieki pozostawia. Ach, żeś ty, panie, panie, nie mógł być obecny!!!

Cóż za prostak ze mnie, co za dureń! Baron wieści naszych o odczycie nie powstrzymał, bo się wszak wybrał wstrzymać samego wykładowcę!


* * *

W hotelach, dokąd ruszyłem osobiście, po Baronie nie zostało śladu. Wpierw na policję się wybrawszy, zgłosiłem zaginięcie Auguste Duponte’a, jak również przekazałem jej konterfekt pędzla Von Dantkera, który wcześniej Baronowi zabrałem. Prócz tego dałem szkic naprędce skreślony własną ręką, przedstawiający Barona wraz z jego kompanią, łącznie z wszelakimi woźnicami, portierami i posłańcami, których w sytuacjach wielu oglądałem razem z nim. Na koniec przysłano mi wiadomość, że na posterunku pilnie jestem potrzebny.

Za biurkiem czekał mnie White, ten sam funkcjonariusz, z którym rozmawiałem tuż po śmierci pisarza. Dłonie zaplótł ciasno na blacie przed sobą.

– Czyście go odszukali? Duponte’a znaleźliście?

– Czy Dupina raczej? – zapytał White. – Portrety, które pan przedstawił, zaiste są pomocne. Lecz przez nas wywiadowana obsługa hotelowa rozpoznaje w nich nie Duponte’a, ale Dupina, podkreślam. Dostrzegasz wszak podobieństwa między malowidłem a rysunkiem, który sam wykonałeś?

Z najwyższym wysiłkiem udało mi się wzburzenie opanować:

– Podobni są z tej przyczyny, że Baron Dupin otwarcie usiłował małpować monsieur Duponte’a, malarz natomiast, Von Dantker… był w sprawę zamieszany!

White na to odchrząknął, zmieniając pozycję rąk.

– Duponte więc Dupina miał udawać?

– Skądże! Na odwrót, szanowny panie. Dupin właśnie chce dowieść, iż on jest postaci Poego prawdziwym pierwowzorem…

– Znów Poe! Jak rzecz się ma do niego?

– Zasadniczo! Widzi pan, Auguste Duponte stanowi model bohatera nazwiskiem C. Auguste Dupin. Dlatego też przybył do nas – rozwikłać zagadkową śmierć poety. Pod moim mieszkając dachem, zajął się swymi badaniami, przez to się go na mieście widywało nader rzadko. Że już nie wspomnę o przechadzkach, na jakie się wyprawia głównie w porze wieczorowej… Wszak Francuz, którego geniusz stworzył, czyni to dokładnie. Tymczasem Baron Dupin, za pierwowzór Dupina się podając, mego towarzysza naśladuje równocześnie.

White powstrzymał mnie gestem dłoni.

– Wskazujesz, że Duponte to Dupin.

– Właśnie! Nie takie to wszystko oczywiste, prawda? Baron próbuje się w C. Auguste Dupina wcielać. Najważniejsze zatem, aby go odnaleźć jak najprędzej, nim szkodę spowoduje jakąś.

– A może, suponować sobie pozwolę, widując jednego tylko, Dupina zapewne, brałeś go przez omyłkę za innego człowieka?

– Omyłkę… – sugestię White’a odczytałem. – Duponte istnieje nie tylko w imaginacji mojej. Nie mogłem wszak sobie wyobrażać dżentelmena, który u mnie mieszka, jada i swój zarost goli!!!

White, potrząsnąwszy głową, zapatrzył się w podłogę. Ja zaś ton przybrałem poważny:

– Dupin jest tutaj sprawcą, musi więc za wszelką cenę zostać powstrzymany! Nad wyraz jest on groźny, panie oficerze! Wybitnej wszak myśli człowieka porwał i może mu już zdążył zadać jakieś rany. Fałszywą wersję zdarzeń z pewnością rozprzestrzeni. Czyś na to czuły choćby odrobinę?

Nieczuły był wyraźnie – więc uparcie trwać musiałem w swoich zamierzeniach.


* * *

Ciekawe, co stać się mogło, gdybym był bardziej świadomy ludzkiej złośliwości w owych czasach. Gdyby mi dano wglądnąć w ponure a sekretne plany – gdybym wiedział, iż za wszelką cenę trzymać się muszę Duponte’a, a w razie konieczności wlec go nawet z sobą do czytelni… Pomimo całej siły swojej, w starciu na śmierć i życie z Baronem i Bonjour on by się niewątpliwie okazał bezbronny, toteż sobie w wyobraźni przedstawiałem, jak – wedle opisu sługi – bez oporów żadnych zgadza się obojgu towarzyszyć. Ach, ileżby Duponte swym słowem owej nocy wniósł w spuściznę poetycką? Lecz to jedynie w sferze czystej spekulacji pozostanie.

Zbliżał się czas wykładu. Ulicą podążając smutnie, bo chciałem się zastanowić w miejscu do tego najwłaściwszym – zdumiony zobaczyłem, jak się lud tłoczy u wejścia do sali wykładowej. Przypadkiem niby kogoś o przyczynę zgromadzenia zaraz zagadnąłem.

– Więc odczyt dziś nie został odwołany?

– Gdzieżby!

– I ów, co go planowano, ma się niby odbyć? Na temat zgonu poety?

– W rzeczy samej! – usłyszałem. – Chyba ci się nie zdaje, iż Emerson do nas zjechał!

– Duponte! – wydyszałem w przejęciu. – Zbiegł zatem i się zjawi?

– Tyle że – człowiek mi odparł – zmiany pewne wprowadzono. Zmuszeni są pobierać za wstęp pewną opłatę.

– Niemożliwe! Przytaknął w rezygnacji.

– A, co tam. Wszak on „prawdziwy Dupin”, pan rozumie. Warto dać półtora dolara.

Aż się mu przyglądnąłem. W dłoni dumnie dzierżył egzemplarz opowieści Poego.

– Oj, coś ciekawego się tu kroi – stwierdził jeszcze. Tłum rozpychając, na samo czoło pobiegłem, niepomny żądań biletu ze strony odźwiernego.

Za sceną zaś ujrzałem postać Auguste Duponte’a. Wyprostowany niczym świeca, siedział w samotnej kontemplacji. Z wiarą nań nową popatrzyłem, triumfem i szacunkiem równocześnie.

– Jakże…? – zbliżyłem się do niego.

– Witam – odpowiedział i chytrze na mnie zerknąwszy, rozejrzał się jakby w nadziei na coś większej wagi. – Cieszę się, Quentin, bracie, iż świadectwo pokoleniom przyszłym chcesz darować.

Nie Duponte był to najwidoczniej.

Jeżeli wcześniej imitacja jego zdawała się znakomita – teraz straszne i całkowite przeszedł Baron zmiany. Nawet się w oczach jego mieścił Duponte’a znany mi charakter.

– Baronie! – zakrzyknąłem, laską się osłaniając. – Nie ujdzie ci rzecz ta płazem, możesz być spokojny!

– Cóż zrobisz? – wzrokiem mnie musnął obojętnym. – Pospołu mi się wszak z Duponte’em przysłużyłeś. Zgromadzić już zdołałem gotówkę za wykład, co go od dziś w ciągu kilku dni głosić mam zamiar. Dzisiejsze więc opłaty również zasilą moją kiesę.

Gdy mi przytomność wróciła, pomyślałem, czemu nigdzie nie ma śladu Bonjour. Mógł Baron bez ochrony żadnej się tu pokazać? Duponte’a ktoś by strzegł pewno, chyba żeby… Nie, przecież Baron nie był uzbrojony.

– Prawdę ci powiem najprawdziwszą, Quentin, brachu. Dotąd sądziłem nieraz, że to już koniec. Że Duponte jak na mnie jest zbyt przebiegły. Widzę po twym obliczu, iż wątpisz w moje słowa. Doprawdy mi się zdawało, że jakimś zrządzeniem losu mu się uda. Szansę swą ostatnią zaprzepaścił jednak i teraz się już może kłaść do grobu.

– Gdzie on? – chciałem wiedzieć. – Coś pan z nim uczynił?

Baron uraczył mnie szatańskim uśmiechem:

– Nie rozumiem.

– Naślę na ciebie policjantów, tak że się nie wymkniesz! – sprowokować go chciałem, aby w nim podważyć pewność. – Choćbyś go nie wiem jak ukrywał, Duponte zawsze sobie znajdzie wyjście! Jeszcze ty go popamiętasz. On, niezłomny, w ostatniej cię powstrzyma chwili.

Baron się na to familiarnie zaśmiał. Nic z prawdy mi nie zdradziwszy, objawił niepewność swoją ust grymasem.

– Wiesz, Clark, ile przeszkód pokonałem, aby dożyć dzisiejszego dnia? Policja tutejsza absolutnie mi się nie wydaje zagrożeniem. Dziś ja dyktuję warunki. Bo dziś stawką śmierć moja lub racja ostateczna. Chyba że mnie wstrzymać zechcesz, tylko ty bowiem dzisiaj mógłbyś… No, ale wiadomo oczywiście, że to nie nastąpi. Więcej żyć w cieniu już nie będę – ani w mych wrogów cieniu, ani też Duponte’a. Zdarza się, wiedz, że geniusz na jego nawet miarę ugiąć się nareszcie musi. Dzień ten jest mą przepustką powrotną do chwały!

Następnie przez rządcę sali kierowany, wstąpił na podest oraz podium. Patrząc w desperacji wokół, obmyśleć próbowałem dalsze swoje kroki, lecz zgoła na próżno. W końcu się na trybunę wdarłem siłą, by choć Barona stamtąd zepchnąć. Na swe jednak nieszczęście tłum dostrzegłem… pospólstwo w istocie nienazwane i do boju skore… i wówczas mi umysł rozjaśniło, czemu warta Bonjour była niepotrzebna Baronowi. Pośród gawiedzi był bezpieczny. Oto znów w oczach wszystkich miał stać się wiarygodny i działać zgodnie z prawem.

W tyle ktoś przygotowywał oświetlenie, które, rozhuśtane, w ciemnej sali bardziej mi jeszcze zakłóciło zmysły. Mogłem więc tylko krzyczeć, by wykład ów zamknięto – na co się zewsząd rozległ wielki jęk dezaprobaty.

Straciłem zdolność mowy, logika mnie opuściła wszelka. O sprawiedliwości coś zacząłem wykrzykiwać. Gdy się pchać dalej próbowałem, szturchając kogo popadnie – zaraz i mnie w odwecie do tyłu odpychano. Pamięć mi przymglona podpowiada, iż gdzieś tam spostrzegłem twarz Tindleya, wspomnianego stróża z kryjówki wigów. Czerwony zawirował parasol w zasięgu mego wzroku. Oblicza kolejne też ujrzałem: Henry’ego Herringa i Petera Stuarta, jak siłą przeciska się wśród zgromadzonych, by najbliżej frontu zająć miejsce. Zjawił się i ów starszy bibliotekarz z czytelni oraz redaktorzy czołowych gazet zewsząd. Jedyny w swoim rodzaju, a ostry niczym brzytwa uśmiech figlarny zauważyłem w pewnej chwili, uśmiech przez Duponte’a przybierany podczas sesji z Von Dantkerem – gdy dzisiaj go bezbłędnie Baron Dupin naśladował. Potem się rozległ hałas, dźwięk od innych, przez moje zachowanie wywołanych, znacznie donośniejszy. Zabrzmiał on niczym salwa i natychmiast się po nim scena zawaliła, pogrążając wszystko w mroku. Zaraz też nastąpił odgłos drugi.

W tył odskoczyłem pośród zgiełku wznieconego wystrzałami z broni palnej. Rozdygotany, zdjęty lodowatą trwogą, w impulsie pierś przysłoniłem ręką. Z tego, co stało się potem, ledwie mi strzępy wspomnień pozostały.

Baron Dupin nade mną… Z nim wraz w poplątaniu krwawym trybunę w pionie stawiam… Na jego koszuli plama… owalnego kształtu, obramiona najciemniejszą śmierci barwą… Jęczy i mnie za kołnierz w obłąkaniu chwyta… Straszliwe obciążenie mego ciała.

Obaj się naraz pogrążamy w otchłań zapomnienia.

Загрузка...