Czuję się jak samotnik
Co opuszczoną
Biesiad stąpa izbą
Thomas Moore
Nie miałem żadnych podejrzeń, gdy White z sali wykładowej zabrał mnie swym powozem do „Glen Elizy”. I chyba nic w tym dziwnego. Jak chodzi o sytuację, która właśnie się zdarzyła, wiedzę posiadałem od innych znacznie głębszą. Nie ufając wprawdzie talentom funkcjonariuszów, sądziłem, iż z moją pomocą uda im się odnaleźć Duponte’a, a tym samym wykryć prawdę dotąd dla nich niedostępną.
White wszedł do mego salonu wraz ze swym urzędnikiem i kilkoma jeszcze oficerami, których nie znałem. Wówczas przystąpiłem do składania najrozmaitszych zeznań – od przybycia Barona do Baltimore poczynając, po doświadczoną świeżo straszną okoliczność. Z wtrąceń jego wniosek wysnuć można było, iż mnie chyba nie słucha ze stosowną uwagą.
– Dupin umiera – powtarzał, raz po raz na inne słowo kładąc nacisk. – Dupin umiera.
– Owszem, z rąk owych łotrów – znów mu wyjaśniłem – którzy mnie po mieście ganiali w przeświadczeniu, że chcę im udaremnić zemstę na Baronie.
– A potem jeden niby strzelał do Dupina w sali wykładowej? – zapytał White, przysiadając na kraju fotela.
Urzędnik policyjny przez cały czas stał za mną w milczeniu. Nigdy nie lubiłem być obserwowany, więc się co chwila oglądałem w nadziei, iż wreszcie może spocząć zechce.
– Nie, w ogóle nic nie widziałem, bo światła wpierw mnie oślepiały i później zgasły nagle, a prócz tego jeszcze tłum mi horyzont przesłaniał. Parę tylko twarzy… Lecz jest oczywiste, że oni się tego dopuścili przecież.
– Dwaj dranie, których wspominasz… Jak się zwą?
– Nie wiem tego. Jeden mnie prawie ukatrupił w dzień poprzedni. Kapelusz mi na wylot przedziurawił kulą! Ów jednak z całą pewnością ranny być musiał w naszej walce, bo mnie się udało go zadrasnąć szpadą. Doprawdy, ich nazwiska nie są mi znane.
– Mów pan, co wiesz, wszystko – rzekł mi chłodnym tonem.
– Z Francji oni są, to pewne. Baron Dupin w olbrzymie popadł długi. Paryski wierzyciel nigdy nie ustąpi i się wyprawi nawet za ocean, by dłużnika nękać.
Wcale nie wiedziałem, czy to się tyczy wszystkich stamtąd wierzycieli, acz przez wzgląd na sytuację podałem mu rzecz jako pewnik.
Na to White lekko głowę schylił, jak wtedy, gdy się upomina rozbrykane dziecko.
– Claude Dupin musiał być powstrzymany… dla Poego dobra – stwierdził.
Zdumiał mnie tak raptowny zwrot w naszej rozmowie.
– A jakże – odparłem pewnie.
– Rozłożył się całkowicie – głos mnie z tyłu dobiegł. – Dupin. Jak wieprz na ruszcie upieczony.
– Wieprz na ruszcie…? – zapytałem.
– Panie Clark szanowny – White kontynuował. – Wszak ty chciałeś nie dopuścić do odczytu. Naprzód, gdyś przyszedł szukać swego towarzysza z Francji, tak mi właśnie rzekłeś.
– Owszem…
– Ów obraz, który nam przekazałeś, przez Von Dantkera niejakiego sygnowany, przedstawia Barona i to kropka w kropkę. Na coś zamówił portret jego?
– Nie, to inna osoba! Ja nic nie zlecałem!
– Zachować chciej na czas dalszy owe banialuki! Podobno Baron tuż przed postrzeleniem wyraz oblicza przybrał jak ów z konterfektu! Grymas niezwyczajny wielce!
Skóra całkiem mi ścierpła, zanim pomyśleć zdołałem, co się też szykuje. Truchlejąc, spostrzegłem na koszuli znamię krwi Barona. Wtedy sobie uzmysłowiłem, że sługi me nerwowo drepcą w korytarzu, zamiast się swą pracą zająć zwykłą. Trzej lub czterej może z White’em przybyli oficerowie znikli z pola widzenia, kilku zaś paradowało po pokoju niczym regularne wojsko. Kroki się na schodach rozległy i krzątanina w pomieszczeniach wyżej. Tak oto, w mej obecności, rewidowano „Glen Elizę”. Mury jakby się wokół mnie zapadły, pamięć zaś poddała wizję płonącego domu Brooksa…
– Tyś wszak Barona schwycił, gdy ledwie rozpoczął swą przemowę…
– Cóż, sir, imputujesz? – Przekrzyczeć się nawzajem staraliśmy.
– Nikt o twej obecności nie donosił… Nigdzie choć śladu nie ma po przyjacielu twoim, co się rzekomo zwie Duponte.
– Czy przez to próbujesz wskazać… Nazwij mnie bajarzem, jeśli wola taka…!
– …Poe cię, Clark, wykończył, raz na zawsze.
– Słucham? O co chodzi?
– O twą obsesyjną fascynację jego pismami. Czy nie za wszelką cenę wstrzymałbyś Barona przed rozmową z Poem? Przyznałeś się przed momentem do napaści i Francuza jakiegoś „zadraśnięcia”. Wyłączne sobie rościsz prawo do wiedzy o poecie. Czyż ktoś tak pochłonięty śmiercią jego chętnie by rozprawiał na ów temat…? Ciekawi mnie zaiste, co pan porabiałeś w czasie jego zejścia.
Na obiekcje z mojej strony urzędnik pod ramię mnie ujął, spokojnie nakazując, bym powstał i zrezygnował ze stawiania oporu.
Wpierw mnie trzymano w celi naprzeciwko prywatnych izb oficera White’a na posterunku Dzielnicy Środkowej. Na każdy odgłos kroków nadzieja się paniczna budziła w mym sercu. Więzienie, że sam przerwę tok opowieści, nie wywołuje li tylko uczucia odosobnienia. W obrazach powracają wtedy całe dzieje samotności, aż człowieka ogarnia wrażenie, jakby twierdzę nieszczęść własnych zamieszkiwał. Wspomnienia doznań samotniczych zdają się topić wszelką myśl o czasie obecnym i przyszłości. Istnieje się wyłącznie wobec siebie. Ani poeta żaden, ani też sędzia w świecie stworzyć nic gorszego nigdy by nie zdołał.
Kogóż wyczekiwałem, drżąc z niepokoju? Duponte’a? Hattie może? Oblicza Petera Stuarta, kwaśnego, acz pełnego oddania? Barona Dupina we własnej osobie, a przez medyków wiedzionego, który bez trudu by zeznał, przez kogo został postrzelon, tak że mnie można by wówczas puścić wolno? Tęskniłem tam nawet za wrzaskliwym głosem mej stryjecznej babki. Tęsknota się we mnie domagała byle znaku, iż jeszcze komuś zależy na mym losie.
Tymczasem na temat detektywa wieść nie przychodziła znikąd, aż się obawiać zacząłem, czy mu przeznaczenie nie gotuje większych cierpień niż moje. Zawiodłem go, to pewne. W roli opiekuna geniusza spisałem się wprost fatalnie.
White więźniom piśmiennym rozdawał dzienniki i magazyny całkiem znośne – w ramach zasad przyjętych naturalnie. Zawsze je przyjmowałem, lecz udawałem tylko czytanie, bo mnie pochłaniała lektura znacznie istotniejsza, którą mi się udało przemycić do celi. Przy potyczce z Baronem w sali wykładowej półświadomie z rąk mu wziąłem zapiski sporządzone na okoliczność wystąpienia. Nie myśląc, wsunąłem je pod płaszcz, zanim mnie White na posterunek powiódł z sobą.
Dopóki płomień świecy nie gasł, wgłębiałem się w notatki owe, pod czasopismem jakimś zmyślnie ukrywane. „Edgar Poe nie wyszedł, lecz zabrany został” – głosił Baron w swej rozprawie. Nie brzmiało to w ogólności niegustownie, acz autor żadną miarą ambicji literackich nie posiadał. Każde słowo stamtąd starałem się zapamiętać, wspominając, jak mi Duponte kiedyś czytał nad ramieniem. „Należy omyłki śledzić, monsieur Clark, aby się zbliżyć do prawdy”.
Raz ową lekturę zakłócił mi jakiś gość. Prowadzony przez urzędnika, stanął w korytarzu człowiek mi nie znany, o twarzy bez wyrazu jakby. Oparłszy parasol o ścianę, strząsnął wodę z botów tak wysokich, że się mu aż zdawały do pasa sięgać.
– Cuchnie… – rzekł, pociągając nosem.
Gdzieś w celi dla kobiet rozlegał się śpiew pijacki. Gość mój stanął bez słowa i ja to samo uczyniłem w przekonaniu, iż nic miłego odeń mnie nie czeka.
Ku memu zdziwieniu do obcego dołączyła młoda wylękniona dama w pelerynie.
– Ach, Quentinie, gdzieś ty trafił! – wykrzyknęła, bliska łez, Hattie.
– Hattie! – wyciągnąłem do niej rękę. Wierzyć nie mogłem, że to ona, czując i przez rękawiczki dobrze znane ciepło. Zmitygowany, szybko dłonie drobne oswobodziłem.
– Bez Petera przyszłaś?
– Słyszeć nawet nie chciał, że cię tu odwiedzam. I słowem się choćby nie odezwie o twoim położeniu. Na wykład też się zagniewany wybrał, Quentinie. Uznał, iż musi cię powstrzymać. W moim odczuciu on wciąż ci oddany.
– Powinien się wszak dowiedzieć o mej niewinności! Jakżebym coś wspólnego mógł mieć z wypadkiem Barona?! Dupin mi przyjaciela porwał, aby mu udaremnić ujawnienie prawdy…
– Przyjaciela? Czyby cię, Clark, ktoś bliski chciał w otchłań taką strącić? – odezwał się osobnik przy jej boku, na podobieństwo Petera wykrzywiony.
Hattie go wtedy gestem o cierpliwość uprosiła, zwracając się znów do mnie:
– Mąż mej kuzynki. Prawnik. Jak chodzi o podobne kwestie, specjalista wybitny, z Waszyngtonu. Z pewnością nam pomoże, Quentinie, wierz mi.
Mimo swego położenia, słysząc owo „nas”, odczułem pewną ulgę.
– No, a co z Baronem? – zapytałem.
– Nadziei na ozdrowienie nie ma żadnej – odparł mój nowy radca prawny.
– Pisałam do babki stryjecznej, żeby tu przyjechała, bo ona naprawić umie wszystko – Hattie jak gdyby umknął ów straszny komunikat.
Jeśli Barona w istocie rychła śmierć czekała – mnie wszak by potępiono jako jego zabójcę.
Parę dni później zostałem przeniesiony do Okręgowego Więzienia Baltimore, nad brzeg Wodospadu Jonesa. Klimat owego miejsca spotęgował we mnie uczucie beznadziejności; w celach wokół siedzieli skazani i za zbrodnie ciężkie, i zda się wieki czekający wyznaczenia procesu lub też – w przewrotności całej – na powieszenie rychłe.
Rankiem zaś wcześniej postawiono mnie formalnie w stan oskarżenia za próbę mordu na Baronie. Powszechnie przytaczano zapewnienia z mojej strony, iż należało go powstrzymać, jak również – moją obecność w sali wykładowej. Krewniak Hattie wyraził dezaprobatę wielką, słysząc, iż przeciw mnie także występuje ogólnie szanowany funkcjonariusz. Podczas rewizji w „Glen Elizie” policja znalazła rewolwer: broń, którą miałem przy sobie na wszelki wypadek podczas wizyty u Bensona, przez nieuwagę tylko zostawioną w domu na widoku.
Burzliwa pogoda z każdym dniem się pogarszała. Jak z cebra, rzec można, ciągle lało z nieba. Niby dla oddechu natura zdawała się wstrzymywać tylko, by za moment częstować miasto deszczem większej siły. Podobno most przy Broadway nieopodal Gay Street tak podmyło, że runął, uderzając w inny – oba w dół rzeki spłynęły przez pół miasta i całkowicie zniszczyły po drodze mnóstwo domów. W więzieniu moim klimat się począł zmieniać – presję wyczuwałem teraz i znaczny dyskomfort. Któryś z więźniów wrzeszczał w przestrachu, głowę tak ściskając, jakby się coś z niej chciało wydostać przemocą. „Stało się! – wieszczył. – To już koniec!”… Prócz tego, nie wiedzieć, czy od owej aury, czy też z innych przyczyn, co rusz wybuchały potyczki „lokatorów” ze strażą. Przez kratę okna dojrzeć mi się udało, jak w kipieli wodnej ginie stopniowo brzeg Wodospadu Jonesa. Czy mnie los ów czeka także…?
Odwiedzał mnie wspomniany adwokat i zawsze z gorszą niż poprzednio wieścią. Dzienniki, które w apatii czytałem tylko, o winie mojej już przesądziły. Pisano, iż Francuz, który poważnie ranny do szpitala trafił na czas długi, stanowi pierwowzór historii detektywistycznych Poego, ja zaś się go pozbyć próbowałem z zazdrości najzwyklejszej, działając pod wpływem swoich niezdrowych fascynacji. Periodyk przez wigów wydawany uznał mnie, co osobliwe, za skrytobójcę odważnego w pewnym sensie. Pisma zaś demokratów, zapewne w sprzeciwie wobec tamtych, niezmiennie złoczyńcą mnie widziały oraz tchórzem. I jedni, i drudzy wszakże o mord oskarżali pewny. Dzienniki tak zwane neutralne, czyli „Sun” i „Transcript”, wyrażały obawę, iż ów epizod zaburzy relację państwa naszego z – młodą tak przecież jeszcze – Republiką Francuską, jak również jej przywódcą, Ludwikiem Napoleonem.
Zajadły protest wznosiłem wobec pomówienia, iżby Baron miał być prawdziwym Dupinem, choć pewnie kuzynowi Hattie zdawało się to dziwne wielce. Edwin odwiedził mnie parokrotnie, lecz wkrótce policja go pytaniami zasypała, podejrzliwa o każdego Murzyna, który by ze mną miał interes – więc go musiałem prosić, aby się wstrzymał od wizyt, chroniąc się tym samym przed jej dociekliwością. John Benson, Upiór mi życzliwy, też się raz u mnie zjawił. Dłoń mu ścisnąłem serdecznie – w rozpaczliwej nadziei, że byłby mi sprzymierzeńcem.
Mizerne miał oblicze Benson. Bo, jak odeń usłyszałem, od rana niemal do świtu musiał się zajmować rachunkami wuja.
– Oj, wykończony jestem. Sam diabeł nie ma tylu obowiązków – stwierdził, zerkając przez kraty, jakby w przekonaniu, iż w każdej chwili miejscem ze mną mógłby się zamienić.
– Nie byłoby ci lepiej przyznać się, mój drogi… – szepnął.
– A niby do czego?
– Żeś Poemu dał sobą zawładnąć. Że cię on zgoła posiadł, by rzecz ubrać w słowa.
Liczyłem wszakże na cenniejszą pomoc z jego strony. – Mów pan, czyś co więcej na temat jego śmierci wykryć zdołał.
Benson, przysiadłszy na stołku, ospale dyndał nogami w przygnębieniu. Po chwili rzekł raz jeszcze, iż mi się, jego zdaniem, warto będzie przyznać.
– Już sobie Poem więcej nie zaprzątaj myśli. Prawda o zgonie jego w sferze tajemnicy pozostanie. Sam się przekonasz o tym…
Hattie zaś przychodzić mogła tylko wtedy, gdy jej nie pilnowała ciotka lub Peter. Zawsze – z jedzeniem dla mnie czy drobnym podarkiem. Znękany swym położeniem, z trudem znajdowałem stosowne słowa, aby wdzięczność jej oddać.
Ona mnie pocieszała wspomnieniami. Z dzieciństwa wspólnego a cudnego. Razem rozprawialiśmy na tematy najróżniejsze. Wyznała mi i to nawet, co czuła, gdy byłem w Paryżu.
– Wiedziałam, bądź pewny, Quentinie, na co ty się zamierzasz – powiedziała z westchnieniem. – I wiem też, że my już szczęścia dzielić razem nie możemy. Nie wolno ci jednak wpadać w złość czy zasmucenie, żeś mnie opuścił wówczas i nie ujawnił mi czegoś więcej. Jeśli melancholię dostrzegasz w mej twarzy, to przez to jedynie, iż ci wyczucia zabrakło… żeś pewności nie miał, aby mnie w szczegółach zaznajomić z tą historią… Ja w zamian bym ci dała przecież przyjaźń swą z całym bezwstydem.
– Peter miał całkowitą słuszność. U początków tego wszystkiego leżał mój egoizm. Być może źródło mych czynów nie w Poego chwale, lecz powoduje nimi jedynie miłość własna. A może się wszystko tylko w mej imaginacji staje!
– I dlatego jest ważne – ujmując mą dłoń, powiedziała Hattie.
– Ach – rzekłem ze zgryzotą – czemu mi nie było dane na oczy przejrzeć? Wszystko się dla mnie kręci wokół śmierci jego, kosztem jego życia. Wszak sam uczyniłem to, czego się z niepokojem po innych spodziewał. Życia własnego również kosztem…
Wkrótce przez opady ciągłe oraz powódź niemożliwe się stało dotrzeć do więzienia z innych dzielnic miasta. Rozłączony tym samym z Hattie, prócz strapionych więźniów nie miałem obok siebie nikogo bliskiego.
Pewnej nocy, gdy sen mnie na szczęście zmorzył, posłyszałem kroki coraz bliżej celi. Hattie! Znów mnie odwiedziła, niepomna straszliwego zalewu wody. Przeszła przez korytarz pospiesznym, acz wytwornym krokiem, osłaniając się przed brudem cel jasnoczerwoną peleryną. Rzecz osobliwa: strażnik jej nie towarzyszył, a – co sobie uprzytomniłem, świeżo wynudzony – nie była to absolutnie pora, gdy wpuszczano gości. Po chwili, wyłoniwszy się z ciemności, przypadła do mnie, za nadgarstki chwytając tak mocno, że się ruszyć nie mogłem. Bo też i nie Hattie stała naprzeciwko.
W nikłym oświetleniu złocista zwykle skóra Bonjour przybrała odcień blady i upiorny. Oczy jej tak błyszczały, jakby chciała wszystko na wylot prześwidrować.
– Bonjour! Jakżeś straż minęła? – spytałem niezbyt roztropnie, bo z pewnością i wstęp wolny do więzienia, jak i wyjście stąd jej nie nastręczały większych trudności.
– Musiałam cię znaleźć.
Ścisnęła mnie z taką siłą, że nagle lęk obłędny poczułem. Na polecenie Barona się zjawiła, by mnie zgładzić, aby dokonać egzekucji osobiście. Bez chwili wahania mogłaby poderżnąć mi gardło, a gdybym został odkryty już bez głowy – nikt by się wszak nie domyślił jej wizyty.
– Wiem, że nie strzelałeś do Barona – oznajmiła, właściwie przestrach odczytując w moich oczach. – Kto to zrobił, trzeba się nam wywiedzieć.
– Czyż to nie oczywiste? Wierzyciele jego… Łotry, które za Baronem krok w krok podążały co dzień.
– Ależ ich nie przysłał żaden z wierzycieli. Baron dawno się z wierzycielami już ugodzić zdołał dzięki kwocie zgromadzonej na poczet swego występu, a znacznie przewyższającej nasze oczekiwania. Zbójom nie szło o pieniądze Barona.
Zamilkłem ze zdumienia.
– Kimże więc byli?
– Muszę się dowiedzieć, bom to Baronowi winna. Ty także, przez wzgląd na kobietę sercu bliską.
Wzrok w ziemię wbiłem na te słowa.
– Ona mnie nie darzy już miłością.
Patrząc znów na Bonjour, spostrzegłem, że już do pytania ułożyła usta – jednak temat ów przykry dla mnie porzuciła.
– A gdzie mój towarzysz? – zapytałem. – Duponte. Doczekać się nie mogę, kiedy mi rzecz zdradzisz! Odkąd go wraz z Baronem porwaliście, myśli mnie nachodzą najczarniejsze!
Otóż – Duponte’owi (z jej strony w każdym razie) krzywda się nie stała żadna. Ku zaskoczeniu memu Bonjour puściła wolno detektywa krótko po tym, jak został wywieziony z „Glen Elizy”. Baron jej polecił zwolnić rywala w godzinie rozpoczęcia odczytu. Nie było jego zamiarem uśmiercenie Duponte’a, chciał raczej ducha w nim unicestwić. Przypuszczał, że detektyw uda się czym prędzej do sali wykładowej, by konkurenta ujrzeć w chwili triumfu najwyższego. Duponte tymczasem uniknął sromotnej porażki, nie pokazując się tam wcale, a nawet jeśli – to przez nikogo nie widziany.
– Czy Duponte się opierał? Walczył, gdyście go porywali?
Bonjour zawahała się moment, niepewna, czy mnie jej replika nie zawiedzie.
– Nie. I całkiem słusznie, Baron bowiem się uparł plan swój do końca doprowadzić. Gdzież on się podziewa, monsieur Clark?
– Zamknięty tu przecież jestem, Bonjour. Pojęcia nie mam najmniejszego!
Wzrok jej niemile przenikliwy napotkałem, z myślami się zmagając rozmaitymi. Gdy Hattie z Peterem się połączy, jakaż mi zostaje nadzieja na uczucie nowe? Pomimo całej mocy, jakiej dostarczy mi rozstanie ostateczne… Ileż bym dał w tej chwili za choćby krztę czułości! Widać źle skryłem owo pragnienie, bo oto Bonjour poczęła się przybliżać do mnie. Zrazu się uchyliłem, by przerwać sytuację niestosowną, lecz ona dłoń mi ułożyła na ramieniu i gdy się odwracałem, usta me ku swym przyciągnęła między kratą, żar we mnie wywołując większy nawet, niźli samo jej warg miękkich ciepło. Blizna Bonjour w owym zwarciu niby się identyczną we mnie odcisnęła. Dreszcz przeszył moje chłodne ciało, energią napawając. Wyczułem, że i ona jakby dała się zniewolić pocałunkowi.
– Myśl, jak znaleźć Duponte’a – głos jej brzmiał stanowczo. – On zaś skrytobójcę nam odszuka.
I tak przez parę następnych dni głowiłem się nad rzeczoną kwestią. Niestety – od spotkania z Bonjour w nocnej porze bardziej mi jeszcze doskwierała bezlitosna samotność.
Raz, gdy się ocknąłem z kolejnego stanu nieświadomości, ujrzałem na stoliku swym drewnianym książkę. Skąd się wzięła, kto ją zostawił – nie wiedziałem. Czy była to mara senna podsunięta przez udręczoną wyobraźnię… Czyż nie dość mi cierpień jeszcze?
Na mym stole oto leżał wolumin Poego w redakcji Griswolda. Trzeci tom – ostatni – którego już sam widok napawał mnie wstrętem. Pierwsze dwa zawierały dość chaotyczny, acz przyzwoity wybór utworów prozatorskich i poezji, lecz trzeci, ów właśnie edytor lekkomyślny, Rufus Griswold, opatrzył swym oszczerczym esejem.
Zimą, po śmierci Poego widywałem w prasie ogłoszenie z prośbą do wszelkich z nim osób korespondujących o nadsyłanie Griswoldowi listów owych, bo chciałby je zamieścić w swojej książce. A że już mi był znany przezeń stworzony nekrolog, pomóc mu nie chciałem żadną miarą. Natychmiast skreśliłem doń kilka słów z wiadomością, iż jestem w posiadaniu pism czterech osobiście przez geniusza sygnowanych, ujmując tam również powód swej kategorycznej niezgody na współpracę. Dodałem, że decyzja owa może ulec zmianie, jeśli on zmieni swe podejście do tematu. Jemu zaś nie starczyło odwagi, by mi odpowiedzieć.
Skrycie liczyłem mimo wszystko, że Griswold z czasem zrozumie swoją misję i – po publikacji pierwszych tomów – stanie się, by tak rzec, nie katem autora, lecz godnym wykonawcą testamentu. Otwarłszy jednak na stronicy pierwszej pełne jadu „wspomnienie” o dawnym jego przyjacielu, wolumin odłożyłem na bok, by więcej już z nim nie obcować. W istocie postanowiłem nawet spalić księgę splugawioną.
Duponte się natomiast wgłębił w listy tam zamieszczone. A teraz, dziwnym zrządzeniem, znalazł się ów tom w mojej celi. Wedle słów nadzorcy, urzędników trapiło moje zdrowie, więc widząc, iż przez stan uśpienia nie jestem zdolny do lektury gazet choćby, jak również przez wzgląd na uwielbienie, jakie wobec poety żywię – kazali wziąć tom ów nazwiskiem POE wyraźnie oznaczonym z biblioteki „Glen Elizy” i dostarczyć mi tutaj, do więzienia.
Nie miałem jednak wątpliwości, że to za sprawą oficera White’a trafił do mnie ów tom. Chciał on mnie złamać całkiem oraz skłonić, bym przyznał się do występku, który mi życie zatruwa niby. Ucieczka przed księgą w celi ciasnej była niemożliwa: nawet gdy wzrokiem chciałem ją omijać, w spazmie sennym raptem dłonią jej dotykałem. Za dnia chowałem tom pod pryczę, żeby go nie widzieć, lecz kiedy się podnosiłem, aby usiąść, kopałem go nogą przypadkowo, tak że zawsze lądował z drugiej strony legowiska. Przez kraty ciskałem książkę z celi na korytarz, lecz już na drugi dzień znowu powracała, starannie ułożona koło dzbanka z wodą lub też u stóp łóżka. Strażnik kładł ją, czy też więzień, by mi los uprzykrzyć.
Koniec końców nie udało mi się lekturze oprzeć. Opuszczając nędzne wynurzenia Griswolda, skupiłem się na listach poety, które tekst uzupełniały. Wkrótce zaś, gdy już odkryłem ich zawartość, tknęło mnie, że White ma domysł jakiś… wgląd w otchłań, której się wessać dałem, makabryczną.
Wzdragam się na owo wspomnienie, lecz oto Edgar imię moje wspomniał w jednym liście między osobami, które mogłyby wesprzeć powołanie jego czasopisma. Griswold mu na to odpisał, prosząc o więcej szczegółów. Następnie zaś autor wiadomy tak mu opowiedział na mój temat:
„Clark młody, o którego zapytujesz, bogactwo swe zawdzięcza próżnowaniu. Od lat już, wiedząc o mej biedzie, listami nie opłacanymi mnie on prześladuje”*.
Co dnia podczas wzmożonej przytomności wczytywałem się w wieść ową, by sprawdzić, czy się nie bierze ona ze zmęczenia psychicznego. Pisma nie opłacane! Czysty absurd. Poe – jak wiadomo przecież! – nalegał, bym z góry nie pokrywał kosztu swych listów, bo źle się to przysłuży naszej zażyłości. I prosił mnie o pomoc, co więcej, bał się, czy też mnie nie kłopocze!
Słowa Edgara jakby na złość przywiodły wspomnienie mego ojca. I on mnie wszak nazywał „młodzieńcem w posiadaniu czczych zasobów”! Bogactwa, które sam mi zapisał, pracowitością oraz rozsądkiem zdobytego.
Ach, gdyby mi poznać dane było głos pisarza, szybko bym się wówczas wyzwolił z udręki wspominania! Kto wie, może Poe istotnie przemawiał tonem mego ojca…?
Stopniowo mnie moc odeszła, żeby się z pryczy chociaż zwlekać. Osłabiony strasznie, nawet się już silić nie mogłem na mówienie. Po kilku dobach bezsennych popadłem w stan oszołomienia, na pograniczu się znajdując nocy, dnia i świadomości. Z okresu tego prawie nic nie pamiętam – wyjąwszy szum deszczu i nieustannych wyładowań atmosferycznych.
Poza tym nikt mnie w owym czasie nie odwiedzał; widywałem tylko twarze bez wyrazu policjantów czy strażników. Choć… raz naprzeciw celi pokazał mi się człowiek już znany. Ów pasażer na gapę z parowca „Humboldt”, gdzie triumf detektywa, mego przyjaciela, poniekąd przypadł mi w udziale. Oto w zatęchłym więzieniu Baltimore przez mgłę go zobaczyłem naraz, jak mnie obserwuje, obcy, acz dziś bezkarny. Znów jak kiedyś mi się zdało nagle, jakby mą skórę zamieszkały muchy czy robactwo, gdy dziennik jeden to podał, iż Poe został znaleziony… W sekundzie się wtedy na pryczy obudziłem w zimnych potach.
Mając w rychłej perspektywie śmierć na stryczku, częstokroć sobie w myślach przedstawiałem opowieść Barona o Catherine Gautier… Tyle że jej oblicze, gdy na mnie patrzyła trupioblada spokojem z wysokości, raz mi objawiało słodycz Hattie, a kiedy indziej znowu przebiegłość skrytą Bonjour. Nadzorca tymczasem przy inspekcji stwierdził, że mój stan niemoty i odrętwienia jest prawdziwy, zaraz nakazując, żeby mnie umieścili w separatce, na pierwszym piętrze więzienia. Dotknięty, ledwie drgnąłem nieświadomie – krzyk w ucho mnie nie ruszył nawet ani też wstrząsy silne.
Przebudzony w nowym otoczeniu, zauważyłem, że mieszkańcem się stałem izby, do której żaden z więźniów trafić nie chciał – bo choć wygodniejsza była od celi na górze, do niej słano ludzi na śmierć pewną tylko. Medycy niczego groźnego wykryć nie zdołali w moim organizmie, ale się wyłoniła hipoteza, iż mam skłonność do zaburzeń snu. Pytany zaś przez policję, która mą świadomość sprawdzić chciała, milczałem wciąż lub z krtani mej dobywały się frazy bez związku… Na pytanie natomiast o datę mego przyjścia na świat powtarzałem w kółko: ósmy października 1849 – kiedy to Poe był grzebany, a mnie by to czyniło dwulatkiem.
Sam zdolny byłem wspomnieć zaledwie snów miazmaty. Na wieść o śmierci rodziców wiele dni spędziłem w swojej izbie, w uporczywych dreszczach i chorobą zdjęty. W stanie zamroczenia miewałem jasne wizje rozmów z rodzicami – prawdziwszych znacznie niż te, które zaistniały w mym życiu naprawdę. Bez końca prosiłem, by mi wybaczyli wszystko, co zaprzepaściłem, nie usłuchawszy ich rad roztropnych, jak też sugestii Petera. Potem się znów budziłem. Na szczęście książki Griswolda już mi do separatki nie dano. Pod nosem chichotałem przez to niby w triumfie ostatecznym.
W szpitalu więziennym brakowało światła za sprawą okien nie mytych, zaciągniętych jakby błoną. I pamiętnego ranka, gdy deszcz ustał wreszcie, promienie słoneczne do wnętrz się przebijały z trudem. Strażnicy w szale do cel różnych przenosili więźniów, kiedy się pojawiła groźba zalania pewnych kwater. Dotychczas gmach był bezpieczny, lecz owej nocy się zbudziłem od hałasów jakichś.
– Kto tam? – rozdygotany wykrzyknąłem w zapomnieniu.
Nagle się zrobiło przeraźliwie zimno i stopę bosą zalał mi strumień wody. Na pryczę wracając szybko, wymacałem w mroku świeczkę. By ujrzeć, co się zdarzyło po raz pierwszy od lat.
Woda wzburzona przepełniła ściek i przedarła się przez ścianę izby. Przysiadłszy, ujrzałem, jak się otwiera mrok przede mną. Ściek ciągnął się pod murem wysokim i potężnym wokół budowli więzienia – a ujście swoje miał w Wodospadzie Jonesa. Bez przeszkód żadnych, przez wiele dni od światła zupełnie oderwany, w ciemności bez wysiłku prawie umiałem oszacować skalę zagrożenia.
Umysł mój, wybudzony z żałobnej apatii, działać teraz zaczął na pełnych obrotach. Idea nie sprecyzowana jeszcze zaświtała mi w głowie, gdy mnie w górę wypchnęła fala wody, obmywając w sekundzie kostki, piersi i wreszcie ramiona. Mimo potężnego naporu strugi, jakbym się ruszał nagle prędzej, znacznie sprawniej. Na koniec wypłynąłem na powierzchnię w miejscu, gdzie nagie szczyty więzienia było widać już tylko w oddali.
Oto, co pomyślałem: Edgar nadal żyje.
Choć może tak sądzicie – nie zmogła mnie wcale choroba. Zdolności umysłowe nie uległy żadnej degradacji, pomimo długotrwałego życia w odosobnieniu… Edgar Poe nie umarł nigdy, tak to czułem.
Zwróciwszy wzrok ku więziennym murom, po raz pierwszy od wielu miesięcy, a może i lat nawet (zaznaczę, iż wówczas gotów byłem wierzyć i w pierwszą opcję, i drugą), stworzyłem sobie w mózgu niby-mapę nową wszystkich znanych mi faktów na temat śmierci pisarza.
Być może w owej chwili należało się rozglądnąć za pomocą doraźną czy jakimś schronieniem. I może niesłusznie było opuszczać teren więzienia, gdzie wszak, o dziwo, czułem się bezpieczny, gdzie mi nie groziły troski zewnętrznego świata. Cóż byście uczynili w mojej sytuacji – zostali na pryczy, patrząc na poblask gwiazd? Czy wobec olśnienia, iż poeta pozostaje wśród żywych, mielibyście tutaj inne jakieś rozwiązanie?
(A Duponte! Czyżby tego nie dostrzegał, nie biorąc pod uwagę w ogóle w swoich dociekaniach?!)
„Dla nas się nie liczy, co przytrafiło się Poemu. Przedstawiamy sobie jego zgon wedle własnych potrzeb. On zaś, w pewnym sensie, nadal przecież pozostaje żywy”.
Wspomniałem powyższą frazę wypowiedzianą przez Bensona przy pierwszym naszym spotkaniu. Benson zdawał się wiedzieć więcej, niż mi mówił. Czy to mu wiadome było również? Czy odkrył rzecz niemożliwą do zdradzenia we wstępnej fazie swoich poszukiwań i czy mi tą drogą wskazywał klucz do tajemnicy?
Widziałem twarze obecnych przy pochówku, niczym wryte w mój umysł… Do dnia owego stale mi wracali w myślach; pośpiech ich i kroki w butach zabłoconych wciąż mi pobrzmiewały w uszach niby echo.
Dowody… One wszak są istotne. George Spence, wspomniany dozorca cmentarzyka, nie widywał pisarza od wielu lat, a przecież mi wspominał osobliwy jego wygląd przy ostatniej uroczystości… Neilson Poe natomiast oglądał kuzyna jedynie przez zasłonę w szpitalu, a czy ów pacjent nie „objawił mu się jako obcy lub raczej duch kogoś mu znanego”…?
Uroczystość, którą obserwowałem, toczyła się pospiesznie, nie dłużej niż trzy minuty trwając, w obecności paru ledwie świadków, i nawet zrezygnowano z żałobnego kazania. Czy dziwić nie powinno, iż odbyła się po cichu i tak skromnie, jak gdyby w zawstydzeniu jakimś strasznym? I Snodgrass, ów człowiek nieprzejednany, lęk wykazywał oraz złe przeczucia, sam się obciążając winą za pochówek tak niegodny istoty, która wymaga szacunku najwyższego. Myślą wróciłem do wiersza, który znaleźliśmy tam na biurku – poematu, gdzie Snodgrass się odnosi do pijaństwa geniusza. W strofach dotknięto naturalnie i dnia pogrzebu:
Dotąd mnie nawiedza ów pogrzebu obraz!
Z wstydem i w żałości wiecznie zadziwiony
Kreślę twój pochówek – jakże smutny pokaz -
W lichym tyś zakątku został porzucony!
Czy ktoś z poetą zaznajomiony widział złożone w trumnie jego martwe ciało przed pochówkiem? Wszyscy oni prawie – Neilson, Herring, Snodgrass – jakby coś zataić należało, słowa rzec mi nie chcieli na temat uroczystości. Czyżby im coś wiadome było wobec tego? Iż Poe w istocie mieszka ciągle pośród żywych? Czyżby ukryty został przez osoby trzecie w jakimś celu? Czy Poe żart popełnił wobec świata ostateczny?
Jak widać, myśli owe, choć uległem ekscytacji wielkiej, składały się w ciąg logiczny, bynajmniej nie bez ładu. Chciałem wykazać, że Poe nie zmarł jeszcze, a wszystko, co się zdarzyło, czym prędzej musi się skompromitować. Pieszo udałem się więc zaraz na cmentarz prezbiterian. Umiejscowiony był on poza centrum miasta, tak że go najdotkliwsza fala potopu oszczędziła, nie naruszając też prawie dróg doń prowadzących, niemniej – dotarła i tam również, co wskazywały wodą żłobione rowy w miejscach obniżeń gruntu porosłego trawą.
Wybrałem się tam w zamiarze pogawędki z dozorcą, by się wywiedzieć szczegółów pewnych a istotnych. Na miejscu już jednak – przekroczywszy bramę – uległem potrzebie innej. Choć ciemność panowała najmroczniejsza, oczy me dzięki pobytowi w celi przez czas długi postrzegały nadal znacznie więcej niż w zwykłych warunkach. Zatem w błysku pioruna nadchodzącej nowej burzy udało mi się bezbłędnie namierzyć zakątek ów magiczny a – w oburzeniu stwierdziłem – nie oznaczony do tej pory. Cóż kryło się pod zwałami ziemi?
Usunąwszy gałęzie i gruz wszelki z góry, zacząłem kopać w trawie gołą ręką. Co chwila tryskały na wierzch wodne strugi, więc spróbowałem z boku – lecz z nie lepszym skutkiem. Od ziemi stwardniałej spękały mi paznokcie, plamiąc krwią grudki błota i kamyki.
Gdy się zorientowałem, iż tak nie osiągnę wiele, ruszyłem cmentarzem, by odkryć, że mi szczęście sprzyja. Łopatą porzuconą gdzieś przypadkiem zacząłem wokół mogiły kopać glebę na kształt koła. Z zapałem, dodać trzeba, niezwyczajnym. Po chwili otaczały mnie kopce lepkiej ziemi. Dzieło wyczerpujące owo tak mnie pochłonęło, że zrazu umknął mej uwagi jakiś nagły hałas… Ależ znalezisko! Słów mi brak, doprawdy!
Ujrzałem zwykłą trumnę z sosnowego drewna. Dłoń wyciągnąwszy, uczułem zimną gładką powierzchnię. Zaraz też odgarniając stamtąd grudy ziemi, musiałem upuścić przedmiot, co byłby wszak w pół minuty już znalazł się na powierzchni…
Oto kundel dozorcy nacierał na mnie z zajadłością. W odległości kilku stóp pies przystanął; czyżby przyjaźni między nami dawnej pomny? Nie, nic podobnego, a jeśli nawet – to jeszcze, zda się, moja zdrada bardziej go rozsierdziła. Psisko uznało chyba, lecz niesłusznie, iż zwłoki z jego terenu ukraść się wybieram. Dzielny a poczciwy! Gdy tak kłapał szczęką w szale między grobami, ja w nim Cerbera trzygłowego zaraz zobaczyłem! Na próby odganiania z mojej strony pies się przyczaił tylko, aby lada chwila rzucić mi się do gardła.
Z otchłani podziemnego grobowca wyłonił się z latarnią opiekun cmentarza. W słabym świetle trudno mi było go dojrzeć. Objawił się więc w jednolitej barwie, jak ów człowiek wspominany, którego odnaleźli w tym samym grobie w stanie skamienienia.
– Ja nie hiena cmentarna! – zawołałem, ale że wymachiwałem łopatą, a ręce i ubiór miałem zabrudzone ziemią, pode mną zaś spoczywała częściowo odkryta trumna – mój okrzyk nie mógł zabrzmieć zbyt przekonująco. – Zajrzyj pan tu do wykopu!
– Kto tam? Bierz go, Żeglarz!
I cóż, spojrzawszy tęsknie na trumienkę, pozbyłem się narzędzia i rzuciłem do ucieczki. Człowiek ów zaś z psem wiernym za mną pobiegli.
Wcale się jeszcze nie poddałem. Ledwie zostawiłem w tyle pogoń, znalazłem się w uliczce wąskiej, dla schronienia. Blisko pół godziny zajęło mi dojście do zmysłów po nieudanym wysiłku wyżej opisanym. Natychmiast wszak podjąłem nowe przedsięwzięcie. Dozorca ów cmentarny pewnie zechce teraz strzec grobu Poego… Nadzieją jednak niesiony obłąkaną, ruszyłem przez miasto, wspominając po drodze adres poety tutaj, w Baltimore, już ostatni. Amity Street pomiędzy Lexington i Saratoga – miejsce w wyniku badań żmudnych życiorysu Poego określone.
Mógłbym go sam spytać: Po cóż to, przyjacielu, było pisać, że jestem człowiekiem młodym i lekkomyślnym? Czyżbyś porozumienia między nami nie pamiętał?
Zrzekłszy się pozycji kadeta w West Point, Poe zaraz odrzucony został w Richmond przez Johna Allana, który się nie chciał zgodzić na wspieranie go przez wzgląd na znaczne zaciągnięte długi. Tak więc dwudziestodwuletni młodzian przybył w progi owe skromne, by zamieszkać wspólnie z ciotką, Marią Clemm, córką jej – ośmioletnią wówczas – Virginią oraz starszym swoim bratem Williamem Henrym, i babką, która na zdrowiu podupadła. Poe starał się o posadę w jednej ze szkół miejscowych, lecz na próżno. Każdy z kadetów wobec tego ofiarował dolara na publikację zbioru debiutanckich wierszy, który miał mu pomóc zaistnieć na niwie literackiej.
Przekonany święcie, iż mi się udało znaleźć właściwy adres, a mianowicie dom wąski między dwoma ulicami, nie siląc się na żadne już rozsądne plany, wbiegłem na schody tamże, byle do góry, jak najprędzej. Czemuś to, Edgarze, przyjacielu, rzeczy podobne wypisywał? Żyw on by przypuszczalnie tu wrócił, do domu swojego, wieść dla mnie jakąś o kolejnym swym przeznaczeniu zostawiając. Prawie nie spostrzegłem dwu kobiet, siwej i młodej jasnowłosej, które okrzyk wydały na widok mego wtargnięcia do izdebki skrytej… Miejsce tam zajmowały przy kominku. (W ubraniu swym z więzienia, do cna przemoczonym i podartym, w plamach krwi ciemnych oraz ziemi zjawiskiem byłem dla nich makabrycznym w rzeczy samej). Potem w pokoju innym jeszcze, na poddaszu domu, tyczkowaty jegomość wychylił się przez okno na Amity Street wychodzące, z wrzaskiem, że tu się oto dzieje napad, morderstwo, zbrodnia i tak dalej. Damy zaczęły ganiać po wszystkich izbach na to i zgiełk się zrobił niepojęty; dziki harmider powstał nagle.
Wzdrygnąwszy się, widząc, iż tamten za łom chwyta, zaraz pospieszyłem na dół – mijając młodszą pannę, przez hol frontowy aż do wyjścia. Bieg ów się odbył w tempie takim, że dopiero na zewnątrz tchu nabrałem, gdzie w poświacie lamp ulicznych ujrzałem powóz przez rumaka olbrzymiego ciągniony, który z impetem straszliwym na mnie prosto zmierza. W obliczu śmierci rychłej osłoniłem dłońmi oczy.
Zrządzeniem dziwnym jednak na krawężnik mnie wtedy wywleczono. Uczułem chwyt mocny za nadgarstki, z całej siły. Wybawca starał się bliżej ku sobie mnie przyciągnąć. Ośmieliłem się nań spojrzeć, otwierając oczy przymrużone wcześniej w bezwolnym lęku, niby podświadomie przewidując, iż będzie to zmora senna, nie zaś żywy człowiek. I kogo wtedy ujrzałem? Edgara A. Poe we własnej osobie!
– Clark! – szepnął, tuląc mnie do siebie, a usta pod wąsem ciemnym krzywiąc lekko. – Trzeba cię stąd zabrać.
Wtedy – spojrzałem nań raz jeszcze i palcem go dotknąłem. Raptem świat jakby zadrżał i rozpłynął się w kruczej czerni.
W nikłym przebłysku świadomości zauważyłem, że oto się znajduję w ciemnej i zawilgłej izbie. Czując, jak mnie ktoś w dół spycha, strach śmiertelny w sobie zmóc musiałem zaraz. Z powiekami na pół przymkniętymi kark uniosłem całą mocą, by dojrzeć w jasności zupełnej przedmiot jeden tylko, poza którym mój umysł nic już nie mógł postrzec.
Prostokątną tablicę z napisem: HIC TANDEM FELICIS CONDUNTUR RELIQUAE.
Z westchnieniem się domyślając, iż jest to nagrobek, w zgrozie odczytałem własne epitafium: „Oto on wreszcie tutaj szczęścia zaznał”.
Znów mnie wchłonęła ciemność, a zbudzony z transu, zerwałem się w przerażeniu, że krtań mi pali ostre pragnienie. Choć mrugać oczami byłem zdolny, to nic nie widziałem jednak, myśląc, iż mnie oślepiono – lub też zwyczajnie się znajduję w izbie pozbawionej światła. Wtem z drugiej strony objawiło mi się światło lampy. Przy mnie się rozległ głosik:
– Nie śpi już.
Widząc koło siebie miskę wody, czym prędzej ją do ust podniosłem.
– Nie – drugi głos pouczył. – To, aby dłoni ulżyć. Rękę na cmentarzu sobie poraniłem.
W kręgu blasku płomyka zobaczyłem dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę, o jasnej, niemal zielonkawej cerze, która je upodobniała do chochlików jakichś. Po chwili, gdy lampę naftową podkręcono lekko, mogłem się przekonać, iż dziewczę mi podsuwa szklankę z wodą, czekając, jak się zachowam, cierpliwie i niebywale wdzięcznie.
Zawartość jak w gorączce zaraz wypiłem.
– Gdzie… – pytanie mi uwięzło w gardle, gdy znowu ujrzałem ów nagrobny kamień! Teraz mi się przedstawiło jednak, iż to ledwie szkic pokaźny z detalami. Inskrypcję raz jeszcze zatem pełną przeczytałem: HIC TANDEM FELICIS CONDUNTUR RELIQUAE EDGAR ALLAN POE, a poniżej: OBIIT OCT. VII 1849.
Wdzięczny za dobroć zaznaną, zwróciłem się ku dziewczynce. I nagle się też poczułem odpowiedzialny za oboje.
– Nic się nie boicie?
– Gdzie tam – odrzekła mała. – Tylko o pana się martwimy. Gdy ojciec cię tu przywiódł, toś wyglądał potwornie.
Pierwszy raz od miesięcy powietrza zaczerpnąłem ze spokojem. Oto, nie wiedzieć kiedy, przebrano mnie w ubiór czysty… Siedziałem na desce na dwu stołkach wspartej – moim łóżku prowizorycznym do tej chwili.
– Obawy mam, proszę pana, że pod dachem rodziny Poe, gdzie sześcioro dziatek i niemowlę nowo narodzone, rzadko się znajduje wolne spanie! Niemniej ufam, iż zdołamy ci zapewnić odrobinę wytchnienia.
Człowiek to rzekł, przez którego zostałem z ulicy zabrany; ale nie Edgar, tylko Neilson Poe, zdaje się. Lecz wyglądał inaczej, nie jak przy naszym widzeniu na posterunku policji. Szczuplejszy wyraźnie oraz z wąsem, mógłby na pierwszy rzut oka być brany za sławnego krewnego.
– Josephine… Harriet… – surowo spojrzał na dzieci, co w oddaniu przy mnie nadal stały. – Czas spać! – nakazał, lecz bez skutku.
– Ogromnie mi pomogłyście – rzekłem do nich konfidencjonalnym tonem. – A teraz usłuchajcie ojca. Bezgłośnie opuściły izbę.
– Cóż ja tu robię? – zapytałem gospodarza.
– Sam pewnie wiesz najlepiej – odparł z troską, siadając naprzeciwko.
Następnie mi wyjaśnił, że gdy doń dotarło, iż ktoś wygrzebać próbuje trumnę Poego z miejsca spoczynku, pomimo późnej godziny najął powóz czym prędzej i na cmentarz powieźć się kazał. Ze względu jednak na ulewę konieczny stał się objazd przez Amity Street, gdzie Neilson usłyszał straszną wrzawę dochodzącą z domu, w którym mieszkała dawniej Maria Clemm, krewna jego, a gdzie też przed piętnastu laty Edgar Poe zamieszkiwał.
Uznawszy ów zbieg okoliczności za nader osobliwy i niepokojący, skierował swój pojazd tam właśnie. Wysiadł, by się rozeznać w rzeczy – pamiętając jednak główny cel wędrówki, poinstruował fiakra, aby zawrócił ponownie i ustawił pojazd czołem w drugą stronę, tak żeby czasu już później nie marnować. Wówczas, gdy woźnica czynił, co mu nakazano, ja się pojawiłem w drzwiach domu od frontu – pewien, iż na proch roztarty będę pod kołami w jednej chwili. Neilson mnie wciągnął na chodnik, gdzie padłem zemdlony.
Widząc, iż strój mam cały błotem umazany, stwierdził, że skarga, co doń z cmentarza dotarła, może się wiązać z mą obecnością przy Amity Street.
Nie wiedząc, co mu odrzec, w milczeniu słuchałem.
– Zaraz pana tu przywiozłem – ciągnął Neilson. – A chłopak mój na posyłki pomógł cię ułożyć tu, na desce. Potem medyka ściągnął, który przecznicę obok mieszka; on zaś, po zbadaniu gruntownym, oddalił się dopiero co. Żona się modli w tej intencji, byś do sił rychło wracał… Byłeś pan dziś pod wieczór na cmentarzu owym?
– Co to? – spytałem, wskazując rysunek kamienia nagrobnego.
Spoczywał on niegroźnie na półce wśród różnych książek i papierów, lecz odkąd na sekundę może się ocknąłem w nikłym blasku lampy, na nim się wyłącznie – a w przestrachu – skupiła moja uwaga.
– Szkic ów sporządzony przez człowieka najętego, by godnie oznaczył grób mego kuzyna. O tym jednak może później pomówimy. Jesteś pan, jak widzę, wyczerpany mocno.
– Spać więcej nie chcę – oświadczyłem, w istocie nagle ożywiony wypoczynkiem, ale i też przez to, że choć obaj się nawzajem podejrzewaliśmy, poczułem się bezpieczny, dzieci Neilsona mając po swej stronie. – Wdzięczny jestem za wsparcie twej rodziny, obawiam się jednak, iż więcej mi wiadomo, niżbyś sądził. Policji i mnie powiedziałeś, że Edgar nie tylko ci był krewnym, lecz też przyjacielem. Tymczasem ja wiem dobrze, jak on cię nazywał.
– Nie pojmuję?
– Wrogiem swym najgorszym na świecie! Skrzywiony, Neilson wąs pogładził i pokiwał głową najspokojniej.
– Zaiste. Nieobce mi uwagi owe z jego strony. O mnie i innych osobach, które mu okazały serce.
– A czemuż, sir, na twój temat tak się wypowiadał?
– Otóż gdy ledwie w nim rozkwitło uczucie wobec Virginii… Za żonę wziąwszy Josephine, siostrę jej przyrodnią, uznałem podówczas, że trzynastolatce nie przystoi domu rodzinnego z nim opuszczać, i ofiarowałem się łożyć na jej wykształcenie, by wejść mogła w towarzystwo, pod tym wszak warunkiem, iż w Baltimore pozostanie, u nas. Edgar zaś jako zniewagę odebrał propozycję moją i oznajmił, że bez niej żyć nie podoła choćby chwili dłużej. Sądził, że szczęście chcę mu zrujnować, nie dopuszczając do dalszych spotkań z Sissy. Żal wszelki był dlań nieznośnym ciężarem…
– A uwaga umieszczona w piśmie do Snodgrassa, jakobyś pan się nie zgadzał wspierać jego kariery literackiej?
– Edgar myślał pewnie, że mu zazdroszczę – odparł z miejsca Neilson. – I ja wszak za młodu tego próbowałem, więc uznał, iż muszę zazdrość żywić, bo on się cieszy sławą złą i dobrą naraz.
– Był pan zawistny?
– Nie w takim raczej pojęciu, jak Edgar sobie wyobrażał. Nie postrzegałem siebie jako równego jemu. Zazdrość moja wynikała jedynie z faktu, iż jego dzieło literackie nosi rys geniuszu – jakości w mych utworach, pomimo całego trudu, nieobecnej wszakże.
– Jeśli mnie pamięć nie myli – rzekłem stanowczo – utrudniałeś pan policji badanie okoliczności jego zgonu.
– Doprawdy? – nie dał mi się sprowokować. – Rozumiem, skąd owo podejrzenie. Lecz nim się pan zjawiłeś wtedy na posterunku, White niewzruszenie twierdził, iż nie istnieje konieczność dochodzenia, tutejsza bowiem policja woli tkwić w przekonaniu, że zbrodni w Baltimore nie ma żadnych, a zwłaszcza przeciw przyjezdnym. Sam często bronię interesów osób skarżonych o przestępstwa drobne i nieraz, jeśli idzie o pewnych złoczyńców, zdaję się właśnie na opinię policji, toteż w owym względzie nie miałem innego wyboru, jak tylko z White’em podjąć współdziałanie. Wiedziałem, iż ma on w obyczaju piętnować każdego, kto ujawniać się stara w naszym mieście więcej czynów kryminalnych niż owe do wiadomości ogółu podawane – ujrzawszy więc pana tam, na posterunku, za wszelką cenę, a dla dobra twego, próbowałem odwieść cię od dalszych postępowań w tej materii. Nieraz myślę sobie, iż nasze prawo niewiele się w istocie różni od tego z czasów, gdy karano za rzekome uprawianie czarów: występek spostrzega się tylko dla korzyści własnych. – To rzekłszy, Neilson ku drzwiom się skierował. – Nie dziwię się, żeś mnie za wrogiego Edgarowi uznał. A teraz chodź pan za mną, jeśli łaska.
Przeszliśmy do biblioteki, gdzie mieścił się zbiór – memu niemal równy – książek i czasopism z Poem powiązanych. Pobieżnie przejrzałem to i owo z półki w podziwie dla tak znakomitej kolekcji.
Widząc, w jakie mnie wprawił zaskoczenie oddaniem swym dla pisarza, Neilson objaśnił z uśmiechem:
– W ostatnich latach życia Edgara i po śmierci jeszcze gniewałem się na niego, bo się ode mnie wolał widzieć lepszym. Pod względem właściwości artystycznych żywot mój jawił się mu niewątpliwie jako katastrofa. Krótko rzecz nazywając, wiem, że pałał do mnie nienawiścią całe lata! Ja natomiast – przeciwnie. I dalej też to mi przyszło, że Edgar zawsze się wyrażał poprzez sztukę swoją… nie zaś wyglądem zewnętrznym ani charakterem; nie w liście, który by mógł napisać złością zdjęty nagłą, nie w słowach wreszcie przypadkowo gniewem roznieconych. Nigdy nie zamierzał istnieć jako pisarz popularny i nigdy twórczość jego nie miała znamion dydaktyki, w mym pojęciu służyła mu bowiem zawsze jako najprawdziwsza forma istnienia.
Neilson się ulokował w kącie biblioteki, obracając się zaś w fotelu, by sięgnąć po wolumin Tales of the Grotesque and Arabesque Edgara Poe, tak usta, jak pisarz właśnie, skrzywił lekko. Aby nie zauważył, iż go obserwuję, wziąłem z półki wydanie „Graham’s Magazine” z kwietnia 1841 roku z pierwszą historią o Dupinie, poświęconą zbrodni przy rue Morgue. Nabożnie ująwszy ów periodyk w dłonie, przywołałem w myśli własne zbiory biblioteczne i mój dom, „Glen Elizę”, gdzie chaos pewnie zapanował i ruina w wyniku częstych rewizji policji, służących wynalezieniu świadectw mojej winy i obsesji.
– Wiesz pan, że za pierwszą opowieść o Dupinie zarobił Edgar tylko pięćdziesiąt sześć dolarów? – spytał Neilson, spostrzegłszy przedmiot mojej ciekawości. – Odkąd umarł, nieraz znajdowałem w prasie oszczercze, podłe artykuły o nim. Ów niegodziwy biograf również fakty przeinacza na swą modłę. Tymczasem, jak pan pamiętasz, noszę wszak identyczne nazwisko. I żona moja, i dzieci… Wnukom też przypadnie. Od paru miesięcy czytam po wielekroć niemal wszystko, co mój kuzyn stworzył, i stronicę coraz to nową otwierając, czuję, jak się między nami więź zacieśnia, bliskość najwyższego rzędu, jak gdyby przepływały przeze mnie jego słowa, które on zdołał wyciągnąć niby z krwi nam wspólnej. Powiedz, czyście się poznali? – znienacka mnie zapytał.
– Nigdy.
– Doskonale! – orzekł, a widząc me zdziwienie, mówił dalej: – Chodzi mi o to tylko, iż tak jest chyba lepiej. Szukaj pan wiedzy o nim w tekstach jego. Geniusz posiadał rzadki wielce, zatem wśród pismaków gazetowych niełatwo mu się było upominać o swoje i rychło do wniosku doszedł, iż wszyscy się sprzysięgli przeciw niemu, jak również że z czasem wrogów zyska nawet pośród swych przyjaciół oraz krewnych. Lękliwy w swej wrażliwości, został odrzucony przez środowisko niechętne nowatorom, czego ja zresztą w młodym wieku także zaznałem. Życie jego stało się ciągiem eksperymentów na własnej naturze; odciągnęły go one znacznie od rzeczywistości – ku wiedzy o tym jedynie, jak zmysł literacki doskonalić. Nie znamy Edgara Poe jako człowieka w rzeczy samej, za to dogłębnie poznajemy jego geniusz. Dlatego dopiero po śmierci pisarza jest nam dane wczytać się prawdziwie w jego pisma… Mnie, tobie… a teraz i zapewne wreszcie ogółowi – tu Neilson przerwał. – Czy miewasz się pan lepiej, chciałbym wiedzieć?
Odczułem, że umysł mam jaśniejszy i już się wyzwoliłem z emocji obłąkańczych, które mnie trawiły do tej pory. O czynach swoich niedawnych myślałem w kategorii snu lub odległych wspomnień. Lekko się zaczerwieniłem z konsternacji, pamiętając, w jakim stanie znalazł mnie Neilson.
– A jakże. I dzięki, że pan pyta… Chyba mnie odnalazłeś pobudzonego wielce.
– Doprawdy – zaśmiał się w zdumieniu – nie wolno ci się obwiniać, boś podtruty został.
– Jak to…?
– Doktor, który ciebie potem badał, pewność wyraził absolutną, iż ci podano drobną dawkę trucizny. Stwierdził bowiem resztki proszku białawego w tylnej części jamy ustnej; wyborną zaiste miksturę kilku chemikaliów. Nie masz jednak powodu się martwić, bo mnie zapewnił, że porcja była niewielka i szkód trwałych wyrządzić nie jest zdolna.
– Trutka? Kto też… – odpowiedź mi się przedstawiła w ćwierć sekundy: owi więzienni strażnicy, co w czujności wielkiej wciąż mi podstawiali świeży dzbanek z wodą. White, z którym rozmowy uparcie odmawiałem, mógł się wszak posunąć do podobnych środków, po to mianowicie, żeby mi na tyle myśl zakłócić, abym w końcu wyznał swoje złe uczynki! Chciał więc on, na sto procent, udaremnić dochodzenie, którego się domagałem! I trułby mnie zapewne, ażbym się przyznał lub też umarł, może i nawet śmiercią samobójczą, kto wie… Życie wszak się udało ocalić dzięki przypadkowi.
Ach, cóż to wyprawiać chciałem, więzienie opuściwszy! Szukać Poego… w przekonaniu, że on przy życiu pozostaje nadal! Wizyta w jego dawnym domu, sprzed lat tylu nieprzeliczonych! Wolny się poczułem i silniejszy znacznie, widząc owe zdarzenia w całej ich rozciągłości.
Neilson się zadumał jakby w niepokoju.
– Może by ci się przydał wypoczynek jeszcze?
– Chłopak – rzekłem raptem – ów posłaniec, który wpierw pomagał mnie nieść, no a potem wrócił w towarzystwie lekarza… Gdzie on? – prócz dzieci w domu nie widziałem nikogo.
Neilson się zawahał z odpowiedzią. Mnie zaś doleciał nowy hałas, coraz oczywistszy a donośny: koni poprzez wodę brnących oraz kół dorożki…
Neilson na to głowę uniósł, mówiąc:
– Działam w adwokaturze, wiesz pan doskonale. Tyś prawu zbiegł natomiast, tak że – będąc z nim w zgodzie – policję o twej obecności musiałem powiadomić. To mój obowiązek, acz też mi się zdaje, iż nikt jak ty słuszniej imienia krewniaka mego by nie potrafił zrehabilitować. Z radością więc dopomogę jako obrońca w sądzie, jeśli zechcesz tylko – zmroził mnie ową frazą. – Sam przecież na sali sądowej zasiadałeś… Pomyśl o tym.
Tu Neilson Poe wolno się ku drzwiom skierował. Ja zaś na tyle czułem się osłabiony, iżby mnie on z łatwością mógł poskromić, aż się tam nie zjawi chłopak ów na posyłki oraz policjanci…
– Dzieci! – rzekł raptem Neilson. – Może ci się to wyda zbyt surowe z mojej strony, muszę jednakże sprawdzić, czy aby już uśpione w swoich łóżkach.
– A jakże – z wdzięcznością pokiwałem głową.
Gdy holem się skierował w stronę schodów, z izby wybiegłem, lecz nie patrzył za mną.
– Niech cię Bóg strzeże! – zdążył jeszcze krzyknąć…
Oto się wyjaśniło, co mi było pisane. Miałem odszukać Auguste Duponte’a. On tylko był zdolny przedstawić niezbity dowód mojej niewinności. Odkąd mi Bonjour wyjawiła, iż mu nie została wyrządzona krzywda, sama już świadomość, że może gdzieś blisko przebywać, podniosła mnie znacznie na duchu. Poczułem się niezwyciężony – i owym niesiony doznaniem ruszyłem niby na skrzydłach poprzez zatopione ulice miasta. A może detektyw zdążył już wszcząć dochodzenie w kwestii zamachu na Barona? I może owego wieczoru też zjawił się w sali wykładowej, widział całe zajście i zbiegł stamtąd, przewidując następstwa?
Za cel swój nadrzędny, najgłówniejszy uznałem dowiedzenie Hattie, iż wina nie po mojej leży stronie. Wszak ona – gdy inni mnie opuścili – trwała w przyjaźni serdecznej przez cały czas, gdy w więzieniu siedziałem. Zapewne ktoś powie, że to jest drobnostka w porównaniu z faktem, iż życie jako przestępca mógłbym skończyć, a przy tym Hattie przecież innemu rękę obiecała – lecz żadną to miarą nie wpłynęło na moją rezolucję.
Wciąż nosiłem odzienie przemoknięte na wskroś; w uszach, żołądku i płucach woda chlupotała mi jeszcze długo później, jakby gwoli przypomnienia, ile przebrnąłem zaułków zdradliwych, w męce wznosząc nieraz całe fale wodne. Ocean Atlantycki zdał się niby z brzegów wyrwać i zmierzał teraz dalej, na spotkanie z Pacyfikiem. Udało mi się w końcu odnaleźć Edwina, który mnie zaopatrzył rychło w bieliznę i skromne ubrania na zmianę. Chciał mi pomóc w wyszukaniu bezpiecznego zakątka, gdzie by mnie policja wykryć już nie mogła. Strój przyniósł dla mnie zawinięty do porzuconej pakowalni, kiedyś należącej do firmy mego ojca, gdzie kryjówkę znalazłem na wspomnienie z lat dawnych, iż drzwi tamtejsze mają luźny zawias, który nigdy nie był naprawiany.
– Wystarczająco mi pomogłeś, Edwin – rzekłem. – Wolę, doprawdy, byś więcej się dla mnie nie narażał. Nieszczęść wszak dość już przysporzyłem wszystkim wokół…
– Czynisz, co wydaje ci się słuszne, kładąc na szali własne życie – odrzekł. – Poe zmarł. Innego człeka postrzelono. Co gorsza, zniknął twój towarzysz. Krzywda się wielka dzieje w dalszym ciągu. Choć ty musisz być bezpieczny dla ocalenia prawdy przecież.
– Nie wolno dopuścić, by cię oskarżyli o przestępstwo – przypomniałem z najwyższą powagą.
Rzecz w tym, iż wolny czarnoskóry, skazany za jakieś znaczne przewinienie, mógł otrzymać karę najstraszliwszą: na powrót dostać od władz status niewolnika.
– Nie rodziłem się w lesie, żeby zmykać przed sową – Edwin się roześmiał ze spokojem. – Poza tym i u nas nikogo nie karano jeszcze za darowanie łachów człowiekowi, któremu bielizna na łokciach prześwituje. Dasz radę tutaj przespać noc dzisiejszą?
Edwin nadal się mną opiekował, w stałych odstępach czasu nawiedzając pakowalnię. Ja zaś, wbrew pokuszeniu, wstrzymałem się od wizyt w domu Hattie z lęku, iżby jej to niewątpliwie mogło napytać biedy. Na miasto się wyprawiałem z najwyższą ostrożnością, pamiętając, by przypadkiem nie zbliżyć się w rejon „Glen Elizy”, gdzie wszak spostrzeżony zostać mogłem. Nadal będąc w posiadaniu owego numeru „Graham’s” z czterdziestego pierwszego roku, z introdukcją Dupina, tak go pilnowałem ustawicznie – niby talizmanu. Historię ową wielokrotnie odczytując, myślałem, co też się udało wykryć Duponte’owi. Periodyk stanowił dla mnie źródło lektury wyłączne, więc – choć lat liczył dziesięć – musiałem się zapoznać z całą jego zawartością.
Raz Edwin zjawił się u mnie w porze umówionej. Akurat czytaniem „Graham’s” byłem zaprzątnięty.
– Co słychać u pana? – zapytał.
Woli do mówienia zabrakło mi niemal od fascynacji lekturą owych stronic. Bo i nie wiem, zaiste, jak opisać teraz swoje uniesienie… Odkryłem mianowicie rzeczy mi nie znane całkiem. Prawdę na temat Duponte’a… lub Dupina raczej… Wszystko, co sobie przemyślałem owego dnia, zdaje się wprost niemożliwe do pojęcia… Od czego zacząć, nie wiem nawet… Ach cóż, Duponte wcale się nie stał pierwowzorem postaci Dupina.
Jeszcze na posterunku, przeczytawszy parę razy Barona zapiski, które miał w swoim wykładzie wykorzystać – i kiedy się z owym tekstem zaznajomiłem aż na pamięć, rzuciłem stronice w palenisko buzujące w holu między celami męskimi i dla kobiet. Choć więc nie próbowałem w skrytości zamordować Barona, to przecież z żarem zniszczyłem jego dzieło w piśmie. Po tym, co się wydarzyło, ryzyko, iż się fikcja przezeń stworzona rozprzestrzeni, musiałem zdusić w zarodku.
Ale też nie dlatego, żeby jego słowa brzmiały fałszem. Wizję wszak Baron wykreował dość przekonującą, tyle że nie prawdy – w przeciwieństwie do Poego, który prawdę pisał jedynie, chociaż mu niewielu wierzyć w pełni miało zamiar. Do hipotez Barona jednak wrócę później. W notatkach swych on także chciał podkreślić, iż siebie właśnie uważa za pierwowzór.
Oto przykład: „Dupina znacie państwo z owych historyjek jako istotę bezpośrednią, genialną i bez lęku. Cechy te, wyznam z pokorą, autor zaczerpnął z moich własnych przygód… Bo Dupin jest taki jak ja, prawda? W czasach, gdy prawdę tają oszuści wszelkiej maści, królowa i wielmoże, Dupin ją znajduje. On wie po prostu, wypowiada. Lecz ci, co prawdę chcą ogłaszać, drodzy moi, zwykle są narażeni na szyderstwo, odrzucenie i śmierć wreszcie. Przez to Edgar się znalazł… Nie!” – W tym miejscu planował, zda się, głową pokręcić w zaprzeczeniu, czy też może na znak powagi łzę uronić gorzką. – „Przez to się Edgar Poe zagubił. Bo on nas nie opuścił, lecz został zabrany…”
Czekając na przyjście Edwina, w słabym świetle magazynu wziąłem do rąk ów egzemplarz kwietniowy „Graham’s”.
„Los sprzyjał im, że Poego mieli – pomyślałem – nie tylko jako pisarza, lecz redaktora również”.
Zaraz się na tekście pewnym zatrzymałem, wzrok w półmroku wytężając mocno. Zwłaszcza że mi się on z początku niezbyt ważny wydawał…
Oto w tym samym numerze, gdzie i Zabójstwo przy rue Morgue zamieszczono, wydawca czasopisma – czyli Edgar – recenzował książkę pod tytułem Szkice o osobach znanych we Francji. Zbiór ów artykułów biograficznych mieścił mianowicie teksty poświęcone ludziom sławnym. Zaciekawiłem się postacią George Sand, znanej autorki powieści. Doprawdy, skąd mi umysł rzecz ową podsunął, nie wiem, choć z przeszłych lektur to wiedziałem, iż imię przybrała męskie – George – chcąc publikować swe utwory poza wszelkim uprzedzeniem. Naprawdę zaś zwała się ona Amandine Aurore Lucie Dupin! Poe w swojej recenzji Szkiców z wdziękiem przytacza anegdotę, gdzie madame Sand/Dupin pali cygaro przyodziana w surdut.
Potem mi w jego tekście imię Lamartine zdało się frapujące. Nie znacie go, przypuszczam, bo ów paryski poeta i filozof w świecie szerzej chyba nie zdołał zaistnieć. Lecz co ciekawe nad wyraz mi się zdało – w pierwszej historii Poego o racjomaginacji tak przeczytać można: „…doszliśmy do niewielkiej ulicy, zwanej Lamartine, wybrukowanej na próbę kostkami drewnianymi, ściśle i spoiście ze sobą połączonymi”.
Czy aby przez koincydencję w jednym wydaniu pisma Edgar zamieścił swą recenzję z pierwszą opowieścią o Dupinie, w obie wkładając przecież nazwisko sławnej autorki z Francji…? Idźmy jednak dalej. Gdy głębiej wnikniemy w historię o morderstwie przy rue Morgue, jednego ze świadków bestialstwa tak oto nadmienia narrator: „Paweł Dumas, lekarz, zeznaje, iż wezwano go do obejrzenia ciał nad ranem”.
Pytam się, czy ów Dumas nie przywodzi na myśl samego Aleksandra, pomysłowego twórcy powieści serca i szpady? Lecz i to nie wszystko, bardzo proszę: „Izydor Musset, żandarm, zeznaje, iż wezwano go do tego domu około trzeciej z rana…”*.
Otóż właśnie – jak Alfred de Musset, ów poeta francuskiego urodzenia, który był, jak wiadomo, kochankiem wspomnianej George Sand.
Chyba się wam konkluzje oczywiste zdają.
Umysł mój rozpędził się zaś wówczas jak schorzały. Zabójstwo przy rue Morgue - dziś jeszcze brzmi mi w uszach Edgara śmiech przebiegły – skonstruował on jako alegorię kondycji współczesnej literatury swego kraju. Odniesienia do George Sand (vel Dupin), Lamartine’a, Musseta i Dumasa to jedynie kilka w całej przezeń stworzonej gamie ukrytych a bystrych niezwykle aluzji literackich.
A jeśli me podejrzenie było słuszne (z pewnością!) – Poe, by odmalować postać swego detektywa, wcale się nie posłużył ani Auguste’em Duponte, ani też Baronem Claude’em Dupin, lecz tylko i wyłącznie skorzystał z figur najrozmaitszych świata pisarskiego. Gdy mi to pierwszy raz zaświtało w mózgu, z całą odwagą do miasta się wyprawiłem, szperać w książkach. I cóż się okazało? Nie dość, że nazwisko George Sand prawdziwe jako Dupin pamiętałem, to fakt ów na dodatek, iż w dzieciństwie utraciła ona brata… który zwał się, wiecie już na pewno, Auguste Dupin. Auguste Dupin. Czy poecie szczegół ten był znany? A co nam Edgar przez to chciał zakomunikować? Brata jej na nowo powołał wszak do życia w osobie geniusza, który walczy przeciw śmierci i przemocy. Czyżby miał na myśli brata rodzonego o imieniu William Henry, którego, nieszczęsny, stracił w swoich chłopięcych latach?
Czytając w ekscytacji Morderstwo przy rue Morgue któryś już raz z kolei, odkryłem niespodziewanie nowy sens opisu, który narrator podaje na temat swej codzienności z C. Auguste Dupinem: „Osamotnienie nasze było zupełne. Nikt u nas nie bywał. Zachowaliśmy w najgłębszej tajemnicy miejsce naszego pobytu przed dawniejszymi naszymi znajomymi. Dupin już wiele lat temu przestał znać kogokolwiek i być znany w Paryżu. Poprzestawaliśmy wyłącznie na sobie samych”*.
Detektyw zatem nadzwyczajny istniał jedynie w wyobraźni Poego.
„Jak powiadomiła dziennik nasz «przyjaciółka» genialnego a dziwacznego pisarza, wielmożnego Edgara A. Poe, stworzony przezeń protagonista, zmyślny C. Auguste Dupin, wzorowany jest na postaci żyjącej, podobnej osiągnięciami i nazwiskiem, i znanej z niezwykłych swych talentów analitycznych…” etc.
Wspomniałem ów fragment z gazety codziennej, który wpierw trafił do czytelni, a później w moje ręce. Niejasne to wszystko, a i nieprzyjemne zdało mi się. Jakże się mogłem dać zwieść informacji nie sprawdzonej? Kim była owa „przyjaciółka”? Z jakiej też przyczyny miałaby być wiarygodna? Czy jest gdzieś ktoś taki w ogóle? Pełen rzeczonych wątpliwości, próbując w sobie szukać odpowiedzi, skłaniałem się jednak do takiej konstatacji, iż Duponte to oszust marny, Poe zmarł i mnie śmierć czeka także; i ja na szubienicę pójdę, by życie oddać za to, iż pragnąłem więcej wykryć, niźli już wiadomo.
Duponte przepadł.
– Gorzej ci? Medyka mam sprowadzić? – Edwin chciał mnie wyrwać z odrętwienia.
– Edwin – wydyszałem frazę osobliwą. – Ja już umarłem prawie.
Tu na moment przerwę wątek główny opowieści, by więcej powiedzieć o jej źródle, to jest o śmierci pisarza. Wielekroć nadmieniałem, iż znany mi jest w całości wykład Barona na ten temat, dalsze zatem zatajenie odkryć owych byłoby wyrazem nieuczciwości z mej strony. Jak mówię, zapadło mi w pamięć wszystko, co Baron odnotował. „«Reynolds! Reynolds!» – krzyk ów będzie nam rozbrzmiewać w uszach, póki pamięć o Edgarze Poe nie zginie, bo to były jego słowa pożegnalne. Mógł oświadczyć przecież: «Tak to, Panie, odchodzę. Umieram, bliscy drodzy i niedoli towarzysze. Sami odgadnijcie teraz, z jakich przyczyn…»”.
Choć relacja Barona zapewne znacznie by zakłóciła obraz prawdy, to ja poniekąd żałuję, iż nie odczytał słów tych na głos. Bo teraz nie mogę podać szczegółów dalszych domniemanych zdarzeń. Baron by z pewnością tak przemierzał scenę, jak w najlepszym okresie kariery adwokackiej przechadzał się po sali sądowej. Wyobraźcie go sobie, jak w uśmiechu szczerzy śnieżnobiałe zęby, jak ręce rozkłada szeroko, zagadki takie oto rozwiązanie obwieszczając:
Poe w czas niekorzystny odwiedził miasto Baltimore. Wizyty tu nie planował wcale, udając się do swego domu w Nowym Jorku, z zamiarem sprowadzenia biednej teściowej i rozpoczęcia życia na nowo. Na statku w drodze z Richmond zbójcy go napadli i pieniądze mu odebrali, tak że się spóźnił na pociąg z Baltimore na północ. Rzecz ową wskazuje fakt, iż choć zarobił nieco grosza w Richmond wykładając, zaledwie kilka dni później został znaleziony z pustą kiesą. W Baltimore zaś, zbłąkany, zauważył przypadkowo, że go tamci śledzą, to i schronienia chciał szukać u życzliwego swego przyjaciela, doktora N. C. Brooksa. Niestety, Brooks był w domu nieobecny, czego szubrawcy chciwi nie wiedzieli, i w strachu, iż Poe tam kogoś zawiadomi – beztrosko rozniecili ogień, który ów dom zniszczył niemalże doszczętnie. Poecie ledwo się udało ujść z życiem.
Gotówki posiadał jeszcze tyle tylko, by pokój nająć skromny w United States Hotel; na drugi bilet już mu zabrakło do Nowego Jorku albo Filadelfii, gdzie się wcześniej podjął zadania lukratywnego w dziedzinie literackiej. Magazyn jego nowy, który się miał zwać „Stylus”, wniósłby powiew ożywczy geniuszu w kręgi pisarskie kraju – wrogowie jednak autora tego sobie nie życzyli, boby tym samym ujawnił ich marne talenty. Wobec powyższego Poe przybrał pseudonim E. S. T. Grey. I nawet się zwrócił z prośbą do swojej teściowej – opiekunki, którą darzył szacunkiem oraz cenił – by listy doń do Filadelfii słane tak właśnie adresowała, ażeby nie przepadły, z obawy, iż adwersarze jego przechwytywać mogą wszelkie pisma od osób skłonnych go poprzeć czy też wspomóc materialnie śmiałe owo przedsięwzięcie. Nie chciał, oprócz tego, by się dowiedzieli, iż do Filadelfii się wybiera, a to w przekonaniu, że usiłowaliby mu rzecz ową utrudnić, niwecząc wysiłki zgromadzenia środków na wymarzone czasopismo.
Akurat wówczas w Baltimore odbywały się wybory okręgowe. Poe zaś, jako człowiek sztuki, zawsze był ponad tego typu sprawy. Obce mu były sprawki polityków i pospólstwa. Dla łotra ordynarnego wielki geniusz jest wszak zwykle wyborną pożywką.
Poe zaś stanowił zdobycz łatwą. Przemieszczał się pod przybranym nazwiskiem E. S. T. Grey. W wieczór przedwyborczy w aurze przykrej, co nękała wtedy miasto cały tydzień, porwany został wprost z ulicy… I tutaj się rozpoczyna zbrodnia na poecie – kto wie, czy nie najdłuższa w dziejach naszych, a już niewątpliwie najdłuższa i najżałośniejsza w historii literatury. Najboleśniejsza od chwili, gdy poeta Otway udusił się okruchami chleba, a niesprawiedliwa najbardziej od zadania Marlowe’owi ciosów w głowę – narząd, gdzie się geniusz mieści. Wszystko to uczyniło Edgara Poe artystą najniesławniejszym po Lordzie Byronie.
Co gorsza, rodzina pisarza – a więc, sądzić można, najbliżsi – również się obróciła przeciw niemu. Niejaki George Herring, który może dziś tu na sali siedzi, nadzorował wigów z Okręgu Czwartego, a w ich punkcie zbornym przecież, w gospodzie Ryana, znaleziono później Poego. George Herring był z autorem spokrewniony [tu się coś Baronowi widać pomieszało, wszak bowiem Henry Herring poprzez związek małżeński był kuzynem Poego, i on to, a nie Poe w istocie, należał do rodziny George’a – niemniej, słuchajmy dalej…] i jako krewniak jego bliski wiedział, iż autor jest osobą wrażliwą. Nie przez przypadek zaiste, czcigodni a oddani sztuce panowie oraz damy, że Henry Herring jako jeden z pierwszych zbliżył się do Poego, gdy ogłoszono, iż ów w tarapatach się znajduje… ani że doktor Snodgrass zdumiał się wielce na widok Henry’ego, zanim jeszcze nakazał go powiadomić, co się dzieje! Herringowie wybrali Poego na ofiarę, bo go znali, bo dla nich nie był jakimś „Greyem”. George Herring wiedział od Henry’ego, iż Edgar Poe pod wpływem alkoholu czy innej używki bywa nieobliczalny, stwierdził zatem, że jest bezbronny niemal całkowicie pośród wyborczej sitwy. Przewidując groźne skutki uboczne u poety, George posłał po Henry’ego, żeby go do szpitala zechciał odwieźć – celem uniknięcia sytuacji niekorzystnej dla wigów Czwartego Okręgu. Henry Herring, jak wiemy, wciąż żywił pretensje do autora za to, że ów – wcześniej w Baltimore zamieszkując – zalecać się poezją próbował do jego córki, Elizabeth. I oto teraz Henry z całą niegodziwością mógł odwet wziąć na poecie za afektację młodzieńczą, niepoważną i niewinną.
W polityce wstrętnej utytłani, wigowie z Czwartego Okręgu, co swą siedzibą główną uczynili spelunkę naprzeciw zajazdu rzeczonego u Ryana, w gmachu Czujnej Straży, zamknęli autora w piwnicy wśród innych nieszczęśników – włóczęgów, nietutejszych oraz obcych z zagranicy gości. Stąd też wiadomo, czemu Poe, człowiek jednak popularny, nie był przez dni kilka widziany przez nikogo na ulicy. Złoczyńcy, jak się zdaje, zamroczyli go nasennymi środkami.
Natomiast w dniu wyborów powieźli do różnych lokali wyborczych tego miasta. Zmuszając, aby głos oddał na ich kandydatów wszędzie, żeby zaś farsa owa wyglądała autentyczniej – za każdym razem poeta zmuszony był nosić inne przyodzienie. Tak zatem się wyjaśnia, czemu u Ryana wykryty został w stroju nie na swoją miarę, a do tego jeszcze brudnym i podartym. Zbrodniarze jednak pozwolili mu zachować świetną malajkę, tak bowiem był osłabiony, iż nawet oni uznali, że mu się owa laska wielce przyda. Poe malajkę rzeczoną celowo podmienił u swego przyjaciela w Richmond, bo wewnątrz krył się oręż, szpada straszna – pomny, jak to w przeszłości wrogowie literaci czasem go wyzywali na pojedynek bądź też w inny sposób żywot mu uprzykrzać chcieli. Lecz gdy się już tutaj rozeznał w niebezpieczeństwie – stanowczo był za słaby, żeby się bronią swą posłużyć, ale też nie chciał się z nią wcale rozstawać. Później go znaleziono z laską ową przy piersi.
Frakcji zaś owej politycznej nie udało się skaperować ofiar w liczbie zamierzonej, a to przez wzgląd na pogodę – bo niewielu domostwa swoje wtedy opuszczało. Acz też i próbowali „pozyskać” wybitnego oficjela z Pensylwanii, chwytając go po drodze z teatru do hotelu Barnuma – po czym go puścili wolno, gdy się wszakże okazał grubą rybą. Wobec tego pisarz Edgar Poe był wykorzystywany przez nich wielokrotnie, więcej znacznie razy niż to przewidziano… a gdy go porywacze owi wiedli do tawerny u Ryana, by głos oddał kolejny na ich korzyść, stanowczo już za bardzo zdążyli go umęczyć. Po przysiędze złożonej jednemu z sędziów wyborczych, niejakiemu Henry’emu Reynoldsowi – Poemu zabrakło sił, no i się osunął na podłogę. Zaraz wezwać kazał znajomego, doktora Snodgrassa, który tam się zjawił zniesmaczony. Snodgrass, czołowy działacz miejscowej organizacji promującej wstrzemięźliwość, był pewien, iż Poe mocno sobie pofolgował, jak chodzi o napitki. Więc się łotry z polityki uradowały wielce, bo czyn ich obrzydliwy wobec tego mógł pozostać w ukryciu. Wszak myślący solennie a surowo doktor Snodgrass nie poważyłby się na wierutne kłamstwo – w następstwie czego wszyscy mieli uznać, że szlachetnego poetę śmierć zmogła, gdyż nie posiadał on żadnych zasad moralnych.
Tu się jednak Prawda dopomina swego.
Poe – odurzony mocno i pozbawiony snu – nie mógł absolutnie nic wyjaśnić na swój temat, acz mu i świadomości dosyć pozostało, by się zorientować, iż Snodgrass, jego domniemany przyjaciel, patrzy nań z dezaprobatą, a wręcz z pogardą. Wsadzony więc pisarz (sam) został do dorożki oraz zawieziony czym prędzej do szpitala. Tam zaś, pod bacznym okiem doktora J. J. Morana i jego pielęgniarzy – raz ginął w nieświadomości, to znów z niej wracał. Niczym w sennej marze przywołując pamięć, iż się kryć próbuje przed wrogami pod fałszywym nazwiskiem Greya, Poe starał się ujawnić poczciwemu doktorowi jak najmniej szczegółów o sobie oraz na temat celu swych wojaży. Lecz cóż… że umysł miał osłabiony, to w pewnej chwili na wspomnienie zdrady z jego strony Poe począł wykrzykiwać, iż „najlepsze, co mógłby mu przyjaciel bliski ofiarować, to strzał jeden celny z rewolweru, a w łeb prosto”.
Na myśl zaś o człowieku ostatnim, który mógłby na czas spostrzec rozterki, które nim targają, tym samym udaremniając akcję zbrodniarzy – o sędzim Henrym Reynoldsie, który z nonszalancją zaprzysięgał wyborców – Edgar począł go rozpaczliwie nawoływać wtedy, jakby jeszcze w nadziei na wsparcie z jego strony. „Reynolds! Reynolds! Reynolds!” – wołał uporczywie godzinami, lecz krzyk ów podzwonnym jego był w istocie, nadaremny…
Te dzwony, dzwony, dzwony,
jak nam dźwięk ich rozstrojony
śpiewa hymn rozpaczy!
Tak to w niepokoju kres Poety nadszedł.
Oto więc poznaliście mowę, co się nie zdarzyła nigdy – to, co rzekłby Baron Dupin, chcąc owego wieczoru publiką swoją wstrząsnąć do żywego. Mimo iż z całą radością wykład ów spaliłem, niedługo mnie właśnie przyszło objawić go ogółowi.
Na trzeci dzień po zdobyciu przeze mnie rzeczonego numeru „Graham’s Magazine” – widoczne się stało dla Edwina, iż popadłem w przygnębienie. Bo się istotnie tak czułem, jak gdyby mi trucizny zadano więcej jeszcze, niż gdy mnie Neilson Poe znalazł przy Amity Street pod numerem trzecim; nie krew mi bowiem teraz zakażono, a serce i duszę.
Edwin mnie zaczął namawiać na wspólne Duponte’a szukanie. Lecz ja go już nie chciałem znać. Kim był, czym się parał? Cóż prawdą, a co było złudą? Być może on sam rozmyślnie, a i drobiazgowo stworzył własną postać, ze strzępów opowieści Poego korzystając. Być może tak się właśnie stało, nie na odwrót. Teraz zaś się ukrywał w poczuciu, że roli owej nie podoła. Czyż ani raz mi nie postało w głowie podczas dni z nim spędzonych, iż na literaturę reaguje w sposób chory zgoła, że stać by się raczej nie mógł dla poety źródłem inspiracji…? Zapewne więc satysfakcja, iż go zdołałem wyrwać z Paryża, z osamotnienia – odebrała mi trzeźwość widzenia rzeczy.
Fale się zaczęły cofać wokół pakowalni. Gdy lud niebawem wyległ wreszcie na ulice, Edwin mi doradził, by szukać nowej kryjówki. Wystarał się też dla mnie o izbę w pensjonacie na wschodnim krańcu miasta, z dala od utartych szlaków. O ustalonej porze miał mnie tam po kryjomu zabrać – wozem, pod stertą gazet, które dostarczał czytelnikom co dzień. Niezdolny się uporać z utratą Duponte’a, godzinę jednak umówioną przegapiłem.
Na moją prośbę Edwin przyniósł mi więcej opowieści Poego. I dokąd światła starczało w pakowalni, czytałem sobie o Dupinie w nieskończoność. Skoro w rzeczywistości nie istniał jego pierwowzór, człowiek żaden, którego geniusz mógłby natchnąć poetę – czemu na wiarę to przyjąłem, i to z żarliwością jeszcze? Wpierw zdania z owych opowiadań kopiować począłem dość bezładnie, lecz prędko, celem nie wiedziony żadnym zgoła, przepisałem każde słowo stamtąd, jak gdyby je przekładając na dostępniejszy język.
Poe nie wynalazł Dupina pośród prasowych doniesień z Paryża. Stworzył portret jego ze skrawków człowieczej duszy. Nie wiem doprawdy, jak najtrafniej ująć wizję, która mi się wówczas objawiła. Ustawicznie powracało w myślach stwierdzenie Neilsona Poe, iż istoty sztuki Edgara nie należy szukać w jego życiu, nie w świecie zewnętrznym, lecz w słowach, w prawdzie tam zawartej. Dupin istniał zatem. Istniał w prozie Poego i być może prawda jego mieściła się we wszelkich naszych zdolnościach. Dupin nie mieszkał pośród nas, tylko w nas samych, niejako w drugiej naszej stronie, złożony z nas rozlicznych, silniejszy od każdego, kto by go mógł w nikłym stopniu przypominać z imienia czy własności. Raz jeszcze przypomniała mi się owa fraza z Zabójstwa przy rue Morgue: „Poprzestawaliśmy wyłącznie na sobie samych”.
Edwin mnie oczekiwał.
– Nic panu nie grozi – rzekł, dłoń do mnie wyciągając. – Wracam właśnie z miasta, bądź spokojny. Daj, proszę, swój płaszcz i weź ten ode mnie – tu podał stare okrycie o barwie marengo. – Proszę się pospieszyć, laska i kapelusz jeszcze! Wóz wypożyczyłem, by cię do pensjonatu zabrać. No, już się pan nie ociągaj!
– Dzięki, ale ja, przyjacielu, zostać tutaj nie mogę – odparłem, ujmując jego dłoń. – Spieszno mi, by kogoś zaraz spotkać.
Edwin zmarszczył brwi.
– Gdzież to?
– W Waszyngtonie. Przebywa tam niejaki Montor, minister z Francji, który dawno temu pierwszy mi opowiedział o detektywie, a także przygotował mnie na okoliczność wyjazdu do Paryża.
Gdy ruszałem w swoją stronę, Edwin klepnął mnie w ramię.
– Godny on twego zaufania?
– Nie.
Henri Montor, francuski emisariusz w Waszyngtonie, wielce był zafrasowany. W kraju jego ojczystym czerwoni republikanie oraz ich zwolennicy skarżyli się na sytuację tamtejszą coraz głośniej. Vive la Republique! - rozbrzmiewało na publicznych placach. Według Montora, w paryżanach wzbierał niepokój, gdy stabilizacja polityczna trwała tam zbyt długo, wobec czego obecnie zwrócić się postanowili przeciw osobie Ludwika Napoleona. Mogło się to okazać brzemienne w skutki.
Nie należy tu jednak wyciągać pochopnego wniosku. Monsieur Montor nie darzył szczególną sympatią Ludwika Napoleona, księcia prezydenta, by tak rzec: zepsutego i aroganckiego wytworu sławy, który dotąd już dwukrotnie (na próżno) usiłował przejąć władzę. Montor jednak, zadowolony z obecnej swej pozycji, bynajmniej nie miał jej ochoty tracić. W istocie nie zależało mu specjalnie na samym pobycie w Waszyngtonie, gdzie i w najlepszych restauracjach hotelowych dania serwowano letnie (nawet placki kukurydziane podawano nie gorące, ale „ciepłe” ledwie!). Największą radość czerpał z faktu, iż jest wysłannikiem w obcym kraju.
Montor starał się czytywać wszelkie dostępne w Waszyngtonie francuskie dzienniki (i jak pewnie pamiętacie, to ja w swoim czasie skierowałem jego uwagę na postać Auguste Duponte’a). Montor zauważył, iż ostatnio prasa francuska częściej krytykuje osobę księcia prezydenta. Niezbyt wszak poważnie, ale zawsze. Napoleon więc nakazał prefektowi i policji zamknąć redakcje gazet niechętnych współpracy. Czym się w istocie niepokoił, on i jego doradcy? Czego się spodziewali po rewolucjonistach? Jakiż by mogli straszny plan spreparować? Francja była przecież republiką!!! Mogliby na jego miejsce wybrać kogoś innego. Ale też i osłabić jego pozycję na tyle, aby jakiś nieprzyjaciel wkroczył, korzystając z zamieszania dla własnych korzyści… Nie, dla monsieur Montora plan ów był niezgłębiony, podobnie jak dla większości obserwatorów. Lecz cóż – i tak się wciąż zamartwiał zdarzeniami wokół Pól Elizejskich tam, w stolicy.
Trapiły go wszak i kwestie mniejsze, o zasięgu lokalnym. W pobliskim Baltimore znaleziono postrzelonego obywatela Francji. Jak pewne źródła podawały, był to ów otoczony złą sławą, wyfiokowany prawnik, Baron Claude Dupin, który w Londynie zamieszkiwał. Skąd tytuł barona…? Nieważne, bo ów głupiec wdał się w intrygę jakąś niewątpliwie. No, ale był Francuzem, naczelnik policji doniósł monsieur Montorowi o tej sprawie.
Rzecz zdarzyła się jednak kilka tygodni naprzód i w omawiany wieczór Montor nie zaprzątał nią sobie głowy. O śnie myślał tylko i o odpoczynku. Nade wszystko cenił sobie bowiem w życiu dwie przyjemności. Na plus mu trzeba zaliczyć, iż nie związane wcale z władzą czy też bogactwem. I tym się wyróżniał pozytywnie na tle rozmaitych ludzi księcia. Montor mianowicie kochał bawić innych i być przez nieznajomych podziwianym, prócz tego zaś, jak wyżej nadmieniłem, sen uwielbiał długi, wielogodzinny.
Podczas jednego ze spotkań w sali czytelnianej z młodym mieszkańcem Baltimore, który wgłębiał się w artykuły poświęcone Duponte’owi – Montor z podziwem się wyrażał na temat rzeczonego detektywa. Nie pamiętał, kiedy też ostatnio dotarły do niego znakomite wyczyny Duponte’a, ale to bez znaczenia. Ów młodzian tak był lekturą swoją pochłonięty, że Montor najzwyczajniej nie chciał mu przeszkadzać. Działo się to czas już jakiś temu, przed blisko sześcioma miesiącami, a Montor, pamięcią obdarzony krótką, zachował nikłe dość wspomnienie owego młodego dżentelmena oraz licznych z nim konwersacji. Uległo to jednak zmianie przy wizycie wieczornej młodzieńca, teraz. Montor po dłuższej chwili dopiero spostrzegł z zaskoczeniem, iż na kominku w jego gabinecie został rozpalony ogień, jak również – że za jego stołem zasiada ktoś obcy.
– Któż…? Co się…? – słowa mu uwięzły w krtani. – Kto, sir, cię tu wpuścił, no i w jakim celu?
Odpowiedź żadna nie padła.
– Włamanie zgłosić muszę… – Montor go ostrzegł. – Jak się pan zwie? – spytał z mocą.
– Czyżbyś mnie nie znał, monsieur? – pytanie owo zadano wyborną francuszczyzną.
Montor zmrużył oczy. W słabym świetle izby gość mu się wydał groźny, lecz mizerny nieco.
– Ach, tak – odrzekł pospiesznie, lecz nazwisko owego człowieka wypadło mu z pamięci. – Młodzieniec ów z Baltimore, rzecz jasna… Jak się tu dostałeś?
– Ze sługą po francusku mówiąc, oznajmiłem, iż czeka nas spotkanie na wysokim szczeblu, które jednak tajne zostać musi. Potem nakazałem wrócić za dwie godziny, nagrodziwszy jednocześnie za fatygę.
– Pan nie miałeś prawa… – oblicze intruza wreszcie Montor sobie przypomniał. – Zaiste… Myśmy się w czytelni przecież zapoznali, gdy studiowałeś francuskie czasopisma. Potem ci pomagałem francuski szlifować, nieraz ci zapewniając rozrywki towarzyskie. Quentin się nazywasz, słusznie myślę? Szukałeś pan pierwowzoru Dupon…
– Quentin Hobson Clark. I – w rzeczy samej.
– Znakomicie, monsieur… Clark – w końcu doń dotarło. – Muszę cię natychmiast wyprosić z mojej posiadłości.
Montor przeraził się najściem nieznajomego, mimo iż znał go przecież i wiedział, że jest nieszkodliwy. Nazwisko Quentin Clark także wzbudziło w nim niepokój. Niemal go już nie pamiętał z widzeń owych w czytelni, ale ostatnimi czasy nazwisko owo nabrało dlań nowych zgoła znaczeń…
Aż dźwięk stłumiony a chrapliwy wydać zdołał:
– Zbrodnia! Zbrodnia!
– Monsieur Montor – rzekłem, gdy się uspokoił – pewny jestem, że wszystko ci wiadome o Baronie.
– Ty… – zaczął. – Ty przecież… – wydusił to w końcu, iż nazwisko Clarka kojarzy się mu z usiłowaniem zbrodni wiadomej.
– Owszem, to ja. Naturalnie. Tyle że niewinny. Co więcej, żywię nadzieję, iż mi pan pomóc mógłbyś w wykryciu sprawcy tego czynu.
Na słowa te Montor jakby rezon stracił.
– Pomóc? Gdy dom mój nawiedzasz siłą, sługę mego przekupując? Cóż kieruje tobą, powiedz, proszę?
– Tylko prawda jest celem moim. Zmuszony jej szukać zostałem tak właśnie, nie w rękawiczkach. I dokonam tego, za wszelką cenę prawdy dojdę.
– Słyszałem, żeś ty w więzieniu!
– Ach, tak? A czy ci wiadomo, iż za pomocą trucizn różnych mnie tam próbowano zmusić do wyznania winy?
Montor wtedy wybąkał:
– Nie wiem, czego ode mnie, monsieur Clark, oczekujesz! Ja nic wspólnego nie mam z ową sprawą podejrzaną i w życiu też nie poznałem tego… tego „barona”!!!
– Ścigało go dwu francuskich łotrów. Jak mi zaś podpowiada intuicja, czynili to z polecenia kogoś jeszcze… Persony sprytem obdarzonej wielkim… – wiedząc od Bonjour, iż nie działali oni w zmowie z wierzycielami Barona, oraz w świadomości, że „rozkazy” mieli pewne, czułem, iż nie są bynajmniej zwykłymi rzezimieszkami. – Chyba masz pan wieści na bieżąco o obywatelach Francji, którzy tu przybywają.
– Monsieur, nie wystaję co dnia w porcie, by sprawdzać, w okna statków się wpatrywać! Policja cię zaś, ufam, znajdzie… Na teren mój pan wszedłeś bez mej zgody… Jak tak można! – zachmurzył się na myśl, iż mnie poszukują za wykroczenie znacznie gorsze. – Gdy poznałem ciebie, monsieur, inny mi się pokazałeś – dodał.
Zimnym ogarniając go spojrzeniem, tak odpowiedziałem:
– Musisz pan wszak wiedzieć, gdzie kryją się im podobni, no i również, kto by przestępcom owym dał schronienie. Znani ci są wszyscy obywatele twego kraju, którzy w chwili obecnej zamieszkują obszar i okolice Baltimore. Sami by zresztą może chcieli pana szukać ci zbrodniarze…
– Monsieur Clark, ja działam dla Ludwika Napoleona, odkąd prezydentem został. Gdyby gdzieś tutaj w mieście banici z Francji przebywali – przed moim czy twoim rządem chcąc się uchować – nigdy, przenigdy, zapewniam, nie zgłosiliby się do mnie. Rozumiesz? Pomyśl tylko – uwagi owej słuchałem tak skupiony, że celem wzbudzenia we mnie życzliwości postanowił raptem zmienić przedmiot tej rozmowy. – Czyż ci się nie starałem pomóc w szukaniu Duponte’a, pierwowzoru Dupina oczywiście? I co? Odszukałeś go w Paryżu, rad bym się dowiedzieć…?
– Rzecz nic wspólnego nie ma ze sławnym detektywem – rzekłem, nie czyniąc przy tym gestów żadnych nagłych i niebezpiecznych w jego stronę.
Tu jednak się wystraszył Montor. A że mnie postrzegał gwałtownym, nieobliczalnym – prawie gotów mu byłem rację przyznać w każdej chwili.
I nawet się nie musiałem domagać specjalnie zeznań dalszych.
– Bonapartowie! – nagle wymamrotał.
– Słucham? – zapytałem w irytacji.
– W Baltimore – ciągnął dalej. – Monsieur Hieronim Bonaparte…
– Przedstawiłeś mnie pan jakimś Bonapartem podczas maskarady, tuż przed mym wyjazdem do Paryża. Hieronima wówczas poznałem oraz jego matkę. Czemuż zaś figura taka miałaby coś więcej wiedzieć o tych drabach? Są oni spokrewnieni z Napoleonem, co?
– Nie. Są… Co znaczy, że ich Napoleon nie uznawał… Widzi pan, gdy brat jego… Napoleona, cesarza, chcę powiedzieć… Kiedy brat jego mianowicie po Ameryce podróżował jako żołnierz w wieku lat dziewiętnastu, poprosił o rękę i poślubił zamożną pannę tutejszą, Elizabeth Patterson. Na balu ją, „królową”, pan spotkałeś… Syn im się urodził, po ojcu Hieronima imię otrzymując, no i to jego tam poznałeś w matki towarzystwie. W stroju Turka przyszedł, jak pamiętasz może. Gdy był dzieckiem jeszcze, cesarz Napoleon kazał swemu bratu zostawić nieszczęsną młodą żonę – ten zaś wyraził zgodę na to, acz nie bez pewnych oporów. Elizabeth Patterson w owej sytuacji wróciła z synem do Baltimore i odtąd jej rodzina nigdy już nie mogła liczyć na względy cesarskie. Z rodu ich wybitnego na zawsze już została usunięta.
– Rozumiem. Mów pan dalej, monsieur.
– Jako że Ludwik Napoleon głową rządu jest dzisiaj, banici by mnie z pewnością szukać nie próbowali, we władzach bowiem piastuję stanowisko wysokie. Ale przestępcy owi mogliby poszukiwać osób, które się do rodziny Napoleońskiej zniechęciły. Naturalnie – tu uległ ekscytacji, widać, jakby doń dotarło, iż cel mój również jego ma być celem. – To jest prawdopodobne wielce, monsieur!
– Posiadasz pan księgi adresowe miasta? – wiedzieć chciałem.
Wskazał mi półkę w korytarzu, w ucieczce przed mym spojrzeniem wzrok ku drzwiom oraz oknu kierując pospiesznie. Na chwilę się zapomniawszy wobec pytań moich, oto już szykował w myśli zeznanie niegodne dla policji…
Lecz dla mnie nie stanowiło to problemu. Właściwą stronę odnalazłszy, zwyczajnie ją wydarłem z książki – i co tchu w piersiach pognałem na stację, by zdążyć na pociąg, zanim doniesienie Montora dotrze do urzędników policji.
Konduktor jakby mnie nie dostrzegał wcale, lecz na wszelki wypadek siadłem w ostatnim wagonie pasażerskim. Aby zaś obserwować, co się wokół dzieje, otwarłem okno zaraz, prowokując złe spojrzenia, bo do środka wpuściłem chłodne powietrze, nieprzyjemne chyba. Człowiek jakiś splunął tytoniem prosto pod me nogi, lecz się wtedy czym prędzej odsunąłem w drugą stronę.
Oznak zaraz szukać zacząłem czegoś niezwykłego, starając się choć na sekundę nie zamykać oczu. Gdy pociąg w pewnej chwili zakręt pokonywał, ujrzałem chłopca, jak w biegu i z odwagą chwyta się zderzaka z przodu lokomotywy – owego urządzenia, co odpędzać miało owce, krowy czy świnie na torach zbłąkane – i mu się udaje wśliznąć do pierwszego wozu. Zdumiało mnie to dosyć, ale uznałem, iż pewno najzwyczajniej jest on pasażerem bez biletu. Wkrótce snem ogarnięty, całkiem zapomniałem o zdarzeniu.
Wstrząs nagły pociągu ze snu mnie wytrącił. Po chwili zaś zwolniliśmy, niby przed mostem czy przepaścią jakąś. Skoczyłem na równe nogi, żeby spytać, co to, kiedy mnie doleciała rozmowa jakiegoś pasażera z konduktorem i maszynistą. Konduktor miał wzrok nieprzytomny, jakby się sam siebie nawet lękał.
– Pociąg najechał bryczkę z koniem – oznajmił ze spokojem maszynista. – Dwie damy zeń wyleciały i są poturbowane mocno. Pojazd się rozleciał na drobne kawałki.
Konduktor wymijając go, pobiegł do wagonu następnego.
– Na Boga, proszę pana! – zakrzyknął ktoś z pasażerów w nadziei na wsparcie z mojej strony. Kilka kroków się cofnąwszy, na drzwiczki zerknąłem wagonu towarowego, co był przyłączony do końca pociągu. Zamknięte.
Wtedy wzrok utkwiłem w twarzy maszynisty – niepewny, czy wypadek ów się zdarzył, oraz rozzłoszczony, że w sen zapadłem. Dziwnie mi się osobnik ów wydał opanowany, wziąwszy pod uwagę, iż przed chwilą nastąpiła potworna katastrofa, w której – całkiem możliwe – życie straciły dwie osoby.
– Bryka poszła w drebiezgi – oświadczył i się szybko zmitygował, że to już wiadomo.
– Nic nie usłyszałem – rzekłem niby od niechcenia. Sen zmorzył mnie, jak wiadomo, lecz cóż szkodzi spytać…
A jeśli to kłamstwo? Cóż, jeżeli pociąg zwolnił, by tu policja wkroczyć mogła?…
– A, wiesz pan, to osobliwe – burknął krewki pasażer przede mną zasiadający. – I mnie nic nie dobiegło, a przecież słuch posiadam najlepszy w całym Waszyngtonie!
To przesądziło sprawę. Pędem ku drzwiom się rzuciłem, gdy pociąg nadal zwalniał tempo.
– Stać! Ejże! Co pan wyprawia? – krzyknął maszynista, łapiąc mnie za ramię, lecz zaraz mu się wyrwałem, tak że się potknął o jakąś walizę.
Pasażer zaś wspomniany w konfuzji starał się mnie zatrzymać, na widok mego oblicza jednak szybko pojął, iż to absolutnie niemożliwe.
Drzwi siłą otworzywszy, wyskoczyłem na trawiasty nasyp tuż przy torach… Po chwili się znalazłem na dnie stromego wąwozu.
Później nieco udało mi się poznać dzieje długie bytności Bonapartów w moim mieście. Teraz zaś jedynie ich pragnąłem znaleźć. Pamięć mi przywiodła mgliste dość wspomnienie, jak rodzice rozprawiali o skandalu, który wybuchł wiele lat przed mym przyjściem na świat, gdy lekkomyślny brat Napoleona wziął sobie za żonę Elizabeth Patterson, najzamożniejszą z młodych piękności Baltimore. Człowiek ów już dawno powrócił do zbytków Europy. I teraz właśnie przed potomkami jego – Hieronimem Bonaparte, którego w przebraniu poznałem podczas balu, oraz jego rodziną i sprzymierzeńcami – miałem stanąć oko w oko, by sprawdzić, czy znają tych łotrów, co by mej niewinności dowieść mogli.
Na razie mnie jednak niezbyt ciekawiła historia Bonapartów czy ich aspiracje. Obecnie dla mnie najistotniejsze było przeżyć.
Bonapartów przybyło znacznie i mieli swe domy w różnych częściach miasta, a to dzięki fortunie rodziny Pattersonów oraz pensji, którą Napoleon przeznaczył porzuconej żonie swego brata. Dom pierwszy, gdzie się udałem, już nie był ich własnością, lecz sługa, Irlandka korpulentna, często mając do czynienia ze zbłąkanymi tam gośćmi, zaraz mi wskazała parę innych a stosownych adresów. Dopiero po kilku wędrówkach do rozmaitych dzielnic i po zapoznaniu licznych osób z familią powiązanych zdołałem odszukać rezydencję najbardziej obiecującą. A to mianowicie dom jednego z wnuków brata Napoleona, syna bratanka samego legendarnego Napoleona i zarazem, wedle moich przybliżonych ustaleń, kuzyna obecnego prezydenta Francji.
Po zdarzeniu w pociągu nabrałem przekonania, iż mi się udało umknąć przed policją waszyngtońską, niemniej wciąż postępowałem jak najostrożniej i pomału, co – przez wzgląd na powagę sprawy – złość we mnie budziło. Za dnia się poruszać było niebezpiecznie. Po ucieczce z pociągu czekałem w chłodnym rowie aż do zapadnięcia nocy. Później zaś (bez ryzyka) do Baltimore się udałem wozem z pocztą, umościwszy się tam na dnie pośród słomy z kilkoma służącymi i uśpionym domokrążcą z Węgier, który mnie raz po raz nieświadomie kopał w brzuch podkutym butem. Stangret gnał drogą wyboistą w mroku tak szybko, zda się, jak i pociąg prawie.
Przezornie przeczekałem dzień, by się udać pod kolejny adres Bonapartów. Dom się okazał pusty, a raczej nikt ze służby nie zareagował na moje pukanie. Drzwi powozowni jednak były uchylone, w oknie natomiast ujrzałem jakieś kształty. Wsparłszy się o parapet, przywarłem do szyby; w środku ktoś rozmawiał chyba po francusku.
Gdy drzwi się otwarły, wpuszczając więcej światła, wyraźniej zobaczyłem dwie postaci wewnątrz. Jednego zdążyłem poznać: drań, co mnie niemal uśmiercił w wytwórni powozów, drugi zaś okazał się jego wspólnikiem. Pierwszy miał bandażem zawinięte ramię, zranione najpewniej wtedy, gdy go szpadą dźgnąłem.
Trzeci, stojąc najbliżej drzwi, wręczył tamtym pieniądze – i obaj, głową pokiwawszy, zaraz się udali do powozowni. Ów trzeci osobnik tak się zachowywał, jakby był ich przywódcą. Dopiero gdy odjechali, do drzwi zadzwoniłem.
Trzeci wyszedł mi otworzyć. Postawą swą znacznie przewyższał dwu szubrawców mi znajomych. Nie mam tu na myśli wzrostu, lecz barków idealny układ, który sprawiał, iż widząc go, człowiek nie czuł strachu, tylko respekt. Na moment jakby mnie otępiło, on zaś wyjaśnienia oczekiwał, zdumiony przypuszczalnie, że go oto jakby… rozpoznaję.
– Monsieur Bonaparte? – rzekłem wreszcie, przełykając ślinę. – Tak się pan zowiesz, racja?
On pokręcił głową.
– Rollin się nazywam – odparł. – Panicz obecnie bawi w West Point. Chciałbyś pan wieść zostawić? – zabrzmiało to raczej jak rozkaz, a nie sugestia, tak że odmówiłem.
Przyobiecawszy wrócić w dzień następny, pospiesznie się wycofałem w swoją stronę, w lęku, że któryś z drani mógłby mnie tam ujrzeć w progu jeszcze. Bardziej się jednak wystraszyłem tego osobnika, Rollina. Pożegnał mnie, wolno chyląc kapelusza, a ledwie się oddalił, ja już wiedziałem, skąd też go znam. W przelocie się to odbyło, dawno, w innym krańcu świata…
W drodze zacząłem łączyć w myślach jego związki z Paryżem i tą chwilą. Jakim zrządzeniem Bonapartowie byli zamieszani w sprawę… Jakże od skrytobójczej próby w Baltimore miała zależeć przyszłość Francji…
Kojarząc w umyśle fakty najróżniejsze, szybko, acz cokolwiek nieuważnie, zmierzałem ku pensjonatowi, który załatwił dla mnie Edwin na okoliczność powrotu z Waszyngtonu. Nagle uczułem w karku ból przeszywający – i upadłem na plecy. W przebłysku ujrzałem nad sobą potężnego jeźdźca na rumaku białym. Pejczem ogarnął moje ramię…
– Clark tyś, adwokat, prawda? Czyż kto twojej proweniencji brałby się do mordu? – Slatter, handlarz niewolników to wykrzyknął, konia olbrzymiego z Pensylwanii dosiadając.
Gdy się spróbowałem podnieść, kopnął mnie w głowę butem z całej siły. Skulony na ziemi z bólu, krwią się zakrztusiłem.
Slatter zeskoczył z konia i przytrzymując mnie laską ciemnomahoniową, dłonie me i kostki unieruchomił kajdanami.
– Resztką już sił gonisz, zda się, przyjacielu! Chociaż w ubiegłym miesiącu sprzątnąłem dwa tysiące dolarów, nagroda z ciebie będzie jeszcze wydatniejsza!
– Do nikogo nie strzelałem! I z tobą nic mnie nie łączy! – zakrzyknąłem.
– A wtedy, no, pamiętasz, to co łączyło niby? Wtedy, gdy z koleżką swoim kędzierzawym wędrowałeś! Nie, my nie mamy z sobą interesu, w rzeczy samej. Wszak ty z miastem owym jesteś powiązany! Mnie zaś jest zawsze miło przysłużyć się policji Baltimore! – Istotnie, czołowi handlarze niewolników wiedzieli o osobach poszukiwanych, bo nieraz było wśród nich sporo niewolników właśnie. – Może więc ci się spodoba nocleg u mnie, z moim „stadem”, co to je szykuję do wysyłki, no a na policję trafisz później, co ty na to? Z pewnością ich tam ucieszy widok twój niesłychanie… Wszak będąc sympatykiem ciemnego ich rodu, może nawet znasz ich czarną mowę…
Nie mogąc z pęt się wyrwać, zmuszony byłem wlec się ku norze Slattera. Ciągnął mnie za sobą na długim łańcuchu – najwidoczniej z dumą, iż mnie ma przy sobie, jakbyśmy paradowali w obecności setek widzów, gdy zatopione i ciemne tymczasem ulice były puste. Co rusz spoglądał z góry, niby w zachwyceniu.
Ja zaś w rozpaczy strasznej nie ważyłem się do góry zerknąć ni na moment. Wtem rozległ się hałas kroków, a moje oczy aż się rozszerzyły z zadziwienia. W pół obrotu spostrzegłem oto człowieka, jak się zrywa ku nam z wściekłym wrzaskiem. Slatter w sekundzie grzmotnął łbem o ziemię, szyję uniósłszy naprzód ledwie, po czym z jękiem głośnym zamknął oczy. Nad nim zaś stał Edwin Hawkins, klucza do kajdan moich szukając w jego płaszczu.
– Edwin, na Boga! – zawołałem. – Jakże się cieszę! Klucz wreszcie odnalazł, no i mnie oswobodził.
– Panie – rzekł, przerywając moje wdzięczne zdania. – Zbierać się już muszę – tu spojrzał znacząco na Slattera.
– Nie bój się: on nieprzytomny – odparłem. – I pewnie długo jeszcze się nie zbudzi.
– Trzeba mi opuścić miasto. Bo widzisz… On mnie znał w młodości.
Wtedy wszystko zrozumiałem. Jeżeli Slatter w napastniku rozpoznał człowieka, którego sam sprzedał dawno temu, lub też mu się człowiek ów wydał choć znajomy… Edwin by wówczas nie tylko został skazany w trybie szybkim, lecz by go niewolnikiem uczyniono znowu.
– Widział cię?
– Nie wiem tego, panie. I wolałbym się nie dowiedzieć. Przykro, że od tej pory pomocą ci nie mogę służyć… Wiem, że z całą pewnością znajdziesz pan dowody, których szukasz.
– Ach! – tu szarpnąłem go za rękę. – Gdybym tylko nie dał nic po sobie poznać! Wtedy by się nie objawił i tobie by też nie zagroził przecież. Tyś to uczynił dla Poego, Edwin!
– Gdzież tam, dla ciebie – z uśmiechem ciepłym ujął mą dłoń. – Niewinności swojej dowiedziesz i to będzie dla mnie nagrodą. Spieszyć się nam już trzeba, wiatru nabrać w żagle!
– Czas na cię, przyjacielu – szeptem przytaknąłem. – Ale idź bezgłośnie.
Edwin czmychnął mi sprzed oczu w jednej chwili.
Wtedy zakułem Slatterowe ręce, nogi i stopy zostawiając swobodne. Tak, aby oprzytomniawszy, mógł pomocy szukać. Już mi się nie wydawał postawny, jak wtedy, gdy na rumaku siedział – a nie pierwszej młodości i do tego jeszcze niedołężny jakby, o wejrzeniu pustym i bezradnym zgoła. Gdy Edwin mnie zostawił, poczułem się nagle sam jak palec i tęskne wspomnienie przywiodłem o Hattie i Bonjour podczas odwiedzin w mym więzieniu, jak również przypływ energii, jaki zawdzięczałem obu przecież…
Pod wpływem myśli nagłej skoczyłem na równe nogi.
– Bonjour – rzekłem sam do siebie, podniecony. Slatter, donośnie jęcząc, wracał do życia, mnie się już nie chciało jednak go oglądać dłużej. Dosiadłszy z trudem jego rumaka, szybko odjechałem z owej okolicy.
– To mój koń! – Slatter ryknął. – Konia mi masz oddać!
Prędko się utwierdziłem w swoich podejrzeniach, zastając na oścież otwarte drzwi domu Bonapartów. Konia Slattera uwiązawszy do słupa przed posesją, chyłkiem przez frontowy hol wszedłem do środka. Wewnątrz panowała cisza, mącona jedynie oddechem czyimś urywanym. W panice i poruszeniu wielkim pewnie bym nie posłyszał choćby drgnienia, wszystko by mi się bowiem zlało w jeden szelest hipnotyczny.
W salonie coś się zdarzyło, szamotanina jakaś bodaj przed minutą. Krzesła, lampy, zasłony, dokumenty… przedmioty wszelkie po podłodze rozrzucone. Jeszcze się nawet kołysał wstrząśnięty kandelabr u sufitu. I za czyją sprawą?…
Bonjour stała nad Rollinem – on zaś dyszał żałośnie. Wnioskując po chaosie tuż pod oknem pobliskim, chciał on wyskoczyć stamtąd, lecz mu się nie udało. Mniejsza od Rollina o połowę, Bonjour cisnęła go do ziemi, sztylet mu do krtani przystawiając.
Gdy moje i jego oczy się spotkały, wtedy pomyślałem: skąd go znam?!
Wraz z Auguste Duponte’em Paryż opuszczaliśmy, aby się zająć dalej zgłębianiem tajemnicy. Ledwie stanęliśmy na pokładzie statku, detektyw oznajmił, iż się tam znajduje pasażer na gapę, nielegalny.
– Proszę – rzekł mi wówczas, choć może innymi słowami – zawiadom, monsieur, stewarda, iż tu na pokładzie mamy gościa bez biletu.
– Zechcecie się dowiedzieć, co i mnie wiadome! – krzyknął tamten, Rollin, gdy go ujawniono, oskarżając o próbę kradzieży czegoś z poczty na statku.
Kiedy głos ów usłyszałem po raz wtóry, coś we mnie się zbudziło, bo zbyt był niebezpieczny:
– Może byś wiadomość zostawił – rzekł mi, drzwi posiadłości Bonapartego otwierając.
Lecz nie tylko przecież, gdy bowiem uniósł kapelusz – by łysinę pokazać – natychmiast mi pamięć wróciła, że to on wszakże, ten sam człowiek!
Widząc go wobec tego koło Bonjour, zaraz się upewniłem w podejrzeniu, iż on tym samym jest złoczyńcą, znanym mi aż nadto z pokładu „Humboldta”. Acz… nie! On mnie jednak nie rozpoznał wcale. Inny cel mu przyświecał dnia pamiętnego na morzu.
Oto mi drab ów, Rollin, patrzył teraz prosto w oczy. Z paskudną ciekawością, przy czym nogi miał cale mokre i oblepione płatkami kwiatów, które się z wazonu strzaskanego rozsypały wokół po podłodze.
Bonjour się zwróciła z uśmiechem lekkim do mnie, niemal w skrusze. Mnie zaś na widok jej twarzy pamięć podsunęła ów namiętny pocałunek…
– Przykro mi, monsieur Clark – rzekła w taki sposób, jakbym to ja był załamany i błagał o darowanie życia.
– Ty przecież – odparłem w nagłym olśnieniu – tyś mi podała truciznę, nie policja ani też dozorcy! Ty! Wsunęłaś w usta trutkę, gdy się całowaliśmy.
– W więzieniu szybko odkryłam, iż mury izb szpitalnych już się poddają zalewowi – oznajmiła. – Wiedziałam, że zdołasz się wydostać przez kanał ściekowy, lecz trzeba mi było sposób jakiś znaleźć, abyś tam wpierw trafił. Rzec można, monsieur, że ci dopomogłam.
– Nie to było twoim celem, żeby mi dopomóc. Chciałaś się w ślad za mną udać do Duponte’a, by on z kolei wykrył sprawców zamachu na Barona. Sądziłaś, iż Duponte byłby użyteczny, a ja wszak byłbym wiedział, gdzie się on znajduje.
– Tego, co i ty, pragnęłam, monsieur: dociec prawdy…
– Pani, proszę – jęknął tamten, a Bonjour zadała mu cios wściekły nogą w żołądek.
Gdy skręcał się obolały, przystąpiłem do niej:
– Nic ci to nie da, Bonjour, policji już go można oddać.
– Nie mam do nich zaufania, monsieur Clark. Człowiek umilkł na to, żałośnie roztrzęsiony. Bonjour przykucnęła na podłodze, broń szykując.
– Odejdź – rzekła do mnie i na drzwi wskazała.
– Nie jesteś winna zemstę Baronowi, mademoiselle. Spełniłaś, co należało, wykrywając osobnika, który go zabić kazał. Mord na tym nieszczęśniku zamieni twe życie w piekło, będziesz musiała uciekać, tak jak do tej pory. Prócz tego – dodałem jeszcze – ja jeden stałbym się świadkiem twojej zbrodni, więc i mnie byś musiała życia pozbawić.
Zdumiałem się, gdy Bonjour w cichym zamyśleniu wolno spojrzała na mnie ze łzą w kącie oka – niby wreszcie pod wpływem uczuć nie tajonych. Zbliżyła się do mnie ostrożnie, jak zalękniona sarna. Oddech wstrzymawszy najwyraźniej, wzięła mnie w ramiona – choć raczej nie w uścisku, jak w Paryżu wtedy, tylko w zagubieniu jakimś, bezradności.
– Bonjour, wszystko się ułoży – zapewniłem z mocą, aby ją wesprzeć. – Zgódź się, abym ci dopomógł.
Tak wówczas mnie odepchnęła, jakbym to ja ją tulił. We wzroku jej zagubionym znak niby spostrzegłem, iż więcej się nam już nie będzie dane spotkać.
Bonjour upuściła sztylet i – rozejrzawszy się po izbie – najbrutalniej kopać zaczęła mężczyznę po twarzy. Zaraz potem wybiegła, ja zaś westchnąłem z ulgą, że go nie uśmierciła mimo wszystko. A przecież nie mój monolog ją powstrzymał. Zbliżając się do miejsca, gdzie leżał Rollin niczym zwłoki porzucone, spostrzegłem, co jej wzrokowi nie umknęło pewnie: oto w szamotaninie strącili na podłogę dziennik z tegoż ranka. Na stronicy tytułowej podano wiadomość o śmierci tajemniczego barona z Francji, w szpitalu.
Handlarz niewolników nie mylił się zatem, twierdząc, że mnie za morderstwo poszukują. W Bonjour zaś chęć zemsty nieco zapewne osłabła, bo honor splamiony Barona, czyli jej nagroda, był już niemożliwy do odkupienia żadną miarą. Być może dla przestępcy pełną gębą honor już po śmierci nie ma racji bytu; i niebo ani piekło dłużej nie istnieje dla tych, którzy już w swej doczesności przemierzają te dziedziny… Cokolwiek kierowało Bonjour, zamiar swój porzuciła.
Rollin był nieprzytomny, a ranny tylko po wierzchu. Opatrzyłem go skrawkiem materii oddartym z jakiejś kotary i przed wyjściem jeszcze, w umywalce, dłonie z krwi opłukałem.
Myśli me aż paliła wiedza świeżo zdobyta. Próbując pojąć wszystko, co się stało, nadal nie miałem świadectw przeciwko mordercom Barona. Nic nie zdołałem zyskać, co by najdobitniej przekonało policję o mej niewinności. Nawet gdybym się tam odważył czekać na powrót łotrów dwu wiadomych – i tak bez chwili namysłu by mnie oni uśmiercili. Z rozkazu zresztą Rollina, ledwie by wrócił do przytomności. Wzywając zaś policję, wyszykowałbym sobie areszt pewny.
I na zawsze pozostałbym człowiekiem, który prawdziwego Dupina ukatrupił. Tak przecież by uznano, to rzecz niewątpliwa. Na stryczek bym niewinnie trafił, okupić cudze grzechy, a czyje – łajdaków dwu czy Duponte’a – tego dojść nie mogłem. Co gorsza, przez cały ów chaos oddaliła się kwestia śmierci Poego.
Tak rozważaniami pochłonięty, ulice miasta przekraczałem, z rzadka się na moment zatrzymując, by zaczerpnąć powietrza. Szedłem tak do wczesnego ranka i dalej, jeszcze po wschodzie słońca.
– Clark?
Odwróciłem się, aby ujrzeć – w zaskoczeniu strasznym – posterunek…
– Witam – pozdrowiłem White’a i jego współpracownika. Gdy mnie pochwycili, jak ogłupiały patrzyłem na krew, która niczym stygmat winy zaplamiła rękawy i guziki mego potarganego płaszcza.
Tydzień po owych zdarzeniach, siedząc w najwygodniejszym fotelu w bibliotece „Glen Elizy”, rozmyślałem o Bonjour, nie widzianej od czasu zdarzenia w domu Bonapartego. Zemsta nią wprawdzie kierowała tylko i wyłącznie, a mnie w mych dociekaniach pomagać nie miała zamiaru – ja jednak nie żywiłem doń urazy. W istocie utraciłem nadzieję, iż kiedyś jeszcze ją spotkam, czując, że mnie darzy uczuciem prawdziwym. Lękać się jednak o nią nie musiałem wcale. Bo choć mi się nadal jawiła istotą tajemniczą, byłem w stu procentach przekonany, iż wybrnie z każdej niebezpiecznej sytuacji. Uzależniona od Barona, odkąd ją z zarzutów oczyścił przed paryskim sądem, miała wszak naturę przestępczyni i nigdy nie cofała się przed niczym, nawet przed groźbą śmierci.
Wracam jednak do chwili, kiedy mnie znaleźli policjanci – otóż z krańcowego wyczerpania padłbym wtedy na ziemię, gdyby mnie oni na czas nie złapali. Straciłem całkiem rachubę, kiedy to ostatnio dany mi był godny odpoczynek… Ocknąwszy się potem na piętrze posterunku Dzielnicy Środkowej, ujrzałem przed sobą urzędnika, a za nim funkcjonariusza White’a.
– Jeszcze się pan źle miewasz? – zapytał z troską urzędnik.
– Już lepiej – odrzekłem, choć to nie do końca było prawdą, wdzięczny im byłem jednak za okazaną dobroć i za to, że mnie umieścili w swej wygodnej kwaterze. – Znów aresztowany jestem?
– Sir! – zakrzyknął White. – Szukaliśmy cię godzinami, aby zapewnić opiekę!
Na podłodze spostrzegłem skrzynię pełną rozmaitych przedmiotów z mego domu.
– Ależ ja zbiegłem z więzienia!
– My zaś chcieliśmy cię zamknąć na nowo. Wykryto jednakże świadków zamachu na Francuza. Widzieli oni dwu jegomości, z których jeden był poważnie ranny – tak że ich zapamiętali bez większego trudu. Złoczyńcy, stojąc z boku, wyciągnęli pistolety… To już nam wystarczyło, by stwierdzić pańską niewinność, tyle że wytropić ich nie mogliśmy żadną miarą. Do dnia wczorajszego…
Następnie urzędnik wyjaśnił, iż zgłoszono kradzież konia sławnego handlarza niewolników. Rumak ów znaleziony został tuż przed domem, gdzie – zbiegiem okoliczności – akurat prosto z miasta przyszli dwaj osobnicy odpowiadający wyglądem opisowi podanemu przez świadków z sali wykładowej! Mimo iż uciec zdążyli, wtargnąwszy z trzecim wspólnikiem przypuszczalnie na pokład prywatnej fregaty, z zachowania ich jasno wynikało, że ja z zamachem owym nie mam nic wspólnego.
Później się także dowiedziałem, iż Hope Slatter, wstydząc się przyznać, że go pokonał Murzyn, obciążył winą za napaść jakichś gości z Niemiec. Jako że Niemcy blisko sąsiadują z Francją, a konia znaleziono w okolicy domu, gdzie łotry miały spotkanie – policja uznała za pewnik, iż sprawcami ataku na Slattera są ci sami, co Barona pozbawili życia.
– A więc mnie nie zamkniecie? – spytałem po namyśle.
– Na Boga! – odparł urzędnik. – Jesteś wolny! Czy cię do domu zawieźć?
Inni – jak się okazało w kolejnych miesiącach – nie wybaczyli mi jednak publicznego potępienia.
Wszelkie moje dobra miały wkrótce zostać wystawione na niebezpieczeństwo.
Bez Hattie Blum „Glen Eliza” pusta się stała nagle i samotna. Hattie szykowała się do ślubu z Peterem, a ja nie mogłem choćby podjąć starań, aby temu przeszkodzić. W ogólnym rozrachunku oboje okazali się przyzwoitsi ode mnie; chcieli mnie chronić przed zgubą, co jeszcze zacieśniło więzi między nimi, mnie natomiast od nich odstręczyło. Odwiedzając mnie w więziennej celi, Hattie narażała swoje dobre imię. Teraz, gdy mnie już zwolniono, list krótki do niej napisałem z wyrazami wdzięczności prosto z głębi serca, jak i życzeniami szczęścia. Tym samym mogłem obojgu zapewnić względny spokój ducha.
Sam jednak żyłem w ciągłym niepokoju. Po powrocie mym do „Glen Elizy” zjechała z wizytą stryjeczna babka, wypytując w nieskończoność o „fanatyczne” a „złudne” idee, które mnie, w rozpaczy po stracie rodziców, ostatecznie zawiodły do więzienia.
– Czyniłem, co słuszne mi się wydawało – rzekłem, wspominając słowa Edwina Hawkinsa, kiedy się ukrywałem w pako walni.
Stanęła przy mnie, ręce założywszy, w długiej czarnej sukni, która uwydatniała srebrną biel jej włosów.
– Mój chłopcze – powiedziała. – Trafiłeś do więzienia oskarżony o mord! Kryminalistą się więc stajesz! Ciesz się, jeśli ktoś w Baltimore zechce cię zaszczycić swoim towarzystwem. Niewieście pokroju Hattie Blum trzeba mężczyzny na miarę Petera Stuarta! Dom zaś twój się przemienia w gniazdo próżniactwa.
Popatrzyłem na babkę. Wyrzekła wszystko jednym tchem, a z pasją większą znacznie, niżbym tego po niej oczekiwał.
– Niczego w życiu nie pragnąłem tak, jak małżeństwa z Hattie Blum – odparłem, co ją oburzyło jeszcze bardziej, bo przecież dotyczyło kobiety niebawem za mąż się wybierającej. – Surowość twa jak najsłuszniejsza, acz nie dorówna nigdy mojej winie. Peter to człowiek godny i na szczęście z Hattie zasługuje w pełni.
– A co by ojciec rzekł na to?! Niech nas Bóg broni jednak przed obarczaniem zmarłych własnymi postępkami… Tyś, chłopcze, zdaje się, po matce odziedziczył więcej – dodała już szeptem.
Szykując się do odjazdu dnia owego, na koniec mi rzuciła spojrzenie piorunujące, które, jak potem stwierdziłem, miało mnie przywołać do porządku. Prócz tego poddała dom drobiazgowej inspekcji, tak jakby lada chwila miał się rozpaść od moralnej zgnilizny moich czynów.
Niedługo potem przekazano mi wiadomość, iż stryjeczna babka wniosła pozew, domagając się dóbr wszelkich, które mi przypadły z woli ojca, w tym również „Glen Elizy” – a to zaś dlatego, że odkąd się zrzekłem stanowiska w kancelarii prowadzonej przez Petera, zachowanie moje wskazywało na całkowity brak równowagi psychicznej… Podała też i inne argumenty: oto zaniedbałem interesy oraz inwestycje rozmaite mej rodziny, powodując znaczne straty podczas dwu lat minionych… W obłędzie usiłowałem udaremnić zamach na Barona, który się przecież skończył jego śmiercią… Zbiegłem z celi więziennej, co w najwyższym stopniu jest niedopuszczalne… Podobno wziąłem się nawet do kopania grobu, a także wdarłem się na posesję przy Amity Street… Co gorsza, wszystkim tym dowiodłem, iż chaos panuje w mej głowie, że obca mi logika wszelka oraz konsekwencja.
Później się jeszcze dowiedziałem, iż ją w owym przedsięwzięciu wspiera pani Blum, która przechwyciła list mój wdzięczny skierowany do Hattie. Targana furią straszliwą na wieść, że Hattie bywała w więzieniu u mnie – natychmiast zwróciła się do mej stryjecznej babki.
Ta zaś mi na piśmie oznajmiła, iż walczy o cześć mego ojca, zapewniając mnie równocześnie o swoim szczerym oddaniu.
Zacząłem się przygotowywać do obrony. Pracowałem w pocie czoła, prawie nie wychodząc z biblioteki, przywołując w myślach dni, kiedy przy moim stole siedział Duponte, nieraz bez przerwy.
Najlepiej, jak się tylko dało, chciałem przygotować uzasadnienie swoich czynów, co się okazało żmudne wielce. Musiałem bowiem nie tylko odpowiedzieć na każdy zarzut mojej babki, wskazujący, iż roztrwoniłem bogactwo i w oczach socjety okryłem się hańbą, lecz także ubrać wszystko we frazy najstosowniejsze, po części wszak przeze mnie zapomniane.
Ciotka Blum podobno stwierdziła, iż w procesie trzeba mocno uwypuklić mój brak szacunku dla dóbr rodzinnych. Oto w jej przekonaniu czcigodne Baltimore nikomu by nie puściło płazem podobnych bezeceństw. Z pewnością by do linczu doszło, gdybym sprawę wygrał.
Tymczasem rozpatrywałem, kogo by z mych przyjaciół wziąć sobie na świadka, dochodząc do smutnego wniosku, iż wielu spośród nich nie może się już wypowiadać na mą korzyść. Gazety codzienne, ledwie zaprzestawszy w sensacyjnym tonie pisać o moim aresztowaniu, ucieczce oraz oczyszczeniu z winy – obecnie chciały widzieć proces intrygującym ciągiem dalszym moich nieszczęść, z podejrzliwością zatem donosiły, że może on wykazać winy me jeszcze gorsze.
Nieraz mi się zdawało, iż lepiej by się w spokoju wynieść z „Glen Elizy”, gdzie zamiast żyć naprawdę, ledwie wegetowałem. Wędrując tam i z powrotem, na górę, to znów na dół, tylko się utwierdzałem w owej wątpliwości, gdzie w istocie teraz przynależę… Dom wielki i przestronny, pełen rozlicznych zakamarków, jakby starczał nagle drobnej tylko cząstce mej osoby.
Doprawdy, już nie pamiętam, czemu się raz zatrzymałem przed oprawnym w ramę konterfektem. Nigdy mnie on specjalnie nie zajmował i nawet gdyby go tu umieścić w reprodukcji, czytelnik też uznałby, iż niczym się nie wyróżnia. Ot, człowiek zwykły, z profilu, w staromodnym trójgraniastym kapeluszu. Dziadek mój, który wpadł w gniew okropny na wieść, iż ojciec chce poślubić Elizabeth Edes, Żydówkę. Pieklił się i groził, na koniec pozbawiając ojca dóbr materialnych, które mu się z mocy prawa należały. Dla ojca zaś nie miało to znaczenia, bo przez to – podobnie jak rodzina mojej matki – sam się teraz musiał o swój byt zatroszczyć. Dzięki, jak to nazywał, „własnej przedsiębiorczości”, to jest pakowalniom, ojciec dorobił się w końcu jednej z najświetniejszych rezydencji w mieście.
Pracowitość i Przedsiębiorczość zatem przeciwstawiając zawzięcie Geniuszowi, ojciec – co uzmysłowiłem sobie pod wpływem owego wizerunku – był w rzeczy samej pionierem, choć sam zawsze temu zaprzeczał. Oto bowiem wraz z matką stworzyli dom szczęśliwy z niczego, od fundamentów – i niepodobna tu wyrazić słowem uporu oraz geniuszu, które im pozwoliły wytrwać. Ojciec nie bez kozery przestrzegał mnie przed drogą, którą chciałem dążyć; sam przecież zaznał bólu geniuszom właściwego. Zboczywszy ze szlaku codzienności, odniósł wprawdzie triumf, lecz okupiony srodze.
Patriarcha zaś znakomity z owego konterfektu do śmierci nie uznał związku ojca z panną krwi żydowskiej, traktując go jak mezalians, który splamił ród nasz zacny. A jednak rodzice zawiesili portret na głównym miejscu w „Glen Elizie”, świątyni naszej radości. Dopiero w tym momencie zdałem sobie w pełni sprawę, jak to było istotne dla obojga. W odnowionym poczuciu przynależności tutaj wróciłem do swego biurka i do pracy znojnej.
Nikt mnie nie odwiedzał, aż tu nagle – Peter.
– Jak widzę, nie ma kto drzwi otwierać – rzucił, lecz zaraz się zmitygował, iż to niestosowne. – Dom wciąż wspaniały mi się jawi, jak za naszego chłopięctwa, gdyśmy się bawili w złoczyńców, goniąc po korytarzach. Ach, piękny to był dla mnie okres…
– Daj spokój, Peter, ty – złoczyńcą!
– Quentin, ja chcę pomóc.
– Jak to?
– Tobie wszak nie jest pisane działać w pojedynkę w adwokackim fachu – odparł ze zwykłą już stanowczością. – Zbytnio ulegasz emocjom. Mnie natomiast, być może, ty jeden przeznaczony jesteś na wspólnika. W ciągu zaledwie pół roku dwóch już odprawiłem z kwitkiem. No, ale to nieważne: pomóc ci trzeba.
– Chodzi ci o sprawę ciotki przeciw mej osobie?
– Źle sądzisz, przyjacielu! – wykrzyknął na to. – Bo wspólnie ową sprawę przeciw niej skierujemy – uśmiechnął się szeroko niby dziecko.
Gdy przystałem dumnie na tę propozycję, Peter co wieczór po skończonej pracy w kancelarii poświęcał długie godziny na gromadzenie niezbędnego materiału. Pomoc jego okazała się bezcenna, tak że z większą nadzieją zacząłem patrzeć w przyszłość. Prócz tego, że był mi jak brat bliski, bez końca gawędziliśmy sobie przy kominku.
Jednak każdy z nas unikał drażliwego tematu Hattie. Do nocy pewnej, gdyśmy strategie nasze omawiali. Peter wówczas oznajmił:
– Iw tym momencie obrony wezwiemy na świadka pannę Hattie, aby dowieść twej przyzwoitości, no i…
Spojrzałem nań w takim przerażeniu, jakby właśnie wrzasnął wniebogłosy.
– Peter, nie mogę… Znaczy… Ty wiesz przecież. Westchnął z troską, wzrok utkwiwszy w szklance; grog popijał sobie wtedy dla rozgrzewki.
– Kocha cię – rzekł raptem.
– Owszem, tak jak i babka. Najdrożsi sercu mnie zawodzą lub ja ich zawodzę, jak w wypadku Hattie.
Peter powstał z krzesła.
– Zaręczyny są nieważne, Quentin…
– Słucham? Jakże…
– Przeze mnie anulowane.
– Jak mogłeś, Peter?
– Za każdym razem, gdy patrzyła na mnie, ciebie szukała wzrokiem. Nie myślę, by mnie nie kochała, bo kocha, na swój sposób… Z tobą jednak związana silniej, a mnie nie wolno tego niszczyć.
Z trudem wybąkałem:
– Peter, nie możesz…
– Na nic się zdadzą twe protesty. Rzecz już przesądzona. Hattie po długich dysputach zgodziła się ostatecznie. Zawsze sądziłem, iż cię kocha, bo jesteś tak przystojny, więc gdy się zgodziła zostać moją żoną, odczułem nawet przewrotną satysfakcję. Lecz ona w ciebie wierzyła, gdy w nic ani w nikogo wierzyć było niepodobna – tu zaśmiał się ponuro, klepiąc mnie po plecach. – I wtedy też zrozumiałem, ile was dwoje łączy.
Na wątpliwości z mej strony, czy biec do niej, co teraz mam robić, Peter usadził mnie z powrotem na miejscu.
– Nie takie to proste wszystko, Quentin. Rodzina jej wszak zakazuje z tobą kontaktów wszelkich, zwłaszcza w chwili obecnej, gdy grozi ci utrata majątku… domu nawet. Wpierw musisz wykazać, żeś niewinny, wówczas Hattie znowu będzie twoja. Na razie niech ludzie myślą, że ja i ona się pobieramy. Gdybyś się też przypadkiem natknął na Hattie na ulicy – idź zaraz w inną stronę, by nikt was nie widział razem.
W ekstatycznej radości zacząłem teraz pracować ze zdwojonym trudem, jak nigdy zdecydowany pokonać przeciwności wszelkie.
Peter jednak wkrótce musiał się zająć pilną własną sprawą, toteż mu czasu nie starczało, żeby mnie wspomagać. W procesie mym, już rozpoczętym, co rusz wyłaniały się nowe komplikacje. Taktyka zmyślna Petera, mająca przedstawić ciotkę jako osobę fałszywą i podłą, nie powiodła się „dzięki” osobom powszechnie poważanym w towarzystwie, szczególnie zaś przyjaciołom rodziny Hattie. Do tego stanowczo za wiele się tam pojawiło nieścisłości, które by można wyjaśnić ogółowi jak należy.
– Bo mamy ów epizod ze szpiegowaniem Barona, który został podniesiony przez jej adwokata – rzekł mi Peter kiedyś w domu.
– Lecz to się da wytłumaczyć! Dla wyciągnięcia właściwych wniosków na temat zgonu Poego…
– Wytłumaczyć da się wszystko, ale czy zrozumieć? I Hattie, choć by ci nieba przychyliła, chce rzecz pojąć słusznie, a lęka się, iż nie potrafi przecież… Mówisz mi o wnioskach, a gdzie owe wnioski? Otóż i masz różnicę między powodzeniem a szaleństwem. Chcąc wygrać, musisz dostosować argumentację do umysłowości najbardziej tępego z dwunastki, która zasiada w ławie.
W miarę jak pogarszała się moja sytuacja, pojąłem, iż Peter ma słuszność. Nie mogłem zwyciężyć. Choćbym się nie wiem jak starał, nie mogłem odzyskać „Glen Elizy”. Nic osiągnąć nie mogłem, nie rozwiązując naprzód zagadki śmierci ukochanego poety… nie dowodząc, iż mi się udało nareszcie dojść prawdy.
Postanowiłem zatem wykorzystać opowieść przekonującą, która się objawiła przy okazji owych badań. Historię Barona Dupin, jego wykład. To jedno mi zostało jeszcze, ażeby się wybronić. Zapisaną w pamięci, przelałem ją na papier, słowo w słowo, w formie przemówienia kierowanego do sądu…
Oto, Wysoki Sądzie i Panowie Przysięgli, ujawnię prawdę o śmierci jego oraz życiu moim. Historii tej nigdy jeszcze dotąd nie ogłaszałem…
Natychmiast zyskałem pewność, iż się mi powiedzie. W istocie, im częściej odczytywałem te notatki, tym większa rosła we mnie wiara, iż wszystko tam ujęte jest prawdopodobne! Wiedziałem, że są to fałszerstwo i manipulacja, ku uciesze publiki sprokurowane; wiedziałem także i to, że teraz zostaną odebrane jako prawda. Każde moje słowo będzie czystą prawdą. Bajki to będą, owszem, lecz lud mi uwierzy i jakby sobie życzył ojciec, na nowo zyskam szacunek…jestem – spośród żywych – jej najbliższy.
Ach, mieć przy sobie Duponte’a!
W grudniu w Paryżu nastąpiły zmiany pewne, acz spodziewane: prezydent republiki Ludwik Napoleon postanowił na miejsce monsieur Delacourta mianować prefektem policji Charlemagne de Maupasa, pewniejszego sojusznika swych zamierzeń. „By rynsztok ów przestąpić, ludzi mi potrzeba – oświadczył mu rzekomo Ludwik Napoleon. – Mogę na ciebie liczyć?” Coś się szykowało.
Prezydent powołał też tajną policję do kontrolowania prefektury oraz gmachu rządu.
Tak oto – gromadził zespół, by przedsięwziąć zamach stanu. Pierwszego dnia miesiąca dał im po pół miliona franków. Nazajutrz rankiem de Maupas, prefekt, wraz z policją aresztował osiemdziesięciu członków Zgromadzenia Prawodawczego mających dlań stanowić największe zagrożenie. Zatrzymano ich w więzieniu w Mazas, władca zaś przejął prasy drukarskie, rozwiązał zgromadzenie i rozkazał wojsku mordować każdego napotkanego przywódcę czerwonych republikanów. Pozostali przeciwnicy – wywodzący się z najwybitniejszych rodzin – zostali wygnani z kraju.
Wszystko nastąpiło nader prędko.
Gdy Ludwik Napoleon znów ogłosił Francję cesarstwem, nieraz wspominano, jak to, chłopcem będąc, błagał swego wuja, pierwszego imperatora, by nie odjeżdżał do Waterloo – co ów tak skomentował: „Wyrośnie na zacnego człowieka; kto wie, może się stanie nadzieją rodu mego”.
Po drodze do sądu co rano czytałem nowe wieści o wypadkach we Francji. Podobno Hieronim Napoleon Bonaparte z Baltimore (zwany „Bo”), kuzyn nowego cesarza – człowiek, którego pierwszy raz ujrzałem w kostiumie z dwoma szablami, a który nigdy nie został uznany przez Napoleona Bonaparte, bo matka jego była z Ameryki – miał jechać do Paryża na spotkanie z cesarzem Napoleonem III, aby zażegnać długotrwały konflikt.
Amerykanie niczym w hipnozie śledzili sytuację w Paryżu, a to dlatego chyba, że tutaj podobny przewrót był wprost niewyobrażalny. Ja natomiast znacznie zawęziłem teren swych dociekań.
Listownie zwróciłem się do kilku członków rodziny Bonaparte mieszkających w Baltimore z zapytaniem, czy Hieronim Napoleon Bonaparte nie opuścił jeszcze miasta, no i też, czyby zechciał się ze mną spotkać – mimo iż zapewne zdążył już zapomnieć krótkie nasze widzenie na balu maskowym u monsieur Montora. Liczyłem odeń na odpowiedzi, które może by mi nie pomogły w sposób zasadniczy, lecz i tak z pewnością wniosłyby coś do sprawy.
Tymczasem do sądu ściągało mnóstwo gapiów, by na własne oczy patrzeć na me upokorzenie. Jak się domyślam – zawiedzionych, iż to, co czytali o mnie wcześniej w prasie, ciągle nie znajduje spodziewanej pointy. Na szczęście jednak wielu „widzów” odstręczyły długie procedury formalne, niezbędne przed każdym z posiedzeń. I akurat wtedy ze zdumieniem odebrałem pismo z pieczęcią Bonapartów, w którym mi wyznaczono dzień i godzinę wizyty w jednej z rezydencji.
Siedziba owa okazała się większa od domu, w którym zbójców napotkałem; budynek stał w miejscu zacisznym, otoczony dziką roślinnością, wśród wzgórz trawą porośniętych. Wprowadził mnie do środka żwawy sługa, u podnóża zaś długich schodów opiekę nade mną roztoczyli dwaj inni domowi, obaj przejęci wielce swymi obowiązkami. Posiadłość była okazała, lecz absolutnie nie przytłaczająca. Po drodze ze swobodą podziwiałem kandelabry fantastyczne i gobeliny o złotej bordiurze.
Ku memu zaskoczeniu w lśniącym srebrem fotelu nie czekał mnie Hieronim Napoleon Bonaparte – najznakomitszy tutaj męski przedstawiciel rodu – lecz jego matka, Elizabeth Patterson Bonaparte. Jako młoda panna zdobyła ona serce brata Napoleona i była jego małżonką przez dwa lata; później zaś Napoleon, poprzez rozliczne machinacje (łącznie z apelem do papieża o unieważnienie związku), doprowadził do ich rozstania. Choć teraz już nie miała na sobie przebrania królowej, niezmiennie, widać, hołdowała królewskim manierom i nawykom.
Ponad sześćdziesięcioletnia matrona ozdobiła nagie ręce dziesiątkami bransolet. Nakrycie głowy – czarne, aksamitne, z wetkniętymi fantazyjnie oranżowymi piórami – nadawało jej rys groźny, niepokojący. Wokół niej zaś piętrzyły się klejnoty i krzykliwe stroje rozmaite. W drugim krańcu sali ujrzałem dziewczynę (służkę może): kiwała się na krześle, jak dotknięta kalectwem.
– Madame Bonaparte – rzekłem z ukłonem, a w odruchu chwilowym, żeby przed nią klęknąć. – Nie sądzę, byś mnie pamiętała, lecz poznaliśmy się na balu, gdzie w przeciwieństwie do niej, zjawiłem się bez przebrania.
– Istotnie, młody człowieku. Widzenia naszego nie pamiętam. Niemniej to ja właśnie odpisałam na twą prośbę.
– A syn twój, monsieur Bonaparte…?
– Jest już w drodze na spotkanie z nowym imperatorem Francji – ujęła to tak nonszalancko, jakby w wyjeździe w owym celu za granicę nie było nic niezwykłego.
– Ach, tak. Z prasy mi wiadomo, że się tam wybierał. Czy mógłbym wobec tego prosić, by mu przekazano, iż wdzięczny będę stokrotnie, jeśli mi czas poświęcić zechce po powrocie z Francji?
Skinęła, acz jakby niepomna mego pytania.
– Prawnika pouczać nie zamierzam – powiedziała. – Lecz się tylko dziwię, iż miast w sądzie, młodzieńcze, czas wolisz trwonić pod mym dachem.
Zdumiało mnie, że wie cokolwiek o mym położeniu, chociaż – wspomniałem zaraz – gazety bez przerwy dostarczały wieści na mój temat. Z drugiej jednak strony dość to osobliwe, iż osoba z jej pozycją poświęciła choć sekundę na rzecz tak trywialną. Siadłem na wskazanym przez nią krześle. Dyskretnie się rozglądnąwszy, spostrzegłem opartą o kufer czerwoną parasolkę, oślepiającą blaskiem niemal jak jej biżuteria i używaną niedawno, na co wskazywały nikłe ślady kropli wody na podłodze. Natychmiast powrócił mi obraz damy skrytej pod zdobną parasolką…
Czyżby i ona także na wykład Barona przyszła?
Dreszcz mnie przeszył na myśl, w jakim by to uczyniła celu. Nie – słuchać jego rewelacji, ale – by śmierć oglądać.
Dotąd mi się zdawało, iż dzięki lekturze doniesień o wypadkach we Francji w ogólnym zarysie pojmuję sens całej historii. Na wieść o wznowieniu działalności przez Duponte’a w Paryżu (za moją sprawą, naturalnie) Ludwik Napoleon wspomniał legendarny talent detektywa. I on, i jego poplecznicy uznali więc zapewne, iż Duponte mógłby im pokrzyżować plany, w drodze racjomaginacji zawczasu wyjawić ogółowi, co też zamierzają. Tak oto Napoleon rozkazał usunąć Duponte’a mniej więcej w tym czasie, gdyśmy się wybierali w podróż do Baltimore. Miało to być zadanie proste, a zlecone łajdakom wyjętym spod prawa, co nieraz, jak wiadomo, działali w porozumieniu z policją.
Podczas bytności Duponte’a w Paryżu spisek ów się nie powiódł, lecz można było wkrótce rzecz ponowić, gdy się kierował za granicę w moim towarzystwie. Wiele lat później posłyszałem, że kiedyśmy do portu wędrowali, kwatera detektywa została doszczętnie splądrowana. Niemalże już w histerii planowano zgładzić go na statku, ale skrytobójca, ów pasażer bez biletu, co się między innymi posługiwał mianem „Rollin”, z pokładu wydalony został… Potem zaś, w Ameryce, nie mogli nas już wykryć żadną miarą.
A przecież w Stanach mieszkali członkowie rodziny Bonaparte. I sam Hieronim Napoleon Bonaparte-Bo, któremu odebrano przywilej pierworództwa, a który całe życie czekał, żeby się połączyć z rodem we Francji, upomnieć o swe królewskie prawa. Teraz nareszcie miał okazję dowieść swojej wartości, i to głowie rodu, przyszłemu cesarzowi. Łotrzy, co Barona szpiegowali i co mu pod wodzą Rollina odebrali życie – nie za nim aż do Baltimore przywędrowali jednak. Rollin ukrył się w mieście, wiedząc, iż Duponte go rozpozna z incydentu na statku. Ja zaś, trucizną zamroczony, widziałem go w więzieniu, do którego trafił na czas krótki, bo wdał się w interesy z tutejszym elementem. W trójkę zgładzić mieli Duponte’a. A to dla dobra Francji.
Baron zaś się przebierał za swego rywala i jemu to przyszło zginąć na nieszczęście.
Tak ułożyłem w myśli ciąg zdarzeń, spotkawszy Rollina w siedzibie Bonapartów. Na czym jednak polegał udział owej damy w spisku?
– Zapewne pani wiadomo, co syn jej zaplanował? – spytałem, odwracając wzrok od parasolki.
– Bo? – zaśmiała się, widać ubawiona. – Zbyt on zajęty swym ogrodem i książkami. Choć członkiem, owszem, jest adwokatury, nigdy się nie nadawał do tego typu praktyk. To człowiek światowy. Z pewnością chce odzyskać mienie nasze oraz prawa, lecz cechy przywódcy są mu obce, młodzieńcze.
– Któż więc? – zapytałem. – Komu zależało, byście tropili Duponte’a celem odzyskania przychylności Napoleona?
– Dziwi mnie brak ogłady u tak powabnego młodzieńca – słowa jej nie zabrzmiały ostro, lecz spojrzenie (niby przypadkowe) było deprymujące dla mnie; dotąd uśmiechnięta, nagle, o synu mówiąc, przybrała wyraz poważny i solenny. – Bo… Starałam się mu wpoić, iż przez wysokie urodzenie nie może się ożenić z jakąś Amerykanką. On zaś to uczynił i się okrył hańbą. Chciałam, by wziął za żonę Charlotte Bonaparte, swą kuzynkę, co by nam zapewniło należną pozycję, lecz cóż, gdy się nie zgodził.
– I pani również w młodości sprzeciwiła się woli rodziców – zauważyłem.
– By trafić pod orle skrzydła! – rzekła z ogniem. – Cesarz traktował mnie bezwzględnie, lecz dawno już mu wybaczyłam. Co to on rzekł przed śmiercią marszałkowi Bertrandowi…? „Ci, których krzywdziłem, puścili to w niepamięć, przez tych zaś, których dobrocią obdarzałem, zostaję porzucony”. Ach, nigdy nie dopuszczę, by wnuki me zapomniały, iż za pradziada mają Wielkiego Imperatora!
Kiedy uniosła dłonie, lepiej się mogłem przyjrzeć toalecie za nią powieszonej. Była to suknia, w której w roku 1803 szła do ślubu, na uroczystość, co wprawiła tutaj wszystkich w wielką konsternację… Wysłannicy z całego kraju ocean wtedy przebywali, by uciszyć gniew cesarza Francuzów. Niedawno czytałem o tym stroju, kształcąc się w historii owych zdarzeń. Uszyta z indyjskiego muślinu i koronki, wywołała wręcz skandal, bo pod nią panna młoda jedną część garderoby założoną miała tylko. Jak donosił wówczas żurnalista pewien z Francji: „Strój cały narzeczonej zmieścić by się dało w mej kieszeni”.
Ubiór wisiał na ścianie jak nietknięty prawie, jak gdyby każdej chwili miał się przydać znowu przed ołtarzem.
Wtem rozległ się płacz niemowlęcia, kwilenie coraz donośniejsze. W zdumieniu rozejrzałem się dokoła, by stwierdzić, iż nie pochodzi z głębin mej wyobraźni, lecz… Owa młoda sługa trzyma w ramionach i kołysze ośmiomiesięczne ledwo dziecię. Był to, jak mi wyjaśniono, Charles Joseph Napoleon, najmłodszy potomek Bo i małżonki jego Susan. Madame Bonaparte podjęła się opieki nad wnuczkiem, gdy ci wyjechali do Paryża błagać cesarza o wiadome przywileje…
Biorąc dziecko z rąk piastunki, madame Bonaparte mocno je przytuliła.
– W nim oto nadzieja dla naszego rodu. A widział pan kiedy drugiego z moich wnuków? Na uczelni Harvarda studiował, teraz zaś – w West Point. Jest przeciwieństwem zupełnym męża mego. Postawny, dystyngowany, wkrótce też zostanie wojskowym najwyższej klasy – z czułością spoglądając na drobną istotkę, dodała po chwili: – W sam raz by się nadawał na cesarza Francji.
– Pod warunkiem jednak, iż Ludwik Napoleon zgodzi się przywrócić potomkowi pani przywilej dziedziczenia – przypomniałem.
– Cesarz obecny, młodzieńcze, jest wyjątkowo niedoświadczony, jak George Washington. Chcąc utrzymać imperium, musi mieć znacznie większą wprawę.
– Którą mu zapewni jej rodzina, prawda? Chłopczyk już przestał płakać, więc go oddała piastunce.
– W młodości kokietowanie było jedyną moją rozrywką. Trwonienie czasu, życia, drogi panie, od dawna już mnie męczy.
Niegdyś miałam wszystko prócz pieniędzy. Dziś bogactwem tylko mogę się poszczycić. Wiedz zatem, iż nie dopuszczę, aby moi krewni już na zawsze zostali zwykłymi osadnikami w Ameryce, jak to chciałby syn mój…
– Więc to twój a sprawka, madame. Zgodę wyraziłaś, by zgładzić geniusza, bo Ludwik Napoleon bał się, iż on wykryje spisek obalenia republiki.
Wzruszyła ramionami.
– Cóż, jeśli o to chodzi… Owszem, pod moim kierunkiem podróżnym z Francji zapewniono pieniądze i wygodę… Rozkazy jednak nie ode mnie otrzymali.
– No, a czy cel osiągnęli wyznaczony?
Gestem wyprosiwszy sługę, madame Bonaparte tak odparła, nachmurzona:
– Durnie! Wszystko się im pomieszało. Z tego, co wiem, policja paryska przekazała im wiadomość, iż w towarzystwie Duponte’a pan przebywać będziesz, gdy ty pod hotelem drugiego, fałszywego barona się kręciłeś… Nieważne, bo i tak przecież nikt nie zdołał udaremnić zwycięstwa Ludwika Napoleona – po tych słowach znów mi się przyjrzała bacznie. – Niechże mi pan powie… Słuszność chyba mamy, sądząc, iż dwu tych geniuszy tutaj sprowadziłeś w nadziei, że odnajdziesz poetę bliskiego sercu…? Słyszałam o Edgarze Poe, lecz jego zdolności w Ameryce nie są zbyt cenione.
– Zmieni się to wkrótce – zapewniłem.
– Ileż w tobie wiary – zaśmiała się wtedy. – Trzeba ci wiedzieć, wobec tego, że od pewnego czasu młodzi paryscy poeci i pisarze czytają dzieła jego z olbrzymim zapałem. Posiadał on, przypuszczam, pewne cechy monsieur Balzaka… Talentem nadzwyczajnym obdarzony, szczęścia nie miał, tak że go przeznaczenie wiodło na manowce… Zapewne, jak to się dzieje z większością świetnych umysłów Ameryki, kultura europejska przygarnie go i wchłonie, rzec by można. Tobie to jednak nie wystarcza, prawda? Bo ty pod pewnymi względami podobny jesteś do mojego syna; i on tak samo uważa, iż literatura dla jego osobistej powstaje przyjemności.
– Madame Bonaparte, tutaj się nie liczą me przesłanki. Nie o mnie chodzi w tej sprawie.
– Czekaj no, mój chłopcze! Z twoim udziałem przecież dowiedliśmy swej lojalności wobec Francji. Dzięki naszej akcji nowy władca stworzy teraz imperium, w którym ród mój przetrwa wieczność! Życie poświęciłam, dokładając starań, aby dzieciom moim przypadło dziedzictwo godne, i życie też dla nich bym oddać gotowa. A ty? Ledwie kokon opuściwszy, błąd popełniłeś karygodny, marnując znakomitą przyszłość, którą ci naszykowano. I cóżeś znalazł, odkrył, słucham?
Pytanie zignorowałem.
– Jedno pytanie jeszcze, madame. Czy wiedząc już, że w sali owej nocy nie ten uśmiercony został, co zaplanowali… czy odnaleźli potem człowieka właściwego? Czy Duponte również zginął?
– Nie będę się powtarzać – rzekła wolno. – Ja odpowiadam tylko za wygodę gości. Warunki im zapewniam jak najlepsze, kolebkę, że tak powiem, dla ich planów, lecz co się tyczy reszty, to inni mają decydować, nie ja, drogi panie.
Notes cały listów do Duponte’a zapisawszy, prędko się go pozbyłem. W szczegółach był tam ujęty fakt niepodważalny, iż postać C. Auguste Dupina nie była wzorowana na osobach znanych czy nieznanych, tylko się zrodziła w imaginacji artysty. Poza tym odtworzyłem cały proces myślowy, który mnie doprowadził do wyciągnięcia tego wniosku – wiedząc, iż detektyw byłby ciekaw owych odkryć. Lecz cóż… nawet jeśli zdołał ocalić swe życie, i tak nie miałem pojęcia, dokąd listy swoje adresować. Na pewno nie do Paryża, nie tam, gdzie zamieszkiwał dawniej… W Paryżu, w Cesarstwie Ludwika Napoleona, nie mógłby wszak przebywać. We Francji geniusz jego uznano za szkodliwy władzy niezmierzonej.
Widząc niepokój, który się odmalował na obliczu madame Bonaparte pod koniec naszej rozmowy, na pytanie, czy monsieur Rollin i jego kamraci zdołali znaleźć detektywa – stwierdziłem, iż jest on bliżej jeszcze, niż mógłbym podejrzewać. Duponte nie mnie cierpliwie wyczekiwał, lecz to ze mną właśnie miał się spotkać.
Kiedy raz przechodziłem w pobliżu potężnego gmachu hotelu Barnuma, widok kłębiących się tam portierów i masy gości natchnął mnie pewną myślą. Po powrocie do domu, do „Glen Elizy”, stwierdziłem, iż być może niewiele mi zostało czasu, aby działać. Akcję podjąłem zatem natychmiast, w drodze powrotnej do rzeczonego hotelu. Przed wyjściem jednak zaopatrzyłem się w stary rewolwer, zwrócony mi przez policję wraz z innymi dobrami. Lecz najpierw, nim go ukryłem w kieszeni, pamiętałem, aby sprawdzić, czy nadal jest sprawny.
– Sir?
Śmiertelnie blady recepcjonista o gęstych bokobrodach przyjrzał mi się podejrzliwie w oczekiwaniu na odpowiedź.
– Monsieur – rzekłem gwałtownie, na co, jak się spodziewałem, brew uniósł w zaciekawieniu słowem tym francuskim. – Obecnie mieszka u państwa człowiek z Francji monarszego rodu.
W atencji najwyższej skinął na to głową:
– Tak jest, sir, w rzeczy samej. Zajmuje pokój, w którym u nas przedtem się zatrzymał baron. To brat jego, proszę pana, diuk – ostatnie słowo wypowiedział konfidencjonalnym szeptem, pochylony. – Szlachetnego oni obaj urodzenia, sir, to rzecz oczywista.
– Diuk – odparłem z uśmiechem. – A jakże. Kiedy, jeśli spytać wolno, diuk ów się zameldował?
– Ooo, zaraz po wyprowadzce swego szlachetnego brata… Znaczy się barona. Ze względu na wypadki nowe, które we Francji się zdarzyły, pobyt jego u nas tajny, pan rozumiesz…
Tu przytaknąłem, ubawiony, jak łatwo mu przyszło zdradzić tak strzeżony sekret. Jegomość ów natomiast, jakby czując, iż się cokolwiek zapędził, nie omieszkał dodać, że pod żadnym pozorem nie może mi zdradzić, którą to kwaterę przeznaczono osobie królewskiego pochodzenia.
– Nie będzie to konieczne – oświadczyłem, wymieniając z nim poufałe spojrzenie.
Bo naturalnie pokój ów był mi znany. Szpiegowałem Barona, gdy tutaj się wprowadził.
Niby w gorączce schodami wspiąłem się na górę.
Pamiętam, iż Duponte przy naszym spotkaniu wydał mi się mizerny i blady, tak jakby od pierwszego widzenia ze mną spożytkował wszelką swą energię. W pokoju dawnym Barona zastałem go teraz, a nic w zachowaniu jego nie wskazywało, iż dziwi się mej wizycie. Wbrew moim oczekiwaniom bynajmniej się nie rozgniewał ani też mi nie groził w reakcji na odkrycia własne, które mu chciałem wyjawić. Wiedział, iż zamiast niego Baron będzie pozbawiony życia, i nic też nie planował czynić, aby temu zapobiec.
Uprzejmie podsunął mi krzesło. I prawdę powiedziawszy, niezmiennie był opanowany. Dzwonkiem wezwawszy portiera, nakazał mu wziąć swój kufer. Wciąż mu się przyglądałem w zadziwieniu.
– Już przestałem liczyć, iż się zobaczymy – rzekłem.
– Czas na mnie – odpowiedział.
– Bo cię nawiedzam? – zapytałem.
– Czytasz pan gazety – odparł. – Wiesz, co w Paryżu się wyprawia.
Dobywszy rewolweru, obejrzałem go jak ciało jakieś obce i przed Duponte’em, na stole, położyłem.
– Mogli mnie śledzić przecież… Jeżeli nadal cię poszukują. Ja zaś nie mam zamiaru przysparzać ci kłopotów, choć ty mnie na ryzyko straszne naraziłeś. Bierz broń i miej ją w pogotowiu, proszę.
– Czy dalej mnie szukają, nie mam pojęcia, doprawdy, lecz jeśli tak, teraz okaże się to zbędne.
Wypowiedź tę pojąłem w jednej chwili. Potomkowie rodziny Bonaparte z Baltimore wybrali się do Paryża w nadziei, iż ich lojalność wobec nowego cesarza zostanie nagrodzona. Skoro zaś cel swój osiągnęli, poszukiwań Duponte’a wspierać więcej nie muszą, mimo iż madame Bonaparte i jej poplecznicy już się dowiedzieli, że uśmiercili nie tego, co należy, człowieka.
– Baron nie żyje, a pan od samego początku przewidziałeś, co się stanie – rzekłem. – Ty zatem go zabiłeś, to rzecz oczywista.
Gong hałaśliwie rozbrzmiał.
– Zjemy coś razem? – spytał Duponte. – Stanowczo już za długo tutaj się ukrywam, lecz aby coś przekąsić wybornego, mogę sobie pozwolić na wyjście z pokoju…
Ogromna sala jadalna mieściła jakieś pięćset osób. Na znak czarnoskórego majordomusa kelnerzy czuwający przy każdym ze stołów równocześnie unosili pokrywę, by wskazać kolejne danie.
Długo się rozglądałem, szukając wokół nas osoby, która znać mogła Barona Dupina i teraz uznałaby pewnie, iż obcuje z jego duchem. Niesłusznie – bo w istocie mój towarzysz nie tylko przestał przypominać go, ale nawet i siebie samego z dawnych czasów.
– Nie, nie, nie jestem mordercą – dopiero w tym momencie doczekałem się odpowiedzi. – Lecz może twoja to sprawka, twoja i Barona, że tak powiem… Baron miał życzenie moją przybrać postać. Czy mogłem mu zabronić, monsieur? W mieszkaniu swym w Paryżu pozostałem, by przeczekać sprawę. Gdy tobie się zamarzył „Dupin”, dla twych własnych celów. Baron go natomiast dla swoich przedsięwzięć potrzebował. Ludwikowi Napoleonowi „Dupin” był potrzebny jako źródło strachu. Wraz z twoim przyjazdem do Paryża, za sprawą uporu twego uznałem, iż nie mam na to absolutnie wpływu, choćbym się nie wiem jak opierał… Pojęcie bowiem „Dupin” nagle się stało dla mnie „nieśmiertelne”, jak byłeś łaskaw sam to ująć.
Lecz tyś nie Dupin przecież!
Na końcu języka miałem już ów okrzyk, by konwersację skierować na tory mnie dogodne. Wciąż jednak dręczyło mnie tyle do niego pytań oraz wątpliwości.
– Kiedy więc pan wykryłeś, iż ciebie poszukują? Że zamordować cię chcą dla dobra Bonapartów?
Duponte pokręcił tak głową, jakby odpowiedzi nie znał.
– No, ale na pokładzie statku naszego, „Humboldta”, tyś przecież wskazał pasażera bez biletu. Rollina, łotra wiadomego. Tam się wszystko zaczęło. Monsieur, naocznym świadkiem jestem!
– Nie było mi wiadome, iż ktoś tam na gapę podróżuje. Wiedziałem, iż jeśli kryje się takowy, to za mną się wyprawił.
– Toś się pan nie omylił! – wykrzyknąłem. Duponte ze skromnym uśmiechem przytaknął.
Wydaje mi się, iż dnia owego odczułem coś z bólu Duponte’a, z jego cierpień wewnętrznych, przez które się zdecydował na żywot samotny, obojętny światu. Po zwieńczonej sukcesem sprawie trucicielki był przez wszystkich postrzegany niemal jako cudotwórca. Za młodu Duponte’a cechowała nienazwana pewność siebie i sam nawet zaczął wierzyć w nadnaturalne swe zdolności. Zwłaszcza że w prasie nieustannie pisano o owym talencie genialnym… Czyż więc go stworzyli żurnaliści, kultem otaczając? Czytelnik utworów Poego sądzi zwykle, że Dupin prawdę odnajduje dzięki swemu geniuszowi. Lecz gdy się wgłębić w te pisma – jedynie po części jest to myśl zasadna. Dupin wykrywa prawdę, bo ktoś mu ufa bezgranicznie… Bez przyjaciela swego Dupin już nie byłby tym samym.
– Zawsze, gdy się przyglądałem, jak Ludwik Napoleon prowadzi inspekcję swego wojska, wbrew głupcom, co sądzili, iż ja przyszłość widzę, doprawdy, monsieur, mnie się wtedy rysował w myśli czas obecny… Dla niego pozycja prezydenta była niewygodna od początku. Sądzę, iż prefekt Delacourt ostrzegł go przede mną, kiedy to nas razem w Paryżu wyśledzono.
– Baron mi opowiedział historię Catherine Gautier. Czy prefekt Delacourt ostrzegł Napoleona, bo przeciw niemu występowałeś w tym procesie? Miałeś się zamiar zemścić na nim, uciekając?
– Działania prefekta były we mnie wymierzone, bo on mnie kiedyś skrzywdził, nie ja jego. Dawne animozje osobiste czynią nas wrogami już na wieki, monsieur… Prefekta Delacourt odwołano z przyczyn rozmaitych; także dlatego, śmiem sądzić, iż mu się nie udało mnie odszukać przed naszym wspólnym wyjazdem z Paryża. De Maupas być może nie dorównuje Delacourtowi przebiegłością, jest jednak znacznie bardziej odeń kompetentny, cechy te zaś nie łączą się w żaden sposób… De Maupas bywa bezwzględny, taką już ma naturę.
– Czy wiedzą, że zgładzili Barona zamiast ciebie? Duponte odkroił nieco szynki z Maryland, drugiego dania, które nam kelner przyniósł.
– Możliwe. Tak się, monsieur, upierałeś wskazać tożsamość Barona policjantom! Powszechnie nic nie wiadomo było o tej sprawie, więc strony zainteresowane w Paryżu nadal mogą mieć wątpliwości. Dopuszczam, że zbrodniarze tutaj prawdę poznali… I pewno, by chronić siebie, fakt ów zataili przed swymi zwierzchnikami z Paryża. Tymczasem wódz ich, ów „pasażer”, w skrytości na mnie zapolował… Uznawszy, iż w ostatnim miejscu pobytu Barona szukać mnie nie będą na sto procent, zjawiłem się tu w czasie jego wykładu i jedynie pod wieczór czasami na miasto szedłem. Administracja hotelu żywi przekonanie, że jestem tutaj, aby opłakiwać zejście „brata” swego, Barona, jak się domyślasz, nikt mnie więc nie prześladuje w mej kwaterze. Przez wzgląd natomiast na triumfy Ludwika Napoleona „pasażer” ów skłania się zapewne ku sądowi, iż misja ich stała się już nieaktualna. Jeżeli Bonaparte ze Stanów zakończy przedsięwzięcie swe pomyślnie, „pasażer” będzie mógł z powodzeniem przebywać we Francji aż do czasu dalszych transformacji politycznych. I on, i ród Bonaparte ze Stanów do błędów się nie przyznają nigdy. Wobec zaś powyższego jaw Paryżu tracę prawo bytu!
Wspomniawszy obraz skromnego apartamentu Duponte’a tu na górze, przedstawiłem sobie w myślach jego życie podczas owych miesięcy od zabójstwa Barona. Miał książki – doprawdy książek tyle w izbie, jak gdyby po wybuchu zasypała go cała biblioteka. Wszystkie zebrane pozycje związane były z geologią. Niby się w skał i ksiąg grobowcu zamknął na ów mroczny okres, co mnie wprawiło w rozdrażnienie, bo wszak najwidoczniej liczył przy tym na wyraz współczucia z mojej strony…
– A wiesz, ile ja przeszedłem, monsieur Duponte? Mnie wszak przypisano zbrodnię na Baronie! Na szczęście, dzięki przytomności policji, to już za mną. Teraz jednak muszę walczyć o swe dobra wszelkie, domagać się nawet praw posiadania „Glen Elizy”!
Spożywając arbuza, który na deser nam podano, zdałem Duponte’owi relację z przygód swych więziennych oraz jak stamtąd zbiegłszy, natknąłem się potem na Bonjour i szubrawców. A po obfitym posiłku wspólnie udaliśmy się do jego pokoi.
– Trzeba mi szczegółowo przedstawić w sądzie sprawę śmierci Edgara – oświadczyłem. – Wykazać, iż to nie mrzonki były… Że się kierowałem rozumem. To jeszcze mi pozostało i nic ponad.
Duponte popatrzył na mnie z ciekawością.
– I co pan wykazać pragniesz, monsieur?
– Tyś wcale nie zamierzał rozwikłać mej zagadki, prawda? – zapytałem smutnie. – To był taki fortel… Bo przewidziałeś, monsieur, że świat uzna cię niebawem za ofiarę zbrodni w moim mieście. Tobie się anons Barona w prasie paryskiej zamieszczony objawił jako zguba. Jego, oczywiście. Wiedziałeś w samej rzeczy aż nadto dobrze, jak się wycofać z życia publicznego, jak przestać istnieć. Dlatego tak cię zachwycił pomysł Barona, aby do „Glen Elizy” ściągnąć portrecistę Von Dantkera… Wszak tym sposobem Baron mógł cię naśladować idealnie. Dom opuszczałeś tylko nocą, by mu ułatwić, co zamierzył. Ażeby cię nikt już nigdy nie brał za pierwowzór bohatera przez geniusza stworzonego.
Nie patrząc na mnie przy ostatniej frazie, Duponte głową skinął.
– Gdyśmy się, monsieur Clark, poznali, gniew mój wiecznie budziłeś, chcąc mnie postrzegać jako wzór postaci Dupina. Później jednak zrozumiałem, że jedynie poprzez lekturę dzieł Poego, jak i obserwację ciebie dojdę, czemu ty i wielu innych tak mnie właśnie widzieć pragniecie. Dupin prawdziwy nie istnieje i to się już nie zmieni! – wyrzekł to dziwnym tonem, na poły z ulgą i ze zgrozą jakby. Z ulgą, bo już nie ciążyło na nim piętno mistrza racjomaginacji. Z lękiem, bo nagle musiał oto być kimś innym zgoła.
Chciałem mu objawić gorzką prawdę. „Tyś nie Dupin! – rzekłbym. – Nigdy nim nie byłeś. Człowiek taki nigdy nie żył; Dupin – imaginacją”. Dlatego może właśnie tak mi zależało, aby go odnaleźć znowu. By poczuł razem ze mną ranę po owej stracie. By czegoś go pozbawiając, jeszcze go utwierdzić w samotności…
Lecz nie rzekłem słowa.
Przypomniała mi się przestroga Bensona, iż człowiek nadwrażliwy ulec może iluzji bytowania w pismach Edgara Poe. Może więc Duponte, mój towarzysz, uznał kiedyś, że będąc cząstką wyobraźni Poego, bytuje w opowieściach o Dupinie. A przecież w realności podobnej kreacji poety silniej istniał znacznie, niż kto inny – czy zatem nie prawdziwie ucieleśniał ową postać literacką…? Jakież to miało znaczenie: sprawcą jest czy też skutkiem?
– Dokąd? – zapytałem. – Gdzie się pan wybiera? Duponte, zamiast odpowiedzieć, tak odparł mi w zadumie:
– Na podziw zasługujesz, monsieur.
Podniosło mnie to na duchu, tak że poprosiłem, aby myśl rozwinął.
– Są tacy ludzie, rozumiesz, co się nie ugną żadną miarą. I chociaż to konieczne, nigdy nie zrezygnują… Do chwili obecnej, tutaj czy w Paryżu, tego się trzymałem, wiesz pan… Zaś monsieur Poe to nawet do dnia śmierci. Tyś dawno mógł się wycofać, a tego nie uczyniłeś… – Duponte urwał. – No, a co zeznasz w sądzie?
– Prawdę całą. Podam odkrycia Barona związane ze śmiercią Poego. A publiczność mi uwierzy, monsieur Duponte.
– Niewątpliwie. I wygrasz sprawę?
– Owszem. Za prawdę rzecz uznają z braku innych świadectw. Zaiste, nie ma już dla mnie innej drogi.
– A Poe?
– No cóż, zapewne tak się to ma właśnie zamknąć – wyszeptałem.
– Tak też by się do kwestii odniósł prawnik, nie inaczej – z tajemniczym uśmiechem podsumował Duponte.
Tu nadszedł portier, by rozliczyć bagaż diuka… Duponte zaczął mu udzielać wskazówek rozmaitych, ja zaś – kapelusz wziąwszy – prędko się pożegnałem. W holu, oglądając się za nim jeszcze dla pamięci, ujrzałem, jak gestem objaśnia, gdzie przesłać należy pewne nieporęczne przyrządy do badań z zakresu geologii. Liczyłem, że się obróci, aby mi przypomnieć, iż nie mam do czynienia z człowiekiem zwykłym, zakrzyknie obelżywie: „Durniu” czy też „Ośle!”…
– Nigdy ciebie, diuku, nie zapomnę – rzekłem sobie cicho i się ukłoniłem.
Oto nadszedł wreszcie dzień, gdy miałem stanąć na miejscu dla świadka i zeznać całą prawdę o śmierci Edgara Poe, przedstawiając dowody wiarygodne, iż działania uznane za wytwór fantazji to w istocie ze wszech miar racjonalne, zwyczajne i sukcesem zwieńczone moje przedsięwzięcie. Peter z oddaniem pomagał mi od rozpoczęcia procesu, tak że nareszcie mogliśmy stawić czoło prawnym naszym przeciwnikom, którzy mieli po swej stronie znakomitą większość społeczeństwa. Adwokat przeciwko nam występujący miał w zwyczaju rykiem niby lwim zjednywać sobie członków ławy przysięgłych. Peter uznał, iż moja prezentacja będzie konieczna, abyśmy zwyciężyli.
Co dnia zjawiali się w sądzie: Hattie, jej ciotka oraz kilku innych Blumów. Oburzeni prośbą Petera o zeznawanie na mą korzyść („po tym, co młodzian uczynił, rzecz niewiarygodna!”) – karnie przybywali, by wesprzeć człowieka, który Hattie wszak miał wziąć za żonę. Poza tym, podejrzewam, chcieli się napawać moją ostateczną klęską. W przerwach było mi dane zamienić z Hattie słowo, lecz nie więcej. Za każdym razem śledziła nas czujnie ciotka, co rusz wymyślając nową strategię, tak by udaremnić kontakt dłuższy między nami.
Zeznania mego oczekiwano wówczas niecierpliwie. Sala pękała w szwach, bo ludzie się zgromadzili liczniej niż normalnie. Ja zaś, przede wszystkim, miałem zamiar dowieść, iż wszystkie me przedsięwzięcia służą li tylko rozwikłaniu tajemnicy śmierci geniusza. W istocie chciałem, ażeby wszelkie zagadki rozwiązały się naraz. W noce poprzedzające owo wystąpienie nieraz sny miewałem z tym powiązane. Zdawało mi się, na przykład, że widzę postać literacką C. Auguste Dupina, który mi nieco przypominał Auguste’a Duponte… Słyszałem, jak mi dyktuje, co mówić mam po kolei. Lecz budząc się, nie byłem zdolny odtworzyć nic z jego racjomaginacji i tylko wspominałem sprzeczne strzępy zdań czy myśli – bezradny, zawiedziony, w żalu. Wtedy mi się, szczęśliwie, przypominał Baron Dupin i przezeń wynalezione niezbite (czy pozornie?) fakty, odpowiedzi, których podważyć się nie da żadną miarą; rozwiązania, na jakie właśnie czeka wygłodniała gawiedź.
Słowa, które wszystkich zadowolą, już mi były znane.
W sali tak patrzono na mnie, jak i na Barona przed jego występem. Napotkałem dziesiątki spojrzeń, spragnionych obnażenia mojej duszy. Pośród zebranych dojrzeć mi się udało gapiów wielu, co i wówczas się pokazali w sali wykładowej – złaknionych sensacji z życia oraz śmierci pisarza. Zauważyłem Neilsona Poe i Johna Bensona, ludzi, którzy (z przyczyn odmiennych) takiej czy innej informacji się najwyraźniej spodziewali. I Hattie przyszła także, Hattie, której przyszłość ze mną chciałem uratować, chroniąc nasz wspólny dom, czyli „Glen Elizę”, tylko i wyłącznie opowiedzeniem historii cudzej.
Gdy sędzia mnie wywołał, zaczerpnąwszy powietrza, spojrzałem na swe zapiski.
– Oto, Wysoki Sądzie i Panowie Przysięgli, ujawnię prawdę o śmierci jego oraz życiu moim. Historii tej nigdy dotąd nie ogłaszałem. Choćbym utracił wszystko, opowieść ta zostanie w sercu mym na zawsze.
Czyż mogłem, wzorem Barona, upierać się, iż wszystko, co się prawdą zdaje, prawdą jest z pewnością? No, czemu nie, właściwie? Wszak byłem adwokatem!
– Są w mieście naszym tacy, co się starali jej zapobiec. Siedzą tu pośród nas osoby, którym się nadal jawię przestępcą, wyrzutkiem, kłamcą i podstępnym zbrodniarzem. Ja, Panie Sędzio, Quentin Hobson Clark, obywatel Baltimore, członek adwokatury i zapalony miłośnik czytelnictwa.
Lecz to nie o mnie opowieść. Proszę, weźcie to łaskawie pod uwagę! Żadną miarą mnie ona nie dotyczy, bom w życiu nigdy nie kierował się ambicją. Co zatem usłyszycie, nie wypływa z chęci zaistnienia wśród mej klasy czy też zyskania przychylności w oczach wyższych rangą. Rzecz tyczy fenomenu, co znacznie przerasta i mnie, i całe to dzisiejsze zgromadzenie; człowieka, dzięki któremu świat będzie nas pamiętać, mimo że o nim samym zapomniano niby w jednej chwili. Ktoś musiał się tego podjąć. Nie sposób było milczeć. Ja nie mogłem…
Tutaj otwarłem usta, aby wyznać więcej, lecz nie byłem w stanie. Bo mi się objawiło, iż wybór mam jeszcze inny. Bo mianowicie mogłem im rzec, co się nie udało. Jak odszukałem Duponte’a i sprowadziłem do nas, jak ludzie Bonapartów go ścigali i omyłkowo odebrali życie Baronowi. Wszystko to zapewne zaraz prasa by podchwyciła i wybuchłby skandal związany z rodem Bonaparte… Duponte stałby się znów ofiarą i teraz już niewątpliwie by został zgładzony przez nich. Mogłem na zawsze skończyć, co zacząłem, grzebiąc fakty w mrokach dziejów.
Ująwszy malajkę swoją w obie dłonie, znowu odniosłem wrażenie, jakby się rozsuwała. Wtedy – strzał się rozległ.
Widocznie ktoś z sali strzelał i zaraz się zrobiło zamieszanie wielkie. Przypuszczano, iż to jakiś wariat. Sędzia nakaz wydał, żeby w tej chwili zbadać sprawę, po czym zgromadzeni zostali wyproszeni z sali na czterdzieści minut. W zgiełku potwornym dwaj funkcjonariusze poczęli wyganiać ludzi na zewnątrz.
Niebawem już ja tylko w izbie pozostałem. Nie…! Bo oto dojrzałem babkę mą stryjeczną, jak nasuwa na głowę swój kapelusz ciemny. Tak to, po raz pierwszy od początku sprawy, znaleźliśmy się sam na sam.
– Ciociu – zwróciłem się do niej – ufam, iż mnie nadal kochasz… Wszak ci jestem bliski… Rzecz przemyśleć zechciej, proszę, błagam. I nie kwestionuj ani testamentu, ani mych zdolności…
Ona twarz z niesmakiem wtedy wykrzywiła:
– Straciłeś Hattie Blum… Tracisz „Glen Elizę”… Wszystko tracisz, Quentin, boś ubzdurał sobie, że jesteś jakimś poetą, nie prawnikiem. Historia lubi się powtarzać, wiesz doskonale. Zaraz też czyn swój lekkomyślny uznasz za wyraz odwagi. Biedaku! Gdy to się już zakończy, będziesz miał okazję co dnia na los swój wyrzekać siostrom miłosierdzia w ich zakładzie, nikogo już więcej nie częstując swą ekscytacją i obawą.
Nic na to nie odrzekłem, więc mówiła dalej:
– Zapewne sądzisz teraz, iż powoduje mną zawiść, lecz pogląd to niesłuszny, wierz mi. Doprawdy, żal mi cię, Quentin, a poza tym chcę tu przywołać pamięć twych rodziców… Całe Baltimore widzi, iż w mym podeszłym wieku stać mnie tylko jeszcze na ów akt współczucia… Że staram się z sił całych odwieść cię od dalszych czynów monstrualnych, to znaczy, nie pozwolę, abyś dobra trwonił. Niechże cię obłęd przeszłości skruszy na lata przyszłe.
Nieporuszony na swym miejscu, odczułem niejaką ulgę, acz i żałość, gdy sala się wyludniła całkowicie. Lecz z drugiej strony tutaj nigdy nie było pusto, tak jak nigdy nie pustoszeje pomieszczenie po uczcie wielkiej. Z myślą tą na krzesło opadłem.
I nawet gdy drzwi się uchyliły znowu, a ciotka bąknęła „pardon”, potrącając kogoś na swej drodze – wciąż trwałem zanurzony w wizjach własnych, nieobecny. Gdyby się ów szaleniec, co strzelał przedtem, teraz zjawił – na sto procent, sądzę, zostałbym trafiony. Dopiero na odgłos zamykania drzwi od środka ocknąłem się, by kontynuować.
Przebrany w strój elegancki Auguste Duponte postąpił parę kroków naprzód.
– Monsieur Duponte! – zawołałem. – Nie wiesz, że tu obłąkany jest wśród nas?
– Ależ to ja przecież, monsieur – odparł Duponte. – Choćbym wolał doprawdy nie czynić tego pośród tłumu. Otóż… zapłaciłem włóczędze pewnemu, aby strzałów parę oddał w powietrze, niegroźnie… z owego od ciebie rewolweru, tak żeby się publiczność miała czym podniecić.
– Jakże? Wziąłeś wspólnika? – wiedzieć chciałem.
– Nie inaczej.
– A czemuś nie opuścił Baltimore zgodnie ze swym planem? Wszak tu zostać nie możesz, bo cię wciąż szukają. Ryzyko to ogromne, monsieur Duponte!
– Monsieur, miałeś słuszność. Wtedy, w mym pokoju hotelowym… Nie po to odwiedziłem Amerykę, aby twą zagadkę rozwiązywać, co też i przypuszczalnie rozwiązania nie posiada wcale. Faktycznie przybyłem tutaj, by wykazać, iż nie mnie rozwiązywać takie sprawy, by zadać kłam powszechnej wierze, że ja jeden tylko to potrafię. Już mnie, monsieur, znużyła owa egzystencja i chcę żyć zwyczajnie. Mam dosyć przekonania, iż me umiejętności zagrażają i ludowi, i nawet władcy republiki… Że wiem to, co oni wszyscy w sekrecie pragną utrzymywać. Lecz cóż, nadal się mnie obawiano, choć nawet już się przestałem oddalać z mej kwatery. Nie pomnę już, czy sam kiedy wierzyłem w swoje talenty.
– Chciałeś pan, bym się zajmował własną sprawą, knując w tym czasie ucieczkę przed swymi prześladowcami… Planując ciąg wydarzeń wskazujący, że tyś jest prawdziwy Dupin. Po to ci były potrzebne nasze wspólne dociekania.
– Właśnie – odrzekł z miejsca. – Bo byłem zmęczony. Nie życiem, że tak powiem, ale – doświadczeniem. Tyś jednak się domagał swego… Pewien, iż pospołu zdołamy coś osiągnąć, zgłębić. Co więcej, pewny także, iż nam to los przeznaczył. Podałeś im Baronową wersję zdarzeń? Gawiedzi tu przed sądem, naturalnie.
– Miałem taki zamiar – odrzekłem wesoło, spoglądając na swój notes, gdzie z pamięci w szczegółach odtworzyłem wykład Barona.
Duponte wówczas poprosił, abym mu pokazał te notatki. Patrzyłem, jak bada tekst ów uważnie.
– Zniszczę to – oświadczyłem z mocą, kiedy odłożył notes. – Nie będę kłamstw podawać o człowieku, który prawdę głosił. Rzecz owa nigdy się już nie powtórzy.
– Ależ tak… i to wielekroć, monsieur – rzekł ponuro Duponte.
– Nikomu nie wyjawiłem wariantu zdarzeń, który Baron utkał! I on również przed śmiercią nie zdążył nic powiedzieć Bonjour i nikomu! Liczył, że jako pierwszy w chwale rozgłosi swoje rewelacje. Dokument oryginalny zniszczeniu uległ, monsieur! Zapewniam, iż nigdzie indziej świadectw się nie znajdzie.
– Nieważne, czy kogoś o swych wnioskach Baron zawiadamiał. On bowiem, pan rozumiesz, wybijał się nad przeciętność zarówno przez to, iż był dociekliwy, pilny, jak i obcesowy. Przy tym niczym buldog zaciekły. Natomiast jego pomysły nie wyróżniały się niczym. Tu właśnie tkwi błąd twój, jak sądzę. Czy słowa, by jego spalić w więziennym piecu, czy choćby je i strawił pożar wielki Rzymu – idee zawsze będą wracać w umysłach prymitywnych ludzi ciekawych śmierci pisarza.
– Lecz przecież nie ma…
– Będą. Niewątpliwie. Badacze nowi, niezliczeni, setki… Być może upłyną całe lata, lecz obmierzłe istoty, „odkrywcy”, znów się zechcą swego upominać. Póki pamięć poety nie zaginie, nikt ich nie powstrzyma nigdy.
– Wobec tego zrezygnuję z pierwszej strony – rzekłem, wydzierając z notesu początek swych zapisków.
– Zostaw – Duponte nakazał mi gestem.
– Monsieur?
– Nie można. Pamiętasz, co ci mówiłem o Baronie?
– Musimy błędy jego dostrzec – odparłem w przypływie nagłym wiary. – Żeby poznać prawdę.
– Otóż to. Bo zobacz: z zapisków twych wynika, iż Baron niesłusznie myślał, że Poe przyjechał do Baltimore, gdy go napadnięto w drodze do Nowego Jorku. Wniosek stąd się bierze ów jedynie, iż prasa podała, jak to autor zmierzał do Nowego Jorku, aby Muddy, matkę zmarłej żony, sprowadzić do Wirginii, ażeby tam z kolei ona zamieszkała wraz z nim i jego nową żoną, Elmirą Shelton z Richmond. Ponieważ Poe na pociąg swój do Nowego Jorku nie wsiadł zaraz, zrodził się problem – twierdzi tutaj Baron, myląc, co dość powszechne, plan pokrzyżowany z zamierzeniem, które się po prostu rewiduje. Ale idźmy dalej.
– Jak to? – serce mi zabiło. Duponte przybrał surowy wyraz.
– Boś ty mnie znalazł, monsieur Clark.
– Słucham?
– Pytasz, czemu tu dziś jestem, miast dla bezpieczeństwa się oddalić. Dlatego, żeś mnie odszukał. Szukano mnie, a ty znalazłeś, monsieur. Dobry człowieku, bardzo proszę!
Na znak ów w tej samej chwili wszedł portier w liberii Barnuma, wlokąc jeden z kufrów detektywa, tak wyraźnie ciężki, jakby się tam znajdowały ludzkie zwłoki – ten sam, z którego w zaskoczeniu niegdyś wydobyłem laskę. Grosz wcisnąwszy w rękę słudze za fatygę, Duponte go odprawił, drzwi sali sądowej za nim zatrzaskując.
– Jak zatem chodzi o Barona… Pan pozwolisz?
– Monsieur Duponte, czy to oznacza… Wszak pół sekundy temu oznajmiłeś, iż bynajmniej nie moja zagadka ciebie tu przywiodła!
– Intencje nijak się mają do efektów. Nigdy nie mówiłem, żeśmy nic nie odkryli, monsieur Clark, prawda? Czyś mnie więc nadal gotów słuchać?
– Proszę.
– Baron sobie wyobraził, iż łotry z zatoki zapędziły Poego aż do domu Brooksa, gdzie następnie, ogień podkładając, prawie że spaliły tę posesję. Ciąg oczywistych błędów Barona początek swój znajduje w przypuszczeniu, jakoby przystanek pisarza w Baltimore był niezamierzony, to znaczy pozbawiony celu, a wobec tego przemocą tylko i wyłącznie da się wytłumaczyć rozpiętość w czasie pobytu jego tutaj. Tymczasem, wziąwszy pod uwagę cel jego pierwotny, a więc dom doktora, wniosek możemy wysnuć zgoła inny, monsieur.
Już to wraz z nim kiedyś omawiałem.
– Brooks jest znanym redaktorem i wydawcą – dodałem. – Poe zaś poszukiwał wsparcia, chcąc powołać własne pismo, „Stylus”, aby podnieść poziom artystyczny publikacji tego typu.
– Słuszna to uwaga, choć, co się tyczy efektów tego przedsięwzięcia, Poe chyba się przeliczył… No, ale to nieważne. Otóż, jeśli wówczas istotnie groziło mu niebezpieczeństwo i jeśli, jak imputuje Baron, szykował się do ucieczki, mógł przecież zawiadomić o tym kogoś ze swej rodziny, choćby nie wiem, jak nim pogardzała… Lub też, monsieur, policję. Lecz nie: oto Edgar Poe szuka wpływowego redaktora! Tutaj możemy już wymieść z pamięci owych łotrów i podążyć za nim prosto do Brooksa. Bardzo proszę!
Znów aż siadłem z wrażenia na mym stołku.
Spostrzegłeś pan, iż wedle Barona ostatnie dni Poego na tym świecie były wynikiem agresji niezwyczajnej. Tu Baron, zda się, patrzał w lustro. Bo przecież chciał, by tak właśnie jego kłopoty postrzegano. I wobec tego postanowił przypisać śmierć artysty tylko osobom trzecim.
– Czyżbyś pan sugerował, iż pożar domu Brooksa nie miał nic wspólnego z poszukiwaniem schronienia przez poetę? Miałże to być przypadek?
– Nie, chociaż twój wniosek wymaga pewnej modyfikacji. Poszukiwanie kryjówki jak najbardziej się wiąże ze spłonięciem domu Brooksa. Jeśli przypuszczamy, iż Poe wybrał się tam prosto z portu i z bagażem, z pewnością nie tylko wsparcia swej idei potrzebował, ale też i noclegu, monsieur…
– I nagle widzi, że dom spłonął lub się może jeszcze pali… No bo przecież nie znamy dokładnej daty i godziny jego tam przybycia.
– Właśnie. Lecz bez względu na to, czy pożar wybuchł w owej chwili, czy też ze dwie doby naprzód, poeta oto zostaje bez dachu nad głową i błąka się dalej. Natomiast dla nas wyłania się tu problem. Medyk ów, doktor Moran, który później pisarza kurował, wspomina, iż pacjent nie wiedział, co też go do Baltimore przywiodło… Periodyki natomiast wstrzemięźliwości poświęcone – dla poparcia swych idei rzecz najgorliwiej podkreślają, żeby wskazać jego pijaństwo, zatracenie, w którym zgubił zupełnie wątek miejsca oraz czasu.
– Pan myślisz, że niesłusznie? – rzekłem.
– Jest to argumentacja najsłabsza, błędna w każdym calu. Przyrównać by to można do sytuacji takiej: pan mnie spotykasz w mieście, a potem znów po tygodniu, i kiedy wówczas pytam cię o drogę, ty się dziwisz, jakim cudem błądziłem cały tydzień. Pamięta pan naszą dyskusję na temat oferty złożonej geniuszowi, aby zredagował tomik wierszy pióra pani St. Leon Loud za honorarium w wysokości stu dolarów. Jak wiemy, Poe przystał na jej propozycję. I w liście zwierzał się Muddy, że Loud, mąż pani St. Leon Loud, poetki z Filadelfii, zwrócił się doń w swoim czasie, proponując sto dolarów w zamian za redakcję utworów poetyckich żony. Dodał także, pamięta pan, iż rzecz mu nie zajmie więcej jak trzy doby. Słowa te zresztą drukiem poświadczone już zostały… Jeżeli Poe istotnie starał się zebrać pieniądze na publikację swego magazynu i jeśli, jak się nam udało stwierdzić, przedłużył swój wyjazd o pobyt w Baltimore w ostatnim momencie, aby ów kapitał móc pomnożyć… jeżeli też owe środki, bez względu na ich wysokość, uległy pomniejszeniu nie przez napad rabunkowy, ale konieczność opłacenia pokoju hotelowego – istnieje wysokie prawdopodobieństwo, iż – mając na podorędziu ofertę ową w pobliskiej Filadelfii, a nie mogąc z wiadomych względów rozmówić się z doktorem Brooksem, Poe wyjechałby prędko właśnie do Filadelfii, by zakończyć opracowanie dzieł poetki zamożnej i pełnej zapału. W przeciwieństwie do tego, co nam objawiają pisma poświęcone trzeźwości, Poe nie „stracił” kilku dni, tylko spędził jedną, a może i kilka nocy w hotelu w Baltimore – przed podróżą pociągiem do Filadelfii. I teraz… mówiąc lekarzowi na łożu śmierci, iż nie wie, skąd się wziął tutaj, nie ma na myśli bynajmniej przybycia swego z Richmond (bo w tym wypadku powód przyjazdu byłby dlań oczywisty), ale – drugi przyjazd tutaj, do Baltimore. Podróż powrotną, w czas nieokreślony, przynajmniej jednak w wieczór, który poprzedzał zamroczenie jego u Ryana, lub też choć kilka godzin przed ową sytuacją, w zamroczeniu wynikłym z wycieczki do Filadelfii.
– Lecz pan wskazałeś przecież – przypomniałem Duponte’owi – po lekturze dogłębnej utworów owej pani oraz wierszy na temat jego śmierci, iż Poe w istocie nie zredagował rzeczonego woluminu, pani Loud zaś go nie spotkała w Filadelfii w okresie tuż przed jego zgonem… Zwrócił mi pan uwagę, że to zaledwie pierwszy z dwu dokumentów tego dowodzących. Teraz nagle mówi pan o wyprawie do Filadelfii. Czyżbyś pan zmienił zdanie?
Detektyw uniósł palec wskazujący.
– Ostrożnie: nigdy nie sugerowałem przybycia do Filadelfii.
– Nie mylisz się pan, twierdząc, iż w przeszłości mówiłem, że Poe w Filadelfii się nie zjawił, jeśliby się opierać li tylko na świadectwie lirycznym madame St. Leon Loud. Lecz, jak ufam, zaraz wspomnisz, Poe kazał Muddy listy do siebie, do Filadelfii, opatrywać pseudonimem „E. S. T. Grey”. Niech pan będzie łaskaw wydobyć ze swych zbiorów instrukcje owe, monsieur Clark.
Tak uczyniłem, tam zaś stało: „Odpowiedzi niezwłoczne upraszam kierować do Filadelfii. Na wypadek wszelki, aby list do mnie dotarł, nie podpisując się nazwiskiem i kierując je do «Wielmożnego E. S. T. Greya»”.
Po chwili zadumy odłożyłem kartkę.
– Monsieur, czyżbyś zdołał znaleźć klucz do tak osobliwego szyfru?
– Szyfr! Osobliwość! Ci nie pojmą jedynie, którzy patrzą bezrozumnie, i stąd wynika pogląd, iż mają do czynienia z wielką zawiłością!
Duponte otwarł wniesiony przez portiera kufer. Wypełniały go po brzegi najrozmaitsze gazety.
– Zanim cię tu odnalazłem, monsieur Clark, wstąpiłem do „Glen Elizy”. Służąca twoja, Daphne, istota świetnego charakteru i inteligencji, uprzejmie mi zezwoliła zabrać znaczną część kolekcji codziennych czasopism, które przez minione miesiące leżały nietknięte w twojej bibliotece. W istocie ośmieliła się dodać, abym ci poradził pozbyć się owych papierów, bo uniemożliwiają utrzymanie porządku pod twym dachem. Proszę – tu na mnie spojrzał – wyjaśnij mi łaskawie zagadkę wskazówek udzielonych przez pisarza ukochanej Muddy.
Raz jeszcze tekst ów odczytałem w ciszy. „Na wypadek wszelki, aby list dotarł do mnie…”.
– Po pierwsze, obawiał się z jakiegoś powodu, iż pisma nie dostanie…
– Zaiste.
– Poza tym sposób wynajduje dosyć zmyślny, w nadziei, iż mu się uda temu przeciwdziałać. Przybierając fałszywe nazwisko naturalnie.
– Niejeden by na to stwierdził, iż Poe był obłąkany, prawda?
– Lecz pan się z tym nie zgadzasz…?
– Twierdzenie takie byłoby krokiem wstecz, mój drogi! Wszystko się bowiem okazuje znacznie mniej racjonalne i mniej przewidywalne, niżby należało sądzić po pozorach, dlatego też człowiek myślący uzna je za oczywiste właśnie. Monsieur Poe, ośmielę się przypomnieć, to okaz niezwykły, decyzje jego wydają się tak irracjonalne, bo w samej rzeczy są w najwyższym stopniu rozumowe. Pamiętajmy więc, gdzie się wybiera, kiedy pisze te słowa jesienią roku 1849, i pamiętajmy również okoliczności, w jakich teściowa odbiera owe listy.
– No tak… To bułka z masłem. Poe w chwili pisania planuje się wyprawić do Filadelfii przed swą dalszą podróżą do Nowego Jorku, skąd zamierza wziąć Muddy z powrotem do Richmond, gdzie z kolei chce się żenić z Elmirą Shelton. Jak jednak powiedziałem, rzecz jest nader prosta.
– A wobec tego nietrudno zrozumieć, skąd owe osobliwe instrukcje. Wszak mi pan nadmieniałeś miasta liczne, gdzie Poe zamieszkiwał już w wieku dojrzałym.
– Z Baltimore przeprowadził się do Richmond, z Sissy oraz Muddy, i tam przebywał przez lat kilka. Później przeniósł się do Filadelfii na mniej więcej sześć lat. Wreszcie, w ostatnim okresie życia, mieszkał z Muddy w Nowym Jorku.
– Otóż właśnie! Dlatego, pan rozumiesz, Muddy miała doń pisać „Wielmożny E.S.T. Grey”!
Spojrzałem na Duponte’a z niepewnością.
– Nic nie rozumiem!
– Czemuż to, monsieur Clark, nie chcesz dostrzec prawdy w rzeczach prostych? Na szczęście dla mnie wielekroć podczas mego pobytu w Ameryce opisywałeś mi precyzyjnie i dokładnie, jak działa tutejsza poczta. W roku, o który nam idzie, czyli 1849, o ile właściwie cię rozumiem, listów w twoim kraju nigdy nie dostarczano pod wskazany adres, do drzwi, lecz jedynie do urzędu pocztowego w danym mieście, skąd adresat sam miał odbierać korespondencję. Jeżeli w roku czterdziestym dziewiątym pismo jakieś jest adresowane do Edgara Poe w Nowym Jorku, adresat się po nie zgłasza, koniec, kropka. Gdyby zatem list do niego, do Filadelfii, opatrzono mianem „Edgar A. Poe”, no to się zastanów, co by z tego wyszło… Wszak wówczas urząd pocztowy, sprawdziwszy spis nazwisk osób ostatnio zamieszkałych w mieście, z pewnością przekazałby list ów tam, gdzie dana osoba przebywa w danej chwili. Krótko rzecz nazywając, list od Muddy z Nowego Jorku do Filadelfii opatrzony nazwiskiem „Edgar A. Poe” – natychmiast po otrzymaniu byłby uznany za pomyłkę i niezwłocznie odesłany z powrotem do Nowego Jorku!
– Naturalnie! Duponte prawił dalej:
– Muddy zaś, jako była mieszkanka Filadelfii, z pewnością by to pojęła, tak że dla niej (niby tak przedziwne) wskazówki Poego nie okazałyby się niczym nienormalnym. Lęk zatem Poego, iż list doń żaden od Muddy by nie dotarł, jest ze wszech miar uzasadniony. Gdyby Edgar Poe ujawnił się w urzędzie pocztowym Filadelfii pod prawdziwym nazwiskiem, zapewne nic by go tam nie czekało, każdy bowiem list na jego nazwisko byłby odesłany… Przybierając jednakże nazwisko zmyślone, co naprzód był ustalił ze swą adresatką, miał pewność, iż odpowiedź od niej otrzyma na sto procent.
– Co zaś pan powiesz o wskazówce jego, by Muddy nie podpisywała swej korespondencji?
– Poe był człowiekiem niespokojnym. Muddy to najostatniejsze z ogniw wiążących go z rodziną. „Odpisz mi niezwłocznie” – powiada. Otrzymanie pisma tego jest dlań sprawą zasadniczą, i tutaj wykazuje pewną przesadę w swojej trosce… Znów nie mamy do czynienia z logiką, lecz z nadmiernym racjonalizmem. Poe wie, iż podczas składania listu oraz zaklejania można pomylić sygnaturę, jak i adresata. Gdyby pomyłka taka miała nastąpić, monsieur, i urząd główny w Filadelfii uznałby, iż list jest kierowany do Marii Clemm, nie zaś przez nią sygnowany, to wtedy wieść ta również zostałaby wrócona do Nowego Jorku. Wiesz pan aż nadto dobrze, ze sporadycznej przecież własnej korespondencji z autorem, iż ogromnie się lękał, czy aby pismo jakieś nie zaginie, czy też trafi pod zły adres. Jeśli mnie pamięć nie myli, to odnosząc się do człowieka, od którego odpowiedzi nigdy doń nie nadeszły, Edgar Poe zauważył, że pewnie listy opatrzył złym adresem przez niedbalstwo. Z historii geniusza pamiętamy, jak listy jego w młodości nigdy nie dotarły do Elmiry, inny zaś związek, z kuzynką Elizabeth Herring, został zakłócony przez Henry Herringa, który przechwytywał przesyłki z jego poezją. Doprawdy cały ów chaos pocztowej korespondencji stał się głównym tematem jednej z najbłyskotliwszych opowieści Poego na temat racjomaginacji oraz analizy… Wiesz pan doskonale, o czym mówię… Wciąż jednak mamy kwestię przydomku „E.S.T. Grey”. Nieważne, jakie to imię, byleby nie brzmiało ono Edgar Poe, no i – by nie było pospolite, jak George Smith czy Thomas Jones, bo wówczas list przez pomyłkę mógłby trafić do innego adresata. Tak więc, monsieur, Poe domaga się, aby Muddy opatrzyła pismo dwoma inicjałami na dodatek; chce mieć absolutną pewność, iż list trafi w jego ręce. Tak, skąd jednak, spytasz, akurat takie miano? Otóż w ostatnich numerach (pod swą redakcją) „Broadway Journal” Poe dwukrotnie zamieszcza ogłoszenie z prośbą o wsparcie materialne owej podupadającej publikacji. Uprasza tam ponadto, aby korespondencję wszelką do biura periodyku opatrywać mianem „E.S.T. Grey”. Być może nie chce, by ktoś inny wiedział, ile grosza zbierze… Niemniej, zwracając się cztery lata później do Muddy, wciąż żywi nadzieję, iż pokieruje własnym pismem, które się teraz zowie „Stylus”… i pewnie już odruchowo używa poprzedniego nom deplume. Znaki owego przydomka: „E.S.T.G.”, to dlań jedynie skojarzenia przeszłych marzeń z przyszłością; nam się one jawią szyframi nie nasyconymi większym znaczeniem. Tajemnica owej instrukcji, której artysta udzielił teściowej, jest już wobec powyższego niegodna uwagi z naszej strony – tu detektyw z pewną satysfakcją odłożył do kufra papiery na ten temat.
– Tyle że… – urwałem, widząc błysk w jego oku.
– Słucham.
– Czyś pan mi raz nie powiedział, monsieur Duponte, iż tutaj mielibyśmy drugi dowód pewny, iż Poe nie dotarł do Filadelfii…?
– Owszem, monsieur Clark. Pamiętasz, że któryś ze znalezionych przez ciebie nekrologów wzięty był z „Public Ledger” z Filadelfii? Sądzę, że go teraz nawet wyciągnąłem z twoich zbiorów.
Rzeczony nekrolog pochodził z numeru „Public Ledger” opatrzonego datą dziewiąty października 1849 roku, czyli – dwa dni po śmierci Poego w Baltimore. Ów egzemplarz gazety natychmiast podałem Duponte’owi.
On mi zaś pismo oddał.
– Nie rozumiem!
– No jakże, wszak to ów dziennik, któregoś pan potrzebował, monsieur Duponte!
– Ależ o nic takiego nie prosiłem! Wskazałem tylko, iż pismo znajduje się w kufrze. Proszę je tam włożyć, monsieur, dobrze? Ów nekrolog bowiem równie jak inne jest bałamutny. Z pewnością jednak pamiętasz, jak prosiłem zaraz po przybyciu naszym tu, do miasta, abyś pan zdobywał wydania wszystkie gazet z tygodnia przed, jak również po publikacji konkretnego artykułu.
– Oczywiście!
– I właśnie teksty poprzedzające ów nekrolog powinny wzbudzić twą ciekawość. Gdy już je odszukasz, wspomnij słowa artysty adresowane do Muddy, aby mu odpisała „niezwłocznie” na jego list. W tej samej nocie podkreśla, niby na wszelki wypadek: „Nie zapomnij pisać zaraz do Filadelfii, abym list twój tam zastał natychmiast po przyjeździe”. Nie wierzę, by ona chciała zlekceważyć taką prośbę…
Z kufra dobyłem wszystkie, jakie tam spoczywały, numery „Public Ledger” z Filadelfii. Duponte zaś mi polecił otworzyć gazetę z datą trzeciego października 1849 roku – kiedy Edgara znaleziono w Baltimore w gospodzie. Następnie wskazał rubrykę pocztową na ostatniej stronicy: miejsce, gdzie naczelnik poczty podaje nazwiska osób, które powinny się zgłosić po swą korespondencję. I tam, wypisane drobnym drukiem pośród licznych imion, znalazłem niespodzianie:
GREY, E.S.F.
W numerze z dnia kolejnego znalazłem to samo nazwisko powtórzone.
– On to z pewnością! – rzekłem.
– Naturalnie. Choć, zdaje się, inicjał „T” ktoś zmienił na „F”. Zapewne Muddy się tu omyliła lub też urząd pocztowy w Filadelfii… A może redakcja czasopisma „T” naczelnika poczty wzięła za „F” właśnie… Poe miał zwyczaj pisać dość zamaszyście, o czym pan wiesz wszak doskonale. Przebranie Poego, że tak powiem, zmieniono mu więc po drodze jeszcze… Niemniej możesz być pewny: to list ów od Muddy do Poego kierowany, a dotarł do Filadelfii zgodnie z przewidywaniem pisarza natychmiast po tym, jak Muddy pismo odeń otrzymała z osiemnastego września.
– A „Ledger” dwa dni z rzędu informuje o liście.
– Rzecz to, monsieur Clark, osobliwa, o ile słusznie pojmuję przepisy tutejszej poczty.
– Istotnie… Za pierwszym razem, gdy list trzeba anonsować w prasie, wymaga się dodatkowej opłaty za przesyłkę w wysokości dwu centów. Natomiast kiedy się to dzieje po raz drugi i ostatni, wówczas należy uiścić dwa centy ponownie. Później zaś pismo owo ulega „przepadkowi”.
– Dzień trzeciego października, kiedy list po raz pierwszy ogłoszony został w periodyku, to zarazem dzień ostatni, gdy Poe miałby okazję wyjść ze szpitala – stwierdził Duponte w zadumie. – I wtedy my razem mogliśmy, jakby nigdy nic, wybrać się na pocztę i podając się za wielmożnego E.S.T. (lub też F.) Greya, odebrać korespondencję jemu przeznaczoną.
– Wysoce prawdopodobne, że był to ostatni list napisany do Poego – rzekłem w melancholii, spoglądając raz jeszcze na nazwisko adresata, z myślą, jakie to deprymujące, iż ów nieznany list przepadł i pewnie go nawet nie podpisała ostatnia życzliwa mu osoba…
– O, tak – przytaknął Duponte.
– Szkoda, że nie dane było mi go ujrzeć.
– Lecz na nic by to się zdało w naszej sprawie. Zapis gazetowy bowiem wskazuje, że przez ten czas Poe nie przebywał w Filadelfii. Pamiętaj, jak się domagał, by Muddy odpisała tak, żeby list tam dotarł w dzień jego przybycia… Gdyby więc tak się stało, nie ma podstaw wątpić, iżby się tam udał zaraz z gorejącym sercem.
– Stąd mamy powód sądzić, iż Poe do Filadelfii nie dojechał – kontynuował Duponte. – Ale też powodów mamy wiele, by przypuszczać, że się starał i był bliski celu.
– Cóż jednak się wydarzyło, jeżeli tam nie dotarł mimo starań?
– Pamięta pan, cośmy stwierdzili w kwestii jego pijaństwa?
– Tak. Że nie był uzależniony, lecz próg tolerancji na alkohol miał znacznie obniżony w porównaniu z przeciętną. Fakt, iż pod wpływem zaledwie jednego kieliszka zmieniał się diametralnie, jeśli chodzi o usposobienie, nie wskazuje absolutnie, że miał nawyk picia regularny, ale coś przeciwnego: że się odznaczał wrażliwością rzadko spotykaną. Podało to stanowczo zbyt wiele osób – nie powiązanych z sobą w żaden sposób – abyśmy mieli nagle uznać, iż to jest wyłącznie wyraz ich przyjaznych uczuć wobec pisarza. Jeden kielich, jak wiemy, już mógł go przyprawić o stan nieprzytomności, skłaniając tym samym do zachowań niekontrolowanych. Czy coś takiego zdarzyłoby się przed jego przyjazdem do Filadelfii? – zasugerowałem.
– Zaraz się przekonamy. Oto na podstawie wszelkich dostępnych źródeł zdołaliśmy ustalić, iż Poe najprawdopodobniej wybierał się do Filadelfii, lecz mimo wszystko tam nie dotarł. Pytanie, wobec tego, jak wraca Poe do Baltimore. Baron, jeśliby w swoich poszukiwaniach dotarł aż do tego punktu, zapewne wysunąłby przypuszczenie, że gdy już się autor znajdował w wagonie kolejowym do Filadelfii – hultaj jakiś z pobudek niepojętych a złośliwych nakłonił go, ażeby innym pociągiem wrócił do Baltimore, gdzie następnie został znaleziony. Baron miał naturę romantyka, pewnie mi pan rację przyznasz. Wszak to jest pozbawione sensu, żeby jakiś napastnik wsadzał go z powrotem na pociąg do twego miasta.
Możliwe jednak, iż to uczynił ktoś inny, pozbawiony złych intencji. W istocie z rozmaitych przyczyn czyni tak co dnia niemal każdy konduktor, gdy się ktoś wśród pasażerów zachowa wbrew przepisom, niestosownie, kiedy zachoruje, wsiądzie bez ważnego biletu i tak dalej, i dalej. O wiele prawdopodobniejsze widzi mi się spotkanie w pociągu człowieka, który mieszkał zarówno w punkcie wyjściowym, czyli w Baltimore, jak i docelowym, a więc w Filadelfii… Znajomego, który najzwyczajniej jedzie tą samą trasą.
Domysł to jedynie dla nas, zechcesz mnie pan upomnieć, no ale czasem prócz domysłów, monsieur Clark, nic więcej nie pozostaje, gdy chce się fakty wiązać. Domysł, zazwyczaj traktowany jako rzecz podrzędna, stanowi doprawdy jedną z największych zdolności ludzkiego umysłu, jest sztuką znacznie ciekawszą i inspirującą niż rozumowanie czy też demonstracja, przychodzi bowiem bezpośrednio z wyobraźni.
I cóż, wyobraźmy sobie, iż Poe nie wroga napotyka, ale znajomego, a człowiek ów, który go jedynie poznał, zna, ale niezbyt blisko, proponuje mu drinka w czasie podróży, w pociągu lub na jakiejś stacji przy postoju. Możemy sobie przedstawić, jak Poe, w nadziei być może zdobycia kolejnych funduszy na swe szczytne cele, przystaje na propozycję wspólnego wychylenia jednego kielicha… Wszak potencjalny jego dobroczyńca nie wie o jego kłopotach wywoływanych spożyciem alkoholu. Może zatem być kolegą ze szkolnej ławy, lub lepiej powiedzmy, z West Point, bo byli żołnierze są rozproszeni po różnych stanach… A może to ktoś z college’u, może już gdzieś się natknęliśmy na nazwisko takie…
– Z. Collins Lee! – wykrzyknąłem. – Chodził z Edgarem do jednego college’u, a obecnie działa jako adwokat okręgowy, poza tym on jako czwarty zjawił się na pogrzebie.
– Monsieur Lee, któregośmy pominęli zajęci pozostałymi trzema, będąc gościem ceremonii pożegnalnej, stanowi rzeczywiście opcję godną rozważenia. Pomyśl pan. Oprócz Spence’a, przedsiębiorcy pogrzebowego, grabarza i duchownego, obecnych tam było dokładnie czterech żałobników.
– Tak właśnie… Doktor Snodgrass, Neilson Poe, Henry Herring i Z. Collins Lee. Nikt więcej.
– A teraz się pan zastanów, co łączy pierwszych trzech, monsieur Clark. Znajomość z Edgarem Poe – rzecz to oczywista. To jednak by dotyczyło wielu mieszkańców Baltimore, z pewnością nie tylko tych czterech, autor bowiem dość długo tutaj zamieszkiwał. Dawni nauczyciele, kochanki, przyjaciele oraz krewni… Nie. Dla nas istotniejsze znacznie, iż każdy z rzeczonej trójki w ten czy inny sposób pojawił się u kresu drogi poety na tym świecie. Monsieur Herring przebywał w gospodzie u Ryana, gdzie Poego znaleziono i gdzie potem wezwano na pomoc doktora Snodgrassa, Neilson Poe zaś odwiedził szpital, gdy mu wieść przekazano o stanie zdrowia kuzyna. Pogrzebu nikt naprzód nie ogłaszał w prasie ani też gdzie indziej, a z całą pewnością nasza trójka bez trudu mogłaby powiadomić znacznie więcej osób. Gdyby chcieli tylko, naturalnie.
Czy zatem nie jest wysoce prawdopodobne, gdy się przyjrzymy wymienionej trójce, że Z. Collins Lee tak samo spotkał się z pisarzem na krótko przed jego śmiercią? Lee to człowiek zamożny i mógł też koleją akurat się przemieszczać wtedy, wspomniawszy zaś lata młode, gdy wspólnie do college’u uczęszczali, mógł Poemu toast zaproponować dla uczczenia szaleństw dawnych. Poe natomiast, wiedząc, iż monsieur Lee to osobnik w sferze prawa mocno ustawiony, mógł starać się go słowem serdecznym nakłaniać do wsparcia magazynu. A jeśli tak, to mamy natychmiast wytłumaczenie aż dwu faktów: nie tylko incydentu w pociągu, ale też obecności monsieur Lee na ceremonii pogrzebowej, o której było wiadomo tak niewielu ludziom. Wróćmy jednak do spotkania. Poe ulega zamroczeniu, jak to pan nazywasz, ledwie po jednym kieliszku alkoholu. Synowie Wstrzemięźliwości z Richmond, do których należał monsieur Benson, długo – dla własnych interesów – nie chcieli zakończyć swego dochodzenia. Dla nich wygodniej było twierdzić, iż Poe nie kroplę wypił, ale całą beczkę. Stąd też wydało ci się, że monsieur Benson coś ukrywa, prawda? Nic zatem dziwnego, że tak prędko po śmierci Poego, zjawiwszy się w Baltimore – wykrył ów incydent drobny.
– Zaczekaj! Co się tyczy alkoholu w pociągu spożytego… Czyż ów znajomy – spytałem w oburzeniu – Z. Collins Lee lub ktoś nam nie znany całkiem, nie zajął się artystą, gdy tego choroba zmogła?
– Nietrudno sobie przedstawić, iż jeśli ów znajomy nie ma pojęcia o szczególnym reagowaniu poety na alkohol i jeżeli Poe, skłopotany swoją przypadłością, stara się jak może ukryć psychiczny oraz fizyczny rozpad, to wtedy tamten odchodzi w swoją stronę, nieświadom, iż bez opieki zostawia człowieka pogubionego. Poe może czuć się porzucony, gdy tamten nawet nic nie podejrzewa… Osoba pokroju Z. Collinsa Lee, wziętego prawnika, odkryje to ze znacznym opóźnieniem, spotkawszy kolegę po fachu, Neilsona Poe, któremu wspomina wówczas o wiadomej sytuacji. Przypomnij sobie, co poeta mówi, gdy mu doktor Moran w szpitalu na pociechę obiecuje przyjaciół sprowadzić: „Najlepsze, co mógłby mi przyjaciel bliski ofiarować, to strzał jeden celny z rewolweru, a w łeb prosto!”.
– W samej rzeczy! Przyjaciel, sądzić zdaje się poeta w godzinie ostatniej, może mu jedynie krzywdę sprawić, monsieur Clark! A skądże to wynika?… Poe wyprawia się odszukać Brooksa, tymczasem zostaje bezdomny. W pociągu spotyka znajomego z dawnych czasów, by… poczuć się w obowiązku ulec niebezpiecznej pokusie. U Ryana będąc, wspomina przyjaciela swego, doktora Snodgrassa, który nań patrzy z niechęcią i oskarża o straszny występek. Bliski zaś jego krewny, Henry Herring, owszem, jest przy nim u Ryana, lecz zamiast go zabrać pod swój dach, wysyła go samotnie do podupadłego szpitala.
Czyżby, spytać na marginesie powinniśmy orędowników wstrzemięźliwości, Poe przywołał akurat Snodgrassa, gdyby się faktycznie wdał wówczas w pijaństwo? Zaprzeczyć się nie da, oczywiście, iż monsieur Poe nie krył, że mu się zdarzało spożywać alkohol w ilości nadmiernej, ale też regularnie usiłował skłonność tę w sobie zmieniać. I przez to też właśnie da się odpowiednio zinterpretować wzmiankę jego na temat doktora Snodgrassa poczynioną w rozmowie z monsieur Walkerem u Ryana – możemy ową wypowiedź odczytać należycie. Wszak gdyby się nurzał Poe w występku, gdyby przysięgę łamał, najostatniejszą osobą, o której by chciał mówić, byłby główny działacz miejscowego ruchu na rzecz wstrzemięźliwości, czyli Snodgrass. Co więcej – Poe mógł posłyszeć z konwersacji jakiejś wówczas, że monsieur Walker działa w porozumieniu z dziennikiem „Sun”, co go natychmiast czyni świadkiem sytuacji niestosownej. I dalej… Gdyby Poe czytał coś z ostatnich doniesień prasowych, wiedziałby, iż Snodgrass ledwie w dzień poprzedni zmuszony wyprzeć się kandydata swej organizacji, Johna Watchmana, postara się, jak każdy polityk, skompensować tamto wydarzenie. Lecz nie; Poe imię Snodgrassa podał Walkerowi niby komunikat, zamiast mu rzecz przedstawić w sposób obszerny, tak mniej więcej: „Ja nie piję, w istocie zachowuję taką niemal abstynencję, iż człowiek, którego pomocy szukam teraz, to zaciekły wróg pijaństwa, imię jego zaś nadmienię temu, co z prasą współpracuje”.
Duponte kontynuował:
– Wróćmy znów do pociągu, że tak powiem. Poe zdążył rozstać się ze znajomkiem, który, przypuśćmy, pierwszy musiał wysiąść lub się przeniósł jedynie do innego wagonu. Zdeprymowanego sobą samym Edgara zauważa wówczas gorliwy konduktor, ustalając, iż ten choruje, a na co, stwierdzić nie sposób. Konduktor ów się domyśla, że Poe zapewne ma w Baltimore jakichś opiekunów – lub też wniosek ów wysnuwa z bełkotliwych fraz poety. I dalej, chcąc się wykazać troskliwością, konduktor na najbliższej stacji umieszcza Poego w pociągu zmierzającym w stronę przeciwną; być może czyni to na przykład w Havre de Grace.
I tak to zdarzenia w szpitalu układać się nam zaczynają w całość. Poe odpowiada lekarzowi, że nie wie, skąd i w jakim celu trafił do Baltimore; fakty owe są dlań niewytłumaczalne, prawda? Bynajmniej nie dlatego, iż niby się pogrążył w długotrwałym pijaństwie. Ani też nie dlatego, że mu ktoś podał narkotyk, jak to wskazuje Baron. Poe odnosi się bowiem do swego drugiego przybycia do miasta, nie wiedząc, w jaki sposób znalazł się w pociągu powrotnym. I oto, monsieur, możemy odparować zarzuty wysuwane przez czasopisma w imię wstrzemięźliwości działające, jak również sugestię Barona, iż Poego porwała jakaś frakcja polityczna.
Jeśli chodzi o prasę, nie miałem już wątpliwości, lecz nie umiejąc związać tego z argumentem Barona, pytanie na ów temat zadałem Duponte’owi.
– Pamiętasz wniosek Barona, coś go sam zanotował, monsieur? – rzekł detektyw.
Przytaknąłem.
– „W polityce wstrętnej utytłani wigowie z Czwartego Okręgu, co swą siedzibą główną uczynili spelunkę naprzeciw zajazdu rzeczonego u Ryana, w Czujnej Straży, zamknęli autora w piwnicy wśród innych nieszczęśników – włóczęgów, nietutejszych oraz obcych z zagranicy gości. Stąd też wiadomo, czemu Poe, człowiek jednak popularny, nie był przez dni kilka widziany przez nikogo na ulicy” – tak to brzmiało.
– Czy teraz pan pojmujesz przewrotną logikę Barona? W wyniku jego działań dotyczących prasy w Baltimore i innych miastach, jak również przez pojawienie się po śmierci poety licznych artykułów o nim oraz publikacji biograficznych, wizerunek poety zostaje rozpowszechniony pośród ludu i oblicze jego jest już znane, gdy się podejmuje badania na temat zgonu. Lecz przedtem, gdy Poe żył jeszcze, rozpoznać go mogli jedynie koledzy literaci i zwolennicy zagorzali jego sztuki, którzy większość czasu spędzają raczej w swej pracy, bibliotece lub czytelni. Stąd nie powinno dziwić, czemu nikt nie zgłosił zniknięcia Poego z miejsc publicznych na ów okres. Ponadto w Baltimore przebywał z wizytą nie anonsowaną, więc też nikt się go na ulicy spotkać nie spodziewał. Również krewni… Doprawdy, w takich okolicznościach istnienie ludzkie staje się niemal anonimowe. Zapewne się zgodzić zechcesz, iż na widok przyjaciela, którego nie oczekujesz wcale w danym miejscu, zadajesz sobie trud pewien, ażeby tożsamość jego określić, i trwa to dłużej znacznie niż w przypadku osoby prawie ci obcej…? Człowiek taki staje się nieznajomy na ulicy, stąd łatwiej go zidentyfikować właśnie pośród obcych.
Otóż i częsta omyłka, którą popełniają dziennikarze, monsieur Clark. Przyglądnij się wycinkowi z nowojorskiego „Heralda”, to sam się przekonasz.
Otwarłem notes na stronicy, gdzie zapisałem planowaną mowę swą przed sądem. Stosowny akapit z artykułu pióra korespondenta tak wyglądał:
„Minionej środy, w dzień wyborów, znaleziony został nieopodal lokalu Okręgu Czwartego w napadzie mania a potu, w stanie wstrząsającym. Rozpoznanego przez kilku obywateli, umieszczono w powozie, powieziono do szpitala Washington i tam otoczono opieką jak najlepszą”.
– Widzisz pan błąd, monsieur Clark, prawda? Korespondent z Baltimore stara się za wszelką cenę podać fakty najprawdziwiej. Bo przykładowo jest to prawda, iż Poe umieszczony był w powozie przez osoby trzecie, które mu nie dotrzymały jednak towarzystwa w drodze. Z drugiej zaś strony wiemy doskonale, iż nie rozpoznał artysty nikt z obywateli. Fakt ów nam podał świadek naoczny, monsieur.
– Czyżbyś miał na myśli pismo Walkera do Snodgrassa znalezione wśród papierów jego w domu?
– Jasne. Wszak Walker pisze: „Dżentelmen pewien, gdy o strój chodzi, raczej marny, u Ryana na okoliczność wyborów Okręgu Czwartego przebywa, nazwiskiem Edgar A. Poe się posługując, w wielkiej niedoli przypuszczalnie” i tak dalej. Dla Walkera Poe jest „pewnym dżentelmenem”; dopiero gdy mu coś na swój temat Poe komunikuje, Walker może Snodgrassa powiadomić, kto jest niedolą dotknięty. Fraza „nazwiskiem takim a takim się posługując” wskazuje, iż Walker ma podejrzenia, że nosi całkowicie inne nazwisko! Jak gdyby to był przydomek. Czyż nie powinien ująć tego: „Pan Edgar A. Poe znalazł się w nieszczęściu”?
Na polecenie Duponte’a odczytałem dalszy ustęp z tego, co przygotował Baron:
– „Złoczyńcy, jak się zdaje, zamroczyli go nasennymi środkami. Natomiast w dniu wyborów powieźli do różnych lokali wyborczych tego miasta. Zmuszając, aby głos oddał na ich kandydatów wszędzie, żeby zaś farsa owa wyglądała autentyczniej – za każdym razem poeta zmuszony był nosić inne przyodzienie. Tak zatem się wyjaśnia, czemu u Ryana wykryty został w stroju nie na swoją miarę, a do tego jeszcze brudnym i podartym. Zbrodniarze jednak pozwolili mu zachować świetną malajkę, tak bowiem był osłabiony, iż nawet oni uznali, że mu się owa laska wielce przyda… Później go znaleziono z laską przy piersi…”.
Słuchając, Duponte z zadowoleniem stwierdził, że w swej argumentacji, skądinąd dosyć bystrej, Baron stara się uzasadnić obecność Poego w lokalu wyborczym, jak również stan jego przyodziewku – zamiast drogą racjonalną dociekać prawdy na ów temat.
– Bezdomny, w mieście, gdzie rodzina jego żyła kiedyś i gdzie nadal pozostało kilku jego krewnych, a do tego jeszcze odurzony podczas spotkania z Z. Collinsem Lee lub innym swym znajomym, Poe musiał się poczuć głęboko samotny. Szukając schronienia, błąka się w potwornym deszczu, moknie oraz słabnie coraz bardziej, narażony na liczne choroby… Widziałeś pan, jak sądzę, ów strój jego osobliwy, który większość lekceważy przecież. Zwykle gdy człowiek zmoknie, powiada, że koszulę ma „na nic już, w ruinie”. Lecz w wypadku Poego jest to „rujnacja” tymczasowa; wiesz pan, że on zdołał odzienie na suche wymienić, takie oczywiście, co nań nie pasowało. Transakcja, przypuszczać można, nastąpiła gdzieś w pobliżu gospody Ryana. Wniosek się ów nasuwa na podstawie wszelakich drobiazgowych opisów ubrań Poego; z tego, iż nikt nie określa przyodziewku epitetem „mokry”, choć przez wzgląd na aurę tego by należało właśnie się spodziewać. Niezwykła a kosztowna laska – malajka z ukrytą szpadą – nie została przez pisarza sprzedana czy wymieniona na coś innego, bo mimo iż znajdował się w stanie ducha makabrycznym, pamięć mu podszepnęła, że przedmiot ów nie jest jego własnością. Musiał się więc zatroszczyć, by malajkę zwrócono prawowitemu właścicielowi, doktorowi nazwiskiem Carter, zamieszkałemu w Richmond. Tak więc to nie ze strachu, lecz w poczuciu lojalności wobec przyjaciela Edgar Poe chciał tulić ją do piersi.
W rozważaniach naszych na temat bytności autora w gospodzie docieramy wreszcie do podejrzeń, jakie Baron wysnuł co do przedstawicieli rodu Herringów – George’a oraz Henry’ego. W przeciwieństwie jednak do sądu Barona, trzeba zdarzenia równoległe odróżnić od obiektu prowadzonych przez nas badań. Jak to pan zauważyłeś, relacjonując zeznania doktora Snodgrassa, gdy człowiek ten się zorientował co do kondycji poety, zaraz się na górę udał, żeby mu pokój zapewnić, następnie zaś po krewnych jego posłał, którzy mieszkali w sąsiedztwie. No, ale Henry Herring stał tam już na schodach, zanim został wezwany przez Snodgrassa. Zajęty własnymi problemami, a także w niepokoju o zdrowie Poego, Snodgrass fakt ów zignorował, opowiadając wszystko tobie. My jednak wiemy, jak się rzeczy miały.
George Herring, wuj Henry’ego, okazał się przewodniczącym ugrupowania wigów Czwartego Okręgu, którzy częstokroć w tygodniach poprzedzających wybory korzystali z tawerny jako miejsca swych zgromadzeń; spotkali się tam zresztą raz na dwa dni przed wyborami. Baron suponuje, jakoby w związku z powyższym George Herring też z pewnością się zjawił w ich „fortecy” w dzień wyborczy, gdy znaleziono Poego. I tutaj ma on niewątpliwie słuszność. Ale też później stwierdza, iż Henry i George Herringowie, wiedząc, że Poe uległ zatruciu, postanawiają go „skaperować”, aby głosował na ich korzyść.
– Dziwne mi się wydaje jednak, a wysoce podejrzane, iżby George i Henry mieli się tam zjawić przed wezwaniem krewnych Poego przez Snodgrassa!
– Mamy tu pewną zbieżność, monsieur Clark, fakt przypadkowy w rzeczy samej, który czyni tamto jak najbardziej naturalnym. George Herring przebywa w tym samym miejscu, gdzie odkryto Poego, dlatego, iż jest on wodzem wigów Okręgu Czwartego, gospoda Ryana zaś to lokal wyborczy wigów w owym czasie. Obecność George’a Herringa jest zatem rzeczą normalną. Przyczyną bytności tam pisarza zajmiemy się za sekundę. Henry Herring natomiast z Poem jest spokrewniony poprzez małżeństwo – z kobietą, która zmarła kilka lat temu. Wkrótce po jej odejściu Herring ożenił się ponownie, skutkiem czego, sądzić trzeba, został scharakteryzowany w jednym z listów autora jako człowiek „bez zasad”. I oto Poe trafia, by tak się wyrazić, równocześnie w trzy miejsca, to jest: do hotelu, tawerny i lokalu wyborczego. Pospołu z wujem dawnego krewnego. Obawiam się, przyjacielu, iż wbrew wskazaniom Barona nie jest to koincydencja.
Lecz idźmy dalej… Oto Baron sugeruje, jakoby George Herring wziął Poego do wyborczej „sitwy”, świadomy jego wrażliwości na używki, choćby i w małej dawce. Wierutna to bzdura! Bo przecież gdyby monsieur George wiedział (co wysoce prawdopodobne), jak może się zachowywać pisarz pod wpływem środków odurzających – żadną miarą by się nie poważył werbować go na swe potrzeby, bo tam niezbędni tacy tylko, co alkohol dobrze znoszą!
Zostawmy jednak te bajki i wróćmy do tak zwanych zbiegów okoliczności. Nic to dziwnego, iż mając – poprzez Henry’ego – wiedzę pewną o Edgarze, George, gdy go ujrzał w stanie opłakanym, musiał po tamtego posłać jak najszybciej. Ze zbieżności bycia pod jednym dachem George’a Herringa i Edgara Poe wynika naturalnie nasz incydent drugi: otóż Henry Herring zawczasu przybywa do gospody.
Jakże to podłe, obmierzłe – co się staje potem? Snodgrass zaproponował, by poetę ulokować w którymś z pokoi dla gości hotelowych. Tymczasem George Herring nie chciał go tam widzieć w tak marnej kondycji, nie mogąc jako przewodniczący wigów narażać się na oskarżenie niegodnego werbowania wyborców, a zatem uczynku, jaki mu przypisał później Baron. Henry niespecjalnie pragnął zapraszać Poego do siebie, mając w pamięci dawne zaloty do Elizabeth. Snodgrass nie wiedział, czy u Ryana zjawił się jeden, czy dwu krewnych poety, co akurat pewne, na własne oczy bowiem widział tam i Henry’ego, i George’a. Poe wobec tego jedzie do szpitala, skąd wieść przekazują Neilsonowi.
– Jeżeli jednak nie ma tu podstępu, skoro Herringowie nic nie uczynili, monsieur Duponte, to czemu Henry i Neilson z taką niechęcią wypowiadali się w owej kwestii…?
– Odpowiedź, monsieur Clark, zawarta jest w twoim pytaniu. Bo nie zrobili nic, to znaczy: nic prawie… Nie chcieli, by się ktoś sprawą zbytnio interesował. Pomyśl, proszę. Wszak George i potem Henry – zjawiwszy się tam jeszcze przed Snodgrassem – nic nie uczynili. Tyle że Poego wysłano bez opieki do szpitala, rzuconego w pozycji niewygodnej na siedzenia. I nawet zapomnieli opłacić woźnicę, co ci wiadomo od doktora Morana, prawda? Przesądzili też o jego losie, uznając, że urżnął się nadmiarem trunku, o czym nie omieszkali powiadomić medyków na piśmie… Tak że – zamiast się zatroszczyć o opiekę dla człowieka schorowanego i wyczerpanego pewnie przeróżnymi dolegliwościami – wyprawili go do szpitala niby opoja zwykłego, pozór oddania ledwie zachowując… Neilson Poe się tam udał, lecz nawet nie spotkał z pacjentem osobiście.
Wszystko to było plamą szkaradną na honorze rodu, zwłaszcza w pojęciu ambitnego Neilsona Poe. Stąd też rodzina, monsieur Clark, pochówek artysty niemal zataiła, tak by się odciąć odeń w jego ostatnich dniach… By nie dać nikomu okazji wspominania gorzkich słów Poego pod adresem Henry Herringa i Neilsona Poe. Widać tu stygmat hańby, o czym pisze w swej elegii doktor Snodgrass. W istocie, by wykryć czyjąś motywację, czasem warto się pochylić nad tym, czego zaniechano, monsieur.
– Niemniej – ciągnął Duponte – Baron nie do końca się omylił, postrzegając odkrycie Poego u Ryana w dzień wyborczy jako rzecz nieprzypadkową. Baron znaleźć się stara przyczynę oraz skutek, my zaś szukamy przyczyny wyłącznie. Jak, monsieur, określiłbyś miasto Baltimore w okresie wyborów?
– Cokolwiek nieprzewidywalne – odparłem. – Szalone nawet nieraz, a w pewnych kwartałach również niebezpieczne. Ale czy to ma znaczyć, iż Poego porwano?
– Skądże. Ludzie, jak Baron Dupin, owładnięci pasją gwałtu, mylnie chcą widzieć w przemocy sens, jak również logikę; tymczasem jej brakuje jednego i drugiego. Choć warto by nam było zwrócić też uwagę na skutki drugorzędne, dodatkowe, wynikłe z zakłóceń zewnętrznych. Pomyśl o monsieur Poe. Pogoda nie sprzyjająca wędrówkom po mieście, niemożność zdobycia środków owych z Filadelfii, ogólne osłabienie, konfuzja pod wpływem alkoholu… Wszak Poe został przez to narażony na najgorsze, co zdrowiu zawsze szkodzi, mianowicie na lęk i strach potworny.
A teraz bądź łaskaw wyłożyć na stół lokalne gazety, coś je zebrał krótko po naszym przybyciu tu z Paryża.
Pierwszy z wybranych przez Duponte’a artykułów pochodził z „Sun” opatrzonego datą czwartego października, więc tuż po wyborach. „Obyło się bez zamieszek” – odczytaliśmy. „W lokalach czy gdzie indziej nikt nie zakłócał spokoju”.
Otóż kolejny wycinek z tego samego dnia:
„Wczoraj popołudniową porą jegomość upojony alkoholem ponad wszelką miarę – objąwszy stanowisko przy wejściu na plac targowy Lexington, przez jakąś godzinę nękał tam przechodniów, którzy jednak na szczęście dla biedaka reagowali nań dobrotliwie lub tylko „zwracali mu uwagę”, nieszkodliwym go postrzegając. Kilku w twarz cios wymierzył, lecz oni mu to wybaczyli, stwierdzając, iż pewnie „zwiedza atrakcje okoliczne”. Później osobnik udał się do tawerny, stamtąd zaś do sędziowskiej kancelarii – by o sprawiedliwość się upomnieć przypuszczalnie”.
I wreszcie taki, rzecz jasna, tyczący także owego popołudnia:
„Napad. W środę o zmierzchu na rogu Lombard i Light Street w powóz z czterema osobami, wśród których się znajdował mechanik z parowca „Columbia” Martin Rudolph – cisnął kamieniem złoczyńca obmierzły, trafiając w głowę pana R., który jednak szczęśliwie, oprócz rany, więcej nie ucierpiał”.
– Wedle pierwszego tekstu – podsumował Duponte – w mieście nikt nie zakłócał spokoju w dzień wyborczy. Gdy oto, jak wskazują inni, faktycznie wyglądało to inaczej. W dziennikach, widzisz monsieur, zwłaszcza najznakomitszych, na ogół się nie dostrzega zawartości innych rubryk, tak że dopiero po lekturze całości periodyku, a nigdy wyjątku zeń jedynie, uznać mamy prawo, że się zapoznaliśmy z aktualnym doniesieniem. Zapewne jakiś policjant dał im znać, iż w mieście nic złego się wtedy nie działo. Policja w Europie zawsze chce przypomnieć przestępcom o swoim istnieniu, natomiast tu, w Ameryce, pragnie, by lud sądził, iż złoczyńców nie ma.
Zbadajmy jednak owe opisane sytuacje. Osobnik hałaśliwy i nieokrzesany rzekomo w twarz grzmocić usiłuje paru przechodzących, a mimo to nie jest przez nikogo strofowany, prawda? Redaktorowi, który za biurkiem zasiada wygodnym, nie przeszkadza ująć sprawy tak, że nikt nie reagował, osobnik ów bowiem zachowywał się „nieszkodliwie”. Lecz proszę mi powiedzieć, czy drab, co cios w twarz prosto funduje, zasługiwałby na miano niegroźnego? Otóż wniosek się tu nasuwa, iż – wziąwszy pod uwagę okoliczność wyborów – zakłócanie spokoju w taki sposób nie zwróciło uwagi ani władz miejskich, ani też mieszkańców. Wykroczeń podobnych owego dnia zdarzyło się tak wiele, że nie mogły wzbudzić większej sensacji. Stąd zaś wniosek dalszy dla nas, monsieur. W dobie wyborów było więcej takich sytuacji, niż to się może zmieścić w głowie wszystkich redaktorów razem wziętych.
Jeśli chodzi o trzeci wyjątek, gdzie opisano okoliczność zaistniałą w pobliżu, jeśli się nie mylę, lokalu wyborczego na rogu Lombard Street i High Street… Przeczytaj pan raz jeszcze wszystko szczegółowo. Kto wie, być może sam Poe, nikt inny, wyczerpany zgiełkiem owego dnia i pogodą, snu choćby chwili nie zaznawszy, zmorzony chorobą, w konsternacji strasznej rzucać zaczął kamieniami w złoczyńców domniemanych czy prawdziwych, łotrów i drani wszelkiej maści, co wylegli wówczas na ulice. Nieistotne doprawdy, celem był on czy celował, czy może absolutnie nic wspólnego nie miał z incydentem. Wiemy natomiast z pewnością, iż owładnięty strachem mógł reagować różnie na szaleństwa spotykane wszędzie owego dnia. Lokal wyborczy, który Baron widzi jako gniazdo zbójców, Poemu, całkiem możliwe, wydał się ostoją normalności… Wszedł tam w nadziei na wsparcie, no ale się przeliczył… Tu koło, monsieur, zataczamy, wiedząc, co się z Poem działo od zejścia na ląd do chwili, gdy Snodgrass „pomocy” mu udzielił.
– A to, co wołał w szpitalu… – przerwałem Duponte’owi. – Mają krzyki owe nam wskazywać, iż Henry Reynolds, cieśla, który przy wyborach służył, gdzie Poego znaleziono, był z nim powiązany czy coś może wiedział?
Duponte’a wyraźnie rozbawiło me pytanie.
– Nie tak pan sądzisz, prawda?
– Nie mam wszak powodu wykluczać takiej ewentualności, jeżeli o to ci chodzi, monsieur Clark. Innym się pewno zdaje, iż przeniknąć umieją niezwykłość umysłu poety – co niepodobieństwem jest nawet dla geniusza. Skoro zaś dokonać tego pragniesz, czytaj jego wiersze oraz opowieści, a stamtąd wydobędziesz osobliwość jego całą; wszystko, co wbrew jego woli, po drodze, że tak powiem, ulega zniekształceniom. Chcąc jednak zgłębić fazy kolejne jego pożegnania z łez padołem, musisz się pogodzić z tym, co w nim jest zwykłe. W nim, w każdym oraz w rzeczach wokół, które geniusz jego zakłócają. Tam właśnie, monsieur Clark, szukać powinieneś odpowiedzi.
To, że Poe godzinami przed swym zejściem wołał: „Reynolds”, jest dla nas w samej rzeczy nieistotne, jeśli zgłębić próbujemy, jak on umarł. Poe, czego dowieść nietrudno, nie był wtedy w pełni władz umysłowych. To zaś, że Baron i inni skupiają się na owej przesłance, wskazuje li tylko powszechne niezrozumienie meandrów człowieczej myśli. Poe w osamotnieniu ginie, pamiętajmy. Owszem, może i kogoś wołał. I może ostatnie z imion, które zasłyszeć zdołał, być może nawet nazwisko owego cieśli, co nas nawiedził w twym salonie… A może też imię człowieka, którego udział w sprawie niebezpiecznej ostatnich lat dla nas tak groźny, że lepiej go nie nadmieniać. Wysoce prawdopodobne jednak, iż ma ono coś wspólnego z okolicznością jego śmierci na tyle odległą, że poznać jej nam nie wolno nigdy, bo Poe zapewne – jak każdy człowiek w potrzasku – myślał, jak się z pułapki wyrwać, a nie – o pułapce samej. Nie o śmierci, co się zbliża, ale o życiu przeszłym.
I teraz pan rozumiesz. Wszystko to, co czynił od przyjazdu tutaj z Richmond, stanowiło ucieczkę jego przed Baltimore – przed bezdomnością. To miasto niegdyś do niego należało, ziemią było jego przodków, miejscem urodzenia żony i uwielbianej teściowej, którą nazwał Muddy, domu tu jednak nie miał więcej…
Dotarłem do domu – co wszak już nie mym domem -
wszystko zeń uleciało, z czego był stworzony.
Duponte widocznie był gotów w zapomnieniu dalsze wersy recytować, ale się powstrzymał.
– Nie, tu nie miał domu. Nie w Baltimore, gdzie nie miał do swych krewnych dosyć zaufania, żeby ich powiadomić o swoim przyjeździe… Ci zaś po śmierci jego poczuli się tak zawstydzeni, że przez milczenie swoje w owej kwestii podejrzenia budzą… I domem nie był Poemu także Nowy Jork, gdzie żonę swą pochował i skąd się wybierał uciec już na zawsze. Ani też nie Richmond, gdzie małżeństwo z ukochaną z lat dziecinnych pozostało tylko w sferze marzeń, a wspomnienia bolesne pożegnania matki i przybranych rodziców nadal powracały, stale… I wreszcie – nie Filadelfia, gdzie swego czasu mieszkał oraz pisał, gdzie został zmuszony się posłużyć obcym nazwiskiem, w obawie, iż doń nie dotrze list od krewnej, która mu ciągle bliska była, gdzie nawet drogą kolejową dotrzeć okazało się niemożliwe.
Tak to się przedstawia mapa ostatecznej tułaczki Poego. Z Richmond chciał jechać do Nowego Jorku, z Baltimore zaś do Filadelfii. Istotne, iż w czterech owych miastach niegdyś zamieszkiwał. Gdyby w jego izbie szpitalnej stanęło i czterech ludzi o nazwisku Reynolds, i tak ów jego Reynolds – człowiek czy złuda tylko – wciąż byłby dlań odległy, pozostając obiektem jego tęsknot. Mimo to nic nam nie wskazuje, gdy chodzi o okoliczność zgonu poety – już na wieki będzie wyłącznie jego tajemnicą, a zatem niezmiennie stanowi najgłówniejszy i najbardziej zagadkowy szczegół w naszej sprawie.
Czterdzieści minut później, gdy się okazało, iż drzwi na salę sądową zamknięte są od środka – nastąpiło znowu wielkie poruszenie. Potem ktoś stwierdził, iż mi chyba brakuje piątej klepki, żeby się, wziąwszy pod uwagę sytuację, wymiarowi sprawiedliwości tak narażać. (Dodam, iż sędzia wpadł w gniew z powodu mego postępku). Lecz kiedyśmy usłyszeli łomot w drzwi potworny – rozmowa nasza bynajmniej jeszcze się nie zamknęła. Dopiero po ujawnieniu mi kilku danych dodatkowych Duponte – patrząc w stronę wejścia – zwrócił się do mnie w te słowa:
– Wszystko, cośmy tu rzekli – oświadczył – możesz pan przed sądem zeznać. Nie stracisz ani dóbr swych materialnych, ani też „Glen Elizy” ci nie odbiorą. Prostacy większości faktów i tak pojąć nie zdołają, ale się nie obawiaj, bo im to wystarczy.
– Nie mam na tyle fantazji, by sobie przypisywać te idee, nie jestem też dość przebiegły, by jako odkrycie Barona je przedstawić. Ja muszę, monsieur Duponte, o tobie im powiedzieć, o twoim geniuszu, nie inaczej. Tylko że wtedy tamtym na powrót drogę ku tobie wskażę, a jeśli cię oni wyśledzą…
– Mówić pan możesz, co zapragnie dusza – przerwał mi detektyw, głową znak mi dając, iż w pełni ma świadomość, z czym to się dla niego wiązać może.
– Monsieur Duponte… – zacząłem z wdzięcznością.
Przez szyby widziałem tłum – jak się otwarcia drzwi domaga niecierpliwie. Pewnie mnie widok ten jak gdyby zahipnotyzował, bo gdy nareszcie drzwi zostały uchylone, w morzu ludzi straciłem z oczu Duponte’a. Zbliżywszy się, Peter odciągnął mnie na stronę.
– Któż… ten jegomość z tobą? – spytał. Nie odpowiedziałem.
– To on sam, Auguste Duponte, słusznie myślę? Zaprzeczyłem, acz niezbyt przekonująco.
– Quentin, to przecież on! – rzekł Peter, nie kryjąc entuzjazmu. – A więc ci powiedział! Wszystko, co wiedzieć musisz, aby odsłonić sekret! I żeby się uwolnić od wszelkich zarzutów! Cud! Cud prawdziwy, Quentin!!!
Tu mu przytaknąłem. Gdy mnie prowadzono na miejsce dla świadków, Peter uśmiechał się szeroko. Sędzia zaś, przeprosiwszy zgromadzonych, iż pauza nastąpiła w przesłuchaniu, udzielił mi nagany za drzwi zamknięcie, jak również zapewnił, że włóczęga przed gmachem został rozbrojony, i zwrócił się do mnie znowu, abym podjął swą wypowiedź.
– Nie – wyszeptałem wtedy.
– Co takiego? – zdumiał się sędzia. – Zeznań twych, drogi panie, domagam się kategorycznie! Mów, proszę, co wiesz, natychmiast!
Powstałem. Sędzia aż się zmarszczył z irytacji, publika zaś poczęła szeptać podejrzliwie. Peter przestał się uśmiechać i – czując, co się święci – złapał się za głowę, z zamkniętymi oczami…
Rozglądnąłem się za mą stryjeczną babką. Peter niby w szale jakimś zaczął machać na mnie, żebym usiadł z powrotem. Laskę wymierzyłem w jej kierunku.
– Pamięć o rodzicach do mnie tylko należy, podobnie jak „Glen Eliza” i wszelkie zgromadzone w niej dobra. Będę o to walczył, ciociu, choć zapewne przegram. Żyć będę w szczęściu, jeśli to możliwe, a biedny pomrę, skoro muszę. I ani ty, ani pani Blum, ani cała artyleria fortu Henry nie skłoniłaby mnie do poddania. Człowiek imieniem Edgar Poe zmarł w Baltimore swego czasu, dlatego, jak się zdaje, iż marzenia jego przewyższały nasze i myśmy zeń w zawiści korzystali, pozbawiając go wszelkiej siły. Lecz to się już nigdy nie powtórzy – przerwałem, by podjąć jeszcze jedną sprawę. – Prócz tego jutro o zachodzie słońca w dolinie za „Glen Elizą” poślubię pannę Hattie Blum, gdzie zapraszam całe miasto!
Zemdlona padła na podłogę jedna z sióstr Hattie. Hattie, rozradowana – choć ciotka ściskała ją w ramionach jak w imadle – wyrwawszy się, podbiegła ku mnie. Peter musiał powstrzymać Blumów stosownym wyjaśnieniem.
– Co ty robisz? – szepnęła mi Hattie z niepokojem.
Na sali wzmogła się wrzawa i sędzia usiłował uciszyć publikę.
– Być może dowodzę babce stryjecznej, iż ma słuszność. Rodzina twoja nic nam nie da, ja zaś już jestem zadłużony. Czyż mogłem, Hattie, zrzec się uczuć między nami!?
– Nie. Tyś mi pokazał, że się nie myliłam nigdy. Ojciec twój byłby dziś z ciebie dumny… Godnym potomkiem jesteś swoich zacnych przodków – Hattie ucałowała mnie w policzek i wyrywając się z mych objęć, rodzinę pospieszyła uspokajać.
Peter złapał mnie za rękę.
– Co wyprawiasz?!
– Gdzie on? – zapytałem. – Gdzie się podział Duponte?
– Quentin! Czemuś zwyczajnie nie powtórzył słów tego Francuza? Dlaczego sądowi nie podałeś, co razem odkryliście w owej kwestii?
– A po cóż niby, Peter? By siebie ratować? Nie. Tego się po mnie spodziewają, bo wtedy by mogli uznać, że tak… że mnie na wskroś przejrzeli, no i ja jestem gorszy, bo przecież inny. Lecz ja im, wiedz to, Peter, nie zapewnię tej uciechy. Do diabła dziś z opinią na mój temat! Na razie nikomu nic nie zdradzę, oprócz jednej tylko osoby. Pragnę, by mnie zawsze rozumiała, czuła, jak ongiś… I ona na własne uszy dowie się wszystkiego, Peter!
– Zastanów się, co czynisz, Quentin!
Historią śmierci Poego nie podzieliłem się z sądem ani dnia owego, ani nigdy później. Nadal zaś wspólnie z Peterem zgłębiałem tajemnicę, by stać się – jak miał on zwyczaj to nazywać – adwokatem niestrudzonym, wyszukując najdrobniejszą niekonsekwencję, najmniejsze niesłuszne pomówienie wobec mej osoby. W końcu też wygraliśmy. Formalnie sąd mnie uznał za człowieka zdrowego na umyśle i mimo że niewielu gotowych było mi to przyznać, nareszcie oni też stwierdzili, iż proces rzecz wykazał niezbicie.
Powszechnie postrzegany jako wielki oryginał, wkrótce zyskałem też rozgłos jako świetny prawnik. Kancelaria prowadzona przeze mnie i Petera uznana została za jedną z najlepszych w Baltimore, jak chodzi o kredyty hipoteczne, długi oraz testamenty.
Wzięliśmy też do pomocy trzeciego wspólnika, z Wirginii, człowieka młodego i równie oddanego pracy, Peter zaś niebawem się ożenił z jego uroczą siostrą.
Chociaż policja nie szukała Edwina Hawkinsa w związku z niesławnym napadem na Hope Slattera – ów handlarz niewolników wyznał podobno skrycie, że bez większego trudu sam go może rozpoznać. Zaledwie jednak parę miesięcy po owym incydencie Slatter stwierdził, iż w Baltimore mu interesy idą coraz gorzej i przeniósł swoją „firmę” do Alabamy, dzięki czemu Edwin mógł bezpiecznie wrócić do Baltimore. Pozbawiony swej dotychczasowej pracy, Edwin zaczął zgłębiać literaturę prawniczą, dorabiając się pozycji pierwszorzędnego urzędnika w naszej kancelarii. Lat sześćdziesiąt skończywszy, sam został adwokatem.
Blisko dziewięć lat po ostatniej wizycie powróciłem do Paryża razem z Hattie oraz córeczką Petera, Annie. Pod rządami Ludwika Napoleona sytuacja zmieniła się znacznie, nikt już nikogo nie szpiegował ani nie donosił, rzec można: teraz, jako imperium, Francja była o wiele przyjaźniejsza niż jako republika kierowana przez tego samego władcę. Kiedyś, pochodząc z nacji republikańskiej, byłem tam osobą wielce niepożądaną. Obecnie jednak Ludwik Napoleon – cesarz – zdobył upragnioną władzę, nie miał zatem potrzeby dowodzić jej na każdym kroku.
Po konferencji Hieronima Napoleona Bonaparte z nowym imperatorem wszystkim potomkom madame Elizabeth Bonaparte przyznano prawo do nazwiska. Cesarz im jednak nie udzielił prawa do sukcesji lub też dóbr imperialnych. Gdy umarł wiele lat później, żaden z dwu wnuków madame Bonaparte, młodzieńców powabnych i rosłych, nie został obrany władcą Francji. Ona zaś wciąż mieszkała w Baltimore i nieraz ją widywano na ulicy w czarnym nakryciu głowy i z czerwoną parasolką… Nawet syna swego, Bo, przeżyła owa świetna dama.
Tymczasem Bonjour zaistniała we francuskim kręgu towarzyskim w Waszyngtonie – otoczona prawie uwielbieniem jako osobowość niezależna i wielce inteligentna. W stanie wdowim w Ameryce wiodło się jej doskonale – była wolna. Madame Bonaparte, która siebie nazywała wdową (choć mąż jej, starszy Hieronim Bonaparte, żył wszak w Europie), przez lata służyła Bonjour radą swą i doświadczeniem w kwestii różnych intryg romantycznych, lecz ta na ogół nie brała pod uwagę jej wskazówek. Nawet znalazłszy się w tarapatach finansowych, Bonjour nie chciała wyjść za mąż po raz drugi. Dzięki grupie osób, z którymi ją zapoznał monsieur Montor, niebawem weszła w świat teatru, zdobywając pewną popularność występami aktorskimi w kilku miastach Ameryki i Anglii. Potem zaś poświęciła się pisaniu lekkich powieści.
Pamiętnego dnia w sądzie widziałem Auguste Duponte’a po raz ostatni. Prócz tego, co już wspomniałem, padło między nami słów niewiele. Na sali niespodziewanie coś mnie tknęło, iż nie zobaczymy się nigdy więcej. Gdy tłum się uspokoił, wybiegłem w pośpiechu. Duponte opuszczał gmach sądu. Trudno mi było bardzo zebrać myśli…
– Poe – rzekłem. – To Poe…
Chciałem na pożegnanie powiedzieć coś istotnego, lecz teraz, patrząc mu w oczy, nie mogłem nic wymyślić. List mi się przypomniał tak długo wyczekiwany od Poego, z Richmond, list, który mógłby wskazać, iż poeta planował spotkanie ze mną w Baltimore… Lecz mimo że pismo owo nie nadeszło nigdy – ja owego ranka tak się chyba czułem, jakby to się właśnie stało.
Duponte zaś stał na schodach, zapatrzony na Monument Square, na roześmianą jakąś parę oraz starego niewolnika ze źrebięciem… Peter i kilku jeszcze adwokatów wołali za mną z sali… I wtedy Duponte – jak dziś to pamiętam… Duponte, usta ściągając w grymasie, jaki odmalował kiedyś portrecista, w uśmiechu figlarnej satysfakcji swym geniuszem, w ułamku sekundy poszedł w swoją stronę, rozwiał się w powietrzu.
Bez przerwy go później poszukiwałem, licząc na wzmiankę o nim w prasie – licząc, że, pod nazwiskiem przybranym naturalnie, zauważony gdzieś został w odległym zakątku globu.
Czasem mi się zdawało, że jest blisko, choć nigdy mi się nie objawił i o ile wiem też, nigdy do Ameryki więcej nie powrócił. Zdarzały się takie chwile, gdy już byłem pewien, iż mnie wesprzeć przyjdzie w tęsknocie i melancholii, podczas choroby niespodzianej Hattie, a i w tych miesiącach, kiedy Peter (w wojnie będąc generałem) nie dawał znaku życia…
Latami, wiecznie, ciągle Duponte’a oczekiwałem. Chciałem mu opowiedzieć o sobie, o Edgarze; czekałem, aż zagadka artysty wyjaśni się nareszcie; wypatrywałem dnia, gdy inni dostrzegą geniusz w nim, jak ja dostrzegłem. Historię o nim drobiazgowo zapisałem w swych notesach. Notesach, bo jeden nie wystarczył, by pomieścić coraz nowe szczegóły i domysły… Czekając tak niestrudzenie i wciąż niecierpliwie.
Nieraz, gdy malajkę ulubioną biorę w dłonie, uśmiecham się do siebie na myśl, jak to Edgar, w stroju wykwintnym przybywając do mego miasta, czuł się z nią bezpiecznie, pewnie…
Hattie pragnęła się dowiedzieć wszystkiego o detektywie. Do tego stopnia była nim zafrapowana, że nawet ciotce zazdrościła owych krótkich z nim spotkań. Pani Blum jednak i w podeszłym wieku nie godziła się choćby wspominać nazwiska Duponte w rozmowie. Wypytywany przez Hattie, co sądzę o jego usposobieniu, charakterze – słów odpowiednich dobrać nie umiałem. Ów wizerunek Duponte’a sprzed lat wielu nadal miałem w domu, lecz – tak niby idealny kiedyś, perfekcyjny – teraz mi się zdawał li tylko marną repliką. W pamięci w każdym razie wizję detektywa zachowałem znacznie wyrazistszą.
Konterfekt pozostał jednak u mnie, w bibliotece „Glen Elizy”, tam gdzie Duponte pozował. Gdy goście moi nieraz podziw wyrażali nad osobą tak wybitną, Hattie jak gdyby zmieniała bieg owych rozważań:
– Tyś tego też dokonał, Quentinie, mój kochany. Widząc zaś w mych oczach wyrzut, upominała czule:
– Ależ tak, ty oczywiście.
Przekład dedykuję Markowi Schulze Steinen
P. Ł.