Racjomaginacja. RZECZOWNIK. Akt rozmyślnego, celowego rozumowania za pośrednictwem imaginacji oraz ducha; głęboko osobista obserwacja i przewidywanie złożoności ludzkiego działania, a zwłaszcza częstej działania owego prostoty. Termin niezamienny z „rachowaniem” lub „logiką”.
Z początku nieustannie się pilnowałem, by nie popełnić jakiegoś błędu, który pokrzyżowałby ścieżki racjomaginacji Auguste Duponte’a (być może mego autorstwa powyższą – stworzoną przy obserwacji Duponte’a podczas naszej podróży – definicję pojęcia tego wykorzystać zechce Webster czy też inny wydawca w celu poprawienia własnej). Chciałem mu pomagać, nie przeszkadzając zarazem. Tymczasem najwidoczniej pierwszy swój błąd popełniłem, nim jeszcze zaczęliśmy działać.
Otóż po przybyciu do Baltimore, trzeciego dnia nad ranem siedziałem naprzeciw niego w mojej bibliotece. On zaś, usadowiony w najwygodniejszym z mych foteli, rozluźnił się jak chyba nigdy dotąd. Choć może „rozluźnienie” jest słowem nie całkiem stosownym, bo w rzeczy samej ciągle go coś pochłaniało, to jednak – zachowywał się niespiesznie i nad wyraz spokojnie.
Duponte zapoznał się ze wszystkimi, jakie zdołałem zgromadzić, artykułami na temat śmierci Poego. Dałem mu także inne stosowne do sprawy materiały – noty biograficzne z rozmaitych periodyków, ryciny, jak również swą osobistą korespondencję z pisarzem. Pisma te czytał niby gubernator stanu przy porannym posiłku, biegle opanowując każde słowo.
W dniu, o którym tu opowiadam, zwrócił się do mnie naraz z taką ekscytacją, że niemal już miałem pewność, iż chce mi objawić, co wydedukował w kwestii wiadomego zgonu.
– Muszę się zaznajomić z resztą materiału – stwierdził.
– Naturalnie – odparłem z wahaniem. Zdało mi się, że rozumiem, do czego pije i jaki tam wynalazł szkopuł, więc się musiałem starać, żeby go nie zniechęcić. – Monsieur Duponte, wziąwszy pod uwagę kapryśną naturę dziennikarzy, nie sądzę, by na ten temat opublikowano więcej ponad owe teksty, które panu przygotowałem.
Wręczywszy wtedy mi mój notes, Duponte wskazał palcem pękatą teczkę z wycinkami.
– Monsieur Clark, mnie nie chodzi tylko o te artykuły, lecz i całe gazety, z których zostały zaczerpnięte. Jak również, jeśli możliwe, o wszystkie ich numery z tygodnia przed i po danym artykule, pan rozumie…
– Lecz jeśli chodzi o choćby drobne wzmianki dotyczące poety, już zawartość wydań tych gruntownie przebadałem. Zapewniam, że oprócz tego, co w tej chwili pan masz w ręku, więcej już nic wynaleźć się nie dało.
– Osioł! – rzekł na to z westchnieniem.
Tuszę, że się to może komuś wydać trudne do pojęcia, ale – że go poznałem osobiście, to już zdążyłem przywyknąć do tego typu reakcji, więc też je przestałem traktować jako wyraz znieważenia.
Duponte zaś kontynuował:
– Wycinki te, monsieur, to dla mnie stanowczo za mało. Z tego bowiem, co otacza samą informację, wyciągnąć da się równie wiele. Wystarczy opuścić szpalty, które przyspieszają bicie serca ludu… Czytać, co zamieszczono dookoła, i z tego także czerpać znaczną wiedzę. Lwią część wiadomości pan zmarnował, wycinając tekst z arkusza.
Uczciwie rzecz nazywając, trudno mi przychodziło kryć zniecierpliwienie jego powolnym rytmem. Choć powinienem przecież to przewidzieć. Wobec tak wyrafinowanej inteligencji Poe niewątpliwie wykazałby zrozumienie. W jego opowieściach bowiem C. Auguste Dupin wpierw z uwagą studiuje raporty gazetowe, a potem się dopiero bierze do kolejnego swojego przypadku.
Chociaż, jeśli chodzi o czas i tempo, różnica pomiędzy literaturą a naszym przedsięwzięciem tkwiła w istotnym szczególe: tym, iż nie byliśmy tu osamotnieni. Bez przerwy mnie prześladował upiorny wizerunek porywacza mego, Dupina. (Kiedy się dobrze przyjrzę temu zdaniu, to jednak nie mogę pisać „Dupin” tak po prostu, bo wówczas automatycznie przychodzi mi na myśl C. Auguste Dupin z opowiadań Poego. Więc, choć to wyczerpuje nieco więcej atramentu, mówić odtąd będę „Claude” lub „Baron Dupin”). Nieraz mi się zdawało, jakbym widział twarz jego w otwartym oknie gdzieś czy w tłumie na Baltimore Street, gdy się on do mnie chytrze szczerzy. Czy Baron naprawdę wybrał się do Ameryki, czy może też tak zażartował, by skonfundować swoich paryskich wierzycieli?…
Odtąd począłem zbierać wszelkie wycinki, o jakie prosił Duponte. Imponująca siedziba „Baltimore Sun” była w mieście moim pierwszą konstrukcją z żelaza. Mimo iż ów pięciopiętrowy budynek zdawał się niektórym niesłychanie piękny, tak jednakowoż ja bym go nie nazwał. Wędrując przez redakcyjne biura, patrząc na prasy drukarskie i rozpędzone w suterenie parowe silniki, lub wreszcie słuchając szumu telegrafu, każdy, według mnie, pewnie by rzekł: „robi wrażenie nienazwane”. Tak się to doświadczało mocy fenomenu, który powstał na życzenie masy społeczeństwa.
Nawiedzając rywali „Sun”, czyli wydawane przez wigów dzienniki „Patriot” i „American”, a także znane z sympatii dla demokratów „Clipper” i „Daily Argus”, pomału zaopatrzyłem Duponte’a we wszystko, co na temat Baltimore wiedzieć zapragnął. Następnie ruszyłem do czytelni, by dlań wyszukać, co też napisano w innych stanach, i znaleźć nowe doniesienia w naszej sprawie.
Od dnia powrotu do Baltimore nie dałem znać o sobie ani Hattie, ani też Peterowi. Pani Blum zakazała dziewczynie pisać do mnie, gdy przebywałem w Paryżu, więc brak kontaktu między nami wciąż pozostawał w równowadze. Peter w swych ostatnich kilku listach nie wspomniał o Hattie i w zasadzie o niczym godnym szczególnej mej ciekawości, ale też – aluzyjnie – odnosił się do pewnych delikatnych kwestii dotyczących interesów, o których miał potrzebę rozmówić się w cztery oczy. Ja natomiast całym sercem pragnąłem komunikacji z obydwojgiem. Tyle że ze względu na zaangażowanie w znajomość z Duponte’em cały mój zewnętrzny świat jak gdyby uległ zamrożeniu; tak jakbym się znalazł w uniwersum utkanym jedynie z myśli mojego towarzysza i póki nie osiągnę określonego celu – nie byłem władny powrócić w zwykle przypisane mi miejsce.
Choć za granicą zabawiłem przecież dość krótko, to jednak wszelkie przemiany tutaj dostrzegałem nadto wyraźnie. Miasto widocznie z każdym dniem się rozrastało. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie wokół oznaki budowania: tłuczeń, drabiny, belki i legary, jak również wszelakie innego rodzaju narzędzia. Stare posiadłości przerosły nagle wysokie na pięć pięter magazyny. Wszystko, co wzniesiono świeżo, okrywał bladomatowy pył – niby jakaś błona. Prócz tego, przechadzając się ulicą, dojrzałem coś jeszcze, co trudno mi określić słowem. Niepokój i przedziwną popędliwość mianowicie.
Przybywszy do czytelni, usadowiłem się z notesem przy stole i otwarłem najnowszą gazetę codzienną. Przeglądałem kolejne rubryki, zatrzymując się przy kilku, by się zaznajomić z interesującymi informacjami, jakie wyszły na jaw podczas mej nieobecności. Aż nagle to zobaczyłem i serce – nie wiem: zdumione, podniecone, czy też wylęknione – poczęło mi bić mocniej. Wziąłem inny dziennik. I następny… Więc nie była to przypadkowa wzmianka na ostatniej stronie – ale wszędzie! Każdy z codziennych periodyków zamieścił tekst poświęcony zgonowi Poego! W „Clipper”, na przykład, wyczytałem, iż trzeba wykryć wiele jeszcze szczegółów dotyczących jego śmierci. „Najważniejszym tematem dyskusji w kołach literackich stała się niedawna śmierć owego melancholika Edgara A. Poe – pisano w tygodniku, który każdy może nabyć za dolara. – Był to osobnik nader dziwny i przerażający”.
Artykuły te nie zawierały żadnej faktografii. Lecz za to na każdej stronie wprost roiło się od doniesień w takim stylu, jakby gazeciarz jakiś na całe gardło oznajmiał, iż właśnie kogoś powieszono – nie podając jednak przyczyny egzekucji.
Zaraz więc pospieszyłem ku stanowisku wiekowego nadzorcy biblioteki. Urzędował tam jednak inny – w jego zastępstwie chyba; lecz że się od razu nie zwrócił do przełożonego, uznałem, iż mi wolno pytać, o co zechcę:
– O cóż to się rozchodzi z Edgarem Poe? Od kiedy tak się nim zajmują?
– Oj, długo pan przebywał za granicą! – odparł tamten z ciekawością.
– Owszem, ale ledwie przed paroma miesiącami – rzekłem – nikogo prawie śmierć Poego nie zajmowała, gdy teraz się o nim rozpisują wszystkie tutaj gazety!
– Właśnie! Właśnie!
Tu obaj spojrzeliśmy na czytelnika, któremu zająłem miejsce. Niezgrabny ów jegomość o krzaczastych brwiach wpierw wydmuchał nos w chusteczkę, a potem dopiero zagadnął:
– Też o tym czytałem – oznajmił porozumiewawczo, dając mi kuksańca, jakbyśmy z jednej zażywali tabakiery.
Popatrzyłem nań tępym wzrokiem.
– O śmierci Poego! – wykrzyknął. – Czyż to nie cudowne?
Tu mu się przyglądnąłem.
– Jak to?
– Zapewne – odparł podejrzliwym tonem – i pan go masz za geniusza, racja?
– I to najczystszej wody!
– I pewnie się pan także zgodzisz, że od Złotego żuka nie ma na świecie lepszej prozy?
– Prócz W bezdni Maelströmu, owszem – przytaknąłem.
– Czy zatem nie cudownie, że wreszcie zwraca to uwagę wydawców pism codziennych?! Chodzi mi naturalnie o godną pożałowania śmierć Poego… – przed opuszczeniem sali grzecznie się nam ukłonił.
– Lecz zaraz… cóż w istocie wzbudza pańską ciekawość? – zwrócił się do mnie z pytaniem bibliotekarz.
– Gazety, hmmm… – chwilowo się zatracając w słowach tamtego człeka, wskazałem drzwi i zapytałem: – Kim jest dżentelmen, który właśnie nas pożegnał?
A nie zdobywszy żadnej informacji, wybiegłem na róg Saratoga Street – lecz tamten już zniknął.
Wszelakie przytoczone tu fenomenalne doniesienia – sprawa z dziennikami, nie znany mi wielbiciel Poego oraz chaos, który zdał się ogarniać miasto – pobudziły mnie tak dalece, że z początku niemal zignorowałem kobietę o srebrzystych włosach i odętych policzkach, która siedziała na ławce nieopodal czytelni, pochłonięta lekturą tomu poezji Edgara A. Poe! Tutaj zaznaczyć muszę, iż dany mi został rzadko spotykany zmysł obserwacji. Zaopatrzywszy się we wszelkie dostępne na rynku publikacje dzieł Poego, rozpoznawałem je już z bardzo daleka, kierując się zaledwie specyficznym wyglądem ich i rozmiarem. Chociaż zasługę mą umniejsza nieco fakt, iż edycji tych nie było aż tak wiele. Poe zaś nie zachwycał się tym, co mu ogłoszono drukiem. „Wydawcy oszukują – pisał w jednym z listów do mnie. – Podlegać kontroli jest równoznaczne z ruiną. Sam zatem się podejmę publikować swe prace”. Tak jednak się nie stało. Wydatki jego ogarnął chaos, redakcje periodyków zaś niezmiennie wypłacały mu żałosne honoraria.
Zatrzymawszy się przy ławce owej kobiety, patrzyłem, jak unosi palec i odwraca splamione, zniszczone kartki. Ona mnie nie spostrzegła wcale, tak ją zafrapowało wyrafinowane zakończenie Zagłady domu Usherów. Ledwiem mrugnął okiem, zadowolona zamknęła księgę i się pospiesznie oddaliła, jak gdyby uciekając z opisanego tam zakątka.
W pobliskiej księgarni postanowiłem się wypytać, czy może też tam śledzą nowe doniesienia o poecie. Właściciel tego lokalu nie miał w zwyczaju wykładać na półki ani pudeł z cygarami, ani też portretów Indian, ani innych żadnych – prócz literatury – rzeczy, co w tego typu miejscach stało się już pewną modą, jako że od pewnego czasu coraz więcej osób nabywało książki drogą subskrypcji. W przedsionku przystanąłem na widok innej jeszcze damy, która popełniała właśnie dość osobliwe przestępstwo.
Stała mianowicie na jednej ze sklepowych drabin stosowanych zwykle do przeglądania najwyżej położonych półek. Zbrodnia jej zaś, jeśli mi się wolno tak wyrazić, nie była kradzieżą książki, a więc znaczącym raczej przewinieniem, lecz polegała na wydobyciu woluminu spośród fałdów szala i – umieszczeniu go między innymi. Następnie niewiasta owa wspięła się jeszcze wyżej, aby, jak i poprzednio, dołożyć książkę swoją do księgarnianych zbiorów. Niestety, nie widziałem jej wyraźnie, bo ją przesłaniały wpadające przez obszerny świetlik słoneczne promienie; spostrzegłem jednak kosztowną suknię i nakrycie głowy, wskazujące, iż nie należy ona do paradujących po Baltimore Street rajskich ptaków. Cerę – jak wskazywała szyja i skrawek ręki pod rękawiczką – miała barwy złota. Po chwili zeszła na dół i minęła szereg półek. Podążyłem za nią równolegle; czekała na mnie tuż przy końcu regału.
– Nieładnie – rzekła po francusku, krzywiąc okraszone blizną wargi – żeby się tak mężczyzna gapił na kobietę.
– Bonjour! – wyrzekłem z mocą, bo oto stała przede mną moja paryska porywaczka. – Niechże mi pani łaskawie wybaczy… Czasem się tak zapatrzę niby w hipnozie…
Lecz nie było to prawdą. Znów porażony jej urodą, począłem się rozglądać, by mnie zwieść nie mogła. Gdy wreszcie doszedłem do zmysłów, wyszeptałem:
– A cóż to właściwie pani tu porabia?
Obdarowała mnie uśmiechem, jakby się to samo przez się rozumiało.
Wspiąwszy się na jej niedawne miejsce, wydobyłem z półki książkę, którą tam umieściła: wybór opowiadań mojego faworyta.
– Coś wbrew swym obyczajom: kładę kosztowności tam, gdzie być powinny.
I sama się na tę myśl roześmiała, niby dziecko. W śmiechu jej było coś dziewczęcego, teraz zwłaszcza, przez wzgląd na krócej ścięte włosy.
– Ale to przecież cenne tylko dla entuzjastów Poego! – odparłem. – I czemu tak wysoko, gdzie ją będzie trudno znaleźć?
– Ludzie się lubią starać, monsieur Clark – powiedziała.
– Zrobiłaś to pani pod kierownictwem Barona. Gdzież przebywa?
– Para się tajemnicą śmierci pisarza – odrzekła. – I dochodzenia swe ukończy w triumfie.
Uczułem pulsowanie skroni.
– Nie jego sprawa to, nie jego!
– Powinien się pan cieszyć – oznajmiła zagadkowo.
– W moim mniemaniu niefortunne jest się zabawiać sprawą takiej wagi!
– Lecz chyba się pan zgodzisz, że fortunniejsze, niż pozbawić pana życia.
– Mnie niby zamordować? – miało to zabrzmieć walecznie. – A to w jakim celu?
– W listach swych do Barona Dupina obszernie pisałeś pan, jak to ci pilno pozyskać pomoc w rozwiązaniu zagadki ulubionego pisarza. „Największego geniusza znanego amerykańskim periodykom literackim, którego będą opłakiwać po kres świata”, i tym podobne.
Uczucia me oddała nader wiernie.
– Proszę więc sobie wyobrazić zdumienie Barona, gdyśmy tu przyjechali przed paroma ledwie tygodniami. Ani śladu płaczek, które powinny się domagać przebadania jego ciała. Czy ulicznych rozruchów – by oddać mu należną cześć. Nielicznym tym zaś, z którymi się nam udało chwilę porozmawiać, Poe jawi się ledwie jako autor tanich i zboczonych dość fantasmagorii. W istocie większość nie wie nawet, że Poe już zszedł z tego łez padołu.
– Racja – odrzekłem buntowniczo. – Wielu, mademoiselle, traktuje geniuszy zazdrośnie lub też obojętnie, Poe zaś, jako jedyny w swym rodzaju, pasuje tu, rzec można, idealnie. Lecz cóż z tego?
– Baron przybył tutaj, by sprawdzić, czy kogoś interesuje zagadka śmierci poety, zapotrzebowanie tego typu jednak zdaje się nie istnieć wcale!
Zamilkłem. Tak samo bowiem jak Baron czułem się tym faktem wielce rozczarowany.
– Pewnie mnie obwinia – wybąkałem.
– A chyba pan nie myśli, że mogłoby być inaczej. Wpadł w gniew, bo podróż nasza, długa, no i kosztowna niesłychanie, nagle się okazuje całkiem pozbawiona celu.
Lęk chyba jakiś okazałem, bo się do mnie uśmiechnęła.
– Bez obaw, monsieur Clark – rzekła krótko, acz uśmiech jej bardziej jeszcze mnie zaniepokoił; czyżby za sprawą osobliwej owej blizny? – Według mnie… jak na razie nic panu nie zagraża. Z pewnością zdążył pan się zorientować, jakim to zmianom uległo postrzeganie pisarza w pańskim mieście.
– Więc o gazety pani chodzi? – zacząłem składać sobie wszystko w myśli. – Macie z tym coś wspólnego, prawda?
Wtedy się od niej dowiedziałem, iż Baron w tutejszych dziennikach wszędzie zamieścił anons z obietnicą sowitej nagrody w zamian za „istotne informacje”, które by dotyczyć mogły „tajemnej a niefortunnej śmierci” Poego. Francuz nie oczekiwał, iż się czegoś dowie zaraz. Noty te miały przede wszystkim wywołać burzę pytań. Wydawcy gazet zaś wyczuli, co się święci, i postanowili wykorzystać ową zbiorową ekscytację. Ludzie w obecnej chwili głośno się domagali nowych i coraz nowszych wieści o poecie.
– Staramy się podsycać powszechne nim zainteresowanie – oznajmiła Bonjour. – Przypuszczam, że jego książki sprzedają się jak gorące bułki.
Tu przypomniała mi się kobieta napotkana w parku… I entuzjasta Poego w czytelni… Widocznie lansowanie tej twórczości zaczęło się sprawdzać znakomicie…
Bonjour już miała odejść w swoją stronę, gdy ją chwyciłem za rękę. Jeśliby kto nas teraz obserwował i widział, jak ściskam w garści dłoń młodej niewiasty, pewno by się zrobił mały skandal – i w tempie telegraficznym dotarłby do ciotki Hattie. W Baltimore chłodne tchnienie Północy wciąż się stykało z surową południową – plotkarską – etykietą.
Dłoń dziewczyny chwyciłem z dwojakich pobudek. Po pierwsze – znowu uległszy jej nonszalanckiej urodzie, tak innej niż powab miejscowy, propagowany przez tutejsze czasopisma dla pań. Po drugie – być może coś już było jej wiadomo na temat zgonu mego faworyta. Prócz tego – bo była i trzecia ta przyczyna – wiedziałem, że w kręgach, skąd się wywodzi, dotknięcia damskiej dłoni nikt nawet by nie spostrzegł, tak że mnie to znacznie ośmieliło. Spojrzała na mnie jednak z takim ogniem, że ledwie w pół sekundy się wycofałem.
Niełatwo nazwać odczucie, jakie mnie w tej krótkiej chwili ogarnęło. Wrażenie, jakbym się mógł przenieść w cudze życie, gdzie dusza zapragnie; jakby nie istniało dla mnie cielesne ograniczenie… doznanie duszy takie, lekkość… podobna gwieździe, która na niebie mruga.
Ku memu zaskoczeniu, ledwiem ją zdążył puścić – złapała mnie rękoma znacznie silniej. A że się nie umiałem uwolnić z jej uścisku, długo zaglądaliśmy sobie wzajem w oczy.
– Sir! Proszę zabrać rękę! – wybuchnęła wzburzona jak dziewica.
Krzyk przyciągnął uwagę wszystkich zebranych w księgarni. Gdy w końcu mnie puściła, udałem, iż mnie zajmuje jakiś popularny tom w pobliżu. Gdy się zaś już przestano nam przyglądać, dziewczę zniknęło jak kamfora. Dogoniłem ją na ulicy, pod chroniącą od słońca parasolką w pasy.
– Moment! – zawołałem, podbiegając do niej. – Wiem, że intencje twe są czyste! Przecież mnie ocaliłaś, wtedy, w fortyfikacji! Życie ci zawdzięczam!
– Myślałam, że mi chcesz pomóc, sądząc, iż Baron mnie do czegoś zmusza. Było to… – przygryzła wargę w zamyśleniu -…dość niezwykłe.
– Zapewniam, rzecz zbyt jest poważna, by w tak tani sposób miało się nią sycić gryzipiórków z gazet. Na nic dobrego się to nie zda. Geniusz Poego zasługuje na znacznie więcej. Zapobiec musisz przedsięwzięciu – i to zaraz!
– Chciałbyś więc pozbyć się nas tak po prostu?! Znam pewne utwory twego przyjaciela i mi się wydaje, jakby na ogół zwykłe rzeczy ujmował tak, by były trudne do pojęcia, jak gdyby powszedniości nadawał formę tajemnicy, by brzmiały jak jakaś wyrocznia… – Bonjour zwolniła kroku, ażeby na mnie spojrzeć; i ja przyhamowałem. – Czy ty się, monsieur Clark, w kimś kochasz?
Coś mnie tu oderwało od rozmowy z Bonjour; oto trotuarem przechadzała się przystojna dość kobieta po czterdziestce. Chwilę ją śledziłem wzrokiem.
– Czyś jest pan zakochany? – subtelnie powtórzyła Bonjour, podążając za mym spojrzeniem.
– Dama tamta… Znajoma… Z Neilsonem Poe ją widziałem… Kuzynem Edgara, wiesz, pani… Niezwykle przypomina… – niechcący to wybełkotałem.
– Kogo? – spytała Bonjour tonem znacznie lżejszym, obligując mnie do odpowiedzi.
– Znaną mi z portretu Virginię Poe, zmarłą żonę Edgara – dziwne, lecz na jej widok jakbym się prawie zbliżył do poety.
Wkrótce niewiastę ową przesłonili inni ludzie – i do mnie dotarło, że towarzyszka również się oddaliła. Gdy się rozglądnąłem wokół, stwierdziłem, iż podchodzi do „imitacji” Virginii, i ogarnął mnie gniew, że jej to wszystko wyjawiłem.
– Droga pani! – krzyknęła Bonjour. – Droga pani! Odwróciwszy się, kobieta spojrzała jej w oczy. Ustawiłem się z boku, nie że mnie widziała może na policji, ale dla bezpieczeństwa.
– Jakże mi przykro – akcent Bonjour zabrzmiał nad wyraz prawdziwie, widać, że go nabyła, podsłuchując miejscowe piękności. – Ogromnie przypominasz mi pani pewną mą znajomą… Lecz nie, to jest omyłka… Może przez cudny jej kapelusz…
Tamta z uprzejmym uśmiechem już-już miała się obrócić w swoją stronę.
– Choć tak podobna do Virginii! – Bonjour rzekła jakby do siebie.
– Virginia?! – ciekawość kobiety zwyciężyła. Bonjour osiągnęła zamierzenie; na jej obliczu zaraz się odmalował uśmiech.
– Owszem, Virginia Poe – objaśniła z powagą.
– Ach, tak – odparła cicho tamta.
– Widziałam ją raz w życiu, lecz nie zapomnę i w Lete wodach skąpanej – Bonjour nie spuszczała z tonu. – Pani zaś równie piękną mi się jawisz!
Na ów komplement kobieta skromnie spuściła oczy.
– Jestem żoną Neilsona – oznajmiła. – Josephine. Nikt nie dorównałby powabem mojej siostrze, kiedy żyła…
– Jak to – siostrze?
– Sissy. Znaczy się, Virginii. Przyrodniej mojej siostrze. Co i w najgorszym osłabieniu śmiałością się odznaczała, jak i siłą charakteru. Gdy tylko widzę portret jej…! – przerwała, niezdolna domknąć myśli.
Więc oto Neilson poślubił siostrę już nieżyjącej żony Edgara. Wyraziwszy swe współczucie, Bonjour zaczęła wypytywać Josephine o Sissy. Ja się przysłuchiwałem, idąc krok za nimi.
– Pewnego wieczoru… Edgar i Sissy mieszkali wtedy spokojnie i szczęśliwie przy Coates Street w Filadelfii… Moja kochana siostra śpiewała, akompaniując sobie na fortepianie, gdy pękło jej naczynie krwionośne… W pół taktu osunęła się na podłogę… Wszyscy się obawiali, że gotowa odejść w każdej chwili. Zwłaszcza Edgar. W zimie, kiedy umarła, bieda dotknęła ich tak bardzo, że w nie dogrzanej kwaterze Sissy musiała leżeć owinięta płaszczem męża… z brązowo-czarno-żółtym kotem na łonie…
– A co się później działo z mężem?
– Edgar?… Długa szamotanina między nadzieją a rozpaczą doprowadziła go, jak sądzę, do obłędu. Oddanie kobiety było mu niezbędne do istnienia. Sam zresztą to powtarzał, że bez miłości czułej i prawdziwej roku nawet nie przeżyje. Podobno od śmierci Sissy wielekroć jeździł po kraju, aby sobie znaleźć nową żonę, lecz w moim przekonaniu nigdy się z jej stratą nie uporał. Parę tygodni przed swym zejściem jednak się zaręczył…
Po kilku jeszcze słowach Josephine z gracją się pożegnała i odeszła. Bonjour zaś spojrzała na mnie, chichocząc jak pensjonarka:
– Fatalna to decyzja, monsieur Clark, żeś jest tu przeciwko Baronowi. Jak pan pewnie widzisz, my się nie kryjemy w cieniu, trwoniąc czas na drobiazgi.
– Doprawdy, mademoiselle! Tu, w Baltimore i w Ameryce, nikt się nie musi wiązać z Baronem czy wdawać w jego knowania! Czemuż to pani odeń nie uciekniesz? Tutaj nie istnieją żadne zależności!
Szeroko otwarła oczy.
– A niewolnictwo? – spytała. Cóż za inteligencja!
– Owszem! – odparłem szybko. – Lecz wolnej Francuzki ono nie dotyczy! Jeśli chodzi o Barona, nie masz pani przecież żadnych zobowiązań!
– Nie mam? Wobec męża mego? – zapytała. – Oj, warto będzie mi to zapamiętać.
– Baron jest więc małżonkiem pani?
– Naturalnie, i o zmianach w tym względzie nie ma mowy. Na pana miejscu, monsieur Clark, z pewnością nie wchodziłabym nam w drogę.
Gdzie tylko się człowiek ruszy, po świecie podróżując, niechybnie tam napotka pewien gatunek adwokata, tak jak i przyrodnik wszędzie swe trawy znajdzie oraz chwasty. Typ pierwszy, który mam na myśli, postrzega zawiłości prawa jako niewzruszone bóstwa. Lecz się spotyka też i inny, drapieżny, rzec by trzeba: mięsożerny, i dlań to nade wszystko liczy się ofiara, wszelkie zasady zaś jawią mu się jako przeszkody w drodze ku powodzeniu.
Baron Claude Dupin był mianowicie z owej drugiej kategorii okazem tak idealnym, że szkielet jego by można wystawić w Gabinecie Anatomii Porównawczej w Tuileries. Reguły prawne pożytkował jako broń w swej walce, niczym sztylety i pistolet, a nie jako świętość, która na najwyższy szacunek zasługuje. Gdy mu zależało na czasie – czyli na korzyści własnej – kończył dane spotkanie lub jakiś proces, zwyczajnie się wymykając oknem poczekalni. Jeśli zaś metody tak złowieszcze się mu nie sprawdzały, wówczas… miał w zwyczaju stosować i noże, i pistolety, i tak sobie z pomocą łotrów swoich, popleczników, zapewniał informacje mu konieczne, jak i wszelkie zeznania. Owszem więc, był prawnikiem, dopiero jednak w drugiej kolejności, przecież przede wszystkim, z powołania, działał on w charakterze impresaria. Na mocy prawa występując, prawem tym zarazem kupczył.
Pewnego dnia, w czasie naszej podróży przez Atlantyk, Duponte opowiedział mi historię Bonjour, fakt zamążpójścia jednak pominąwszy. We Francji – tak mi oznajmił – spotyka się typ przestępcy określany terminem bonjourier, co działa następująco: w modny strój ubrany złodziej (dama czy dżentelmen) wchodzi do jakiegoś domu i mija całą służbę, jakby się umówił na ważne spotkanie, porywa, co mu się nawinie, i jakby nigdy nic, odchodzi w swoją stronę. Kiedy przypadkiem sługa czy też ktoś z domowników między wejściem a wyjściem go spostrzeże, tamten się wtedy kłaniając, mówi: „Bonjour!” i prędko pyta o mieszkańca domu sąsiedniego, nazwisko uprzednio już zbadane. Zazwyczaj, naturalnie, zbirowi się tłumaczy, iż trafił pod niewłaściwy adres, no i też bez podejrzeń – a z kosztownościami, które zdążył skraść – tam właśnie się go kieruje. Dziewczę, które poznałem pośród paryskich umocnień, było najsławniejszym ze wszystkich w tym rodzaju, toteż inaczej jak Bonjour nikt już jej nie nazywał.
Bonjour podobno dorastała w jakiejś wiosce. Matka, Szwajcarka z pochodzenia, zmarła, nim ta dożyła roku, więc się nią opiekować musiał ojciec, znany z pracowitości piekarz, Francuz. Człowiek ten jednak wył z rozpaczy całe noce, co prędko się sprzykrzyło córce. I przez to, i też z braku macierzyńskiego wsparcia, dziewczyna – istota, jak to Francuzi, mocno niezależna – sama szybko zaczęła się o swe dobro troszczyć. On wkrótce został aresztowany na jej oczach, w chaosie pomniejszej jakiejś rewolucji. Panna udała się wówczas do Paryża, by tam już mieszkać samodzielnie, a wrodzony spryt i tężyzna fizyczna umożliwiły jej przetrwanie. Niejeden raz ją nękano, bo stała się złodziejką właśnie, no i też na jej twarzy stąd wzięła się owa blizna.
– Lecz jakże ktoś tak powabny trwa w pospolitym złodziejstwie? – spytałem Duponte’a raz pod wieczór, gdyśmy w jadalni parowca pospołu zasiadali.
Towarzysz mój uniósł brew, jakby w pierwszym odruchu nic nie chciał na to odpowiedzieć.
– Już nie złodziejką ona pospolitą. Od lat, i to z sukcesem, para się dziewczę owo skrytobójstwem. Tak się, jak powiadają, zahartowała w dawnych „bojach”, że zanim rozpłata komuś gardło, wpierw mu jeszcze krzyknie: „bonjour!”. Lecz są to spekulacje tylko; nikt tego nie potwierdził.
– A jednak w wiadomej panu sytuacji, jeśli o mnie chodzi, wykazała i kobiecość, i odwagę nienazwaną zarazem – rzekłem. – Sądzę, iż tego typu uchybienia wynikają u niewiast z marnego zdrowia oraz sytuacji materialnej.
– Widocznie żyła w ubóstwie – odparł Duponte. Kiedyś, a miało się to zdarzyć zimą, pojmanej przez paryską policję Bonjour – po spartaczonej robocie, która się skończyła śmiercią pewnego dżentelmena w jego własnym salonie – zagrożono egzekucją, aby tym sposobem położyć kres zbrodniczym działaniom coraz to nowych złodziejek. I sprawą tą się zajął Baron Dupin, wówczas u szczytu sławy. Z zapałem i talentem wykazując, iż przez pomyłkę ofiarą uczynili anielsko subtelne stworzenie, którego filigranowa postać, jak i krasa służyć ma wyłącznie uciesze gawiedzi.
Zapewne wiedząc to, nie zdziwicie się, skąd Baron brał swych wiernych popleczników. Gdy bowiem już się postarał, by ich uniewinniono, jak w wypadku Bonjour – miał wtedy zapewnione najwyższe ich oddanie oraz honor. Niby się może wydać to sprzecznością, lecz w życiu każdy potrzebuje zasad, a jak wiadomo, przestępcy nie hołdują zbyt wielu, lojalność jednakowoż cenią oni nade wszystko. Baron nieraz już był żonaty, lecz niewiasty owe oddawały mu rękę z pobudek rozmaitych: z miłości najzwyczajniej i – raz jeden – dla bogactwa. Trudno byłoby dociec, czy z lojalnością Bonjour poszło w parze jej uczucie, a może i na odwrót się te rzeczy miały… A może też po prostu zeszli się w wyniku jakiejś kalkulacji.
Kiedyśmy się znaleźli w „Glen Elizie”, Duponte – usłyszawszy, co mi powiedziała Bonjour – stwierdził to jedynie, iż taktyka Barona z pewnością zmąci nasze działania. I ja, rzecz oczywista, wysnułem podobny wniosek, co zresztą bardziej jeszcze mnie natchnęło, aby z uwagą dalej śledzić wszelkie tamtego poczynania u nas. Ja bowiem załatwiałem rozmaite sprawy na mieście, gdy Duponte prawie cały czas spędzał w mojej bibliotece. I – zazwyczaj w milczeniu. Nieraz mi się zdarzało bezwiednie naśladować jego pozę albo wyraz twarzy; by zabić nudę po prostu albo się utwierdzić w przekonaniu, że go mam przy sobie.
Razu pewnego Duponte, wertując dzienniki, krzyknął do mnie:
– Proszę!!!
– Coś monsieur wynalazł? – zapytałem.
– Właśnie mi się przypomniało, co pomyślałem, gdy wczoraj, pod pana nieobecność, zjawiła się interesantka.
– Słucham?
– Tak, i jej wizyta podziałała na mnie tak destrukcyjnie, że teraz dopiero się pozbierałem, choć może się to panu wyda mało wiarygodne.
Więcej na ten temat już mi zdradzić nie chciał, tak więc postanowiłem wybadać pokojowe. Jako że on był wtedy w domu, uznały, iż mnie o tym informować nie muszą. Każda mówiła co innego, zaraz się jednak domyśliłem, że chodzi o ciotkę Hattie, która mnie nawiedziła z – trzymającym jej nad głową parasolkę – niewolnikiem. Choć co do pewnych detali sługi nie były zgodne, tak chyba przebiegała jej rozmowa z Duponte’em:
Ciotka: – Pan Clark nieobecny, tuszę…
Duponte: – W rzeczy samej.
C: – Co chcesz pan przez to powiedzieć?
D: – Iż ma pani rację, bo go tutaj nie ma.
C: – Lecz ja… Coś pan za jeden?
D: – Auguste Duponte.
C: – Aaa, zaś…
D: – Mademoiselle…
C (przerażona tonem Francuza): – Mademmois…?
D (patrząc na nią po raz pierwszy): – Madame.
C: – Madame?
D (było to coś po francusku, czego po deliberacjach nikt ze służby nie zdołał sobie przypomnieć, tak że czytelnik musi się tu niestety posłużyć własną wyobraźnią).
C (znowu z przerażeniem): – Jesteś pan, przypominam, w Ameryce!
D: – Spostrzegłem, iż się tutaj wykłada nogi na stół, podaje jajka w szklance i pluje tytoniem po okiennych szybach. Wiem więc, szanowna pani, iż jestem w Ameryce.
C: – Chwileczkę… Z kim mam do czynienia?
D: – Przedtem się me nazwisko niezbyt przydatne pani zdało. Lecz – chociaż czas mnie mocno nagli, a zabawianie pani kusi nieszczególnie, to próbę ową podejmę przez wzgląd na monsieur Clarka. Być może zamiast wypytywać o moją tożsamość, więcej by się pani dowiedziała, pytając, kim też on jest.
C: – Przecież ja, sir, znam pana Clarka doskonale! I to w rzeczy samej, odkąd był dziecięciem! A że do mnie dotarło, iż powrócił z Europy, rada bym się z nim zobaczyć.
D: – Aha.
C: – Świetnie. Wdam się więc w tę igraszkę, choć jesteś mi pan nieznajomy i na dodatek bezczelny. Clark – któż to taki, pytam?
D: – Wspólnik mój w sprawie, którą obecnie zgłębiam.
C: – Zatem się pan trudnisz prawem?
D: – Panie święty!!!
C: – To jaką, wobec tego, masz na myśli sprawę?
D: – Czy chodzi pani o obecną kwestię, którą się zajmowałem przed jej tu przybyciem?
C: – Tak… Tak, lecz… Zamierzasz, sir, palić to cygaro na pokojach? W mojej obecności?!
D: – Nie inaczej. Chyba że zapałek bym nie znalazł.
C: – Dam znać panu Clarkowi o twym zachowaniu! I on…
D: – A! Widać jednak są, madame.
Zostawiłem wiadomość o swoim przyjeździe Peterowi, poniekąd też ze względu na dość okropną relację pani Blum z rzeczonej wizyty, i parokrotnie w biegu się minąwszy, wreszcie zdołaliśmy się umówić na spotkanie u niego. Nad wyraz był wobec mnie serdeczny. Kiedyśmy usiedli, rozglądnął się wokół i oznajmił z wyrzutem:
– Może to nie najlepsze miejsce na takie rozmowy… No, ale sądzę, Quentin, że czas nam mówić otwarcie – westchnął. – Wpierw chciałbym ci uzmysłowić, że ciepło mych uczuć wobec ciebie wynika z wiary, iż ci niosę wsparcie i czynię, co ojciec twój by sobie życzył.
– Co za tupet!
– Słucham?! – aż go zatkało ze zdziwienia.
Wtedy sobie uświadomiłem, jak to uległem zarażeniu osobliwą frazą Duponte’a.
– Znaczy – dodałem prędko – iż cię rozumiem doskonale, Peter!
– Taką też mam nadzieję. No, boś ty przecież wyjechał, a wtedy świat się jawi w innej cokolwiek perspektywie. Otóż…
Ciekawy przysunąłem się doń.
– Niezbyt mi to wygodnie ci oznajmić…
– Proszę?
– Jednak… Wstępnie się już umawiam z jednym takim gościem z Waszyngtonu… Aby… Cóż… Hm… Cię zastąpił – wydusił nareszcie. – Godny jest to adwokat i ciebie mi przypomina… Quentin, zrozum mnie, proszę, sam nie podołam tej pracy.
Siedziałem w ciszy i zdumieniu – spowodowanym nie angażowaniem przez Petera nowego wspólnika, lecz tym, iż, wziąwszy pod uwagę moje tęsknoty, by się z tego miejsca wyrwać, uczułem jednak tknienie żalu.
– I to wybornie, Peter – odrzekłem mu po chwili.
– Kancelaria nasza podupada… Rodzą się pewne problemy natury finansowej i… wiesz, że trzeba nam zaciskać pasa. Utknęliśmy w martwym punkcie i wszystko się posypie, jeśli się tutaj w porę jak trzeba nie zadziała. Wszak chodzi mi o firmę, którą twój ojciec stworzył dla nas.
– Z pewnością dasz sobie radę – odparłem lekko drżącym głosem, co jeszcze go tylko pobudziło.
– Rzecz, Quentin, jednak w tym, że w każdej chwili możesz wrócić! Zaraz, w sekundzie jednej, gdybyś tylko zechciał! Cieszy nas wszystkich tu, iż powróciłeś. A w szczególności Hattie… warto, abyś czym prędzej chciał się tą kwestią zająć. Ciotka pobudowała wokół niby fortecę jakąś, tak by ci uniemożliwić ewentualne spotkanie.
– Wiem, wiem, chce dla niej jak najlepiej. Skoro zaś ten temat poruszyłeś, to… Ciotka, jak pewnie ci wiadomo, już mnie odwiedziła… Ufam, iż mi wybaczy, nie będzie żywić urazy.
Spojrzenie Petera wyrażało zwątpienie.
Wiedziałem, że ponieważ bez reszty pochłania mnie wiadome przedsięwzięcie, wszelkie – także i pomyślnie zakończone – próby pojednania z rodziną Hattie tylko by pogorszyły moją sytuację, jeślibym nie potrafił skupić się na rozmaitych kwestiach dotyczących przyszłości. Z naprawą owych stosunków zatem trzeba mi się było jeszcze wstrzymać. Rozmowę zaś z Peterem odroczyłem, przyrzekając mu więcej wyjawić w późniejszym terminie.
Tymczasem nawiedzałem czytelnię, gdzie ów znany mi już dżentelmen, tajemniczy wielbiciel Poego, również się pojawiał regularnie, czytając najświeższe dzienniki i raz po raz wyrzekając na niekompetencję autorów, którzy o genialnym poecie pisywali.
Pewnego ranka zdarzyło mi się przysiąść na kamiennych schodach w oczekiwaniu na otwarcie drzwi czytelni. Kiedy się już znalazłem wewnątrz, zająłem miejsce naprzeciw tego, gdzie zwykł siadywać ów jegomość, abym mu się mógł lepiej przypatrzyć. Zjawiwszy się tam jednak, nieświadomy mych przesłanek, wybrał inny stół niż zwykle. Ja zaś trzymałem się z daleka, by przypadkiem nie uznał, iż go próbuję śledzić. Na drugi dzień z początku chwilę się kręciłem w pobliżu stanowiska bibliotekarza, aby się zorientować, gdzie tamten siądzie tym razem. Wreszcie udało mi się tak uplasować, że najdrobniejszy ruch jego widziałem jak na dłoni.
Radosne podniecenie, jakie wykazywał przy lekturze artykułów o śmierci Poego, było w najwyższym stopniu drażniące.
– O, proszę, widziała pani? – zwrócił się do kobiety przy sąsiednim stoliku, podtykając jej gazetę. – Teraz znów kombinują, gdzie się podziały pieniądze zarobione przezeń na wykładach w Richmond. Gdzież niby się znajdują, skoro jemu były przeznaczone? Oto jest pytanie. Przebiegłe te redaktory tak, że szkoda gadać! – tu zaśmiał się, jakby owo stwierdzenie było wybornym żartem.
Przebiegli więc, powiada!
– I z czegóż się tak śmiać, szanowny panie? – zaryzykowałem. – Czyż jego zdaniem nie mamy tu do czynienia ze sprawą wielkiej powagi, która też zasługuje na wyższy szacunek?
– Istotnie, sprawa nader jest poważna – odrzekł, niesforne brwi unosząc niby na komendę. – Poważna wręcz nienazwanie, toteż się mamy prawo domagać jak najkompletniejszych o nim informacji.
– A czy nie warto by traktować z rezerwą doniesienia prasy na ten temat, jak pan sądzisz? Czyżbyś uważał, że wszystko, co tam wypisują, to jakaś objawiona prawda?
Tu mocno się zadumał nad swą łatwowiernością.
– A po cóż, w takim razie, trwonić by mieli swój tusz cenny? Ja w przeciwieństwie do Hebrajczyków nowym testamentom nie dawałbym wiary, żeby się uganiać za fałszywymi prorokami wszelkiej maści!
Wzburzony wyszedłem z czytelni i tego dnia już tam nie powróciłem. Zdawało mi się, iż szkodnik ów prędko straci zapał, i gdy się czasami nie pojawiał, prawdziwą ulgę odczuwałem. Niestety, na drugi dzień następowało niby jego odrodzenie i wtedy, pod wpływem jakiegoś skojarzenia, wstawał i na głos cały zaczynał recytację. Któregoś popołudnia, kiedy się nagle na okoliczność pogrzebu odezwał dzwon kościelny, gość skoczył jak oparzony z takimi oto słowy:
Ach te dzwony, dzwony, dzwony,
Jak nam dźwięk ich rozstrojony
Śpiewa hymn rozpaczy!*
Zazwyczaj otaczał się gazetami, a od lektury odrywał tylko, by wydmuchać nos w chusteczkę; własną czy od nieszczęśnika obok pożyczoną. Ja zaś zdążyłem się zaznajomić z masą obcych osób po to jedynie, aby z tym wyniosłym, rozkichanym osobnikiem nie mieć nic wspólnego.
– Cóż go tak intrygują teksty o poecie? – z pretensją spytałem poczciwego bibliotekarza, przestrzeń wokół jego biurka przemierzając.
– Kogo, proszę pana? Porozumiewawczo doń mrugnąłem.
– No, jakże? Jegomościa, który niemal co dzień tu się pojawia…
– Aha, bo mnie się zdawało, iż chodzi, sir, o człowieka, który mi dał swego czasu te artykuły o Edgarze Poe, te, które dostarczyć kazałem panu.
Przystanąłem, sądząc, iż ma na myśli pakiet wycinków, które mi przysłał tuż przed wyjazdem do Paryża – wśród nich pierwszą dla mnie wzmiankę o pierwowzorze Dupina.
– Uznałem naturalnie, iż pan je sam zgromadziłeś.
– Nie, nie.
– Kto więc ci je przekazał?
– Minęły od tej pory bodaj ze dwa lata – rzekł, wytężając pamięć. – W której szufladzie mózgu rzecz się schować mogła? – dodał ze śmiechem.
– Niechże pan sobie przypomni, bardzo proszę. Ciekawi mnie to ogromnie.
Bibliotekarz obiecał powiedzieć, gdy tylko odświeży to wspomnienie.
W moim przekonaniu człek ten tajemniczy był oddany Poemu, zanim jeszcze powstał wokół niego cały wulgarny zgiełk, jaki spowodował swą manipulacją Baron Dupin. Przed istotami pokroju entuzjasty, który się już w czytelni zadomowił na wieczność.
Duponte poradził mi nie zwracać nań uwagi. Sądząc po rzeczonym spotkaniu Bonjour w księgarni, Dupin nakazał wspólnikom śledzić mnie tutaj jak w Paryżu – celem określenia, czym też się zajmujemy. Tak że zostałem pouczony udawać, jakby tamten nie istniał.
– Pięknie, to wkrótce znów się czegoś dowiemy – stwierdził pewnego ranka właściciel skudlonej czupryny, a mój „ulubieniec”.
Choć się starałem zmilczeć całą mocą, to jednak odpowiedziałem na to:
– Skąd podejrzenie, sir, że „wkrótce”?
Zmrużył oczy, jakby mnie w czytelni ujrzał po raz pierwszy.
– A stąd, kolego, stąd, o, proszę – odrzekł, wskazując, co wyczytał. – Jak tutaj podają, w najlepszych sferach Baltimore krąży pogłoska, iż „przybył do nas prawdziwy Dupin”, aby się zająć sprawą śmierci pisarza; widzisz pan wyraźnie?
Zerknąłem do gazety, w rzeczy samej.
– Naczelny wie o tym z pierwszej ręki. C. Auguste Dupin… – tu postanowił nos wyczyścić. – Dupin, geniuszem obdarzony, wystąpił w utworach Poego, wie pan chyba? Ma zdolność rozwiązywania najtrudniejszych łamigłówek. On to więc niechybnie, brylant czystej wody.
Głównie aby dać wyraz irytacji, chciałem to wszystko zaraz zgłosić Duponte’owi, lecz w zwykłym dlań zakątku mojej biblioteki tego wieczoru go nie odnalazłem. Widocznie się już uporał ze swą pracą, bo na stole i biurku jak zawsze leżały bezładnie różne periodyki.
– Monsieur Duponte? – głos mój poniosły echem długie korytarze i klatki schodowe „Glen Elizy”.
Wypytałem domowych, od rana go jednak nikt nie widział. Zdjęty złowieszczym lękiem, zacząłem krzyczeć tak głośno, że pewnie mnie słyszeli sąsiedzi dookoła. Może zmęczony lekturą gdzieś się wybrał i nie oddalił jeszcze zbytnio…
Lecz żadnego śladu nie zdołałem znaleźć ani na posesji, ani w dolinie poniżej. Prędko więc wyszedłem na ulicę i wynająłem fiakra.
– Szukam, woźnico, przyjaciela… Ruszaj, co koń wyskoczy!
Wziąwszy pod uwagę, że Duponte od naszego przyjazdu nigdzie nie wychodził, wysnułem przypuszczenie, iż mu się nawinęła do badań jakaś rzecz wielkiej wagi.
Minąwszy aleje wokół pomnika Waszyngtona, przejechaliśmy Lexington Market i zatłoczonym nabrzeżem, niby przez żaglowce czujnie pilnowanym. Gdy znaleźliśmy się na odcinku drogi przy szpitalu Washington College, przyjazny fiakier parokroć mnie próbował zagadywać.
– A wie pan szanowny – wrzasnął przez ramię – że tutaj zmarł Edgar Poe?
– Stać zaraz! – wykrzyknąłem.
I tak też uczynił, rad, że się doń wreszcie odzywam.
– Co też pan wspomniałeś o tym miejscu? – zapytałem, podchodząc do kozła.
– A, tylko tak widoki różne panu pokazywałem. Boś przecież nie z tych stron, mam rację? Raz-dwa do jakiegoś przedniego zakładu kulinarnego mogę powieźć, gdy, zamiast się kręcić w koło, tego sobie tylko, sir, zażyczysz.
– Skąd wiesz pan o nim? W dzienniku przeczytałeś?
– Człek jeden, którego wiozłem, mi o tym opowiadał.
– Cóż takiego?
– Że Poe był największym poetą Ameryki, no a podobno mu się podle zmarło w brudnej spelunie, na podłodze. Pasażer tak mi oznajmił, iż wie to z gazety. Towarzyski gościu… znaczy się, on, nie pisarz.
Dorożkarz nie mógł sobie przypomnieć, jak tamten wyglądał, choć najwidoczniej, w porównaniu ze mną, wydał mu się znacznie sympatyczniejszym towarzyszem.
– Jegomość wiózł się ze mną ledwie trzy dni temu. I, wiesz pan, okropnie kichał.
– Słucham?
– I nawet chustkę pożyczył, żeby wydmuchać jakieś szkaradzieństwo.
Patrząc, jak się popołudnie wolno w zmierzch przemienia, stwierdziłem, iż gdy zajdzie słońce, nijak już Duponte’a nie spostrzegę. Baltimore należało bowiem do miejscowości oświetlonych tak fatalnie, że powrót do domu wieczorową porą był trudny i dla miejscowych. Uznałem wobec tego, iż czas się kierować do domu i tam go oczekiwać.
Ulicę wypełniło stado świń. Mimo usilnych, zgłaszanych władzom, próśb obywateli o zaopatrzenie miasta w wozy do usuwania śmieci i odpadków – sprzątanie ulic pozostało domeną owych żarłocznych stworzeń, które o tej godzinie radośnie pochłaniały wszelki znaleziony pokarm.
Nakazawszy woźnicy, by mnie odwiózł z powrotem, w przelocie dojrzałem przez okno dorożki Duponte’a. Natychmiast też zapłaciłem za kurs i pognałem w jego stronę, jakby mi się miał zaraz rozpłynąć, rozwiać w powietrzu.
– Monsieur, dokąd zmierzasz?
– Chłonę tutejszą aurę – odparł, jakby to było oczywiste.
– No, ale nie pojmuję, jakże wychodzić z „Glen Elizy” w pojedynkę… Ja przecież bym najlepiej po mieście pana oprowadził – to rzekłszy, zacząłem mu opisywać pobliską nową gazownię, lecz mnie prędko uciszył gestem dłoni.
– Jak chodzi o pewne fakty – oświadczył – to chętnie się zaznajomię z pańską wiedzą. Proszę jednak pamiętać, iż pan zna Baltimore od urodzenia. Poe zaś tu mieszkał tymczasowo, i to przed laty… bodaj piętnastoma. Przed śmiercią bywał tutaj w charakterze gościa, tak więc i miasto, i mieszkańców widział w odmiennej zgoła perspektywie. Wstąpiłem do paru sklepów, które wydają się ważne w naszej sprawie, jak również obejrzałem liczne targi, po znakach i zachowaniu miejscowych tylko się orientując, jak to obcy przybysz.
Z pewnością miał Duponte swe racje. Podczas godzinnej przechadzki daleko w kierunku wschodnim opowiedziałem, czegom się dowiedział w czytelni, a także od owego rozmownego fiakra.
– Monsieur – spytałem go – czy nie powinniśmy się jakoś do tego ustosunkować? Baron Dupin ogłasza, iż gotów jest płacić każdemu, kto tylko mu poda informacje o śmierci Poego. Musimy przeciwdziałać, nim będzie za późno…
Duponte nie zdążył mi udzielić na to odpowiedzi, kiedy uwagę naszą zwrócił osobnik, który wyłonił się właśnie z cienia. Przymrużyłem oczy… Lampa oświetlała postać jego tak słabo, że może byłoby lepiej, gdybyśmy go ujrzeli w naturalnym blasku.
– Monsieur, monsieur – szepnąłem – trudno pewnie w to wierzyć, lecz jest to nie kto inny, jak dziwak ów z czytelni, który tam urzęduje co dzień! Przed nami, niech pan spojrzy!
Duponte podążył za mym wzrokiem.
– Stamtąd go znam, to pewne!
I wtedy też spostrzegłem mroczne wejrzenie Bonjour. Która podążała jego tropem, dłonie w zwojach szala kryjąc. Zaraz przypomniały mi się złowieszcze opowieści Duponte’a na jej temat, taką odczułem radość, iż ją widzę – i zarazem obawę o wiadomego człowieka.
Wielbiciel Poego pokazał się nagle i zmierzał w naszą stronę.
– Dupin, witam pana – rzekł Duponte, z ukłonem dotykając ronda kapelusza.
Tamten zaś w odpowiedzi głośno wydmuchał nos, którego bulwiasty koniec oderwał się i wpadł w chusteczkę. Następnie… odkleiwszy sztuczne brwi, Baron Dupin odezwał się ze zwykłym sobie czarującym francusko-angielskim akcentem.
– Baron – poprawił mego towarzysza. – Baron Dupin, jeśli łaska, monsieur Duponte.
– Baron? Ach, tak, rzeczywiście. Choć może w Ameryce brzmi to nieco oficjalnie – odparł Duponte.
– A gdzież tam – Baron uśmiechnął się olśniewająco. – Wszak arystokrata zawsze mile jest widziany.
Bonjour podeszła doń w kręgu światła, po czym, gdy jej coś przekazał, zniknęła nam z widoku.
Wstrząs, jakiego doznałem, odkrywając prawdziwą tożsamość entuzjasty Poego, przesłoniła zrazu myśl kolejna:
– Więc panowie się znacie? – spytałem Duponte’a.
– Wiele lat temu, w Paryżu, monsieur Clark, poznaliśmy się – rzekł Baron z oryginalnym uśmieszkiem i zdjął kapelusz z doczepioną peruką – w okolicznościach znacznie mniej sprzyjających. Ufam, iż podróż panów równie się udała, jak i nasza. Nikt wam, mam też nadzieję, na pokładzie „Humboldta” nie przeszkadzał…?
– Skądżeś pan się… – urwałem, przerażony. – A, pasażer na gapę! To z twego polecenia, monsieur, śledził nas ów łysy drab, mam rację?!
Baron szelmowsko wzruszył ramionami. Jego długie czarne włosy, wilgotne cokolwiek i niby parafiną ubrudzone, ułożyły się w pukle.
– Kto taki? Mnie tylko podają regularnie spis wpływających do portu podróżników. I czytam też gazety, co panu wiadomo aż nadto, monsieur Clark.
To rzekłszy, ściągnął kosmate, wypchane palto, które – oprócz powiększonego nosa, peruki oraz brwi – dopełniało przebrania. Odczułem wielki niesmak, że tak dałem się oszukać.
A jednak, bynajmniej nie w obronie swojej, dodać muszę, iż nawet dla kogoś, kto Claude’a Dupin wcześniej już oglądał, ta metamorfoza miała rys doprawdy niezwykły. Baron posiadał bowiem niewiarygodną zdolność zmiany głosu oraz kroku, a także – najwidoczniej – wręcz samego kształtu głowy, w stopniu tak doskonałym, że pewnie wprawiłby tym w zmieszanie najwybitniejszego nawet frenologa. Tak to przez skomplikowany układ szczęki, warg i mięśni szyi potrafił się schować lepiej niż pod jakąś maską. Każde z jego oblicz zdawało się stalowe, a ukrywające dobrą setkę ludzkich charakterów. Głos również miał wielce plastyczny, który zmieniał się w zależności od sensu każdej jednej wypowiedzi. W istocie, tak jak Duponte panował nad swym widzeniem innych, tak Baron umiał panować nad jego wizją.
– Chcę poznać wszelkie pańskie przebrania dotyczące tej materii, monsieur! – wykrzyknąłem, usiłując skryć straszliwe zawstydzenie.
– Gdy się podejmuję w imieniu klasy cierpiącej bronić jakiegoś poniewieranego oskarżonego, czynię to tak, by się cały świat nim przejął. Wówczas jego nieszczęście nieszczęściem jest ogółu, a los jego staje się wspólnym losem. Dlatego też, jakem Baron Dupin, nigdy nie przegrałem jeszcze żadnej sprawy. Choćby i najpodlejszej z istot dotyczyła. Im głośniej się bowiem krzyczy, by sprawiedliwość wieszczyć, tym bardziej będzie ludziom na niej zależało.
– Przede wszystkim – ciągnął – nie wolno ludowi uzmysławiać, co go trapi, lecz działać w taki sposób, by uznał, iż się reaguje na trawiące go od dawna troski. Jeśli chodzi o Poego, tak samo postępuję. Wydawcy czasopism codziennych są nim, panowie widzą, zainteresowani coraz głębiej. Księgarze wciąż się domagają nowych edycji, tak że niebawem prace jego znajdą się w każdej bibliotece, jak i w każdym domu, czytane przez starszych młodym, którzy go zechcą postawić na półce swej tuż obok Biblii. Nieraz się przechadzałem, a raczej przechadzam nadal, i… – przytknąwszy do twarzy sztuczny nos, dokończył z akcentem fantastycznie wprost amerykańskim -… szeptem roznoszę wieść o śmierci pisarza po restauracjach, kościołach, targowiskach… – przerwał. – A także i czytelniach. Tak to i w miastach, i w wioskach klasa uciśniona raz wierzy, raz znów wątpi, z całą jednak pewnością będzie się dopominać prawdy. A kto im ją zapewni?
– Pragniesz pan przedstawienia dla swych korzyści tylko. Prawda cię w żadnej mierze nie obchodzi. Przybyłeś tu wyłącznie, by szczęścia popróbować! – rzekłem.
Wielce zranionego na to udał, choć tak przekonująco, że prawie pozwoliłem się wpędzić w poczucie winy.
– Prawda jedynie jest mym celem – odpowiedział. – Tę jednakowoż… trzeba z ludzkich głów wydobyć. Cechuje cię, Quentin, brachu, honor donkiszotowski a podziwu godny. Lecz prawda, błędny rycerzu, nie istnieje, póki jej nie znajdziesz. I wbrew powszechnym sądom, nie zostaje nikomu dana przez dobrotliwe jakieś bogi – przygarniając ramieniem mego towarzysza, popatrzał nań z ukosa. – Ciekawi mnie, Duponte, coś pan porabiał przez te wszystkie lata?
– Czekałem – odparł ze spokojem Duponte.
– My wszyscy pewnie też, ażeśmy się znużyli – stwierdził Baron. – Na pomoc z pańskiej strony, monsieur, jest w tym wypadku już za późno. Jak zwykle – dodał po chwili.
– Ja jednak rad bym tutaj zostać – oświadczył niezmąconym tonem mój towarzysz – jeśli tylko nie usłyszę przeciwwskazań.
Baron skrzywił się protekcjonalnie, acz widać było, że został tą uwagą mile połechtany.
– Zmuszony jestem wskazać, iżby się pan nie zbliżał do tej sprawy i zechciał trzymać na wodzy swego przystojnego pupilka z Ameryki, który mu wiernie sekunduje niczym małpa. Zdążyłem już pozbierać pewne fakty dotyczące śmierci Poego. Zatem mnie pan usłuchaj, a włos ci z głowy nie spadnie. Ostrzegam, iż moja droga połowica poderżnie gardło każdemu, kto mi stanie na drodze… W istocie cudne to, nieprawdaż? Nie wolno ci nikomu udzielać informacji na wiadomy temat.
– Do czego zmierzasz? – zawołałem, czując, jak pąsowieję, czy to w stanowczym sprzeciwie, czy może też dlatego, że mnie nazwał pupilkiem. – Jak śmiesz się tak odzywać do monsieur Duponte’a? Czyżbyś pan odwagi naszej nie dostrzegał?!
Odpowiedź Duponte’a jednak zszokowała mnie znacznie silniej niż tamte pogróżki.
– Stanie się wedle pańskiej woli – usłyszałem. – I z żadnym świadkiem zdarzeń rozmawiać nie będziemy.
Triumf uradował Dupina wprost nieopisanie.
– Widzę, żeś wreszcie pojął, co najrozsądniejsze, Duponte. Stanie się to największą zagadką literacką naszych czasów, mnie zaś przypadnie ją rozsądzić. Próbuję już sił nawet w pisaniu pamiętnika. Nazwę go Wspomnieniami Barona Claude’a Dupin, stróża sprawiedliwości w kwestii Edgara A. Poe oraz pierwowzoru postaci C. Auguste‘a Dupin z historii morderstwa na rue Morgue poświęconymi. Quentin, czy jako znawca przedmiotu uważasz to za stosowny tytuł?
– Zabójstwa przy rue Morgue! - poprawiłem. – Prawdziwy zaś wzór kreacji poety stoi tu przed panem!!!
Na to Baron parsknął śmiechem. Już oczekiwała dorożka, którą przed nim otwarł młody czarnoskóry sługa, niby przed jakimś królem. Baron powiódł palcem po zdobieniach drzwiczek.
– To znakomity pojazd, Quentin, brachu. Luksusy twego miasta zdają się nie do przebicia, co zresztą też typowe dla wszelkich paskudnych mieścin – i z tymi słowami objął wygodnie usadowioną w środku Bonjour.
Po czym obrócił się w naszą stronę.
– Na cóż tu się dąsać? – dodał jeszcze. – Wykażmy nieco ogłady. Zamiast się potykać w tych ciemnościach, wybierzcie się gdzieś z nami na przejażdżkę. Po prawdzie sam bym wziął za cugle, lecz przez pobyt w Londynie na jezdni ciągle mi się mylą strony. Widzicie, żeśmy nie złoczyńcy, szkoda się od nas odwracać. Wsiadajcie zatem, proszę!
– Aaa… – wtrącił raptem Duponte, niczym w epifanii, aż mu się Baron począł z uwagą przysłuchiwać. – A może by tak diuk?! Bo skoro wielbią barona, to diuka pokochają jeszcze mocniej. Ze względu na dźwiękowe podwojenie „Diuk Dupin” ma w sobie pewne dostojeństwo, prawda?
Sztywniejąc, Baron drzwi zatrzasnął.
Parę minut po ich odjeździe nie mogłem się ruszyć, zdezorientowany. Duponte utkwił wzrok w owym miejscu, gdzieśmy spostrzegli Barona po raz pierwszy.
– Odmowa przejażdżki go widać zagniewała. Sądzisz pan, iż to zaplanował, by nam wyrządzić krzywdę? – zapytałem.
Duponte przeszedł na drugą stronę ulicy i zajął się studiowaniem starego budynku o surowej ceglanej fasadzie. Wtedy do mnie dotarło, że znajdujemy się w tym samym obszarze Lombard Street, co hotel i gospoda Ryana, gdzie został znaleziony Edgar Poe. Dobiegały stamtąd ściszone odgłosy nocnych zabaw. Gdy Duponte ustawił się naprzeciwko, zaraz doń dołączyłem.
– A może się rozgniewał, nie dlatego, że chciał nas gdzieś zabrać, ale że miał zamiar nas wywieźć z pewnego zakątka – odezwał się mój towarzysz. – Czy to z tej budowli wyszedł z żoną swoją?
Istotnie, lecz na pytanie o właściciela i rodzaj lokalu odpowiedzi już udzielić nie umiałem. Gdym wcześniej proponował, że go po Baltimore lepiej niż przewodnik nawet oprowadzę, wyjaśniłem, iż gmach ów przylega do pomieszczeń jednej z najznakomitszych w mieście kompanii przeciwpożarowych, zwanej Czujną Strażą, dodając, że wobec tego może on należeć do owej firmy.
Wejścia, gdzie się wyłonili Baron z Bonjour, na klucz nie zamknięto. Dalej wstępowało się w mroczny korytarz, na ukos ku drugim drzwiom prowadzący. Otwarł je z drugiej strony mocarny jegomość, przypuszczalnie strażak.
Z wysokiej klatki schodowej – za nim – dobiegały radosne krzyki. A może wrzaski przestrachu, trudno dociec.
Odźwierny potężnej postury zdawał się niby forteca nie do pokonania, przy tym raz po raz groźnie na nas spoglądał. Uznałem, że najsłuszniej będzie zachować całkowity spokój. Dopiero gdy dał znak ręką, zbliżyliśmy się doń obaj.
– Hasło! – zażądał.
Lękliwie zerknąłem na Duponte’a, który przyglądał się podłodze.
– Hasło, inaczej na górę nie wyjdziecie – powtórzył tamten półgłosem, co brzmieć miało strasznie, no i tak zabrzmiało.
Duponte zaś w jakimś transie przeczesywał wzrokiem całą przestrzeń wokół aż do schodów, a też i do samego odźwiernego. Doprawdy, żeby się nie skupić w takiej chwili! Z gardła giganta tymczasem dobywało się warczenie, jak gdyby, niczym ogar, chciał się rzucić na nas, jednym zaledwie drgnieniem podniecony.
Odźwierny gwałtownym ruchem chwycił mnie w nadgarstku.
– Ostatni raz się o hasło pytam, przyjemniaczki, ze mną nie ma żartów! – Jakbym się teraz ruszył, pewno by mi kości pogruchotał.
– Puść pan młodzieńca, bardzo proszę – cicho odezwał się doń Duponte – a zaraz hasło owo podam.
Drab ze znudzeniem mrugnął powiekami, uwolnił mnie z uścisku i rzekł, niby pierwszy raz w swym życiu, w naszym zaś najwyraźniej już po raz ostatni:
– Hasło.
Niepewnie wraz ze mną spojrzał na Duponte’a, który się przed nim prostując, odparł krótko:
– Różańcówka.
Pomimo nawet niewzruszonej mej wiary w analityczne zdolności Duponte’a, wiedzy na temat dech zapierających jego osiągnięć, czerpanej z prasy, od commissionnaires i paryskich policjantów, wspomnień tego, co widziałem w ogrodach Paryża i na pokładzie parowca, świadomości, iż sam Poe poprzez swe opowieści określił go geniuszem poza wszelką konkurencją – wziąwszy to wszystko pod uwagę, nie byłem zdolny pojąć, co się zdarzyło w owym wilgotnym korytarzu. Odźwierny, spojrzawszy koso, usunął się z progu i gestem oznajmił, iż możemy wejść.
Znak, który otwarł nam drogę, niby w magicznej dla dzieci powiastce, to jest słowo „różańcówka”, zdarzało mi się czasem słyszeć na ulicy, pospólstwo tak bowiem zwało tu czerwone wino. Cóż takiego skrywały podłogi, mury, schody, jak również zachowanie i ubiór odźwiernego, że Duponte wykrył kod ów tajny, hasło, które się przecież mogło zmieniać z każdą godziną, będące przepustką do tej ustronnej a pilnie strzeżonej meliny?
– Jakżeś pan – przystanąłem w pół drogi na trzeszczących schodach – jakżeś, monsieur, rzeczone hasło…
– Na bok! Na bok! – biegiem się przy nas przecisnął jakiś nieznajomy.
Duponte przyspieszył kroku. Donośne krzyki z góry stały się teraz wyraźniejsze.
Na piętrze mieścił się niewielki pokój, wypełniony dymem i zgiełkiem. Przy stołach do gry zasiadali strażacy i zamroczeni hultaje, domagając się napitku od szynkarek w cienkich sukniach, które ledwie przysłaniały mlecznobiałe gorsy. Drab jeden się rozwalił na skorupach ostryg, tymczasem któryś z kamratów kopaniem przesuwał go w lewo, by zapewnić sobie lepsze miejsce przy stole bilardowym.
Duponte wyszukał pokrzywiony stolik w samym środku, gdzieśmy się mogli rzucać w oczy, i zaraz tam przeszliśmy, ściągając spojrzenia pełne ekscytacji. Towarzysz mój siadł i skinął na kelnerkę, jakbyśmy szacowną cafe jaką nawiedzili.
– Monsieur – szepnąłem doń, zajmując miejsce – musisz mi wyjawić, jak wpadłeś na to hasło?
– O, to nadzwyczaj proste: wcalem hasła nie podał.
– Przecież to jak „sezamie, otwórz się” zabrzmiało! Gdybyśmy dwa stulecia temu żyli, na stosie by cię spalono jak czarownicę. Oświeć mnie co do tego, proszę, bo dłużej już w niewiedzy nie wytrzymam!
Duponte przetarł oko, jakby się dopiero co zbudził.
– Monsieur Clark – odpowiedział – po cośmy tu przyszli?
Nie miałem nic przeciwko odgrywaniu ucznia, skoro mu to tylko pomóc jakoś mogło:
– Sprawdzić, czy tu dziś był Baron Dupin, a jeśli tak, to czego, zanim się nań natknęliśmy, poszukiwał?
– Słusznie, jak najsłuszniej. Zatem, gdybyś posiadał sekret czy prywatne powiązania, to zależałoby ci na rozmowie z gościem, co, jak zapewne wszyscy tu opoje, podał hasło właściwe – tu ściszył nieco głos, zwracając uwagę paru łotrów – czy też raczej z osobą, która nie wiedzieć skąd się tutaj wzięła i śmiało wypowiada hasło w zupełności niestosowne?
Przyznałem po krótkim namyśle:
– Sądzę, iżbym wybrał wariant drugi. Chcesz pan powiedzieć, żeś to słowo zmyślił i właśnie przez jego niepoprawność nas tu wpuszczono bez większych ceregieli?
– Nie inaczej. Bez różnicy, czy to „różańcówka”, czy też inne słowo, byleśmy tylko wykazali dostateczną ciekawość. Wiedzieli, że nie należąc do kompanii, wejścia się domagamy z całą siłą. I dalej: jeśli się doszukali w naszym zamiarze agresji czy nawet przemocy, to woleli nas wpuścić tutaj, gdzie aż się roi od ich mocarnych sprzymierzeńców i pewnie wszelakiego typu broń ukrywają, niźli trzymać piętro niżej, gdzie w ich mniemaniu na ulicy przyczaili się nasi przyjaciele. Zgodzisz się ze mną, monsieur, prawda? Wiadomo, iż nie przywiodła nas tu chęć konfrontacji z nimi. Nie zatrzymamy się tu długo, co zaś knuje Baron, dowiemy się w momencie.
– A jak planuje pan zapoznać się z właścicielem?
– Sam się do nas zbliży, jeśli mnie nie zwodzi intuicja – odparł Duponte.
Po paru minutach stanął przed nami jegomość z siwą brodą. Z drugiej strony zaś przywlókł się ów odźwierny, tak że nas obaj jakby otoczyli. Podnieśliśmy się z krzeseł. Pierwszy tonem ostrzejszym, niżby to sugerował jego wygląd, przedstawił się jako przewodniczący wigów Okręgu Czwartego i spytał, co nas sprowadza.
– To tylko, by wspomóc pana – Duponte się ukłonił. – W godzinie minionej, o ile się nie mylę, przybył tu jeden dżentelmen, proponując strażnikowi gotówkę w zamian za pewne informacje.
Właściciel zwrócił się do odźwiernego:
– Prawda? Mów zaraz, Tindley!
– Pokaźnym mi, panie George, plikiem wymachiwał – olbrzym ze zmieszaniem kiwnął głową. – Lecz odprawiłem durnia, sir, zapewniam.
– Czego się chciał wywiedzieć? – spytał Duponte. Mimo iż nie miał władzy żadnej w tym lokalu – odźwierny, przez roztargnienie chyba, takiej mu oto udzielił odpowiedzi:
– Z przejęciem dopytywał, czyśmy się mieszali do elekcji w październiku przed dwu laty, z wyborcami się w intrygi wdając, i tak dalej. Więc mu oznajmiłem, że tu prywatny klub wigów i hasło podać ma albo się zwijać.
– A pieniądz wziąłeś? – rzekł szef surowym tonem.
– W życiu! Ja się, panie George, nie dam przekabacić! Tamten, rozdrażniony, że swe nazwisko słyszy, nas postanowił teraz zbadać:
– A wam co do tego? Przysłali was tu demokraci? Duponte’a wyraźnie ucieszyło, co mu wyjawiono w krótkim czasie – jaki to rodzaj klubu, czego żądał Baron i wreszcie: jak się zowie przywódca. Oblicze mego towarzysza pojaśniało pod wpływem nowej idei.
– Żyję w odległych stronach, więc demokraty od wiga odróżnić nie potrafię. Przybyliśmy zaś tu z przyjacielską przestrogą – oznajmił uspokajająco. – Dżentelmena owego, który się przed nami tutaj stawił, odpowiedź odźwiernego żadną miarą nie zadowoli. Bez trudu mogę pomóc wykryć tego szubrawca. Chce się on z panem kłócić o moralne zasady jego klubu.
– Ach, tak – odparł właściciel, rozważywszy propozycję. – Wielkie dzięki za troskę, a teraz najlepiej wam się będzie wynieść, nim jeszcze tu wybuchnie jakiś świeży konflikt.
– Do usług, panie George – rzekł, kłaniając się, Duponte.
Na drugi dzień usiłowałem wydobyć od mego towarzysza odpowiedź na pytanie, czemu bez żadnych oporów przystał na żądanie Barona, aby się powstrzymać od rozmów ze świadkami zdarzeń. Czekało nas przecież gromadzenie najrozmaitszych informacji, na żadne zatem utrudnienia tego typu pozwolić sobie nie mogliśmy. Trawiła mnie ciekawość, co Duponte planuje, by się jednak sprzeciwić Baronowi.
– Zamierzasz go pan oszukać, słusznie myślę? I oczywiście chcesz się rozmówić z osobami, które na temat ostatniej wizyty Poego posiadają jakąś wiedzę?
– Złożonej obietnicy pozostanę wierny i świadków jego nie będę wypytywał.
– Czemu? Wszak Baron na to nie zasługuje, nic przecież nie uczynił, przez co by mógł sobie uzurpować prawo wyłączności na czyjeś świadectwa. Jakże zgłębimy ową tajemnicę, skoro nie będzie nam dane rozmówić się z ludźmi, którzy na własne oczy go widzieli?
– Na nic się nam nie zdadzą.
– Lecz czy ich wspomnienia sprzed dwu lat nie są nadal świeże?
– Wspomnienia ich, monsieur, są zapewne dosyć mgliste, a na dodatek jeszcze zmącone bajkami Dupina. Pismaków tutejszych i plotkarzy Baron zatruwa swą sofistyką i przebiegłością.
Wszyscy świadkowie zatem, gdyby nam się ich udało zlokalizować, byliby już naznaczeni jego kłamstwem.
– I sądzisz, że kłamaliby?
– Bynajmniej nie celowo. Prawdziwe ich wspomnienia owych okoliczności, jak również historie z nich klecone na zawsze już ulegną zniekształceniu wedle wizji Barona. Stali się świadkami jego w tym jedynie sensie, iż się mu, opłaceni, pozwolili zwerbować do udziału w sprawie. Nie zdołalibyśmy uzyskać wobec tego więcej, jak tylko fakty najprzyziemniejsze, o których, podejrzewam, i tak się dowiemy zwykłym trybem.
Zapewne zdaje wam się, że Duponte był osobnikiem oficjalnym – i się w tej kwestii nie mylicie, acz tylko poniekąd. Nie dbał o trywialne uprzejmostki ani obyczaje. Cygara palił w domu, niepomny na otoczenie. Gdy się mu nie miało nic do powiedzenia, wtedy to człowieka zawsze ignorował, w poczuciu zaś, iż to starczy, odpowiadał pojedynczym ledwie słowem. Można by go określić przyjacielem bezpośrednim, jako że ofiarował swoje towarzystwo bez zwykłych przyjaźni, różnych rytuałów czy wymagań. Zawsze też jednak kłaniał się i siadał w nienagannej pozie (choć stojąc, nieco się garbił). Przy pracy taką zaś powagę i surowość zachowywał, że kiedy go coś pochłaniało, ogromną niezręcznością było mu przeszkadzać. Gdy zajmował się rzeczą najdrobniejszą, mieszaniem owsianki na przykład, czynił to w takim skupieniu, że choćby wokół wybuchł pożar, zdawało się niemożliwe go rozproszyć.
Acz wielce osobliwe miał nawyki. Raz się wspólnie przechadzając, napotkaliśmy dystyngowanego dżentelmena w związanym wymyślnie fularze – który wykrzykiwał na głos, że Duponte to okaz najdziwniejszy, jaki mu się trafiło widzieć w życiu. Duponte wtedy, niezrażony, zaprosił owego gościa, znanego w Baltimore malarza, aby usiadł z nami w pobliskiej restauracji do wspólnego stołu.
– Sir, mówże więc o sobie – poprosił ów artysta.
– Rad bym to uczynić, monsieur – odparł Duponte – lecz istnieje groźba, że potem chętnie wysłucham i pańskiej opowieści.
– Wyborne! – rzekł gość, nie zbity z tropu.
I wyraził ochotę portretować Duponte’a, jak ustalono potem, miało to się dziać w „Glen Elizie”. Przez wzgląd na nasze zajęcia wydało mi się to cokolwiek niedorzeczne, nie protestowałem jednak, bo Duponte odniósł się do pomysłu z wielką żarliwością.
Gdy mi miał coś do powiedzenia, zamiast zwyczajnie mnie odszukać w domu, nieraz wysyłał po mnie służbę z listem. W istocie „Glen Eliza” była budowlą przestronną, lecz mimo wszystko nie tak gigantyczną, by gnać posłańca przez jej korytarze! Kiedy się to zdarzyło po raz pierwszy, nie umiałem dociec, czym jest powodowane: opieszałością czy skupieniem.
Gdyśmy wychodzili w miasto, do lokali publicznych, Duponte nigdy nie pozwalał się obsługiwać niewolnikom, drobnej jakiejś kwoty im nie ofiarując. Obyczaj ten w Baltimore został przed laty wprowadzony przez gości z Europy, lecz prędko umarł śmiercią naturalną, bo że tu przybywali często i na długo, potrzeby takich odruchów po prostu się wyzbyli. Działanie Duponte’a jednak nie wynikało z wrażliwości – ani też, śmiem twierdzić, z jakichś reguł, mawiał bowiem, iż masa objętych niewolą nie ma świadomości swego położenia, a wielu z nich znacznie bardziej niż czarnoskórzy tutaj na Południu cierpi z tej przyczyny. Nie czynił tego zatem z sentymentu do nich, ponieważ, jak sam twierdził, służba nie nagrodzona nie opłaca się żadnej ze stron. Znakomita większość owych ludzi była mu wdzięczna niesłychanie, lecz zdarzało nam się trafiać na skłopotanych lub i wrogo czasami nastawionych.
W „Glen Elizie” tymczasem domowi, których nająłem po powrocie z Paryża, nastręczali nam rozmaitych trudności. Osobliwa praktyka słania wieści do biblioteki z salonu przysparzała im niewątpliwie roboty, acz swe niezadowolenie wyrażali nie z tego tylko względu. Wielu już na początku sprzeciwiło się Duponte’owi. Zwłaszcza pewna kolorowa, wolna Murzynka o imieniu Daphne, od czasu do czasu nie godziła się mu podawać. Spytana zaś przeze mnie o powód takiego zachowania, stwierdziła, iż gość w najwyższym stopniu okrutnym jej się widzi. Czy kiedyś ją napastował, czy zganił za omyłkę? Otóż nic nie mówił do dziewczyny, a jeśli już się odezwał, to aż nadto grzecznie. Lecz coś jej nie pasowało mimo wszystko.
– Okrutnik, i basta! – tak mi oświadczyła.
W czasie wolnym od zajęć odwiedzałem Hattie parokrotnie, acz na próżno. Pełne pesymizmu uwagi Petera, iż powinienem naprawić sytuację, napawały mnie coraz większym niepokojem. Stan jej matki, niewiasty kruchego zdrowia, stale przykutej do łóżka lub dla wzmocnienia na wieś czy do źródeł wysyłanej, znacznie się pogorszył tego lata. Po kolejnym pobycie nad morzem niemal już nie wstawała, co znacznie poszerzyło zakres obowiązków Hattie, ciotce zapewniając w domu jeszcze większą władzę. Za każdym razem sługa jakiś udzielał mi informacji, że obie panie są nieobecne. Wreszcie udało mi się jednak pomówić z Hattie, gdy akurat wsiadała przed domem do powozu.
– Kochanie, czyżbyś nie dostawała moich listów?
Na to się rozglądnęła i odwodząc mnie od bramy, rzekła po kryjomu:
– Lepiej już nie przychodź, Quentinie. Tyle się zmieniło, odkąd mamie gorzej. I siostry, i ciotka także teraz mnie potrzebują.
– Rozumiem – odparłem w lęku, iż moje wyczyny jeszcze by ją tylko pognębiły. – Jeśli chodzi o nasze plany… O cierpliwość proszę, już niebawem…
Tu pokręciła głową, żeby mnie uciszyć.
– Wiele się zmieniło, Quentinie – powtórzyła. – To na rozmowę niestosowny moment, lecz wkrótce z pewnością do niej powrócimy. Znajdę cię, kiedy tylko będę mogła, obiecuję. Nie komunikuj się z ciotką, a na mnie czekaj też cierpliwie.
Z domu dobiegł jakiś hałas. Hattie mnie odprawiła i zaraz odeszła w swoją stronę. Usłyszałem ciotkę (i bodaj szum ptasich piór zdobiących jej kapelusz), jak pyta Hattie swym wyniosłym tonem:
– Któż taki to był, drogie moje dziecko?
Odwróciwszy się, przyspieszyłem kroku w niejasnym przeczuciu, że gdy się obejrzę, to owa starsza dama każe woźnicy mnie rozjechać.
W „Glen Elizie” zaś Von Dantker, portrecista, zasiadł naprzeciw Duponte’a przy stole, na którym piętrzyły się jego rozliczne płótna oraz pędzle. Duponte wprost upajał się samą myślą o tym dziele. Kapryśną naturą obdarzony malarz nakazał mu surowo, by się nie ruszał ani odrobinę, tak że podczas rozmowy drgały jedynie usta detektywa. Na stwierdzenie moje, iż niezbyt to uprzejmy sposób podtrzymywania konwersacji, oznajmił, że wielce jest skupiony i rad by się przekonać, jak ja poradziłbym sobie z podzielnością uwagi w owym położeniu. Chwilami wyglądało to jak pogawędka z ożywionym malowidłem.
– Jak byś pan, monsieur Clark, określił, czym prawda jawi się Baronowi? – ostrym tonem zapytał raz pod wieczór.
– Lecz w jakim sensie? – odrzekłem.
– Pytałeś go, czy prawdy poszukuje. Zapewne, choć wielu sądzi, że posiada na nią patent, prawda nie tym samym przecież dla każdego, tymczasem spory toczą się niezmiennie, a uczeni co dzień obalają swe teorie w tym zakresie. Czym więc się ona zdaje naszemu znajomkowi? Wpierw się namyśliłem.
– Baron para się prawem, a w tej materii, tuszę, prawda to rzecz praktyczna, więc przy tym się obstaje, co nam jedynie sprzyjać może.
– Zaiste. Gdyby Chrystus miał adwokata przy swym boku, to wtedy tak by można Piłatem pokierować, iż wyrok swój musiałby uczynić znacznie łagodniejszym, co zaś by zakłóciło odkupienie ludzkiej rasy. Doskonale. Skoro więc mową prawa przemawia Baron Dupin, prawda nie tym będzie, co prawdopodobne, lecz tym, czego zdoła dowieść możności zaistnienia. Są to dwie różne rzeczy. W istocie z sobą nie związane i konfrontować ich nie wolno.
– Jak zatem się dowiemy, czy Baron prokuruje dowód dotyczący śmierci poety?
– Może go, owszem, sfabrykować, acz w rzeczywistości będzie raczej oparty na lichym podłożu. Skoro mu się zachciewa upowszechnić drukiem te knowania i wykładami o tym gromadzić też gotówkę, zapewne w obawie przed kompromitacją, monsieur Clark, nie ośmieli się tutaj łgać na całej linii. Wszak z tego, co podano w paryskich gazetach, nietrudno było wywnioskować, iż chce, by się dłużnicy jego dowiedzieli, że zamierza powrócić z gotówką, która go wyzwoli już na zawsze. Uczynił to po prostu, żeby się przed nimi zabezpieczyć. Wobec powyższego będzie potrzebował faktów – choćby je miał i po części powołać do istnienia.
Duponte cały czas niemal spędzał teraz w „Glen Elizie”, nieraz się kłócąc z Von Dantkerem, czy zachowuje idealną pozę. Specjalnie też dla malarza przybierał dziwny półuśmiech, aż w kącikach ust rysowały mu się ostre niby noże punkty.
Ja zaś częstokroć wychodziłem pod pretekstem załatwienia czegoś w mieście, na szwank potworny narażając swoje nerwy. Pocztowcy nieco wcześniej tego roku wprowadzili usługę dostarczania pism do rąk własnych adresata, za co się dodatkowo płaciło dwa centy – więc się już nie musiałem ciągle meldować w urzędzie. Usłyszawszy ode mnie, jak teraz działa nasza poczta, Duponte z początku się tym wielce zaciekawił, lecz szybko go z powrotem własne pochłonęły rozmyślania. Co dnia sprawdzałem przesyłki, w nadziei znalezienia jakichś nieoczekiwanych wieści, może i nawet ostatniego od Edgara listu do mnie, noty omyłkowo przedtem komuś dostarczonej czy też zaginionej, która się jednakowoż całkiem niespodziewanie odnalazła. Duponte nie otrzymywał poczty nigdy.
Aż tu – pewnego ranka, ledwiem zdążył wstać z pościeli – zjawił się doręczyciel z kufrem formy oraz barwy identycznej, jak jeden z przywiezionych przez Duponte’a z Paryża. Wprawiło mnie to w zdumienie, bo sądziłem, że już przechowuje u mnie cały bagaż. On tymczasem na tę okoliczność wyraźnie był przygotowany.
Każdego dnia rano wpierw sam przeglądałem gazety, dopiero potem je włączając do kolekcji mego towarzysza. Jednak pomimo zgiełku wokół śmierci poety, prócz nowych plotek i anegdot nigdy się tam nie natknąłem na prawdziwie istotną tej kwestii analizę. Choć w jednym periodyku zamieszczono świeże wyjaśnienie, czemu Poe znaleziony został w odzieży obdartej i nie na jego miarę szytej.
– Podają tu, że redaktor – a wedle mnie z pewnością Baron Dupin – wskazuje, jakoby strój poety, który doń nie należał, miał mu posłużyć za przebranie!
– Zaiste, monsieur – odparł Duponte, monokl zakładając, acz prawie bez czytania artykułu.
Tu aż mnie zatkało.
– Panu to wiadomo?!
– Nie.
– Czemu więc „zaiste” do mnie mówisz?
– „Zaiste są w wielkim błędzie”, chciałem rzec jedynie.
– Skąd owa pewność? – zapytałem.
– Dziennikarze mylą się prawie stale i we wszystkim – odrzekł. – Gdybyś pan kiedy znalazł w druku zasady swej religii, warto by się było zastanowić nad jej zmianą.
– Monsieur! Wszak spędzasz całe dnie w bibliotece, ciągle lekturą gazet pochłonięty! Po cóż ci tracić tyle czasu?
– Należy ich omyłki śledzić, monsieur Clark, aby się zbliżyć do prawdy.
Zapatrzony weń czekałem dalszych wywodów. Duponte uniósł brwi w typowy dla Francuzów sposób.
– Przeprowadzę zatem pewną demonstrację. Weźmy zagadnienie stroju, który tu opisują. Niedawno „Observer”, w Richmond wydawany, podał, iż Poe czas jakiś przed swą wizytą w Baltimore nienaumyślnie zamiast własną laską począł się posługiwać trzcinową malajką swego przyjaciela z Richmond, doktora Johna Cartera. I w tymże periodyku wyczytasz błąd równie groteskowy, jak rzeczone „przebranie”, a to mianowicie, iż go w czas pobytu tutaj z odzieży okradziono przy napadzie, w zamian mu ofiarując strój zupełnie inny. Przydają owym ubraniom znaczenie najgłówniejsze, bo dla tych, którzy Poego odnaleźli, wygląd jego stroju jest przecież rzeczą oczywistą. Tak wyobraźnię budząc, zagłusza się rozum.
– Skąd, pozbawiony informacji dodatkowych, wiesz pan, że nie tak właśnie pisarz stracił odzienie?
– Słyszałeś, monsieur, może, aby się rabuś na ubranie ofiary swej połaszczył, a potem jej ofiarował inne, cudze? Nie, złodziej absolutnie nie mógłby wymyślił czegoś takiego. Wydawcy więc nas częstują najprostszym scenariuszem zdarzeń, jakoby przybysz ze stron obcych na złodziejstwo został narażony – ubierając wieść w takie słowa, które nie pasują do rzeczywistości. Chociażby szczególna właściwość pożyczonej laski wskazuje, iż to nieprawdopodobne wielce.
W „Observerze”, w artykule, do którego się odniósł Duponte, podano, iż Poe odwiedził doktora Cartera, a potem w roztargnieniu zabrał jego nową malajkę. Prócz tego, wedle oświadczeń Cartera, pisarz zostawił u niego w biurze wydany w roku 1819 wolumin Melodies Thomasa Moore’a.
– Lecz na temat rzeczonej malajki nic więcej się tu nie mówi. Skąd zatem przypuszczenie, że ma ona własność szczególną?
Duponte jednak przeszedł już do nowej kwestii:
– Zechcesz pan kufer przynieść, ten, który dostarczono nad ranem?
Ogarnął mnie niepokój i pewne rozdrażnienie, iż prośba ta zakłóci nam dysputę, zwłaszcza że uprzednio zdążyłem umieścić kufer w pokoju mego towarzysza. Niemniej – wprost do biblioteki, gdzieśmy zasiadali, przywlokłem z góry ów sporych rozmiarów bagaż. Kiedy mi zaś nakazał podnieść wieko, szerzej otwarłem oczy ze zdumienia.
Pochyliwszy się, z rewerencją dotknąłem zawartości kufra. Otóż na dnie jego spoczywał jeden tylko przedmiot.
– Czy to…?
– Poego laska, owszem. Nie inaczej.
Ostrożnie ujmując ją w dłonie, w najwyższym zdziwieniu spytałem mojego gościa:
– No, ale skąd, do czorta… wzięła się laska jego w kufrze pańskim?!
Duponte tak oto rzecz objaśnił:
– W istocie nie ta dokładnie, którą miał przy sobie podczas śmierci, lecz tego samego typu, możesz mi pan tu wierzyć. Fakt, że malajką nazwana, coś przed chwilą czytał, wskazuje znacznie więcej niż tylko rodzaj materiału, z którego jest wykonana. Zgodnie z moim podejrzeniem w Ameryce sprzedano określoną liczbę lasek sporządzanych z drzewa pewnej palmy, która rośnie na wybrzeżu Półwyspu Malajskiego, z dala od wytyczonych traktów. Pamiętasz pan, jak niedawno, przy okazji przechadzki, chciałem wstąpić do kilku sklepów? Z rozmów ze sprzedawcami to mianowicie wywnioskowałem, iż podejrzenie moje słuszne było: w Baltimore, a i w Richmond też pewnie, znajdowało się w sprzedaży cztery lub pięć może typów lasek robionych z owej palmy. Nabyłem więc po jednej każdego rodzaju i – opróżniwszy kufer – kazałem posłańcowi zanieść wszystkie do szpitala Washington College, gdzie umarł poeta, wraz z listem do doktora Morana, medyka, który się nim zajmował. W piśmie zaś to mu wskazałem, że przy transporcie do Richmond laski z innymi pomieszano, prosząc zarazem, by tę poety zechciał mi uprzejmie odesłać.
– A skąd, monsieur, to wysnułeś, iż Moran miałby przekazywać transport Carterowi?
– Sądziłem, iż tego nie uczynił, toteż prośby mej nie uzna za osobliwą. Bardziej się zdaje prawdopodobne, że przesłał wszystko komuś z rodziny Poego… być może nazwiskiem Neilson, znajomemu twemu. Tamten z kolei pewnie podjął wysiłek zwrócenia owych artykułów prawowitym ich właścicielom. Chcąc się wywdzięczyć Moranowi, napisałem mu, iż pozostałe trzy malajki ma sobie zatrzymać. I jak mi się zdawało, jedną odesłał mnie z powrotem. Dostrzegasz w owym przedmiocie, monsieur Clark, coś niezwykłego może?
– Gdyby więc Edgar Poe padł ofiarą złodziei – rzekłem w nagłym olśnieniu – to tak wyborną laskę z pewnością by mu odebrano!
– Zbliżyłeś się pan do prawdy, wykrywając fałszerstwo – Duponte pokiwał głową w aprobacie. – Odtąd zatem do ciebie laska owa należy.
Następną wyprawę w miasto – nie pomnę, w jakim celu – potraktowałem jako świetny pretekst, aby się pochwalić nową laską. Okazała się ona tak twarzowym dodatkiem do mych strojów, że zacząłem teraz przykładać większą wagę do odzienia, niby mąż stanu kapelusz i kamizelkę dobierając w taki sposób, by jak najlepiej do niej właśnie pasowały. Gdy szedłem przez Stare Miasto, stwierdziłem, że panny i ich opiekunki patrzą na mnie wręcz z zachwytem.
A! W kwestii wspomnianego wyżej interesu jednak mi wróciło pamięć. Musiałem mianowicie spotkać się z dwoma nudnymi dżentelmenami w sprawie rozmaitych inwestycji, które poczyniłem dzięki testamentowi mego ojca. Przesunięcie planowanej rozbudowy Kolei Żelaznej Baltimore i Ohio wpłynęło ujemnie na me rozliczne udziały, toteż dwaj owi dżentelmeni dali mi do przejrzenia pokaźną tekę dokumentów. Wziąwszy pod uwagę wszystko inne, co mnie pochłaniało w tym okresie, mój wolny czas uległ takim ograniczeniom, że nie mogłem się skrupulatnie wgłębić w jej zawartość.
Znalazłszy się tego popołudnia znów w rejonie, gdzie dnia trzeciego października czterdziestego dziewiątego roku odnaleziony został Edgar Poe, postanowiłem udać się do wiadomej gospody. Po drodze zaś rozmyślałem, co wtedy, przed dwoma laty, mówiono i jakie podjęto kroki, aby go ocalić czy w tym krytycznym momencie dodać mu otuchy.
Me pełne melancholii domysły przerwał nagle jakiś krzyk zza rogu. Przypadkowy zgiełk w takim mieście jak Baltimore o tej porze nie był niczym szczególnym; co rusz skądś dobiegały hałasy wozów strażackich, a dzikie wycia i wrzaski trwały aż do godzin rannych, nieraz przeradzając się w zaciekłą walkę drużyn pożarniczych lub też rozruchy przeciw nietutejszym wymierzone. Lecz ów samotny odgłos przeszył mnie dreszczem na podobieństwo operowej arii śmierci.
– Reynolds…! Reynolds!
To przecież krzyczał poeta, umierając w szpitalnym łożu.
Istotne, gdziem to usłyszał. W miejscu, skąd wzięto Poego, by go umieścić w szpitalu. Zapewne wyobrażacie sobie moją dezorientację, jakby mnie ktoś raptem przeniósł w cudzy żywot… w czyjeś umieranie.
Ukradkiem zrobiłem krok naprzód. Krzyk rozległ się ponownie!
Skręciwszy w następną przecznicę, ukryłem się w cieniu wąskiego przejścia między dwiema budowlami. Tuż obok przebiegł niewysoki jegomość w okularach, tak że aż odskoczyłem; po chwili udało mi się rozpoznać głos ścigającego.
– Ależ, panie Reynolds! – zagrzmiał.
– Zostaw mnie pan w pokoju – odparł tamten, którego odtąd Reynoldsem możemy nazywać.
– Poczciwcze – rzekł w sprzeciwie Baron Dupin – chcę przypomnieć, że jestem konstablem.
– Konstablem? – w zwątpieniu powtórzył Reynolds.
– Samej Korony Brytyjskiej – stwierdził Baron tonem patriotycznym.
– Korony! – żachnął się Reynolds. – Po cóż mnie pan dręczysz? Niech diabli zatem wezmą Brytyjczyków!
– Czy głęboka troska może być udręką? To diametralne przeciwieństwa wszakże. Chciałbym, dla pana bezpieczeństwa, poznać ową historię w pełni – tu Baron się uśmiechnął.
Przemawiał doń wytwornie, jak zazwyczaj, tym razem już nie chowając się pod przebraniem.
– Ale ja nic nikomu do powiedzenia nie mam!
– Sam pan o tym nie wiesz jeszcze. Istnieją, coś w prasie czytał, mój drogi, osoby wiadomym zajściem żywo zainteresowane. I twoja reputacja, i twoje ze stolarki utrzymanie, jak również dobre imię rodziny będą zagrożone, jeśli się w stopniu dostatecznym nie zdoła przede wszystkim wykryć prawdy. Wszak wówczas przebywałeś u Ryana i widziałeś…
– Nic nie widziałem – uciął Reynolds. – Doprawdy, nic niezwykłego. Był to dzień wyborczy, więc się naturalnie wyprawiały różne bezeceństwa! Rok wcześniej wybuchło zamieszanie, jak chodzi o wybór szeryfa; z pomocą swych zwolenników starły się obie strony. Wyborczy okres tutaj, panie Baronie, bywa gorący do obłędu.
– Wystarczy „Baronie”, jeśliś pan łaskaw. Poe w swym szpitalnym łóżku domagał się jakiegoś Reynoldsa – jak widać, i to również wiedział Dupin. – Czy nie zdaje ci się owa rzecz niezwykłą? W istocie swej nadzwyczajną, jeśli mi tu wolno użyć takiej frazy. Dlaczego zatem wspomniał w godzinie śmierci ciebie?
– Nie mam w pamięci spotkania z jakimś Poem. Pytaj pan innych z komisji, a teraz zechciej mi wybaczyć, bardzo proszę.
Wychyliłem się zza muru na tyle, aby – gdy Reynolds odszedł – ujrzeć twarz Barona. Stał w zupełnym bezruchu, z uśmiechem tak wykrzywionym, jakby przed chwilą spożył kwaśny pokarm lub (co by mnie nie zdziwiło) ukradł Reynoldsowi portfel. Bez względu na to, co czynił w danej chwili, na obliczu Barona wiecznie malował się triumf. I mimo że był przecież zhańbionym adwokatem, który musi przed dłużnikami salwować się ucieczką, to również i teraz – z kwitkiem odprawiony przez Reynoldsa – stale sprawiał wrażenie pewnego swoich celów.
Sam stojąc na ulicy, oblizał parokrotnie górną wargę, jakby w gotowości na dalsze przemowy. Gdy nie warczał na kogoś lub gdy nie próbował innych na swe przekabacić, twarz jego i postawa mogły się zdać martwe. Ale że nieustannie być musiał niby nakręcony, więc z błyskiem intelektu szepnął sam do siebie jedno słowo:
– Dupin!
Wycedził to jak przekleństwo niemal i tak osobliwie, jakby się własnoręcznie chciał tu grzmotnąć w szczękę. Choć gdy się o tym pomyśli nie jak o nazwisku, a całym dziedzictwie powiązanym z jego mieniem, nie wyda się to może aż tak dziwne. Lecz Baron był typem człowieka, który siebie widzi ponad resztą górującym, spytany zatem o rodowód, jak cesarz Napoleon dałby odpowiedź: „Jam jest przodkiem”.
W naszej okoliczności jednak owo „Dupin!” nie doń i nie pod adresem jego krewnych zostało skierowane. Nie. Baron starał się mianowicie przywołać postać C. Auguste Dupina. Personę, nad którą chciał dokazać swej wielkości i władzy. A po cóż w istocie imię literackiego bohatera tak mamrotać? Iluzja, jakiej uległ, uporczywie w niej trwając od pierwszego spotkania ze mną w Paryżu – że właśnie on to jest prawdziwym Dupinem – widocznie go przerosła, do czego, jeśli w ogóle, umiał się przyznać jedynie w samotności, jak i w owej sytuacji. Tu, na pustej ulicy, wbrew swoim nawykom nie mógł już udawać Dupina i nie mógł nikogo upokorzyć ani się też wdawać w spory. Przytoczone zachowanie Barona miało w sobie i rozpacz, i coś zarazem wulgarnego. Stwierdziłem, iż ustępuje i poddać się zamierza, lecz moje przypuszczenie okazało się błędne.
Przywarłem do słupa wspierającego markizę przed drukarnią. Po chwili zaś dojrzałem ów znajomy powóz, który wspomnianej nocy Barona z żoną oczekiwał. Mogę tylko domniemywać, jakim pochlebstwem czy groźbą Baron nakłonił fiakra, by ten zgodził się go oddać jemu na wyłączność. Bonjour wysiadła z pojazdu. Na koźle siedział ów smukły, o ciemnej skórze powożący. Jak zdołałem ustalić nieco później, Baron najął tego niewolnika, ledwie jeszcze nastolatka, o imieniu Newman i jako woźnicę, i jako doręczyciela wszelkich wiadomości, obiecując mu, że w zamian za godną pracę wykupi go od pana i zapewni wolność.
Bonjour ściszonym głosem i po francusku rzekła Baronowi, iż gdy noc zapadnie, „mamy się z nim spotkać na cmentarzu”. Więcej nic posłyszeć nie zdołałem.
Wróciwszy do „Glen Elizy”, wziąłem z półki księgę adresową. Baron Dupin wyjawił, iż ów Reynolds trudni się stolarką. W spisie nazwisko człowieka tej profesji, zamieszkałego tuż przy ulicy, gdzie go widziałem z Baronem, ujęto w sposób następujący:
REYNOLDS, HENRY, STOLARZ,
RÓG FRONT I LOW
Ciekawe, co człowiek tak niepozorny mógłby z Poem mieć wspólnego? Wszak ten, kto jak on odwiedziłby moje miasto na krótki pobyt, raczej nie wymagałby usług tego typu. By rzecz tę wykoncypować, nie trzeba mi było korzystać z racjomaginacji. Zwłaszcza iż gość ów wyparł się widzenia z poetą.
Zacząłem się więc zastanawiać nad uwagami Barona. Wskazał on mianowicie, że Henry Reynolds coś spostrzegł, z Poem jakoby u Ryana przebywając. Po cóż się by z nim spotkał w jakże smętnej godzinie? I też, skąd Baron wiedział… – rozmyślałem z powagą.
Tamten wspomniał wybory. „Okres wyborczy tutaj, panie Baronie, gorący bywa do obłędu”. No i „z komisji inni” jeszcze. Zapewne Reynolds przyszedł do gospody właśnie w związku z wyborami, bo jako lokal służyła ona głosującym z Okręgu Czwartego. Przetrząsnąłem zbiór prasy, który z Duponte’em zgromadziliśmy, by się natknąć wreszcie na numer „Sun” z trzeciego października czterdziestego dziewiątego. Wtedy, jak podał inny dziennik, w „stanie wstrząsającym” pisarz został znaleziony u Ryana.
Oto więc w dziale „Sun” poświęconym polityce podano nazwisko „Henry Reynolds” na jednej stronie z obszerną listą członków komisji wyborczych Baltimore, którzy zaprzysięgali wyborców, czuwając nad całym przedsięwzięciem. Reynolds zasiadał w komisji Okręgu Czwartego, u Ryana, czyli w pobliżu swej kwatery – co niezbicie wyjaśniało obecność Dupina w tym rejonie.
Rozpierała mnie wprost żądza ogłoszenia, co zdołałem ustalić. Lecz gdybym to powiedział Duponte’owi, ten by mnie niechybnie zganił – z zadumą powtarzając słowa filozofa, że nam przecież nie wolno wypytywać świadków. „Wszystko, co niejasne, sami wykryjemy” – rzekłby pewnie. Prócz tego dodałby jeszcze, że się Baron Dupin już z Reynoldsem porozumiał, toteż i jego zatruć zdążył, podobnie jak innych gości i mieszkańców Baltimore.
W myślach sobie powtórzyłem, iż Duponte to detektyw najznakomitszy w świecie, tak więc udział mój w sprawie musi się ograniczyć do spełniania tylko jego potrzeb. Acz nie dawało mi spokoju, kto też ów jegomość, którego Baron z Bonjour na cmentarzu planowali spotkać pod wieczór. Trawiony ciekawością, jak się tajna ich schadzka z osobą Reynoldsa może wiązać, ledwie zapadł zmrok, wyszedłem – niby zaczerpnąć powietrza.
Dorożką udałem się w północno-wschodni kwartał miasta, gdzie strach było się poruszać o tej porze. Okrążywszy cmentarz Baltimore, powóz mój ostro przyhamował, konie zaś zaczęły wierzgać, spłoszone i rozedrgane.
– Czyś to nad nimi stracił panowanie? – zapytałem fiakra.
– Tak, sir, tak mi się zdaje.
– Stój! Dalszą drogę przejdę pieszo.
– Tu chcesz, sir, spacerować?!
Gdyby nie wiodła mnie konieczność zbadania, co też knuje Baron, z pewnością bym sam siebie o to spytał. Z wahaniem więc przestąpiwszy bramę, ruszyłem skrajem cmentarza, najbliżej, jak tylko się dało, świateł Fayette Street i Broadwayu.
Na widok powozu Barona w takiej się odeń ulokowałem odległości, by mnie wieczorne mroki bezpiecznie ukrywały. Do pojazdu wniesiono jakiś ciężki pakiet i po chwili ktoś inny zniknął w ciemnościach miejsca spoczynku. Pilnowałem się, aby mnie nie dostrzeżono, lecz gdy wtem powóz zaczął się oddalać, ogarnęła mnie panika. Nie mając woli przebywać w samotności po zmierzchu w królestwie umarłych, pomknąłem chyżo naprzód, niby jakiś gryzoń.
Zbliżywszy się pospiesznie do prawej strony cmentarzyska, w ślad za powozem Dupina dotarłem aż do szpitala Washington College. Tam, gdzie poetę umieszczono i gdzie oddał ducha. Ów obszerny budynek z cegły z dwiema wieżycami nie mniej upiorny się objawił jak pobliski cmentarz. W istocie wykładowcy college’u stwierdzili krótko po śmierci Poego, iż się on zbyt daleko centrum mieści, więc zeń – jako ze szpitala – korzystano odtąd sporadycznie. Zarząd uczelni zaś, przez to na nowe wydatki narażony, starał się wyprzedać zarówno opustoszały gmach, jak i grunty wokół.
Powóz Barona Dupina zatrzymał się nieopodal. Ja tymczasem odkryłem, iż brama szpitalna jest zamknięta na klucz.
– Więcej zwłok nie trzeba! – krzyknął ktoś do mnie z frontowego okna.
Osobliwą uwagę lekce sobie ważąc, na nowo zacząłem badać bramę, gdy znów się pokazał dozorca, widocznie zagniewany:
– Ciała już nam niepotrzebne! Właśnie dostarczono nowe!
Zwłok świeżo zmarłych istot używano w kształceniu studentów chirurgii. Rabusie zakradali się między groby, gdzie żelaznym prętem z hakiem dziurawili trumny. Następnie owi „wędkarze” mieli w zwyczaju chwytać ciało za podbródek i czym prędzej, nieraz ledwie parę godzin po pochówku, wydobywali je, wywlekali wprost spod ziemi. Przez położenie cmentarza w pobliżu rzeczonego szpitala proceder ten złodziejski uprawiano nader często. Spośród największych w mieście śmiałków nieliczni wybierali się tu nocą, powiadano bowiem, że gdy świeżego truposza znaleźć się nie da żadną miarą, wówczas hieny, monstra te porywają przechodniów dla swych celów, by dziesięć za sztukę dolarów od lekarzy dostać.
– Nie słyszysz pan? Zwłoki niepotrzebne! – wrzasnął gość z okna, mrużąc oczy.
– Sir, proszę o wybaczenie – odrzekłem.
Kiedy się zaś skrył w środku, ruszyłem wzdłuż ogrodzenia – by wreszcie znaleźć i przestąpić wyrwę jakąś. Od niedawnego wejścia Barona z Bonjour szpitalne drzwi pozostały zamknięte.
Ów wydział szpitala wydawał się całkiem pusty. Panował tu chłód dotkliwszy niż na zewnątrz, jak gdyby budowla skrzepła w powietrzu lodowatym i zamarzła. Przy najdrobniejszym hałasie aż podskakiwałem, pewien, że stróż mnie usłyszy i zaraz przy dybie, ale prędko odkryłem, iż trzaskają omiatane wiatrem drzwi i okna potężnego gmachu.
Z największą ostrożnością udałem się do góry, na trzecim zaś piętrze dobiegły mnie jakieś stłumione, niejasne odgłosy – jak gdyby Baron i Bonjour wdali się z kimś w rozmowę na kondygnacji tuż nade mną, w sali wykładowej. Lecz że schody akurat w tym miejscu zakręcały, a drzwi były otwarte, nie mogłem piąć się dalej, boby mnie spostrzegli. Z rozmowy, która się toczyła, dotarł do mnie skrawek zaledwie.
– Mówiłem – odezwał się nieznajomy głos. Ogarnąłem wzrokiem otoczenie. Gdybym się wydostał w górę inną drogą, nie schodami, cała moja wyprawa spełzłaby na niczym. Tylnej klatki schodowej tam jednak nie mieli. Był jednak schowek beczkami zapchany. W poszukiwaniu jakichś użytecznych narzędzi parę wiek uniosłem i niemal straciłem oddech, po sam brzeg je bowiem wypełniały ludzkie kości.
Przybity, bom tyle uszedł i na próżno, wkrótce odkryłem w ścianie szyb, który wydał mi się ręczną windą. W środku czerń panowała niby kruka skrzydło, lecz że blaskiem z pięter nieco rozjaśniona, wyciągnąłem rękę, by się trafem szczęśliwym natknąć na blok oraz wyciąg. Konstrukcja wznosiła się od parteru aż po salę wykładową. Mnie zaś najwidoczniej sprzyjała fortuna.
Pasaż mnie bez trudu mieścił, więc odłożyłem kapelusz i nogami do sznura przywarłszy, tak jego drugi koniec ciągnąłem, by się piąć do góry. Wewnątrz panował obrzydliwie stęchły smród. Pomału zbliżając się do czwartego piętra, w otchłań tę, poniżej, starałem się nie patrzeć. Konwersacja tych w sali z każdą sekundą była wyraźniejsza.
Obcy miał zaś głos i donośny, i teatralny, prawie jak sam Baron.
– Teraz na dokładkę jeszcze dręczą mnie w tej kwestii żurnaliści. Doprawdy, po co to drążyć, zrozumieć nie potrafię.
– O szczegół nam tu idzie – rzekła spokojnie Bonjour. – Drobiazgi rozmaite, któreś pan zapamiętał.
– Rzecz w tym – Baron rozwinął jej myśl – iż znacznie się pogłębia nasza wiedza o tym, co zdarzyło się Poemu w dniu owym konkretnym, gdy go do ciebie sprowadzono. I ty, Moran, bracie, zostaniesz w walce o sprawiedliwość bohaterem.
Intrygująca pauza nastąpiła w tej chwili. Ja zaś się rozejrzałem w swym mrocznym tunelu. Ściana, gdy chciałem ją wymacać celem utrzymania równowagi, była zimna i oślizgła. Ze szczeliny wychynęło dwoje czerwonych oczu i zaraz też ku mnie ruszył szczur, moją dłonią niepewną z kryjówki swojej wypłoszony.
– No, chodź – przyzwałem gryzonia, którego krwią nabiegłe ślepia tak mnie zatrwożyły, iż niewiele brakło, a znów bym na dół zjechał, lecz trwając w postanowieniu, by usłyszeć więcej, znowu zdołałem się do głosów przybliżyć.
Uwaga o bohaterstwie dodała jakby Moranowi mocy:
– Poe został tu przywieziony w środę po południu, koło piątej. Wyciągnąć go pomógł mi fiakier, a za usługę ową z własnej kieszeni zapłaciłem.
– Był ktoś jeszcze w wozie prócz Poego i fiakra? – spytał Baron.
– Nie. Jedynie kartkę otrzymałem od doktora Snodgrassa, redaktora pewnego magazynu, z informacją, że człowiek ów Edgar Poe się zowie i wymaga pomocy. Przeznaczyliśmy mu wygodny pokój na wieży drugiego piętra, z oknem wychodzącym na dziedziniec. Poe był całkiem nieświadomy swego położenia.
– Co mówił? Wspomniał jakiegoś Greya lub E. S. T. Greya?
– Nie. Owszem, gadał wprawdzie, acz duchem był nieobecny, z tworami imaginacji, które postrzegał na ścianach dookoła. Blady, jak dziś pomnę, no i potem zlany… Próby podjęliśmy różne, aby go uspokoić. Rzecz jasna, chciałem się odeń wywiedzieć czegoś więcej. To mi ledwie nadmienił, iż w Richmond ma żonę. Od owej pory już do mnie dotarło, że ślubu wziąć nie zdążyli, on zaś niechybnie cierpiał na zaburzenia psychiczne. Kiedy się zjawił w naszym mieście ani skąd trafił tutaj – nic z tego przypomnieć sobie nie potrafił żadną miarą. Ja wówczas stwierdziłem, że niebawem na tyle będzie wyleczony, iżby się towarzystwem bliskich mógł cieszyć.
Gdy Moran tak rozprawiał, niemal zrównałem się z drzwiami sali. Grzebiąc po ciemku wyciągniętą ręką, wkrótce natrafiłem na jakiś twardy przedmiot. Płótno? Oczy przymrużywszy, aby coś tam dostrzec, wykryłem, iż to ów pakunek, który w powozie Barona został umieszczony. Gdy znalazłem się na wysokości równej z paczką, dotknąłem najwidoczniej… ludzkiej stopy! Przestrachem zdjęty, od razu pojąłem, co Baron z cmentarzyska przywiódł i że to nie jest winda, ale szyb, którym dźwiga się zwłoki do sekcji na kolejne piętra.
Ciało wywleczone liną ktoś przywiesił na haku w tunelu, to zaś, czemu się dotąd jeszcze w sali obok nie znajduje, wykryłem, zerknąwszy tam ukradkiem. Na stole pośrodku pomieszczenia spoczywał truposz, czy też same członki, w soli i pod osłoną białej cienkiej materii. Tuż przy nim wisiały fartuchy, i czyste, i krwią zbryzgane. Aby się zaopatrzyć w nowe zwłoki, wpierw musieliby się pozbyć starych.
Wzdrygnąłem się na ów widok oraz bliskość śmierci. I prędko, by się uspokoić, zaczerpnąłem haust powietrza, które dopiero teraz smrodliwe potwornie mi się okazało.
Straciwszy całą niemal siłę w dłoni, zleciałem prawie piętro na dół, a żeby nie spaść niżej, w gardziel najmroczniejszą zatracenia, nogami, dla równowagi, począłem się chwytać muru.
– Co to? – rzekła Bonjour. – Hałas z szybu płynie.
Zamarłem na podobieństwo lodowatych zwłok nade mną.
– Pewno się zbudził podarek, któryśmy ci przywieźli – Baron tak się zaśmiał, jak nikt chyba w ciał świeżych bliskości bezpośredniej, i pochylając głowę, we wnętrzu tunelu wzrok zagłębił.
Wtedy akurat tkwiłem w samiuteńkim środku, lecz cudownym zrządzeniem przez pakunek z trupem byłem zasłonięty. Niczego wypatrzyć niezdolny, Baron schował głowę.
– Nic to – oświadczył Moran. – Bo chociaż wszelkie drzwi i okna sznurami zabezpieczamy, gmach robi zgiełk znacznie gorszy niż jego pacjenci w swoim czasie.
Wtedy się ku otworowi Bonjour przybliżyła, bez obaw w głąb szybu spozierając.
– Uważaj, pani! – ostrzegł Moran, gdy we mnie serce struchlało.
Bonjour na to weszła w tunel, tak że przez moment sądziłem, iż z całą pewnością na mnie wyląduje. Ona tymczasem jedną ręką linę pochwyciła, wsuwając ją między kolana, aby się ubezpieczyć. Moran chyba protestował, bo zaraz usłyszałem, jak go Baron próbuje udobruchać. Bez najmniejszego choćby drgnienia o cud modlić się począłem, przekonany, iż mnie ona wypatrzy i prześwidruje na wylot.
Bonjour wędrowała ku mnie, cal po calu, ciągnąc sznur tak, że się również mimowolnie do niej zbliżałem.
Z zaciśniętymi powiekami i oblewając się zimnym potem, czekałem, aż mnie wreszcie znajdzie. Skupienie zakłócił pisk straszliwy, nieludzki – gdy armia żarłocznych czarnych szczurów pomknęła en masse w górę szybu, w stronę Bonjour, bezwiednie, jak gdyby przyciągnięta przez nią. Wstrzymałem się od krzyku, choć parę mi przeleciało po barku i po plecach, by wesprzeć się, szarpiąc odzież swymi zakrzywionymi pazurami.
– To tylko szczury – mruknąwszy, tak kopnęła kilka stworzeń, że w czeluść pospadały; Baron zaś podał jej ramię i pomógł wrócić do sali wykładowej.
– Dzięki Bogu – wydyszałem do tych bestii.
Dwa, które przycupnęły mi na karku, strząsnąć też musiałem. Słysząc zaś doskonale wszystko, co mówią ci nade mną, podjąłem postanowienie, aby się teraz ledwie krztynę dźwignąć i dla bezpieczeństwa już nie ruszać.
– Mów dalej, bardzo proszę – rzekł do Morana Dupin. – Więc znajomych sprowadzić mu tutaj obiecałeś…
Człowiek lekko się zawahał.
– Być może, nim więcej powiem, warto, bym się skonsultował z rodziną Poego oraz przyjaciółmi. Jeżeli mnie pamięć nie myli, gdyśmy go kurowali, zjawił się niejaki Neilson Poe z adwokatem Z. Collinsem Lee…
Baron westchnął głośno.
– Zobaczmy, co na stole – żartem zaproponowała Bonjour.
Dobiegł mnie szelest prześcieradła, gdy je odgarniała z nagich zwłok.
– Ejże! – Moran był zakłopotany takim zachowaniem. – Co pani wyrabia?
– Nieraz gołych mężczyzn w życiu oglądałam – rzekła wesoło Bonjour.
– Nie zawstydzaj doktora, bo człowiek młody przecież! – krzyknął Baron.
– Warto by wziąć zmarłego do domu na badanie – odparła, odsuwając blat stołu.
Na kategoryczny sprzeciw lekarza, Bonjour kontynuowała: – Dajże, doktorku, spokój. Nasze jest owo znalezisko i z tobą się nie podzielimy po połowie. O właśnie – tu się zwróciła do Barona – ciekawam, czy rodzina młódki, którą skryliśmy w szybie, nie chciałaby się dowiedzieć, że ciała nie ma w mogile, bo je rad by pokrajać pewien tu ze szpitala elegancik…
– Zaiste intrygujące, miła moja! – przytaknął Baron.
– Jakże! Czynimy tak w imię wiedzy, jak ratować życie ludzkie! Samiście przywlekli przecież tamte zwłoki!
– Na twoją prośbę, doktorze – rzekła Bonjour – w zamian za informacje, o które prosi ciebie mój pan.
Schyliwszy się do Morana, Baron oznajmił sotto voce:
– Jak zatem pan widzisz jasno, pod niewłaściwy się zwróciłeś adres.
Lekarz wyraźnie stracił rezon:
– W tym sedno więc, pojmuję. Wróćmy zatem do Poego. Żeby się poczuł nieco lepiej, powiedziałem, że wkrótce powróci do istot jego sercu bliskich. Na co z wigorem odparł, jak pamiętam: „Najlepsze, co mógłby mi ofiarować bliski przyjaciel, to jeden celny strzał z rewolweru, a w łeb prosto”. No, a na pytania, co też mu się stało, odpowiadał, iż gotów w ziemię się pogrążyć i tak dalej, czyli tak się zachowywał, jak każdy zwykły pacjent o spadku nastroju. Wreszcie popadł w delirium trwające do soboty wieczór, gdy zaczął bez końca nawoływać Reynoldsa, sześć, siedem godzin, aż do rana, jak was już informowałem. Wyczerpany, udręczony szepnął: „Miej mnie, Boże, w opiece”, i zaraz potem skonał. Tyle…
– Tu byśmy chcieli wiedzieć – wtrącił Baron – czy przedtem ktoś go nakłaniał do jakiejś sztucznej używki… opium choćby… która mogłaby wywołać u niego rzeczony stan?
– Nie wiem. Prawdę powiedziawszy, sir, przebywał w stanie żałosnym i przedziwnym, lecz z całą pewnością woni alkoholu odeń wyczuć się nie dało.
Słuchając, łowiłem najdrobniejsze słowa, acz cały czas tak się wysilałem, żeby mnie przez przypadek nie posłyszała Bonjour. Trzeba mi było wstrzymać oddech i głuszyć łomotanie serca. Gdy wreszcie rozmowa ku satysfakcji Barona się skończyła, i – sądząc po odgłosie kroków – z piętra czwartego się wynieśli, wówczas minąłem zwłoki, by wywlec się na górę.
Sprawdziłem, że droga wolna, i wturlałem się do sali wykładowej. Tam, na posadzce ułożony, od trupiego odoru zaniosłem się kaszlem, łykając w spazmie wdzięczności własną ślinę.
Tu myślicie pewnie, iż mimo sztywnych zasad filozofii Duponte’a nad wyraz nieroztropne było mu przygód owych nie zapodać jak najszybciej. Zacięcia filozoficznego jednak nie posiadam prawie wcale. Analityk Duponte podchodził do rzeczy racjonalnie, gdy ja umiałem się im tylko przyglądać. Lecz choć obserwacja pomniejszą jest formą zdobywania wiedzy, to wymaga pewnej dawki pragmatyzmu, przydatnej i memu wspólnikowi, i w ogólności naszym dochodzeniom.
Wspomnieć wcześniej powinienem, jak przy szukaniu Reynoldsa udało mi się – bez wiedzy Duponte’a – zdobyć swobodny dostęp do czasopism gromadzonych w bibliotece. Od przybycia do Baltimore Duponte zaanektował pomieszczenie i osobiście doglądał jego skarbów przechowywanych w sanktuarium. Czytając jednak co innego, zwykł się z biblioteki zagraconej przenosić do licznych sypialni i pokoi, o których istnieniu dawno już zapomniałem. Wybierał jakiś przypadkowy tom z półki, raz atlas ojca, poświęcony nieznanym zakątkom świata, lub po francusku broszurę, którą moja matka przywiozła z wojaży zagranicznych. Co zaś nie umknęło mej uwadze: czytywał i Poego.
W istocie nieraz tak nim pochłonięty, że wróciły mi wspomnienia, jak się przez całe lata syciłem owym pokarmem. Duponte wykazywał bardziej podejście naukowe, czytając jak literacki krytyk mechanicznie. Krytyk nie da się materii porwać i w nadziei przeniknięcia umysłu pisarza nieprzystojnie nie będzie szarpał stronic, podróż tego typu bowiem wymaga opanowania w stu procentach. Stąd odnajdując w piśmie recenzję lektury świeżo ukończonej, czytelnik, gdy własne z nią poglądy porównuje, nieraz myśli sobie: „Wszak to co innego, druga wersja, gdzie wszystko zmienione, tak że i ją mi trzeba poznać jak najszybciej!”.
Beznamiętne podejście Duponte’a do dzieł poety zdało mi się, podkreślam, niesłychanie właściwe. Miał bowiem istotny wgląd i w jego naturę, i w zagadkowe okoliczności, z jakimi przyszło nam się mierzyć.
– Żeby tak można wykryć, który okręt go przywiózł! – raz stwierdziłem.
Duponte ożywił się w sekundzie.
– W gazetach lokalnych podają, iż nic na ten temat nie wiadomo. Lecz to, że nie wiedzą oni, monsieur, bynajmniej nie wyznacza granic niewiadomego. Odpowiedź na ową kwestię jasno została przedstawiona w periodykach z Richmond, wydawanych w ostatnich miesiącach życia Poego.
– Gdy prowadził wykłady z zakresu poezji i literatury.
– Otóż właśnie. Celem zdobycia środków na magazyn „The Stylus”, jak zresztą ci donosił, monsieur Clark, w swych listach. Nie wiemy wprawdzie, którym statkiem wpłynął z Richmond do Baltimore, lecz to w zasadzie bez znaczenia, i tak nam bowiem nie przesłoni celu owej wycieczki. Powód, jaki go tu przygnał, człowiek myślący ustali bez trudu. Z plotek, które dwa miesiące przed zgonem Poego zaczęto przytaczać w prasie, wynika, iż po śmierci żony wdał się on w liczne miłosne związki z kobietami. I wtedy też się zaręczył w Richmond z zamożną niewiastą, więc mało prawdopodobne, by tu zjechał umówiony na jakąś romantyczną schadzkę. Gdy zaś się temu przyjrzeć pod kątem naszej sprawy, niejaka pani Shelton cieszyła się sławą bogatej pośród redaktorów wszelakich czasopism, a że ci wiedzą wszystko, zanim do plebsu dotrze, to o jej zasobach finansowych wiedział każdy – Poe uznał więc przypuszczalnie, iż stosownie będzie odeprzeć potencjalne pomówienie, jakoby chciał się z nią żenić ze względu na majątek.
– On przecież dla gotówki nigdy by tak nie uczynił!
– Kto wie, acz to oburzenie nic nam tu nie wnosi. Natomiast fakt ów wielce się nam przyda. Gdyby bowiem istotnie chciał ją wziąć za żonę dla pieniędzy, tym bardziej by się starał owe plotki tłumić w obawie, iż straci niewiastę, która sądzi tak samo. Gdy zaś, jak sugerujesz, działał z czystych pobudek, cel mu przyświecał identyczny: potrzeba zgromadzenia grosza na własne wydatki, ażeby już nie musiał polegać niegodziwie tylko na niej. Tak czy owak, widząc, że jeśli chodzi o zarobki w Richmond, przeliczył się mocno, postanowił się wybrać tutaj, by szukać abonentów oraz fachowego wsparcia – i snuć swe finansowe plany niezależnie od pani Shelton.
– Dlatego też wpierw udał się do Nathana Brooksa, znanego powszechnie redaktora periodyków. Lecz – rzekłem posępnie – dom jego strawił pożar, sam, monsieur, widziałem.
– Poe przybył tutaj z wiarą, iż całkiem przemieni swoje życie. I według mnie wykryjemy, że nie w rozpaczy oddał ducha, lecz właśnie przepełniony nadzieją.
Wspomniałem uwagę doktora Morana: kiedy i po co się zjawił w Baltimore; tego Poe nie wiedział. Jak owa informacja ma się do stwierdzonych przez nas faktów?…
Powyższą rozmowę odbyłem parę dni przed odwiedzeniem szpitala. Teraz zaś, gdzie tylko bym się w mieście ruszył, wszędzie i coraz częściej śledziły mnie spojrzenia. Uznałem, iż bierze się to z poczucia winy, bo nie podzieliłem się z Duponte’em swymi odkryciami, lub podświadomie tak mnie dręczy pamiętne spotkanie z Hattie i jej melancholia.
Moją uwagę zwrócił zwłaszcza pewien wolny Murzyn w wieku około czterdziestu lat, którego często widziałem w tłumie na ulicy, jak też z okien dorożki, gdy wędrowałem po mieście.
Człowiek ów miał ostre rysy twarzy, no i solidnej był postury. Wolnych od zniewolonych odróżniało się bez trudu, bo pierwsi zakładali znacznie lepsze, a nieraz modne wielce ubranie, acz niekiedy trafił się tak zwany niewolnik dandys, któremu – by go do siebie dopasować – właściciel zawsze zapewniał doskonałe stroje.
Skądś przywiało wspomnienie, jak to, długo zanim zamarzyłem o szukaniu Duponte’a czy ucieczce przed Baronem, podążał za mną ślad w ślad ów Upiór. Jak patrzał na mnie Hartwick, zajadle ścigając po Wersalu… Toteż się nie zdumiałem ani odrobinę, gdy podczas przechadzki Baltimore Street wspomniany obcy wyłonił się tuż przede mną i po chwili wdał w cichą pogawędkę z Baronem. Baron chwycił go za ramię, wielce uradowany.
Tego dnia, pod wieczór, Duponte na sofie w salonie oddawał się lekturze Ligei Poego. Von Dantker zdążył się wynieść wcześniej, wzburzony wprost nieprzytomnie. Duponte bowiem oznajmił, że mu się znudziło ciągłe oglądanie miny malarza, dodając jednocześnie, iż chce pozować tyłem. Wtedy w sprzeciwie tamten stwierdził, że z pleców go nie sportretuje. Ponieważ zaś Duponte nie miał zamiaru dalej o tym dyskutować, wspólnie prędko obmyślili, iż przy każdej sesji stać będzie naprzeciwko niego lustro. Von Dantker siadywał za detektywem, mając przed sobą lustro drugie, by pierwotnemu odbiciu kształt właściwy przywrócić. Obaj mi się wtedy zdali obłąkani, lecz Von Dantker (stale z dziwacznym ciastkiem, które się na smalcu smaży) kontynuował swoje przedsięwzięcie.
Czytałem kupiony na stoisku egzemplarz Irish Melodies Thomasa Moore’a. Przyjaciel Poego z Richmond, doktor Carter, powiadomił jakiś dziennik, że w biurze go nawiedziwszy, tamten się wgłębiał właśnie w wiersze Moore’a. Podobno podczas pobytu w Richmond cytował Moore’a młodej, poznanej tam pewnej damie: „Jak wędrowiec samotny/Się czuję/Porzucon jak bankietowa sala”.
Myślą powędrowałem ku Hattie.
– Wiesz pan… – rzekłem, Duponte’owi lekturę przerywając.
– Słucham?
– Ciekawy jestem, czy kobieta, która mówi „tyle się zmieniło”, uczucia ma na myśli, miłość swoją czy może się raczej odnosi do rzeczy mniejszej wagi.
– Liczy pan – odparł Duponte, odkładając książkę – na mą poradę w tej materii?
Chwilę się zawahałem, bo mi zależało, by nie uznał przypadkiem, iż staram się talent racjomaginacji nakierować na sprawy czysto osobiste, choć, cóż, w istocie to właśnie teraz było moim celem.
Duponte natomiast ciągnął, nie czekając odpowiedzi:
– A pana zdaniem, monsieur Clark, jej słowa istotnych czy też pomniejszych spraw dotyczą?
– Co większą, a co mniejszą dla niej sprawą? – zapytałem.
– I tu mamy problem, monsieur. Dla osób, które jej afektu nie biorą do siebie, emocje będą tutaj mniej istotne. Stan dachu nad jej głową lub pożyczka z banku; kluczowe by wówczas były odmienności tego typu. Dla tego, który na jej afekt się nastawia, z pewnością takie uczucia byłyby najważniejsze, toteż czy dach ów dawno przeciekł, żadnej różnicy mu nie czyni. Sens słów jej określa, do kogo są kierowane.
Słysząc, jak beznamiętnie Duponte rozprawia o miłości, wpadłem w takie osłupienie, że więcej już tematu nie drążyłem. I domniemany afekt, i me pytanie nadal pozostały w sferze niejasności.
Długo ktoś już dzwonił do drzwi. Tego dnia dałem służbie wolne, sam więc zamierzałem otworzyć. Duponte zamknął swoją książkę, wzdychając, podniósł się z miejsca i ruszył na dół. Przez szybę niecierpliwie zerkał niski jegomość w okularach.
– Czym ci, sir, mogę służyć? – spytał grzecznie.
– Pan wszak tu nas odwiedzasz, prawda? – odrzekł Duponte. – Rad bym pytać o to samo, gdyby mnie twa odpowiedź ciekawiła.
– Jakże…? – gość się zirytował. – Jestem Henry Reynolds. Mógłbym wejść do środka?
Oglądałem zajście z korytarza kuchennego. Reynolds, zdjąwszy kapelusz, wręczył Duponte’owi wizytówkę otrzymaną ode mnie rankiem.
Stwierdziłem, iż nagła wizyta rozbudzi ciekawość Duponte’a, a gdy on sam otworzy, to podniecony odkryciem pewnie nie oprze się pokusie, aby wydobyć z Reynoldsa niezbędne mu najrozmaitsze informacje.
Stało się jednak inaczej. Duponte (z tomem Poego w ręku) uprzejmie skłonił się gościowi i mijając mnie po drodze, powędrował w stronę schodów. Ja zaś, pospiesznie, za nim.
– Dokądże pan idzie?
– Monsieur, odwiedził cię, sądzę, niejaki monsieur Reynolds – odrzekł Duponte. – Chcielibyście zapewne rozmówić się na osobności.
– Ależ…! – zamilkłem.
– Ktoś mnie tam może woła? – z podnóża schodów dobiegło niecierpliwe pytanie Reynoldsa. – Mam jeszcze kilka spotkań. Który z was Clark się nazywa?!
Dobiegłem Duponte’a.
– Ja wiem, że trzeba było pana o sprawie powiadomić – w zmieszaniu wzruszyłem ramionami. – Widziałem, jak z gościem owym rozmawiał Baron Dupin, i to również ustaliłem, że w lokalu, gdzie znaleziono Poego, zasiadał w komisji wyborczej. Lecz on Baronowi nic wyjawić nie chciał. Zaczekajże chwilę! Proszę, chodź ze mną do salonu. Sądząc, iż pan pewnie odmówi, załatwiłem rzecz po cichu. Żywię natomiast przekonanie, że go bezwzględnie powinniśmy przesłuchać. Duponte zachował obojętność.
– Więc czego chcesz ode mnie?
– Byś, monsieur, siadł w pokoju. Chociaż i bez słowa.
Oczywiście liczyłem, że Duponte pobudzony wiedzą Reynoldsa nie wymówi słowa, tylko nam od razu, na początku przerwie, żeby się go pytać o szczegóły najróżniejsze. Na razie zgodził się zejść ze mną do salonu.
– Jak zdrówko? – zapytał stolarz, rozglądnąwszy się po olbrzymim pomieszczeniu, kopułą imponującą zwieńczonym ponad trzecim piętrem. – Zamierzasz pan dom remontować? Bo, że sobie pozwolę, uroda jego podupadła nieco. W wielu już domostwach tego roku poprawki rozmaite wyceniałem…
– Co takiego? – na moment całkiem zapomniałem, czym się para.
Duponte siadł w narożnym fotelu przy kominku. Głowę na dłoni wspierając, przysłonił oblicze palcami, niby siecią pajęczą. I, jak to miał w zwyczaju, począł cmokać językiem.
Zamiast się, wobec sytuacji, czuć zobowiązanym do mówienia, nie ku mnie i Reynoldsowi wzrok skierował, ale w jakiś nieokreślony punkt na horyzoncie salonu, acz w miarę naszej rozmowy pewną satysfakcję objawiając.
– Nie trzeba mi stolarza – oświadczyłem.
– Jakże? Więc po co mnie panowie wezwaliście? – nachmurzony Reynolds wziął ciut tytoniu do żucia, niby oznajmiając, że skoro nie ma stolarki, obejdzie się tytoniem właśnie.
– Cóż, jeśli, drogi panie, mogę… – tak mi z niepewności zaschło w ustach, że ledwie dusiłem słowa.
– Jeśli przybyłem tutaj ku panów uciesze… – zaczął z oburzeniem.
– Konieczne nam są pewne informacje – oznajmiłem. Niezłym się zdanie owo wydało na początek. Duponte zaś wargi skrzywił, nie by coś powiedzieć, ale – żeby ziewnąć. Po czym się usadowił w innej już pozycji.
Reynolds mi zaś nie pozwolił dojść do głosu:
– …To wam wiedzieć trzeba, że ja ot, tak po prostu, czasu nie marnuję. Mam bowiem, jak wiadomo, ważki udział w tworzeniu świetności tego miasta. I przy budowie czytelni pomagałem, i Instytutu Maryland również, prócz tego pod mym kierunkiem wznoszono pierwszy w Baltimore gmach żelazny, gdzie mieści się redakcja „Sun”.
– W roku czterdziestym dziewiątym służyłeś pan przy wyborach Okręgu Czwartego w gospodzie Ryana, prawda?
Duponte zapatrzył się w przestrzeń, niby kot, który wygodną przyjmie pozę, lecz do snu się gotując, oczy jakby zmrużyć zapomina.
– I chodzi o ów wieczór – bełkotałem dalej – przy wyborach… Przebywał tam, w Czwartym Okręgu, gość, który Poe się nazywa…
– Słuchaj pan – przerwał Reynolds. – Masz, widać, jakieś wspólne sprawy z Baronem Cośtam, człekiem, który mnie prześladuje, listy mi rozmaite zostawiając, prawda?
– Ależ, panie Reynolds, proszę…
– Nic tylko Poe, Poe, Poe! A któż to taki, ja się pytam?
– Otóż właśnie – rzekł ze spokojem filozofa Duponte. – Jak nam tu wskazał monsieur Reynolds, gdy sławą otoczony człowiek jakiś umrze, każdy na nim się skupia, a nie na śmierci jego, z czego się potem wyciąga jak najbiedniejsze wnioski. Brawo, Reynolds!
Słowa te skonfundowały Reynoldsa jeszcze bardziej.
Pogroził palcem i mnie, i Duponte’owi, tak jakby również detektyw był sprawcą wywiadu.
– Dosyć! – z ust jego, niby trucizna, trysnął sok tytoniowy. – Straciłem resztki cierpliwości! I guzik mnie obchodzi, czy tamten jest baronem, a wy królami nawet! Do powiedzenia nie mam nic, przede mną huk roboty, jasne?! Więc mi na zawsze dajcie spokój, bo wezwę policję.
Gdy nazajutrz zszedłem na śniadanie, czekała mnie wiadomość, że Duponte’a znajdę w południe w bibliotece. Ku memu zaskoczeniu fakt, iż widziałem Barona, uznał za znacznie ciekawszy niż to, że potajemnie przywabiłem Reynoldsa.
– Zatem, monsieur – rzekł, pismami otoczony – śledziłeś pan Dupina.
Wtedy mu podałem szczegóły wiadomego zajścia, a także, co się zdarzyło na cmentarzu i w szpitalu, prosząc o wybaczenie, że nawiązałem kontakt z Reynoldsem bez jego wiedzy.
– Zrozum, monsieur, upraszam. Poe wołał „Reynolds” tuż przed śmiercią, znany ci zaś Henry Reynolds zasiadał w komisji wyborczej w gospodzie u Ryana, gdzie, jak wiesz doskonale, poetę znaleziono! Czyż się owa koincydencja nie wydaje ważna? – Sam sobie udzieliłem odpowiedzi: – Tak, że niepodobna by ją zlekceważyć!
– Rzecz całkiem to przypadkowa, w mniejszym czy większym stopniu ledwie zbieżna.
Jak zbieżna! Czy przypadkowa! Wszak Poe w ostatniej godzinie chciał widzieć Reynoldsa; Reynoldsa, który wcześniej przebywał tam, gdzie i geniusz właśnie! Lecz cóż, Duponte umiał przekonywać, choćby jakimś z pozoru nieznacznym stwierdzeniem. Gdyby na przykład oznajmił, że katedry nasze to jedynie przypadek dla tutejszych katolików, nie sposób by się z nim nie zgodzić.
Na propozycję wspólnej przechadzki przystał z chęcią. Liczyłem, że tym sposobem nakłonię go do przemyślenia moich nowych podejrzeń. Ogarnął mnie niepokój, jak się potoczy nasza sprawa, nie tylko zaś z tej przyczyny, iż – w przeciwieństwie do Barona – detektyw nie bierze Reynoldsa pod uwagę. Stwierdziwszy, że może nam coś umknąć, działamy bowiem w pojedynkę, wspomniałem przy spacerze pobyt poety, krótko przed śmiercią, w Filadelfii.
– Tyle że on się tam nie wybrał.
– Sugerujesz pan, jakoby tydzień wcześniej wcale tam nie wyjechał? – spytałem zdumiony pewnością Duponte’a w owej kwestii. – Czemuż się więc w gazetach wiecznie fakt ów międli?
– Mając rzecz wszelką podaną na talerzu jako oczywistość, żurnaliści – raptusy – i to jako pewnik widzą, iż się im uda wykryć jakiś szczegół, gdy rzecz jest im odległa, niedostępna. Dziwi ich zatem wszystko, zwłaszcza okoliczność bezpodstawna. Gdy się coś raz ogłosi, to godne bywa uwagi, jeśli zaś fakt podają aż cztery publikacje, nie warto nim sobie zaprzątać głowy absolutnie, bo stale powtarzany, refleksję wszelką zagłuszy.
– Ale skąd ta pewność, monsieur? W zasadzie nic nam nie wiadomo, co pisarz w Baltimore porabiał od zamierzonej wizyty z Brooksem aż do chwili, gdy udał się do gospody. Skąd przekonanie, że w owym czasie nie wsiadł sobie akurat do pociągu do Filadelfii? Jakże nam odrzucać tę ewentualność? Czy nie jest możliwe, iż tam, nie u nas, klucz się do zagadki kryje?
– Otóż więc rozwieję pańskie wątpliwości. Zapewne sobie przypominasz, w jakim celu Poe zaplanował wędrówkę do rzeczonego miasta – odparł Duponte.
Owszem – i tak mu to powtórzyłem: Poego poproszono, aby się zajął redakcją utworów Marguerite St. Leon Loud, do wydania przeznaczonych, za co go miał mąż zasobny damy owej nagrodzić kwotą w wysokości stu dolarów. Jak doniosły dzienniki, zgodził się na tę lukratywną ofertę, gdy go w Richmond odwiedził Loud, małżonek artystki, wytwórca fortepianów. Stanowisko swoje Poe przypieczętował nawet, zwracając się do Muddy Clemm, by listy doń do Filadelfii kierowane zechciała opatrywać dziwnym pseudonimem „E. S. T. Grey Wielmożny”, jak również dodając: „Ufam, iż kłopoty nasze wkrótce się zakończą”.
– Wielce by mu się przydała suma stu dolarów – rzekłem – bo cierpiał na brak gotówki, a także własny magazyn chciał zakładać. Nagle za drobny tomik, co by go przysposobił w parę godzin, mógł dostać sto dolarów, podczas kiedy zapłata za redakcję pięciu bodaj czasopism ledwie mu starczała na wykarmienie rodziny! Ale jak, bez poszlak przeciwnych, ustalić by się dało, kiedy do Filadelfii przyjechał?
– Za pośrednictwem pani Loud, to przecież oczywiste. Zmarszczyłem brwi.
– Obawiam się, że nic z tego nie będzie. Posłałem jej kilka listów, lecz nie otrzymałem żadnej odpowiedzi.
– Źle mnie pan zrozumiałeś. Bynajmniej nie listowny kontakt mam tutaj na myśli. Wziąwszy pod uwagę, iż to poetka z ambicjami i dzięki mężowi swemu wiedzie życie w dostatku, zapewne o tej porze bawi na wsi lub też na wybrzeżu, tak więc korespondencja zdałaby się na nic. Doprawdy, by się czegoś wywiedzieć, nie musimy się z biedaczką stykać osobiście.
To rzekłszy, wydobył z kieszeni cienki piękny tomik Kwiecie, co przy drodze rośnie. Poezje pióra Pani M. St. Leon Loud, przez oficynę Ticknor, Reed i Fields opublikowany.
– Cóż to? – zapytałem.
– Owa, sądzę, książka, którą Poe miał do druku przygotowywać; niedawno i, na szczęście nasze, wydana dość niestarannie.
Otwarłem na spisie treści. I oto, wstyd mi pisać, co tam zobaczyłem: Ciebiem uwiodła, Przyjaciółce, na okoliczność narodzenia syna, Bawół umierający, Zaproszenie na modły, Jam to, więc porzuć lęki, Na rozstanie z przyjacielem, Pierwszy lata dzionek, no i, jakże inaczej, Dzień lata ostatni. Sama już owa lista ciągnąć się zdawała w nieskończoność. Duponte zaś wyjaśnił, iż dokonał zamówienia u któregoś z miejscowych księgarzy.
– Wiadomo, iż monsieur Poe nigdy nie był w Filadelfii celem redagowania wierszy owej damy – stwierdził z mocą.
– Jakże, monsieur?
– Bo sądząc po liczbie poematów, jasne to jak słońce, że nikt woluminu nigdy nie poprawiał. O ile, niech Bóg mu wybaczy, ktokolwiek coś tu w ogóle robił, z pewnością, jak idzie o zwięzłość i harmonię wersu, w przeciwieństwie do Poego nie miał ani doświadczenia, ani niezłomnych pryncypiów.
Musiałem się z tym zgodzić. Tak oto bowiem w praktyce mi się objawił cały sens godzin pędzonych w mym salonie nad utworami wybitnego poety.
Lecz i mnie ogarnęły pewne wątpliwości:
– A może, monsieur Duponte, wybrał się do Filadelfii i już wiersze zaczął edytować, lecz się z poetką o coś skłócił lub też niechętny dziełu zdecydował wrócić do Baltimore…?
– Pytanie to, owszem, bystre, acz jakby mało spostrzegawcze. W istocie byłoby możliwe, iż się do damy owej udał, a z powodu warunków ostatecznie ustalonych postanowił zrezygnować. My jednak odrzucimy taką ewentualność.
– Niby czemu, monsieur?
– Gdy pan się lepiej przyjrzysz spisowi zawartości, wówczas, jestem przekonany, zaraz się zorientujesz, gdzie przystanąć należy.
Tymczasem już zdążyliśmy zasiąść przy stole w restauracji. Chyląc się, Duponte zerknął na wskazany przeze mnie tytuł.
– Doskonale, monsieur. Proszę, czytaj zatem. Poemat Obcego zatrata tak oto się rozpoczynał:
Przy jego łożu śmierci się zebrali, -
Wzrok szklisty miał, przygaszony;
Lecz nikt, kto go oglądał
Ni odrobinę nie był zasmucony.
O, smutne to i potworne,
Umierać w bliskości, acz nieznanej;
Nie znaleźć w mrocznej izbie
Twarzy ni postaci w sercu zapisanej!
– Jakże to przypomina znaną nam poniekąd okoliczność!!!
– Owszem, tak widzi ją artystka. Kontynuuj pan, proszę. Podoba mi się bardzo twa uduchowiona recytacja.
– Dzięki, monsieur – odrzekłem.
Następne zwrotki poświęcono śmierci w osamotnieniu człowieka, któremu „ręki nie uścisną i nie ucałują na drogę”. Później niby-pejzaż zejścia tak został ukazany:
Tak oto pomarł – z dala od tych,
Co wczesny kres by jego opłakali!
Obca przymknęła dłoń powieki,
Do bezimiennych go powiodła sali.
Tam go ułożono, gdzie drzewa wysokie
Ocieniały łoże jego czarne,
Pospiesznie, w ciszy wzniesiono
Z traw nad głową jego usypisko marne.
Potem się nikt nie modlił i nie płakał,
Nawet nie przystanął w owym miejscu świętym;
Lecz prędko o nim zapomniano,
Tak pozostawiając, jak gdyby wyklętym.
– „Do bezimiennych”… Zamiast grobu, który powinien być wszak świętym, zaledwie „usypisko marne”… Pospieszna ceremonia, gdzie nikt „nawet nie przystanął”… Toż to z pewnością dotyczy pogrzebu Edgara Poe! Pochówek tak opisany, jak go oglądałem!!!
– Jakżeśmy dopuścili, madame Loud często jest w podróży, o czym świadczą motywy ukazane w pewnych poematach, a i ze szczegółów utworu, który pan odczytał, jasno widać, iż w ciągu dwu minionych lat od śmierci pisarza i tu również, w Baltimore, przebywała. Wiedziona czystym zaciekawieniem zgonem człowieka, którego przecież miała spotkać, zdołała bliski twym wspomnieniom obraz jego pochówku sprokurować, odwiedzając cmentarz i wypytując dozorcę czy grabarza, a i też na pewno kogoś ze szpitala.
– Wprost niebywałe – oświadczyłem na to.
– Jeśli się w to dzieło wczytać z należną uwagą, bez trudu da się wyciągnąć ten albo inny wniosek. A że, monsieur Clark, dama owa wyrzuca nieobecnym przy grobie nieobecność właśnie, to mi zapewne przyznasz rację, że wyraża się ona z perspektywy podobnej do twojej. W wierszu nie podano ani gdzie przed śmiercią bywał, ani też jak wyglądało jego zachowanie. Zatem wieść przykrą odebrała madame Loud gdzieś daleko bawiąc, i jasne, iż plany Poego nie mogły być jej znane z bezpośredniego z nim kontaktu. Ponadto, z tytułu utworu da się wywnioskować, że obcym jej się jawił, a więc nieznajomym. Bez wątpienia stwierdzimy wobec tego, iż wbrew wspólnym nadziejom jednak ci dwoje w Filadelfii się nie poznali. Dopiero wszak to dla nas pierwszy dowód, że poeta wcale nie dotarł do owego miasta.
– Pierwszy, monsieur Duponte?
– Nie inaczej.
– A czemu teściową prosił, by doń fałszywie listy kierowała?
– Ów fakt może się dla nas stać kolejną wskazówką – odparł Duponte, wyraźnie zadowolony, że przynajmniej na razie temat został zamknięty.
Duponte nadal wyprawiał się na spacery po mieście. Po rozlicznych i zaciekłych kłótniach z Von Dantkerem, który nie chcąc przystać na dziwne wymagania, w końcu go postanowił uwiecznić bez pozowania – detektyw już mógł bez przeszkód opuszczać „Glen Elizę”. Ja zaś, aby uniknąć dalszych z nim perturbacji, wiadomość taką przesłałem, iż opłacę trudy jego, na co odpowiedział, iż mu po południu ktoś inny zapłatę ofiaruje. Nic z tego nie pojąwszy, udałem się do kwatery Von Dantkera – gdy stamtąd akurat się oddalał (z ukłonem i uśmiechem) Baron Dupin.
Kiedy, w szale prawie, opowiedziałem Duponte’owi, że podejrzewam artystę o szpiegowskie sztuczki, zaśmiał się tylko.
– Monsieur, przecież słyszał i najdrobniejsze nasze słowo, choć się tak pochłonięty twórczością mógł wydawać!
– Ten prostak Von Dantker miałby czegoś słuchać?! – więcej nic się z Duponte’a wyciągnąć w kwestii owej nie udało.
Występując jako obserwator „aury miejskiej”, Duponte wędrował po Baltimore krokiem tak niespiesznym, jakby był w Paryżu. Zwykłem mu w wyprawach owych towarzyszyć, by go przypadkiem, jak wcześniej, nie stracić z oka. Nieraz dom mój opuszczał wieczorem. I prawie jak narrator Zabójstwa przy rue Morgue, o C. Auguste Dupinie mógłbym powiedzieć, iż zależało nam na potajemnej obserwacji pośród ludnego miasta obłędnych świateł i cieni. Niemal, bo jak już wiecie, miasto moje porównane z Paryżem po zmierzchu, mroczne się aż nadto jawi.
I właśnie przy słabym świetle wpadłem na wytwornego dżentelmena.
– Zechcesz mi pan wybaczyć – tak doń rzekłem. Człowiek ów, opatulony w czarne staromodne palto, takiej mi tylko udzielił odpowiedzi, że zerknąwszy na mnie, odszedł bez jednego słowa.
Fatalne oświetlenie naszego miasta bynajmniej nie wadziło Duponte’owi.
– W dzień biały wszystko widzę – mawiał. – Nocą zaś świat przenikam.
Na podobieństwo sowy w nocy łowić potrafił co należy.
Dwakroć przy owych wycieczkach, łącznie też z okazją, gdy się zderzyłem z nieznajomym, przez przypadek spotkaliśmy Barona Dupina z Bonjour. Baltimore liczyło ponad sto pięćdziesiąt tysięcy obywateli, więc prawdopodobieństwo skrzyżowania ich dróg było w istocie niezbyt wielkie. Wydaje się jednak, że stykać nas musiały wspólne cele. Lub może również Baron chciał z nas sobie podrwić. Stwierdziłem, iż się chyba zmienił, jeśli mowa o obliczu i posturze. Nie wiem, czy na wadze przybrał, czy też, hmmm, wychudł?
Zawsze się jednak Baron chętnie wykazywał swoją „olbrzymią” wiedzą zgromadzoną na temat śmierci Poego.
– Wyborna laska – rzekł mi kiedyś. – Zgodna z nową modą?
– Malajka – dumnie odparłem.
– Malajka, pan powiadasz? Jak laska poety. Bo wam wiedzieć trzeba, moi mili, iż wszystko, co wykryjecie, my już dawno wiemy z wyprzedzeniem. Czemu się pseudonimem „E. S. T. Grey” chciał posługiwać na ten przykład. O strojach, które nie na niego były szyte… Pewnie wyczytaliście, iż to tylko przebranie? Owszem, lecz nie z jego wyboru…
W pół zdania zwykł urywać tajemniczo lub się razem z Bonjour zanosili śmiechem. Ona zaś wpatrywała się we mnie i Duponte’a, nawet nie udając sztucznych uprzejmości męża. A Baron rzecz tak kończył zwykle:
– Ileż się, przyjaciele, kryje w zasięgu ręki! A my wiemy przecież, jak sławy dostąpić!
Zawsze – w wielkim stylu.
– Duponte, mój kochanku – przywitał raz detektywa, gdyśmy się przechadzali zaraz po śniadaniu. – Jak miło widzieć pana w dobrym zdrowiu. Zapewne bez fanfar wrócisz do Paryża, bośmy tu poczynili kroki tak potężne, iż wkrótce nie zostanie nic już do roboty.
Duponte zachował uprzejmość:
– A więc wizytę w Baltimore zaliczysz do udanych.
– Taką mam nadzieję! – odparował Dupin szeptem, wykręcając głowę. – Bo nigdzie indziej nie widziałem tylu niewiast powabnych.
Aż na ton jego się skrzywiłem. Bonjour gdzieś wówczas odeszła; szkoda, stwierdziłem w duchu.
Po rozstaniu z Baronem Duponte zwrócił się po jakiejś chwili do mnie.
– Na ileś pan gotów, monsieur Clark? – spytał cicho, tak obejmując mnie ramieniem, aż mnie ciarki przeszły.
– Słucham?
– Co dnia pan bowiem bardziej się do enigmy zbliżasz…
– Monsieur, nieść pomoc pragnąłbym całym sobą. Prawdę powiedziawszy, nie miałem pojęcia, na ile udało mi się zbliżyć do jego zamierzeń; w istocie zaś, przypuszczam, w kwestii śmierci Poego ledwie się wówczas znajdowałem niby na prawdy peryferiach…
Duponte tak pokręcił głową, jakby zwątpienie straszne wyrażając.
– O ile pan się tylko zgadzasz, chciałbym, abyś gruntowniej wgłębił się w jego sprawy.
Zdziwiony w najwyższym stopniu, poprosiłem o wytłumaczenie.
– Pomogłoby nam to znacznie rozeznać się w taktykach Barona Dupina – odpowiedział – gdybyś pan więcej niż Reynoldsa zdołał wykryć.
– Wszak moja styczność z Reynoldsem nie spodobała ci się wielce!!!
– Owszem, bo okazało się to nieprzydatne. Lecz, jak wiesz doskonale, monsieur Clark, wpierw musimy wskazać to, co bezsensowne, żeby móc ustalić, co naprawdę jest istotne.
Cóż sobie Duponte wyobrażał, pytając, na co jestem gotów, stwierdzić w pierwszej chwili nie umiałem. Choć rzecz oczywista: gdybym się wybrał śledzić Barona, toby mi coś groziło nieustannie…
Sądzę, że miał na myśli coś jeszcze innego. Czy byłbym gotów wyrzec się życia w imię sprawy. Czy też bym go odesłał następnym parowcem do Paryża; czy – wyczuwając, co się święci – postanowiłbym wybrać ciszę i spokój „Glen Elizy”…?