Płonące chemikalia jeszcze długo ściekały, by wreszcie wygasnąć, gdy Cirocco pieszo obeszła zakole wielkiego kabla z Piszczałką posuwającym się w ślad za nią. Tytania kuśtykała na trzech nogach, czwartą — prawą tylną nogę miała podwiązaną na temblaku przełożonym przez grzbiet. Dolny staw ujęty był w łupki.
Również Cirocco nosiła ślady bitwy. Głowę spowijał jej bandaż, który zakrywał jedno oko. Twarz była zalana zakrzepłą krwią. Prawą rękę trzymała na temblaku; dwa palce prawej dłoni były spuchnięte i nienaturalnie wykrzywione.
Posuwały się skalistym gruntem otaczającym podstawę kabla, nie ryzykując drogi przez piasek. Chociaż ostatnie napotkane duchy nie wykazywały już tej dziwnej odporności na wodę, która niektórym z nich pozwoliła dorwać się do ludzi i tytanii, Cirocco nie zamierzała ryzykować. Jeden z tych, które zabiła, w chwili śmierci zrzucił jasną, elastyczną skórę, w dotyku przypominającą folię winylową.
Zauważyła coś na piasku, zatrzymała się i wyciągnęła rękę. Piszczałka podał jej lornetkę, którą nieporadnie przytknęła do zdrowego oka. To była Obój. Rozpoznała ciało tylko po kilku pasemkach nie uszkodzonej zielonobrązowej skóry. Cirocco odwróciła wzrok.
— Obawiam się, że już nigdy nie zobaczy rzeki Ophion — zaśpiewał Piszczałka.
— Dobra była — zaśpiewała Cirocco, nie wiedząc, co jeszcze dodać. — Prawie jej nie znałam. Później o niej pośpiewamy.
Prócz ciała niewiele było śladów po strasznej walce, jaka się tutaj rozegrała. Trochę sczerniałych spłachetków piasku, które już zaczęły zasypywać wędrujące niezmordowanie wydmy. Również ciało było już częściowo przysypane.
Cirocco obawiała się, że to jeszcze nie wszystko. Reszta mogła być martwa, ale nie miała zamiaru się z tym pogodzić, dopóki nie zobaczy ciał.
Byli spychani ku wschodowi, kiedy ich skok przemienił się w chaos. Piszczałka ciągle próbował skręcić w stronę pozostałych dwóch tytanii, nieustannie jednak natykał się na kolejną grupę ukrytych wodoodpornych duchów. Nie pozostało im nic innego jak ucieczka. Atak był tak gwałtowny, że Cirocco doszła do wniosku, iż prześladowcom chodzi tylko o nią. Sądząc, że będzie ich mogła odciągnąć i w ten sposób zmniejszyć nacisk na przyjaciół, kazała Piszczałce biec tak szybko, jak tylko mógł, wokół kabla w kierunku wschodnim. Ścigała ich atakująca w pojedynkę bucząca bomba, której prawie udało się ich załatwić — zrzuciła bomby tak blisko, że podmuch uniósł ich w powietrze i cisnął o jedno z włókien kabla.
Okazało się jednak, że Cirocco się myliła. Duchy nie ścigały jej, podobnie zresztą jak ryczące bomby, za wyjątkiem tej, która ich poturbowała. Poszukali schronienia pod włóknami kabla i słuchali odgłosów odległej bitwy, niezdolni uczynić czegokolwiek. Wpierw musieli opatrzyć swoje rany.
Cirocco właśnie zbierała się, by ruszyć dalej, kiedy zawołał ją Piszczałka. Przyglądał się twardej powierzchni skały.
— Tędy szedł jakiś człowiek — zaśpiewał, wskazując na równoległe rysy, które mogły być tylko dziełem twardych kopyt tytanii. O kilka kroków dalej znaleźli pasmo nawianego piachu z wyraźnymi odciskami kopyt i ludzkiej stopy.
— A więc Valiha dotarła aż tutaj — powiedziała Cirocco po angielsku. — A także przynajmniej jeden z ludzi. — Zwinęła dłoń w trąbkę i krzyknęła w mrok. Odpowiedziało jej tylko zamierające echo. — Chodźmy. Musimy ich odnaleźć.
Kiedy zagłębili się w mrok, napotkali olbrzymie, nieregularne kształty blokujące im drogę. Piszczałka zapalił latarnię. W jej świetle ujrzeli rumowisko, które osunęło się Spomiędzy włókien kabla wysoko w górze pod naporem uderzeń bomb. Włókna przebiegały oddzielnie do wysokości przynajmniej dziesięciu kilometrów; później łączyły się w jeden potężny kabel Tetydy. Cirocco wiedziała, jakie bogactwo życia się tam kryje: rośliny wczepione korzeniami w pasma i zwierzyna przebiegająca w dół i w górę ten pionowy gąszcz.
Cirocco posuwała się wśród tych szczątków, ciągle pamiętając, że pod każdą większą kupą kamieni może być pogrzebana cała czwórka jej przyjaciół. Od czasu do czasu Piszczałka sygnalizował kolejne ślady kopyt. Po jakimś czasie dotarli do potężnego usypiska kamieni. Cirocco wiedziała, że są teraz dokładnie na osi kabla. Była tu już wcześniej. Kiedyś był to budynek wejściowy. Teraz było to po prostu skalne rumowisko, a pośrodku olbrzymiego pogorzeliska leżały skręcone korpusy trzech buczących bomb. Niewiele z nich zostało, właściwie tylko metal, którym wyłożone były komory spalania i poczerniałe stalowe zęby.
— Czyżby weszli tędy? — spytała Cirocco. Piszczałka schylił się, by obejrzeć ślady w świetle latarni.
— Trudno powiedzieć. Możliwe, że dostali się do budynku, zanim nie został zburzony.
Cirocco ciężko dyszała. Wzięła latarnię od Piszczałki i obeszła rumowisko dookoła. Potem energicznie przeszła kilka kroków w górę, ale jej złamana ręka i zawroty głowy kazały jej zrezygnować. Zeszła więc z powrotem na dół. Usiadła z czołem opartym na dłoni, westchnęła, podniosła się i zaczęła odgrzebywać wejście, kamień po kamieniu.
— Co robisz? — spytał po kilku minutach Piszczałka.
— Kopię.
Tytania przyglądała się. Kamienie były rozmaite: od wielkości pięści do głazów kilkusetkilowych, które być może we dwójkę udałoby im się ruszyć. Jednak większość mogłaby z powodzeniem posłużyć do budowy egipskiej piramidy. W końcu podszedł do niej z tyłu i dotknął jej ramienia. Wzdrygnęła się.
— Rocky, to nie ma sensu. Nie dasz rady.
— Muszę. I zrobię to.
— To zbyt…
— Do cholery, nie rozumiesz? Tam przecież jest Gaby! Zadrżała i opadła na kolana. Piszczałka przysiadł obok, a ona rozszlochała się na jego ramieniu.
Kiedy opanowała się jakoś, wysunęła się z jego objęcia, wstała i oparła ręce na jego ramionach. Jej oczy płonęły determinacją, jakiej Piszczałka już od dawna nie widział u Czarodziejki.
— Piszczałko, stary przyjacielu — zaśpiewała. — W imię węzłów krwi, które nas łączą, muszę cię prosić, byś zrobił dla mnie coś wielkiego. W imię naszej wspólnej miłości dla twojej prababki. Nie prosiłabym cię, gdyby był jakikolwiek inny sposób.
— Rozkazuj, Czarodziejko — zaśpiewał oficjalnym tonem Piszczałka.
— Musisz wrócić do ojczystego kraju. Tam musisz błagać wszystkich, którzy zechcą przyjść na wielką pustynię, by przyszli na Tetydę na pomoc Czarodziejce, bowiem bardzo tej pomocy jej trzeba. Wezwij wielkich gigantów nieba. Wezwij Pancernika, Tropiciela, Arystokratę, Żelaznego, Stop-Gwizdka, Bombasto, Jego Wysokość i Starego Zwiadowcę. Powiedz im, że Czarodziejka wyda wojnę rakietom i że zetrze ich rodzaj na zawsze z wielkiego koliska świata. Powiedz im, że Czarodziejka wzywa ich, by przywiozły wszystkich chętnych na Tetydę. Zrobisz to dla mnie, Piszczałko?
— Zrobię, Czarodziejko. Obawiam się jednak, że niewielu moich rodaków przybędzie. Tetyda jest daleko od domu, droga pełna niebezpieczeństw, a moi ziomkowie lękają się tych miejsc. Wierzymy, że Gaja nie chce, byśmy tu przychodzili.
— A więc powiedz im tak: kto przyjdzie, gwarantuję dziecko w następnym Karnawale. Powiedz, że jeśli mi pomogą, sprawię im Karnawał, o którym będą śpiewali przez następnych tysiąc megaobrotów. — Przeszła na angielski. — Czy sądzisz, że to ich ściągnie?
Piszczałka wzruszył ramionami i odpowiedział w tym samym języku:
— Tylko tylu, ilu udźwigną miękkoloty.
Cirocco poklepała go po ramieniu, wstała i pomogła mu się podnieść. Wstawał z ociąganiem. Spojrzała mu w oczy i pocałowała go.
— Będę tutaj czekać — zaśpiewała. — Czy znasz gwizd alarmowy, by przywołać gigantów nieba?
— Znam.
— Jeden z nich wkrótce cię uniesie. Do tego czasu bądź bardzo ostrożny. Dotrzyj bezpiecznie i sprowadź mi wiele rąk do pracy. Niech wezmą liny, bloki i wielokrążki, najlepsze kołowroty, oskardy i młoty.
— Tak zrobię. — Spojrzał w dół. — Rocky — powiedział — czy myślisz, że oni jeszcze żyją?
— Myślę, że jest jeszcze szansa. Jeżeli są tam uwięzieni, Gaby będzie wiedziała, co robić. Wie, że nic mnie nie powstrzyma od wydobycia jej, i zatrzyma pozostałych u góry schodów. Schodzenie do Tetydy beze mnie, która może trzymać ją w szachu, jest zbyt niebezpieczne.
— Skoro tak mówisz, Rocky…
— Właśnie tak. A teraz ruszaj biegiem, mój synu.