7. Harmonia niebios

Chris wynajął tytanie, która zawiozła go do czegoś, co nazywano Polem Wiatrów. Powiedziano mu, że tam będzie się mógł przesiąść do windy, która wyniesie go aż do piasty. Jego wierzchowiec był centaurem o nakrapianej biało-błękitnej, długiej sierści i o imieniu Kastaniet (Lidyjski Duet) Blues. Jego drugie imię doskonale pasowało do nastroju Chrisa miał chandrę. Tytania mówiła trochę po angielsku i próbowała sprawdzić swój talent w rozmowie, ale Chris kwitował to pochrząkiwaniem. Galopując prawie całą drogę, urozmaicała sobie podróż grą na mosiężnym rogu.

Kiedy opuścili Titantown, okolica wydawała mu się bardziej interesująca. Jego rumak niósł go równiutko niczym poduszkowiec. Minęli brązowe wzgórza i posuwali się teraz wzdłuż bystrego dopływu rzeki Ophion. Potem teren zaczął się wznosić ku dominującemu nad krajobrazem Polu Wiatrów.

Gaja była kolistym mostem wiszącym. Jej piasta była rodzajem kotwicy, która skupiała na sobie działanie siły dośrodkowej. Od szprych odchodziło 96 kabli, które łączyły piastę z ukrytymi pod powierzchnią gruntu płytami nośnymi obręczy. Każdy kabel miał średnicę 5 kilometrów i składał się z setek plecionych pasm. Biegły tędy przewody, którymi dostarczane były płyny ogrzewcze i chłodzące, a także arterie, którymi przenoszone były substancje odżywcze. Niektóre kable łączyły się z powierzchnią pierścienia pod kątem prostym, większość jednak biegła skośnie od olbrzymich gardzieli szprych w górze, poprzez sferę zmierzchu, by zagłębić się w grunt w świetle dnia.

Pole Wiatrów w istocie również było zakończeniem ukośnych kabli w obszarze Hyperionu. Wyglądało jak olbrzymia ręka wychylająca się z ciemności, której palce zgarniały grunt w pięść osypaną skalnym rumoszem. Gdzieś tam, pośród ostrych krawędzi i stosów głazów śpiewał wiatr, kiedy powietrze pompowane było aż do piasty, by następnie runąć w czeluść szprych. Była to instalacja klimatyzacyjna Gai, sposób, w jaki zapobiegano tworzeniu się różnicy ciśnień i utrzymywano w wysokim na 600 kilometrów słupie powietrza stężenie tlenu umożliwiające swobodne oddychanie. Były to również anielskie schody do nieba. Kastaniet z Chrisem nie doszli jednak tam, ale skierowali się do wylotu windy po drugiej stronie.

Obejście kabla zabrało tytanii blisko godzinę, czyli jeden obrót, jak już wiedział Chris. Widok zapierał dech. Nieprzeliczone masy kabla zawieszone były w powietrzu, jak gdyby olbrzymi drapacz chmur wzniesiono równolegle do ziemi.

Ziemia poniżej kabla była całkowicie jałowa. Nie było to wyłącznie skutkiem braku światła — Gaja była znana ze swej płodności i podtrzymywała formy życia przystosowane do przetrwania nawet w skrajnie trudnym środowisku, również w strefie wiecznej nocy. A jednak roślinność okalała właściwie tylko dolny wylot windy.

Sama winda była ciemnym, miękkim pojemnikiem o długości czterech metrów i wysokości trzech metrów, z rozchylonym otworem z jednej strony. Drugi koniec kapsuły tkwił w zwieraczu z rodzaju, który na Gai występował powszechnie. Te otwory prowadziły do systemu krążenia, który — gdyby ktoś się na to odważył — mógł służyć jako droga transportu. Kapsuły były tworami komórkowymi wyposażonymi w system podtrzymywania życia o dwufunkcyjnej strukturze, tak charakterystycznej dla tworów Gai. Zwierzęta oddychające tlenem, gdyby je tu umieścić, mogłyby przeżyć, póki nie zdechłyby z głodu.

Chris wdrapał się do środka i ulokował na czymś, co przypominało kanapę. Ze ścian wyrastały włókna, którymi można się było opasać niczym pasem bezpieczeństwa. Chris skorzystał z nich skwapliwie. Już trzeci raz miał jechać tym pojazdem, który przez miejscowych porównywany był do „wybij-ząbka” — samochodziku z wesołego miasteczka. Wiedział, że będzie solidnie tłukło, kiedy kabina przechodzić będzie przez zawirowania na złączach arterii.

Wnętrze rozjaśniła poświata emitowana przez ścianki. Kiedy otwór za nim zacisnął się, Chris pożałował, że nie zabrał z sobą książki. Czekała go trzygodzinna samotna podróż z żołądkiem podchodzącym do gardła i świadomością, że u kresu drogi stanie przed obliczem boga.

Kabina z donośnym odgłosem została wessana w ochronny gąszcz zaworów wewnątrz kabla. Została przeciśnięta przez zastawki niczym krew z przedsionka do komory serca, a potem, w nieoczekiwanym przypływie mocy, pomknęła ku niebu.

Gdzieś z góry lał się strumień ostrego, żółtego światła, które tworzyło stożek w nieruchomym powietrzu. Stepował w nim idiotycznie tancerz, co chwila zanurzając się w oleisty mrok, by po chwili wyskoczyć znowu w pełen blask w swoim fraku, cylindrze, sztylpach i krochmalonej koszuli. Tańczył swobodnie jak wszyscy fachowcy dużej klasy. Podeszwy jego czarnych butów i okuty koniec laseczki wystukiwały złożony rytm, który odbijał się echem w mrocznej głębi piasty.

Przedstawienie odbywało się pięćdziesiąt metrów od wyjścia ze zwykłej windy, którą Chris przebył ostatni odcinek drogi. Na dźwięk dzwonka drzwi windy zamknęły się.

Tancerz niepokoił go. Czuł się tak, jakby wszedł do kina w połowie seansu. To musiało coś znaczyć, artysta musiał coś przekazywać. A jednak nie, tańczył jakby tylko dla siebie, jego taniec pozbawiony był wszelkiego znaczenia. Twarz zakrywał cień ronda kapelusza; widoczny był tylko blady, spiczasty podbródek. Powinien teraz zdjąć kapelusz — pomyślał Chris — i pokazać trupią czaszkę: oblicze śmierci. Albo na przykład mógł zastygnąć z obleczoną w elegancką rękawiczkę dłonią wskazującą Chrisowi drogę. Jednak nie, nie było żadnego znaku. Mężczyzna, nie przekształcając się w znaczący symbol czegokolwiek, po prostu tańczył.

Zmiana nastąpiła dopiero wtedy, kiedy Chris przybliżył się do niego. Reflektor zgasł, a w odległości dwudziestu metrów rozbłysł następny. Sylwetka tancerza przemknęła przez mrok i za chwilę był tam, w pełnym świetle. Reflektory zapalały się i gasły, za każdym razem ukazując mały fragment wielkiej improwizacji tego żywego drogowskazu. Wreszcie światła ostatecznie zgasły; zamarł też rytmiczny klekot butów i laski na marmurowej posadzce.

W piaście nie było zupełnie ciemno. Gdzieś wysoko w górze biegła nieokreślonych rozmiarów pojedyncza czerwona linia światła, ostra niczym promień lasera. Wokół siebie Chris wyczuł masywne, strzeliste cienie: zbiór katedr Gai. Iglice i wieże, śmigłe przypory i kamienne gargulce rysowały się chłodną, szarą masą na tle niezgłębionej czerni. W swoich lekturach nie znalazł informacji, czy miały wnętrze. Wiedział tylko, że Gaja kolekcjonowała okazy architektury, specjalizując się w obiektach kultu.

Nagle rozległy się odgłosy regularnych kroków i po chwili ukazała się kobieta w białym kombinezonie, podobnym do tych, które nosiła obsługa na kwarantannie. Wynurzywszy się zza rogu przysadzistej kamiennej świątyni, przystanęła na chwilę, omiatając teren silną latarką. Blask uderzył go w oczy, światło opadło w dół, znowu powędrowało w górę przygważdżając go niczym zbiegłego przestępcę, i wreszcie skierowało się w bok.

— Proszę tędy — powiedziała.

Chris ruszył za nią, dziwnie się czując przy panującym tu mniejszym ciążeniu. Prowadziła go krętą ścieżką pomiędzy pomnikami. Jej białe skórzane buty na wysokim obcasie stukały władczo. Poruszała się bez trudu, tylko Chrisem rzucało niczym gumową piłką. Obrót koła zapewniał przy jego osi jedynie jedną czterdziestą ciążenia ziemskiego, ważył więc zaledwie kilka kilogramów.

Zastanawiał się, kim ona jest. W czasie kwarantanny ani razu nie przyszło mu do głowy, by podać w wątpliwość człowieczą naturę obsługi. Wiedział, że Gaja mogła kreować żywe istoty i że często jej się to zdarzało. Mogła tworzyć nowe gatunki, takie, jak na przykład tytanie, których cała historia liczyła sobie zaledwie 200 lat. Mogła wyposażać swoje twory w wolną wolę. Mogła też prokurować dzieła jednorazowego przypływu twórczej weny, ale podobnie jak tamte wolne i nie podlegające kontroli.

Mogła jednak również kreować coś, co nazywano narzędziami Gai. Były one prostym przedłużeniem jej istoty i niczym więcej. Wykorzystywała je do budowy replik katedr w skali 1: 1, do porozumiewania się z małymi formami życia, a więc do wykonywania takich zadań, które wykraczały poza normalną strukturę jej bytu. Wkrótce spotka jedno z takich narzędzi, które samo będzie się zwać Gają. W rzeczywistości bowiem Gają było wszystko wokół niego, niezręcznie jednak było mówić w przestrzeń.

Chris przyjrzał się wysokiej kobiecie z długimi, czarnymi włosami spływającymi na ramiona. Czy była tylko instrumentem, czy też prawdziwą istotą ludzką?

— Skąd pochodzisz? — spytał.

— Z Tennessee.

Budynki wzniesiono bez jakiegokolwiek planu. Niektóre stały jedne przy drugich i jako żywo przypominały niebiańskie dzielnice slumsów. Inne rozrzucone były bezładnie i luźno. Przypadek zdecydował, że z tego chaosu czasem wyłaniał się plac lub aleja. Przecisnęli się pomiędzy kopią katedry w Chartres i bezimienną pagodą, a potem przecięli ogromny plac wyłożony marmurem, kierując się w stronę świątyni w Karnaku.

Autor przewodnika, z którego Chris czerpał swoją wiedzę, przyznawał, iż motywy, dla których Gaja wybudowała to przedziwne panoptikum, nie są dla niego jasne. I dlaczego, ukończywszy dzieło, pogrążyła je w mroku, uczyniła niemal niewidocznym? Człowiek czuł się tu tak jak pchła zagubiona na zapleśniałym dnie dziecięcego pudła z zabawkami. Budowle mogłyby być sztonami w zestawie do monopolu jakiegoś trylionera.

— Tę lubię najbardziej — powiedziała nagle kobieta.

— Którą?

— A tę — powiedziała, wskazując latarką. — National.

Budynek był mu jakoś znajomy, jednak po tak intensywnym zwiedzaniu wszystkie obiekty zaczynały mu przypominać to samo: kupę kamieni.

— Jaki w tym sens? Przecież ledwo je widać?

— O, Gaja nie potrzebuje widzialnego światła — zapewniła go. — Jeden z moich pradziadków pracował przy tej budowie. Widziałam ją w Waszyngtonie.

— Nie za bardzo podobna.

— Rzeczywiście, jest okropna. Idzie do rozbiórki.

— Czy przybyłaś tu po to, aby badać wielkie dzieła architektury dawnych wieków?

Uśmiechnęła się.

— Nie, przyjechałam je budować. Gdzie na Ziemi możesz zbudować coś takiego? Wznoszono je setki lat. Nawet i tu zabiera to dwadzieścia czy trzydzieści lat, i to bez związków zawodowych, nadzoru architektonicznego i przejmowania się kosztami. Na Ziemi budowałam rzeczy dużo większe, ale o ile nie zdołałam się zmieścić w terminie sześciu miesięcy, najmowali kogoś innego. A jak kończyli, całe to gówno waliło się na ziemię. Tutaj pracuję nad Świątynią Mormonów w Zimbabwe.

— No dobrze, ale na co ci to? Jaki to ma sens? Spojrzała na niego z bezmiernym politowaniem.

— Jeżeli musisz zadawać takie pytania, na pewno nie zrozumiesz odpowiedzi.

Byli teraz w rejonie zalanym łagodnym światłem. Nie sposób było wskazać jego źródła, widoczność była jednak na tyle dobra, że można było dostrzec sklepienie piasty, idące wprawdzie bardziej stromym łukiem niż powała pierścienia, ale i tak odległe o ponad 20 kilometrów. Była to plecionka, wikliniarska robota o zawiłym splocie, gdzie każdy pręt był tysiącmetrowym włóknem kabla. Do najbliższej ściany przymocowana była biała płachta o rozmiarach grotżagla cyber-szkunera. Był to ekran filmowy, na którym wyświetlano właśnie dwuwymiarowy, czarno-biały, niemy film. Ilustrację muzyczną zapewniała stojąca obok budki operatora pianola.

Posadzkę między kabiną i ekranem zaścielał półhektarowy perski dywan. Na otomanach i poduszkach wylegiwało się kilkadziesiąt mężczyzn i kobiet w luźnych, barwnych szatach. Niektórzy oglądali film, inni rozmawiali, śmiali się i pili. Wśród nich była Gaja. Wyglądała trochę inaczej niż na zdjęciach.

W obiegu było bardzo niewiele fotografii tego szczególnego narzędzia, które Gaja lubiła przedstawiać jako „siebie”. Nie dawały one żadnego wyobrażenia o jej rozmiarach. Co innego było przeczytać, że Gaja jest niewysoką kobietą, co innego zaś — stanąć z nią twarzą w twarz. Nikt by na niej nie zatrzymał wzroku, widząc ją wygrzewającą ławkę w parku. Chris widział tysiące takich jak ona: małych, obdartych, przemierzających miejskie wysypiska w poszukiwaniu czegoś, co się jeszcze może przydać.

Jej twarz, okolona drugim podbródkiem, przypominała ziemniak. Jej łagodne, ciemne oczy wciśnięte były pomiędzy ciężkie brwi i fałdy tłuszczu. Przyprószone siwizną kędzierzawe włosy były przycięte równo na wysokości ramion. Chris specjalnie wyszukał zdjęcie Charlesa Laugtona, żeby sprawdzić, czy słuszne jest porównanie, które często powtarzano. Faktycznie, podobieństwo było uderzające.

Uśmiechnęła się sardonicznie.

Widziałam już takie reakcje, synku. Wrażenie ani w połowie takie jak na widok jakiegoś cholernego płonącego krzewu, prawda? Z drugiej jednak strony, jak sądzisz, czego Jahwe chciał dowieść, odstawiając takie widowisko? Chciał napędzić stracha jakiemuś przesądnemu żydowskiemu pastuchowi, ot co. Spokojnie, chłopcze. Chwyć poduszkę i opowiedz mi o tym.

Rozmowa z nią okazała się zaskakująco łatwa. To samo odnosiło się do jej nieortodoksyjnego wyboru boskiej postaci: w trudny do określenia sposób Gaja pasowała do wyobrażeń Matki Ziemi. Jej towarzystwo działało odprężająco. Można było ujawnić sprawy z dawna skrywane, obnażyć się z ufnością, która rosła w miarę jak rozwijała się opowieść. Miała ten szczególny dar słuchania, tak cenny u wszystkich dobrych terapeutów czy rodziców. Słuchając utwierdzała go w przeświadczeniu, że jest rozumiany. Nie było w tym współczucia ani bezkrytycznego uwielbienia. Nie miał uczucia, że jest jej ulubieńcem, ani choćby nawet, że jest przedmiotem jej szczególnej troski. Ciekawił ją on sam i problem, z którym przyszedł.

Zastanawiał się, czy nie było to jedynie subiektywne odczucie, czy nie lokował nierozważnie wszystkich swoich nadziei w tej przysadzistej kobiecie. Mimo to, rozmawiając z nią, nie mógł się powstrzymać od płaczu i wcale nie czuł z tego powodu wstydu.

Spoglądał na nią od czasu do czasu, a jego niewidzący wzrok błądził od jej twarzy do pucharu i dywanu.

Wreszcie wyłożył wszystko, z czym przyszedł. Niestety, nie mógł sobie przypomnieć z literatury, jaki może być ciąg dalszy. Ludzie, którzy zostali poddani kuracji, po powrocie nader mgliście opisywali swoje spotkania z Gają i następujący potem pobyt na Gai, który trwał średnio około sześciu miesięcy.

Bez względu na motywy, jakie nimi kierowały, jakoś nie chcieli o tym opowiadać.

Gaja przez dłuższą chwilę przyglądała się akcji na ekranie, upijając nieco wina z kieliszka na wysokiej nóżce.

— No dobrze — powiedziała w końcu. — Sporo się już dowiedziałem od Dulcimer. Dokładnie cię przebadałam, rozumiem twój stan i mogę ci zagwarantować, że leczenie jest możliwe. Nie tylko ciebie oczywiście, ale…

— Wybacz, ale w jaki sposób mnie badałaś, skoro…

— Nie przerywaj. Wróćmy do tematu. Zawieramy umowę i pewnie ci się ona nie spodoba. Dulcimer zadała ci pewne pytanie, jeszcze w ambasadzie, i wtedy na nie nie odpowiedziałeś. Ciekawa jestem, czy od tamtej chwili o tym myślałeś i czy teraz masz na nie odpowiedź.

Chris wrócił pamięcią do tamtej rozmowy i przypomniał sobie „zagadnienie” dwojga dzieci przywiązanych na torach.

— Niewiele w tym sensu — przyznała Gaja — ale problem jest ciekawy. Nasuwają mi się dwie odpowiedzi. Jedna dla bogów, druga dla istot ludzkich. Myślałeś o tym?

— Owszem, zdarzyło się.

— I do czego doszedłeś?

Chris westchnął i postanowił, że będzie szczery.

— Wydaje się prawdopodobne, iż… gdybym próbował uratować oboje, to przy próbie uwolnienia drugiego pewnie bym zginął. Nie wiem, które uratowałbym jako pierwsze. Gdybym jednak uwolnił jedno, nie mógłbym się uchylić od próby uwolnienia drugiego.

— Która mogłaby zakończyć się twoją śmiercią. — Gaja skinęła głową. — Tak, to jest odpowiedź na ludzką miarę. Tak właśnie działają ludzie: włażą na gałąź, by uratować pobratymca, i zlatują na dół razem z nim. Dziesięciu ratowników ginie w poszukiwaniu jednego zagubionego wędrowca. Upiorna arytmetyka. No owszem, to nie jest powszechne. Wielu ludzi nie ruszyłoby nawet palcem. — Przyjrzała mu się spod zmrużonych powiek. — A co ty byś wybrał?

— Nie wiem. Nie byłbym szczery, gdybym powiedział, że jestem pewien swojego poświęcenia.

— Odpowiedź boska jest prosta. Bóg pozwoliłby na śmierć obojga. Innymi słowy, życie jednostki nie ma znaczenia. Chociaż wiem, kiedy spadnie każdy wróbel, nie robię niczego, by temu zapobiec. Śmierć należy do samej istoty życia. Nie spodziewam się, że ci się to spodoba, czy że to zrozumiesz, czy wreszcie, że się z tym zgodzisz. Po prostu wyjaśniam ci moje stanowisko. Rozumiesz?

— Tak sądzę. Nie jestem pewien. Gaja zbyła to ruchem ręki.

— Nieważne, czy to aprobujesz. Rzecz w tym, żebyś zrozumiał, że tak właśnie działa mój świat.

— Rozumiem.

— Świetnie. Wbrew pozorom, nie jestem wcale aż taka bezosobowa, chociaż niektórym bogom to się zdarza. Gdyby istniało jakieś życie pozagrobowe, a tak nawiasem mówiąc, nie istnieje, przynajmniej nie w mojej czy twojej teogonii, skłaniałabym się do tego, by wynagrodzić człowieka, który skoczył na tory i próbował uratować te dzieci. Gdyby istniało niebo, zabrałabym tam tego biednego sukinsyna. Niestety. — Zrobiła szeroki ruch z kwaśną miną. — Tu właśnie mam coś, co bodaj najbardziej przypomina niebo. Nie mam żadnych wielkich pretensji, miejsce jak wiele innych. Przynajmniej jedzenie jest dobre. Ale jeżeli ktoś czegoś dokonał, należy mu się przecież mój podziw i nagroda w tym życiu. Rozumiesz?

— No cóż, ciągle słucham. Roześmiała się i klepnęła go po kolanie.

— To lubię. Problem w tym, że niczego nie daję za darmo. Ale też i niczego nie sprzedaję. Możliwość terapii przyznawana jest stosownie do zasług. Dulcimer powiedziała, że nie przychodzi ci do głowy, czym mogłeś się zasłużyć. Pomyśl jeszcze.

— Nie bardzo wiem, czego właściwie chcesz.

— Otóż w przypadku czynów dokonanych na Ziemi trzeba jeszcze uzyskać niezależne potwierdzenie. Jakieś urządzenie do ratowania życia, projekt nowej wartościowej filozofii. Poświęcenie się dla innych. Oglądałeś „Cudowne życie” Franka Capry? Nie? Ludzie powinni się wstydzić, że tak strasznie zaniedbują klasykę dla kaprysu czy dogodzenia przyziemnym gustom. Bohaterowie tej opowieści dokonali właśnie czynów, które kwalifikowałyby ich do uzyskania mojej pomocy, jednakże dokonania te nie zostały udokumentowane na piśmie, trudno byłoby im również przedstawić dostateczną ilość wiarygodnych świadków. Pewnie więc musieliby odejść z kwitkiem. Nic na to nie poradzę, ale tylko w ten sposób mogę działać. Wymyśliłeś coś? Chris potrząsnął głową.

— Coś, czego dokonałeś już po rozmowie z Dulcimer?

— Nie. Nic. Wydaje mi się, że całą energię skupiałem na moich własnych problemach. Chyba powinno mi być przykro z tego tytułu.

— Nie ma potrzeby. A teraz do dzieła. Problem polega na tym, że ubijam interes tylko z bohaterami. Możesz sądzić, że snobuję się, goniąc za jakimiś chimerami, i że powinnam gdzieś wytyczyć granicę. Popatrz na to jednak z drugiej strony: jak wyglądałyby twoje sprawy, gdybym na przykład takie kryterium uczyniła z bogactwa. Czyż nie gorzej? Trudniej się wzbogacić niż zostać bohaterem. Dawniej w ogóle bym z tobą nie rozmawiała. Musiałbyś wpierw dowieść swego bohaterstwa. Wtedy… wystarczyło poddać cię prostej próbie. Winda nie obsługiwała wolnych istot. Jeżeli chciały mnie widzieć, musiały wspiąć się na czubek szprychy, pokonując 600 kilometrów. Było oczywiste, że każdy, komu się to udało, był bohaterem. Wielu tej drogi nie zdołało pokonać, powiększając szeregi martwych bohaterów. Od czasu jednak, gdy stałam się uzdrowicielem gatunku ludzkiego, wprowadziłam pewne korekty. Niektórzy z ludzi wymagających leczenia są zbyt słabi fizycznie, by opuścić łóżko. Oczywiście, nie mogą walczyć ze smokami, są jednak jeszcze inne sposoby, by udowodnić swą wartość, i teraz otwiera się przed nimi szansa. Pomyśl o tym jako o małym przyczynku do rozwoju ludzkiego pojęcia uczciwej gry. Zrozum, nie gwarantuję wcale rzetelności tego układu. Musisz zaryzykować.

— To również rozumiem.

— No więc dobrze. Możesz ruszać w swoją drogę, chyba że masz pytanie. Wróć, kiedy będziesz wart mojej uwagi. — Mimo tych zniechęcających słów, nie odwracała się jeszcze.

— Ale co mogę zrobić?

Wyprostowała się trochę i zaczęła wyliczać kolejne możliwości na palcach, małych, tłustych kiełbaskach podzielonych na segmenty biżuterią wciśniętą na wałki tłuszczu.

— Po pierwsze: nic. Wracaj do domu i zapomnij o wszystkim. Po drugie i najprostsze: zjedź na pierścień i wespnij się z powrotem. Masz mniej więcej jedną szansę na trzydzieści, że ci się to uda. Trzecie wyjście. — Przerwała odhaczanie, machając ręką ku ludziom rozłożonym na kanapach. — Przyłącz się do kompanii. Baw się, a ja zapewnię ci wieczne zdrowie. Wszyscy ci ludzie przybyli w taki sam sposób jak ty. Postanowili nie ryzykować. Jest tu masa filmów i jak już powiedziałam, na jedzenie nie można narzekać. Mamy tu jednak wysoki wskaźnik samobójstw.

Chris rozejrzał się dookoła, tym razem uważniej. Mógł sobie wyobrazić, jak to jest. Niektórzy ludzie w ogóle nie wyglądali na żywych. Siedzieli zapatrzeni w olbrzymi ekran, mętne cienie emanujące nastrój przygnębienia, niczym szare wyziewy Kirliana.

— Czwarta możliwość: możesz zejść na dół i czegoś dokonać. Wróć do mnie jako bohater, to nie tylko cię uleczę, ale również wskażę ziemskim lekarzom, jak uleczyć siedemdziesięciu trzech innych ludzi, cierpiących na tę samą przypadłość. Tu się kończą opcje. Teraz wszystko zależy od ciebie. Podejmiesz ryzyko czy poczekasz, aż zrobi to ktoś inny? Ci ludzie tutaj karmią się nadzieją, że pojawi się tu ktoś dzielniejszy od nich, kto będzie cierpiał na to samo co oni. Właściwie jest tu jeden taki, który ma tę twoją chorobę. O ten, ten z głodnymi oczami. Jeżeli zejdziesz, obojętnie czy przeżyjesz, czy zginiesz, będziesz jego wybawieniem. Możesz też przyłączyć się do niego i poczekać, aż nie pojawi się tu ktoś naprawdę odważny.

Chris przyjrzał się człowiekowi, wstrząśnięty widokiem. Głodne oczy… tak, to było najlepsze określenie. Przez chwilę, przerażony, próbował sobie wyobrazić siebie samego u jego boku.

— Ale co mam zrobić? — wyjęczał. — Nie mogłabyś mi czegoś podpowiedzieć?

Poczuł, że Gaja traci resztki zainteresowania i zaczyna wpatrywać się w migotliwy ekran. Po chwili po raz ostatni odwróciła się ku niemu.

— Tam, na dole, jest milion kilometrów kwadratowych terenu, ukształtowanego w sposób, którego nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić. Jest tam diament wielkości Ritza osadzony na szczycie szklanej góry. Przynieś mi ten diament. Są tam plemiona żyjące pod najokrutniejszym z możliwych uciskiem, niewolnicy przerażających stworów o oczach czerwonych i gorących jak węgiel. Uwolnij je. Jest tam półtorej setki smoków, jeden niepodobny do drugiego, rozrzuconych po moim obwodzie. Zabij choć jednego. Jest masa zła, które trzeba naprawić, przeszkód, które trzeba pokonać, bezradnych istot oczekujących ratunku. Zalecam ci, abyś wybrał się do mojego wnętrza. Gwarantuję ci, że nim wrócisz do punktu wyjścia, twoja odwaga wielokrotnie zostanie wystawiona na próbę. Musisz się zdecydować. Ten człowiek i siedemdziesięciu dwóch innych na Ziemi oczekują twojej pomocy. To właśnie oni tkwią uwiązani do torów. Ratunek zależy od ciebie, przekonasz się jednak, że być może samemu nie uda ci się uratować. Jednak jeżeli umrzesz, twoja śmierć nie pójdzie na marne. Więc co? Zamów sobie coś do picia albo zejdź mi z oczu.

Загрузка...