5

– Co powiedział? – zapytała Lily, zlizując z łyżeczki porcję lodów o smaku zielonej herbaty. Spotkałyśmy się w Susi Samba o dziewiątej, żebym mogła uaktualnić wiadomości na temat mojego pierwszego dnia. Rodzice niechętnie zgodzili się potrząsnąć kieszenią i odzyskałam kartę kredytową przeznaczoną na „sytuacje awaryjne” do chwili, gdy dostanę pierwszy czek z wypłatą. Pikantne roladki z tuńczyka i sałatka z wodorostów na pewno zaliczały się do sytuacji awaryjnych, więc w duchu podziękowałam mamie i tacie za tak hojny poczęstunek dla Lily i dla mnie.

– Powiedział: „Witaj w naszym domku dla lalek, mała”. Przysięgam. Odlotowe, prawda?

Spojrzała na mnie, usta otwarte, łyżeczka zawieszona w pół drogi.

– Masz najbardziej odlotową, paranoiczną pracę, o jakiej w życiu słyszałam – stwierdziła Lily, która zawsze powtarzała, że powinna była popracować rok przed powrotem do szkoły.

– Wydaje się rzeczywiście niezła, prawda? Na pewno dziwna, ale też odlotowa. W każdym razie – oznajmiłam, z apetytem zabierając się za ociekające czekoladą ciastko – wolałabym być znów studentką, niż robić to wszystko.

– Jasne, na pewno z rozkoszą pracowałabyś w niepełnym wymiarze, żeby sfinansować swój nieprzyzwoicie kosztowny i kompletnie bezużyteczny doktorat. Prawda? Zazdrościsz mi, że jestem barmanką w pubie dla studentów, że co wieczór do czwartej nad ranem podrywają mnie pryszczaci pierwszoroczni, a potem idę na zajęcia od ósmej do szóstej, prawda? A wszystko to wiedząc, że jeśli – a to wielkie, tłuste jeśli – w którymś momencie w ciągu następnych siedemnastu lat zdołasz to skończyć, w życiu nie znajdziesz pracy. Nigdzie. – Przywołała na twarz szeroki, nieszczery uśmiech i pociągnęła łyk swojego sapporo. Lily pracowała nad doktoratem z literatury rosyjskiej na Columbii i każdą sekundę, w której nie studiowała, poświęcała na wykonywanie różnych dziwnych prac. Jej babcia miała ledwie tyle pieniędzy, żeby się utrzymać, a Lily nie kwalifikowała się do uzyskania grantu przed zrobieniem magisterki, więc sam fakt, że w ogóle wyszła ze mną tego wieczoru, był znaczący.

Połknęłam haczyk, zawsze się na to łapałam, kiedy zaczynała psioczyć na swoje życie.

– Więc czemu to robisz, Lii? – zapytałam, mimo że milion razy słyszałam odpowiedź.

Lily prychnęła i przewróciła oczyma.

– Bo to uwielbiam! – zanuciła sarkastycznie. I chociaż nigdy się do tego nie przyznała, bo znacznie zabawniej było narzekać, naprawdę to uwielbiała. Zasmakowała w rosyjskiej kulturze, kiedy nauczyciel w ósmej klasie stwierdził, że ze swoją okrągłą buzią i czarnymi kręconymi lokami wygląda tak, jak zawsze wyobrażał sobie Lolitę. Poszła prosto do domu i przeczytała lubieżne arcydzieło Nabokova, ani przez chwilę nie przejmując się nauczycielskim skojarzeniem z Lolitą, a potem przeczytała wszystko inne, co napisał. I Tołstoja. I Gogola. I Czechowa. Kiedy przyszedł czas na college, złożyła papiery do Brown, żeby pracować z jakimś konkretnym profesorem od literatury rosyjskiej, który, po rozmowie wstępnej z siedemnastoletnią Lily, ogłosił ją najbardziej oczytaną i zapaloną studentką literatury rosyjskiej, jaką kiedykolwiek spotkał wśród ludzi przed dyplomem, po dyplomie i wszystkich innych. Nadal to uwielbiała, nadal studiowała rosyjską gramatykę i potrafiła przeczytać wszystko w oryginale, ale jeszcze bardziej bawiło ją narzekanie na ten temat.

– No jasne, zdecydowanie się zgadzam, że mam najlepszą fuchę w okolicy. Bo rozumiesz, Tommy Hilfiger? Chanel? Apartament Oscara de la Renty? Niezły pierwszy dzień. Muszę przyznać, że nie do końca jestem pewna, w jaki sposób to wszystko ma mnie przybliżyć do New Yorkera, ale może po prostu jest za wcześnie, żeby coś powiedzieć. To wszystko nie wydaje się zbyt realne, wiesz?

– No cóż, ilekroć byś potrzebowała odzyskać kontakt z rzeczywistością, wiesz, gdzie mnie szukać – stwierdziła Lily, wyjmując z portmonetki kartę MetroCard. – Jeżeli zatęsknisz za odrobiną getta, jeżeli będziesz zdychać, żeby zasmakować rzeczywistości Harlemu, to cóż, moje luksusowe studio o powierzchni siedmiuset metrów kwadratowych jest do twojej dyspozycji.

Zapłaciłam rachunek i uściskałyśmy się na do widzenia, a ona usiłowała podać mi szczegółowe instrukcje, jak z Siódmej Alei i Christopher Street dostać się do mojego własnego sublokatorskiego pokoju. Przysięgłam na wszystkie świętości, że dokładnie zrozumiałam, jak znaleźć linię L, a potem numer sześć i z przystanku przy Dziewięćdziesiątej Szóstej Ulicy dojść do mojego mieszkania, ale kiedy tylko poszła, wskoczyłam do taksówki.

Tylko ten jeden raz, pomyślałam sobie, tonąc w cieple tylnego siedzenia i starając się nie wdychać smrodu ciała kierowcy. Teraz jestem dziewczyną z Runwaya.

Z przyjemnością przekonałam się, że reszta pierwszego tygodnia nieznacznie różniła się od pierwszego dnia. W piątek Emily i ja znów spotkałyśmy się w idealnie białym holu o siódmej rano i tym razem wręczyła mi moją własną kartę identyfikacyjną, gotową, ze zdjęciem, którego zrobienia nie mogłam sobie przypomnieć.

– Z kamery ochrony – powiedziała, kiedy się na nie zagapiłam. – Są tu wszędzie, lepiej, żebyś wiedziała. Mieli poważne problemy z ludźmi, którzy kradli różne rzeczy, ubrania i biżuterię zamówione do zdjęć. Wygląda na to, że posłańcy, a czasem nawet redaktorzy po prostu się częstowali. Więc teraz wszystkich śledzą. – Wsunęła swoją kartę w szczelinę i ciężkie szklane drzwi otworzyły się z kliknięciem.

– Śledzą? Co dokładnie masz na myśli, mówiąc „śledzą”?

Szybko szła korytarzem w stronę naszych biur, jej biodra w obcisłych brązowych sztruksach Seven energicznie kołysały się z tam i z powrotem, tam i z powrotem. Dzień wcześniej powiedziała mi, że powinnam poważnie rozważyć, czy nie postarać się o parę czy dziesięć par, ponieważ należały do tych niewielu dżinsów i sztruksów, jakie Miranda pozwalała nosić w biurze. Te i MJ były w porządku, ale tylko w piątki i tylko noszone do wysokich obcasów. MJ? „Mark Jacobs” – wyjaśniła z rozdrażnieniem.

– Dzięki kamerom i kartom właściwie wiedzą, co wszyscy robią – powiedziała, upuszczając swoją wielką torbę ze znakiem Gucci na biurko. Zaczęła rozpinać bardzo dopasowany skórzany żakiet, okrycie, które wydawało się w najwyższym stopniu nieodpowiednie na pogodę, jaka bywa pod koniec grudnia. – Nie przypuszczam, żeby naprawdę obserwowali przez kamery, dopóki coś nie zginie, ale karty mówią wszystko. Za każdym razem, kiedy wczytujesz ją na dole, żeby przejść przez stanowisko ochrony, albo na piętrze, by wejść, wiedzą, gdzie jesteś. W ten sposób mogą stwierdzić, czy ludzie są w pracy, więc jeżeli musisz wyjść – nigdy nie będziesz musiała, ale tak na wypadek, gdyby stało się coś naprawdę potwornego – po prostu dasz mi swoją kartę i ja ją wczytam. W ten sposób zapłacą ci za wszystkie te dni, które opuścisz, nawet jeżeli cię sprawdzą. Zrobisz to samo dla mnie, wszyscy to robią.

Nadal obracałam w głowie fragment „nigdy nie będziesz musiała”, ale ona kontynuowała odprawę.

– I tak samo dostaniesz jedzenie w Jadalni. To karta debetowa: po prostu sumuje się wszystko i w kasie ci to potrącają.

Oczywiście w ten sposób mogą stwierdzić, co jesz – powiedziała, otwierając drzwi do gabinetu Mirandy i z klapnięciem opadając na podłogę. Natychmiast sięgnęła po włożoną w pudełko butelkę wina i zaczęła pakowanie.

– A obchodzi ich, co jesz? – zapytałam, czując się, jakbym znalazła się w środku sceny z Sliver.

– Hm, nie jestem pewna. Może? Po prostu wiem, że mogą to stwierdzić. No i sala gimnastyczna. Musisz tam korzystać z karty, a przy stoisku z prasą kupujesz na nią książki albo czasopisma. Myślę, że to im pomaga w lepszej organizacji.

W lepszej organizacji? Pracowałam w firmie, która rozumiała „organizację” jako wiedzę o tym, które piętro odwiedza każdy z pracowników, czy woli na lunch zupę cebulową, czy sałatkę cesarską i ile minut ćwiczeń przy użyciu trenażera jest w stanie wytrzymać. Ależ ze mnie szczęściara!

Wyczerpana czwartym porankiem, kiedy musiałam wstać o wpół do szóstej, potrzebowałam pełnych pięciu minut, zanim zebrałam dość energii, żeby wyplątać się z płaszcza i usadowić przy biurku. Pomyślałam, żeby tylko na chwilę położyć na nim głowę i odpocząć, ale Emily chrząknęła. Głośno.

– Hm, chcesz się tu przenieść i pomóc mi w pakowaniu? – zapytała, chociaż wyraźnie nie było to pytanie. – Masz, zapakuj coś. – Popchnęła w moim kierunku stos białego papieru i wróciła do swojego zajęcia. Z dodatkowych głośników przy jej komputerze dudniła Jewel.

Cięcie, ustawienie, zawinięcie, taśma, Emily i ja pracowałyśmy bez przerwy przez cały ranek, przerywając tylko po to, żeby dzwonić na dół, do biura posłańców, za każdym razem, gdy przygotowałyśmy dwadzieścia pięć pudełek. Mieli je przechować do chwili, kiedy dostaną od nas zielone światło, żeby rozwozić je po całym Manhattanie w połowie grudnia. Podczas moich dwóch pierwszych dni skończyłyśmy z wszystkimi butelkami do wysłania poza miasto i te stały w stosach w Szafie, czekając na zabranie przez DHL. Biorąc pod uwagę, że każda z nich miała zostać wysłana jako przesyłka priorytetowa, która dotrze na miejsce przeznaczenia o najwcześniejszej możliwej godzinie zaraz następnego dnia rano, nie byłam pewna, po co ten pośpiech – szczególnie że mieliśmy dopiero koniec listopada – ale już się nauczyłam, że lepiej nie zadawać pytań. Jakieś sto pięćdziesiąt butelek Fed Ex miał rozesłać po całym świecie. Butelki Priestly jechały do Paryża, Cannes, Bordeaux, Mediolanu, Rzymu, Florencji, Barcelony, Genewy, Brugii, Sztokholmu, Amsterdamu i Londynu. Dziesiątki do Londynu! Fed Ex miał wysłać je odrzutowcem do Pekinu i Hongkongu, do Kapsztadu i Tel Awiwu oraz Dubaju (Dubaju!). Za zdrowie Mirandy Priestly wypiją w Los Angeles, Honolulu, Nowym Orleanie, Charlestonie, Houston, Bridgehampton i Nuntucket. I to wszystko, zanim cokolwiek zostało rozesłane po Nowym Jorku – mieście, które gromadziło wszystkich przyjaciół Mirandy, lekarzy, służące, fryzjerki, nianie, stylistów, wizażystów, psychiatrów, instruktorów jogi, osobistych trenerów, kierowców i osoby asystujące przy zakupach. Oczywiście tu także można było znaleźć największą liczbę ludzi związanych z modą: projektanci, modele, aktorzy, redaktorzy, reklamodawcy, pracownicy działów personalnych i rozmaici spece od stylizacji mieli otrzymać butelki właściwe dla ich miejsca w hierarchii, dostarczone czule przez posłańca z Elias – Clark.

– Jak myślisz, ile to wszystko kosztuje? – zapytałam Emily, tnąc milionowy, jak mi się zdawało, kawałek grubego, białego papieru.

– Powiedziałam ci, zamówiłam alkohol za dwadzieścia pięć tysięcy.

– Nie, nie, jak myślisz, ile kosztuje to wszystko razem? To znaczy ekspresowe rozesłanie wszystkich tych paczek po całym świecie, bo wiesz, założę się, że w niektórych przypadkach koszty wysyłki są większe niż wartość samej butelki, szczególnie jeżeli to ktoś z listy nieważnych.

Wyglądała na zaintrygowaną. Pierwszy raz zauważyłam, żeby patrzyła na mnie z wyrazem twarzy innym niż obrzydzenie, irytacja czy obojętność.

– Cóż, zobaczmy. Jeżeli uznamy, że wszystkie krajowe przesyłki Fed Exem mieszczą się w granicach dwudziestu dolarów, a wszystkie międzynarodowe to jakieś sześćdziesiąt dolarów, to mamy dziewięć tysięcy dolarów za Fed Ex. Chyba gdzieś słyszałam, że posłańcy liczą jedenaście dolców za paczkę, więc wysłanie dwustu pięćdziesięciu takich przesyłek to będzie dwa tysiące siedemset pięćdziesiąt dolarów. A jeżeli chodzi o nasz czas, no to skoro cały tydzień zajmuje nam zapakowanie wszystkiego, to po dodaniu mamy obie nasze pensje za dwa tygodnie, co daje kolejne cztery tysiące…

W tym momencie wzdrygnęłam się wewnętrznie, zdając sobie sprawę, że nasze dwie pensje za cały tydzień pracy były, jak na razie, najmniej znaczącym wydatkiem.

– No to dochodzimy w sumie gdzieś tak do kwoty X. Szaleństwo, co? Ale jaki mamy wybór? W końcu to Miranda Priestly, sama rozumiesz.

Około pierwszej Emily oznajmiła, że jest głodna i idzie na dół na lunch z kilkoma dziewczynami z dodatków. Założyłam, że chodziło jej o zabranie lunchu na górę, bo tak właśnie robiłyśmy przez cały tydzień, więc czekałam dziesięć minut, piętnaście minut, dwadzieścia, ale nie pojawiła się ponownie z jedzeniem. Od czasu gdy zaczęłam pracę, żadna z nas właściwie nie jadła w Jadalni, na wypadek, gdyby dzwoniła Miranda, ale to było śmieszne. Nadeszła druga, a potem druga trzydzieści i trzecia i mogłam myśleć tylko o tym, jaka jestem głodna. Próbowałam zadzwonić na komórkę Emily, ale od razu włączała się poczta głosowa. Czy możliwe, żeby umarła w Jadalni? Ciekawe. Udławiła się samą sałatą albo padła po wychyleniu porcji smoothie? Myślałam, czy nie poprosić kogoś o przyniesienie czegoś, ale wydawało mi się, że proszenie jakiegoś kompletnie obcego człowieka o podrzucenie mi lunchu będzie wyglądać na fochy. W końcu to ja miałam dostarczać lunch: No tak, kochanie, jestem zbyt ważną osobą, żeby opuścić moje stanowisko z pakowaniem prezentów, więc zastanawiałam się, czy nie mogłabyś mi podrzucić rogalika z indykiem i serem brie? Cudownie. Po prostu nie mogłam tego zrobić. Gdy nadeszła czwarta i wciąż nie było śladu Emily ani żadnych telefonów od Mirandy, dopuściłam się niewyobrażalnego: zostawiłam biuro bez opieki.

Po szybkim zerknięciu na korytarz i upewnieniu się, że Emily nie ma w zasięgu wzroku, dosłownie pobiegłam do recepcji i przycisnęłam guzik ze dwadzieścia razy. Sophy, wspaniała recepcjonistka, Azjatka, uniosła brwi i odwróciła wzrok. Nie byłam pewna, czy to moje zniecierpliwienie, czy fakt, że wiedziała o pozostawieniu przeze mnie opuszczonego biura Mirandy sprawił, iż spojrzała na mnie w ten sposób. Nie było czasu, żeby to sprawdzać. Winda w końcu się pojawiła i zdołałam wpaść do środka, mimo że szyderczo uśmiechnięty, chudy jak nałogowy heroinista facet z włosami ułożonymi w kolce, ubrany w cytrynowozielone pumy, naciskał „zamknij drzwi”. Nikt się nie odsunął, żeby zrobić mi miejsce, chociaż mieli gdzie. Normalnie dostałabym szału, ale teraz jedyne, na czym byłam w stanie się skoncentrować, to zdobycie jedzenia i dotarcie z powrotem, najszybciej jak się da.

Wejście do Jadalni, całej w szkle i granicie, blokowała grupa Klakierów w trakcie ćwiczeń, wszyscy pochylali się i szeptali, mierząc wzrokiem każdą grupę ludzi wychodzących z windy. Przyjaciele pracowników Elias, natychmiast przypomniałam sobie opis takich grup autorstwa Emily, dzięki ich nieukrywanemu podnieceniu, że stoją w środku tego wszystkiego, nie sposób było ich z nikim pomylić. Lily też błagała, żebym zabrała ją do Jadalni, bo niemal w każdej wychodzącej na Manhattanie gazecie i czasopiśmie opisywano ją z powodu niesamowitego wyboru i klasy jedzenia – nie wspominając już o stadach wspaniałych ludzi – ale jeszcze nie byłam na to gotowa. Poza tym, zgodnie ze skomplikowanym harmonogramem wysiadywania w biurze, który jak na razie codziennie negocjowałyśmy z Emily, nie miałam jeszcze okazji spędzić tam więcej niż dwie i pół minuty, których wymagało wybranie jedzenia i zapłacenie za nie, i nie byłam pewna, czy kiedykolwiek taka okazja mi się trafi.

Przepchnęłam się między dziewczynami i czułam, że odwracają się, żeby sprawdzić, czy jestem kimś ważnym. Nie. Sprawnie i celowo omijając przeszkody, zostawiłam za sobą wspaniałe żeberka jagnięce oraz cielęcinę w marsali w dziale dań mięsnych i z wielkim wysiłkiem woli przemknęłam obok specjalnej pizzy z suszonymi pomidorami i kozim serem (znajdującej się na wygnaniu, na stoliku na uboczu, w miejscu, które wszyscy czule nazywali „Kącikiem węglowodanów”). Już nie tak łatwo było ominąć główną atrakcję Jadalni, bar sałatkowy (znany też jako „Zielenina”, jak w zdaniu „Spotkamy się przy Zieleninie”), długi jak pas startowy na lotnisku i dostępny z czterech różnych stron, jednak horda pozwoliła mi przejść, gdy głośno zapewniłam, że nie poluję na ostatnie kawałki tofu. Kompletnie z tyłu, bezpośrednio za działem panini, który właściwie przypominał stoisko z przyborami do makijażu, znajdowało się samotne, opuszczone stanowisko z zupami. Opuszczone, ponieważ szef dziana zup był jedynym w całej Jadalni, który odmówił przygotowania choć jednej ze swoich propozycji w wersji niskotłuszczowej, odtłuszczonej, beztłuszczowej, niskosodowej czy niskowęglowodanowej. Zwyczajnie odmówił. W efekcie tylko do tego jednego stołu w całej sali nie stała kolejka i codziennie sprintem podążałam w jego stronę. Ponieważ wyglądało na to, że tylko ja jedna w całej firmie kupowałam zupę – a pracowałam tam zaledwie tydzień – kierownictwo okroiło jego menu do jednej samotnej zupy na dzień. Modliłam się o pomidorową z cheddarem. Zamiast tego nalał mi wielką chochlę nowoangielskiej zupy z małży, dumnie ogłaszając, że została przygotowana na tłustej śmietanie. Trzy osoby stojące przy Zieleninie odwróciły się, żeby popatrzeć. Ostatnią przeszkodą, którą musiałam pokonać, były tłumy zgromadzone przy Stole Szefa, gdzie przybyły na gościnne występy. Szef w nieskazitelnej bieli przygotowywał duże kawałki sashimi przeznaczone dla grupy wyglądającej na pełnych uwielbienia fanów. Odczytałam plakietkę z nazwiskiem na jego wykrochmalonym białym kołnierzyku: Nobu Matsuhisa. Zanotowałam w pamięci, żeby poszukać go, kiedy wrócę na górę, bo wyglądało na to, że jestem tu jedynym pracownikiem, który się do niego nie przymila. Co było gorsze, nie znać pana Matsuhisy czy Mirandy Priestly?

Przy podliczaniu drobniutka kasjerka spojrzała najpierw na zupę, a potem na moje biodra. Tylko czy na pewno? Przywykłam już do tego, że oglądano mnie ze wszystkich stron za każdym razem, gdy dokądś szłam, ale przysięgłabym, że patrzyła na mnie z takim wyrazem twarzy, z jakim sama przyglądałabym się człowiekowi ważącemu dwieście pięćdziesiąt kilogramów z ośmioma Big Macami przyszykowanymi do zjedzenia: oczy uniesione na tyle, żeby zdawały się pytać: „Naprawdę jest ci to potrzebne?”. Jednak odsunęłam tę paranoiczną myśl i przypomniałam sobie, że ta kobieta jest zwykłą kasjerką w stołówce, a nie instruktorem Strażników Wagi. Albo redaktorem z działu mody.

– No więc. W dzisiejszych czasach niezbyt wiele osób kupuje zupę – powiedziała cicho, wybijając cyfry na kasie.

– Tak, chyba niezbyt wiele osób lubi nowoangielską zupę z małży – wymamrotałam, machając kartą i marząc, żeby jej ręce poruszały się szybciej, szybciej.

Przestała stukać i zwróciła wąskie brązowe oczy wprost na mnie.

– Nie, zdaje mi się, że to dlatego, iż kucharz od zup upiera się przy gotowaniu tych naprawdę tuczących. Masz pojęcie, ile to ma kalorii? Masz pojęcie, jaka tucząca jest ta mała miseczka zupy? Mówię tylko, że można by przybrać z pięć kilo od samego patrzenia. – A ty nie należysz do tych, którzy mogą sobie pozwolić na przybranie pięciu kilogramów, sugerował jej ton.

Auć. Jakby nie dość trudne było przekonanie samej siebie, że mam w stosunku do wzrostu normalną wagę wtedy, gdy wszystkie te wysokie, wiotkie blondynki z Runwaya otwarcie mnie oceniały, teraz kasjerka – praktycznie rzecz biorąc – mówiła mi, że jestem gruba. Chwyciłam torebkę na wynos, przepchnęłam się między ludźmi i weszłam do łazienki zlokalizowanej dogodnie tuż przy wyjściu z Jadalni, gdzie można było zrzucić z siebie każdy wcześniejszy grzech nieumiarkowania. I chociaż wiedziałam, że lustro nie pokaże niczego więcej ani mniej niż to, co widniało w nim rano, odwróciłam się, żeby stanąć do niego przodem. Spojrzała na mnie z niego wykrzywiona, wściekła twarz.

– Co tu, do cholery, robisz? – Emily prawie wrzasnęła do mojego odbicia. Odwróciłam się gwałtownie w samą porę, żeby zobaczyć, że przewiesza skórzany żakiet przez rączkę torby od Gucciego, przesuwając okulary przeciwsłoneczne na czubek głowy. Dotarło do mnie, że Emily rzeczywiście zrobiła to, co zapowiedziała trzy i pół godziny temu: wyszła na lunch. Poza biuro. Zostawiła mnie całkiem samą na trzy pełne godziny bez ostrzeżenia, praktycznie przykutą do linii telefonicznej bez nadziei najedzenie czy chwilę w łazience. I że wszystko to jest bez znaczenia, bo i tak wiedziałam, że wyjście było niewłaściwe i że zaraz nakrzyczy na mnie za to ktoś w moim wieku. Na szczęście drzwi się otworzyły i energicznie weszła redaktor naczelna Coąuette. Zmierzyła nas obie od góry do dołu, gdy Emily chwyciła mnie za rękę, wyprowadziła z łazienki i pokierowała w stronę windy. Stałyśmy tak razem, ona ściskając moje ramię, ja czując się, jakbym właśnie zmoczyła łóżko. Przeżywałyśmy jedną z tych scen, w których porywacz w biały dzień przykłada kobiecie broń do pleców i milcząco jej grozi, prowadząc w stronę sali tortur.

– Jak mogłaś mi to zrobić? – syknęła, gdy przepchnęła mnie przez drzwi prowadzące do recepcji Runwaya i obie gnałyśmy do naszych biurek. – Jako starsza asystentka jestem odpowiedzialna za to, co dzieje się w naszym biurze. Wiem, że jesteś nowa, ale powiedziałam ci to pierwszego dnia: nie zostawiamy Mirandy bez obsługi.

– Przecież Mirandy tu nie ma. – Wyszło to jak skrzek.

– Ale mogła dzwonić, kiedy wyszłaś, i nie byłoby tu nikogo, żeby odebrać ten cholerny telefon! – wrzasnęła, trzaskając drzwiami do naszej części. – Nasz podstawowy priorytet, nasz jedyny priorytet to Miranda Priestly. I jeżeli nie umiesz temu sprostać, to pamiętaj, że milion dziewczyn dałoby się zabić za tę pracę. A teraz sprawdź swoją pocztę głosową. Jeżeli dzwoniła, koniec z nami. Z tobą.

Chciałam wczołgać się do mojego komputera i umrzeć. Jak mogłam tak dać ciała w pierwszym tygodniu? Mirandy nawet nie było w biurze, a ja już ją zawiodłam. I co z tego, że byłam głodna, to mogło poczekać. Autentycznie ważni ludzie próbowali tu pracować, ludzie, którzy na mnie polegali, i ja ich zawiodłam. Wykręciłam numer poczty.

– Cześć Andy, to ja. – Alex. – Gdzie jesteś? Nie zdarzyło się jeszcze, żebyś nie odebrała. Nie mogę się doczekać dzisiejszej kolacji. Nadal jesteśmy umówieni, prawda? Gdzie tylko chcesz, ty wybierasz. Zadzwoń do mnie, kiedy to odsłuchasz, będę w pokoju nauczycielskim od czwartej. Kocham cię. – Z miejsca poczułam się winna, ponieważ już podjęłam decyzję, że po całej tej klęsce z lunchem raczej przełożę spotkanie. Ten pierwszy tydzień był tak szalony, że właściwie się nie widywaliśmy, i specjalnie zaplanowaliśmy, że dziś wieczorem zjemy kolację tylko we dwoje. Ale wiedziałam, że nie będzie zbyt zabawnie, jeżeli zasnę z nosem w kieliszku wina, i prawdę mówiąc, potrzebowałam tego wieczoru, żeby odetchnąć i pobyć w samotności. Będę musiała pamiętać, żeby zadzwonić i spróbować umówić się na następny dzień.

Emily stała przy mnie, swoją pocztę już sprawdziła. Z jej stosunkowo spokojnej miny domyśliłam się, że Miranda nie nagrała żadnych śmiertelnych pogróżek. Potrząsnęłam głową, chcąc zasygnalizować, że ja też na razie niczego nie mam.

– Cześć Andrea, tu Cara. – Niania Mirandy. – No więc Miranda dzwoniła tu jakiś czas temu – serce mi stanęło – i powiedziała, że próbowała w biurze i nikt nie odbierał. Domyśliłam się, że coś się u was dzieje, więc jej powiedziałam, że rozmawiałam i z tobą, i z Emily najwyżej minutę wcześniej, ale się tym nie przejmuj. Chciała, żeby przefaksować jej Women’s Wear Daily do Ritza, a ja miałam tu egzemplarz. Mam już potwierdzenie, że go dostała, więc się nie stresuj. Chciałam cię tylko zawiadomić. W każdym razie, miłego weekendu. Później pogadamy. Pa.

Wybawicielka. Ta dziewczyna była autentyczną świętą. Trudno uwierzyć, że znałam ją dopiero tydzień – i to nawet nie osobiście, tylko przez telefon – ponieważ zdawało mi się, że jestem w niej zakochana. Pod każdym względem stanowiła przeciwieństwo Emily: spokojna, realistka i kompletnie odporna na modę. Dostrzegała absurdalność zachowań Mirandy i jej nie zazdrościła. Posiadała tę rzadką, uroczą umiejętność pozwalającą śmiać się z siebie i wszystkich dookoła. Znalazłam przyjaciółkę.

– Nie, to nie ona – oznajmiłam Emily, niezupełnie kłamiąc, z tryumfalnym uśmiechem. – Jesteśmy czyste.

– Ty jesteś czysta, tym razem – stwierdziła obojętnie. – Pamiętaj, że siedzimy w tym razem, aleja tu rządzę. Jeżeli raz na jakiś czas zechcę wyjść na lunch, będziesz mnie kryła, mam do tego prawo. Coś takiego nigdy więcej się nie powtórzy, jasne?

Ugryzłam się w język, tłumiąc chęć powiedzenia czegoś paskudnego.

– Jasne – stwierdziłam. – Jasne.

Do siódmej wieczorem zdołałyśmy skończyć pakowanie reszty butelek i oddać je wszystkie posłańcom, a Emily nie poruszyła więcej kwestii opuszczenia biura. Ostatecznie wsiadłam do taksówki (tylko ten jeden raz) o ósmej i o dziesiątej, wciąż kompletnie ubrana, leżałam wyciągnięta jak długa na posłanym łóżku. I nadal niczego nie jadłam, bo nie mogłam znieść myśli o tym, że wyjdę na poszukiwanie jedzenia i znów się zgubię we własnej dzielnicy jak podczas czterech poprzednich wieczorów. Z mojego nowiutkiego telefonu Bang & Olufsen zadzwoniłam do Lily, żeby ponarzekać.

– Cześć! Myślałam, że dzisiaj macie z Aleksem randkę – powiedziała.

– Mieliśmy, ale jestem nieżywa. Nie ma nic przeciwko jutrzejszemu wieczorowi, więc chyba tylko zamówię coś do jedzenia. Cokolwiek. Jak ci minął dzień?

– Jedno słowo: był popieprzony. Okej, to były dwa słowa. Nigdy nie zgadniesz, co się stało. Właściwie zgadniesz, takie rzeczy zdarzają się…

– Daj spokój, Lii, za chwilę zemdleję…

– Okej. Na mój dzisiejszy odczyt przyszedł najmilszy facet na świecie. Przesiedział cały czas i wyglądał na całkowicie zafascynowanego. Zaczekał na mnie. Zapytał, czy mógłby zaprosić mnie na drinka i usłyszeć wszystko o mojej pracy wydanej w Brown, którą już czytał.

– Brzmi wspaniale. Jak wypadł? – Lily właściwie co wieczór spotykała się z różnymi facetami, ale miała jeszcze ułamek do skrócenia. Skalę Miłości Ułamkowej stworzyła pewnej nocy po wysłuchaniu kilku naszych przyjaciół płci męskiej, oceniających dziewczyny, z którymi się umawiali, według skali własnego pomysłu, Dziesięć na Dziesięć. „Sześć, osiem, B – plus” – Jake ogłosił wynik asystentki z działu reklamy, z którą spotkał się poprzedniego wieczoru. Zakładałyśmy powszechną świadomość, że skala jest dziesięciostopniowa, twarz zawsze zajmuje pierwsze miejsce w rankingu, ciało drugie, a osobowość ostatnie, z nieco bardziej uogólnioną oceną literową. Ponieważ w przypadku facetów w oczywisty sposób w grę wchodziło więcej czynników, Lily obmyśliła Skalę Ułamkową, na którą składało się w sumie dziesięć „elementów”, z których każdy dostawał punkt. Facet Idealny musiałby naturalnie posiadać wszystkie pięć podstawowych elementów: inteligencję, poczucie humoru, przyzwoite ciało, milutką twarz i pracę zaliczaną do tych, które mieściły się w szeroko pojmowanym zakresie „normalnych”. Ponieważ znalezienie Faceta Idealnego graniczyło z cudem, można było podnieść notowania, zarabiając punkty z drugiej piątki, na którą składały się: całkowity brak stukniętej byłej dziewczyny, stukniętych rodziców albo rujnujących randki współlokatorów i dowolnego rodzaju zainteresowań lub hobby niezwiązanych z tematem studiów, poza sportem i pornografią. Jak na razie najwyższa otrzymana ocena to było dziewięć dziesiątych, ale ten z nią zerwał.

– No cóż, z początku szykował się na silne siedem dziesiątych. Jako główny przedmiot w Yale wybrał teatr i jest hetero oraz dyskutował o polityce Izraela tak inteligentnie, że ani razu nie zasugerował, żebyśmy „posłali im atomówkę”, więc zapowiadał się dobrze.

– Faktycznie. Nie mogę się doczekać na decydujący element. Co to było? Opowiadał o swojej ulubionej grze Nintendo?

– Gorzej. – Westchnęła.

– Jest chudszy od ciebie?

– Gorzej.

– Niewiarygodnie pospolity?

– Gorzej. – Sprawiała wrażenie zgnębionej.

– Co, do licha, może być gorszego?

– Mieszka na Long Island…

– Lily! Jest geograficznie niepożądany. To nie oznacza, że nie można się z nim umawiać! Wiesz doskonale, że…

– …z rodzicami – przerwała mi. Och.

– Od czterech lat. O rany.

– I jest tym zachwycony. Twierdzi, że nie umie sobie wyobrazić, jak można chcieć mieszkać samemu w takim wielkim mieście, kiedy jego mama i tato są wspaniałymi towarzyszami.

– Rany! Nie mów nic więcej. Chyba nigdy wcześniej nie miałyśmy takiego przypadku, żeby siedem dziesiątych spadło do zera po pierwszej randce. Ten facet ustanowił nowy rekord. Gratulacje. Oficjalnie uznaję twój dzień za gorszy od mojego. – Nachyliłam się, żeby kopnięciem zamknąć drzwi sypialni, kiedy usłyszałam Shanti i Kendrę wracające do domu z pracy. Dotarł też do mnie męski głos i zastanowiłam się, czy któraś z moich współmieszkanek ma chłopaka. Przez ostatnie półtora tygodnia widziałam je w sumie przez dziesięć minut, bo najwyraźniej pracowały dłużej ode mnie.

– Tak źle? Jak mogłaś mieć kiepski dzień? Przecież pracujesz w modzie – powiedziała.

Rozległo się ciche pukanie do drzwi.

– Zaczekaj chwilę, ktoś przyszedł. Proszę! – zawołałam za głośno jak na tę skromną przestrzeń. Czekałam, żeby jedna z moich cichych współlokatorek nieśmiało zapytała, czy pamiętałam o telefonie do właściciela, żeby dopisał moje nazwisko do umowy najmu (nie), czy kupiłam papierowe talerze (nie) albo czy odsłuchiwałam jakieś wiadomości (nie), ale okazało się, że to Alex.

– Hej, mogę do ciebie oddzwonić? Alex się zjawił. – Byłam zachwycona jego wizytą, taka podekscytowana, że zrobił mi niespodziankę, ale jakaś mała część mnie nie mogła się doczekać, żeby wziąć prysznic i wczołgać się do łóżka.

– Jasne. Pozdrów go ode mnie. I pamiętaj, jaka z ciebie szczęściara, że skróciłaś z nim ułamek, Andy. Jest wspaniały. Trzymaj się go.

– Jakbym nie wiedziała. Ten dzieciak to jakiś cholerny święty. – Uśmiechnęłam się w jego kierunku.

– Pa.

– Cześć! – Zmusiłam się, żeby najpierw usiąść, potem wstać i podejść do Aleksa. – Co za wspaniała niespodzianka! – Chciałam go uściskać, ale cofnął się, trzymając ręce za plecami. – Co się stało?

– Nic zupełnie. Wiem, że miałaś ciężki tydzień i znając cię, doszedłem do wniosku, że nie zawracałaś sobie jeszcze głowy jedzeniem, więc coś ci przyniosłem. – Wyciągnął zza pleców ogromną papierową torbę, jedną z tych w stylu starego sklepu spożywczego, pokrytą już rozkosznie pachnącymi plamami tłuszczu. Nagle zaczęłam umierać z głodu.

– Niemożliwe! Skąd wiedziałeś, że tu siedzę i dokładnie w tej sekundzie zastanawiam się, jak się zmusić, żeby poszukać czegoś do jedzenia? Właśnie miałam to sobie odpuścić.

– No to chodź tu i jedz! – Wyglądał na zadowolonego i otworzył torbę, ale oboje razem nie daliśmy rady zmieścić się na podłodze mojej sypialni. Pomyślałam, żeby zjeść w salonie, lecz Kendra i Shanti klapnęły razem przed telewizorem, ustawiając przed sobą nietknięte pojemniki sałatek na wynos. Myślałam, że czekają na koniec odcinka Real World, który oglądały, ale potem zauważyłam, że obie zdążyły zasnąć. Ależ mieliśmy wszyscy słodkie życie.

– Zaczekaj, mam pomysł – oznajmił Alex i na palcach poszedł do kuchni. Wrócił z dwoma ogromnymi workami na śmieci i rozłożył je na mojej niebieskiej narzucie. Zapuścił rękę do wytłuszczonej torby i wyciągnął dwa gigantyczne hamburgery ze wszystkimi dodatkami oraz jedną ekstradużą porcję frytek. Pamiętał o pakiecikach keczupu i tonach soli dla mnie, i nawet o serwetkach. Klasnęłam w ręce, taka byłam podniecona, chociaż pośpiesznie przemknął mi przez głowę obraz rozczarowania na twarzy Mirandy, oznaczający: „Tyjesz hamburgera?!”.

– To jeszcze nie koniec. Proszę, patrz. – Z jego plecaka wyjechała garść maleńkich świeczek do podgrzewacza o zapachu waniliowym, butelka wina z zakrętką i dwa kubki z woskowanego papieru.

– Żartujesz – powiedziałam miękko, wciąż nie mogąc uwierzyć, że przyniósł to wszystko po tym, jak odwołałam randkę.

Wręczył mi kubek wina i stuknął nim o swój.

– Ani trochę. Myślisz, że miałem zamiar przegapić opowieść o pierwszym dniu reszty twojego życia? Za moją najlepszą dziewczynę.

– Dziękuję – odparłam, powoli pociągając łyk. – Dziękuję, dziękuję, dziękuję.

Загрузка...