Pożegnali się jak przyjaciele i, rzecz jasna, nie na zawsze: Rybnikow obiecał, że gdy wszystko załatwi, nie zaniedba wizyty.
– Byle na pewno – przykazała surowo Lidina, ściskając mu dłoń. – Nie daje mi spokoju pański tubus.
Sztabskapitan upewnił ją, że teraz jakoś się już wykręci, i rozstał się z czarującą damą, doświadczając pomieszanych uczuć żalu i ulgi, ze znaczną przewagą tej ostatniej.
Potrząsnął głową, by wyzbyć się zbędnych myśli, i z miejsca udał się do dworcowego urzędu telegraficznego. Oczekiwała go tam depesza na poste restante: „Kierownictwo firmy gratuluje świetny sukces sprzeciw cofnięty można przystąpić projekt uzyskania towaru szczegóły osobno”.
Uznanie zasług, a zwłaszcza wycofanie jakichś zastrzeżeń musiało być dla Rybnikowa nader ważne. Rozjaśnił się, a nawet zanucił o toreadorze.
W sposobie bycia sztabskapitana coś się zmieniło. Co prawda, mundur (jeszcze bardziej sfatygowany po nocnych przygodach) nadal zwisał zeń jak worek, lecz ramiona wyprostowały się, a oczy spoglądały śmielej; przestał też utykać.
Wbiegłszy schodami na drugie piętro, gdzie ciągnęły się pomieszczenia służbowe, Rybnikow ulokował się na parapecie, skąd mógł widzieć cały pusty, szeroki korytarz, i wydobył notes, zapisany cytatami i aforyzmami na wszelkie okoliczności życiowe. Widniało tam i sakramentalne: „Kula durna, bagnet zuch” *, i „Rosjanin wolno zaprzęga, lecz szybko jedzie”, i „Kto mądry a pijany, dwa rozumy zjadł”; a ostatnia z maksym, jakie przykuły jego uwagę, brzmiała: „«Choć jesteś Iwanow Siódmy, aleś cymbał» A. P. Czechow” *.
Po Czechowie szły puste strony, lecz sztabskapitan wyjął płaski flakonik z bezbarwną cieczą, kapnął ją na papier, roztarł palcem, i na kartce wystąpiły dziwne znaki, podobne do splątanych wężyków. Tak samo postąpił z kilkoma kolejnymi stronami – i na nich także nie wiedzieć skąd wychynęły osobliwe gryzmoły. Czas jakiś Rybnikow wpatrywał się w nie wnikliwie. Potem podumał, poruszając wargami, zapamiętując. A po minucie czy dwóch nakreślone zygzaki same znikły.
Wrócił do telegrafu i wysłał dwie priorytetowe depesze – do Samary i Krasnojarska. Treść była jednakowa: prośba o przybycie do Moskwy „w wiadomej sprawie” 25 maja i 1 wiadomość, że zamówiono „numer w tym samym hotelu”. Podpisał się sztabskapitan nazwiskiem „Iwan Gonczarow”.
Na tym bodajże skończyły się sprawy pilne. Wasyl Aleksandrowicz zszedł do restauracji i posilił się z apetytem, przy czym nie skąpił – pozwolił sobie nawet na koniak. Kelnerowi dał napiwek nie ekstrawagancki może, ale suty.
Lecz był to dopiero wstęp do czarodziejskiej metamorfozy mundurowego ciamajdy.
Z dworca sztabskapitan pojechał na ulicę Kuźniecki Most, do sklepu z ubraniami. Subiektowi napomknął, że wylizawszy się z ran, wraca do cywila i chce się zaopatrzyć w przyzwoitą garderobę.
Kupił dwa ładne letnie garnitury, marynarkę, kilka par spodni, sztyblety kamasze i amerykańskie pantofle, angielską cyklistówkę, słomkowego kanotiera, wreszcie pół tuzina koszul. Przebrał się od razu, schował do walizki podniszczony mundur i kazał zawinąć w papier szablę.
I jeszcze jedno: do sklepu Rybnikow przybył ze zwyczajnym „sałatą”, oddalił się zaś lakierowanym wolantem na gumach, z tych, co to za samo wsiadane bierze się pół rubla.
Wypakować bagaże fircykowaty klient zlecił przy biurach drukarni Fuchtela i zwolnił pojazd. Pilno mu było odebrać zamówienie, setkę cartes de visite korespondenta agencji telegraficznej Reutera, przy czym imię na wizytówkach było jego, Rybnikowowskie – Wasyl Aleksandrowicz, lecz nazwisko najzupełniej odmienne: Sten.
Stąd świeżo upieczony pan Sten (choć, by się nie pogubić, niech może zostanie „Rybnikow”) wyruszył już pięciorublową dwukonką. Polecił zawieźć się na Czyste Prudy, do pensjonatu Saint-Saëns, lecz najpierw chciał wstąpić gdzieś po bukiet białych lilii. Zuchowaty stangret potwierdził z szacunkiem: „Tak jest, słucham jaśnie pana”.
Wdzięczny empirowy pałacyk oddzielała od bulwaru tylko krata. Sądząc po zdobiącej bramę girlandzie z kolorowych lampionów, pensjonat szczególnie malowniczo przedstawiać się musiał pod wieczór. Ale teraz dziedziniec i podjazd były puste, wysokie okna bielały zapuszczonymi firankami. Rybnikow zapytał o hrabinę Beauvaudois i wręczył szwajcarowi wizytówkę. Nie upłynęła minuta, a z głębi domu, który wewnątrz okazał się znacznie obszerniejszy, niż zdawał się z zewnątrz, wyszła pulchna dama – niemłoda, ale też i niestara, wielce zadbana, z makijażem tak umiejętnym, iż tylko wprawny wzrok dostrzegłby ślady kosmetycznych zabiegów.
Na widok Rybnikowa nieco drapieżne oblicze hrabiny przebiegł skurcz. Zaraz jednak zajaśniało uprzejmym uśmiechem.
– Drogi, najdroższy przyjacielu! – zerknęła z ukosa na wizytówkę. – Najdroższy Wasylu Aleksandrowiczu! Szalenie jestem rada widzieć pana! I nie zapomniał pan, że uwielbiam białe lilie! Jak to miło!
– Ja niczego nie zapominam, droga Beatrix – były sztabskapitan schylił się ku lśniącej pierścieniami ręce.
Na te słowa gospodyni odruchowo dotknęła wspaniałych, upiętych wysoko popielatych włosów, patrząc z niepokojem na schyloną potylicę szarmanckiego gościa. Lecz gdy Rybnikow uniósł głowę, na pełnych wargach hrabiny znów promieniał czarowny uśmiech.
Wystrój salonu i korytarzy cechowały pastelowe tony, ze ścian połyskiwały kopie Watteau i Fragonarda. Tym dobitniejszy kontrast przedstawiał gabinet, do którego wprowadziła gościa arystokratka: żadnych pretensjonalnych dwuznaczności, księgi buchalteryjne na biurku, pulpit, etażerka na papiery. Znać było, że hrabina to osoba rzeczowa, nienawykła tracić darmo czasu.
– Proszę się nie niepokoić – powiedział Wasyl Aleksandrowicz, sadowiąc się w fotelu i zakładając nogę na nogę. – Wszystko w porządku. Całkiem nieźle, tu oddaje pani usługi nie mniejsze niż w Port Arthur i Władywostoku. Ja nie w interesach. Pojmuje pani, zmęczenie. Postanowiłem wziąć mały urlop, parę dni spokoju. – Uśmiechnął się wesoło. – Wiem z doświadczenia: im większy wokół burdel, tym spokojniej.
– To nie żaden burdel, tylko najlepszy zakład w mieście! – odparła z urazą hrabina Beauvaudois. – W niespełna rok mój pensjonat zyskał sobie najlepszą reputację! Odwiedzają go najprzyzwoitsi ludzie, ceniący ciszę i obyczajność!
– Wiem, wiem – z tym samym uśmiechem przerwał jej Rybnikow. – Dlatego właśnie wprost z pociągu pośpieszyłem, droga Beatrix, do pani. Cisza i obyczajność – tego mi właśnie trzeba. Nie deranżuję pani?
– Nie wolno tak mówić – odrzekła jak najpoważniej gospodyni. – Jestem bez reszty do pańskich usług. – I po chwili wahania spytała delikatnie: – Miałby pan może ochotę odpocząć z którąś z panienek? Są tu wyjątkowo przyjemne. Zapewniam: wszelkie zmęczenie przejdzie jak ręką odjął.
– Nie trzeba – zapewnił grzecznie korespondent. – Niewykluczone, że przyjdzie mi zabawić u pani ze dwa-trzy tygodnie. Gdybym wszedł w bliższe związki z którąś z pani… pensjonariuszek, mogłoby to wzbudzić zazdrość i swary. Całkiem zbyteczne.
Beatrix przytaknęła, uznając zasadność wywodu.
– Umieszczę pana w apartamencie trzypokojowym, z osobnym wejściem. To skrzydło dla klientów gotowych płacić za pełną dyskrecję. Tam będzie panu najwygodniej.
– Doskonale. Wszystkie koszta, ma się rozumieć, pokryję.
– Wielkie dzięki. Poza izolacją od głównej części domu, gdzie nocami bywa czasem dość gwarno, są też inne wygody. Pokoje łączą ukryte drzwi, co może się przydać.
– Idę o zakład – mruknął Rybnikow – że są i fałszywe lustra, przez które tak łatwo robić sekretne fotografie. Jak w Port Arthur, nieprawdaż?
Gospodyni uśmiechnęła się bez słowa.
Lokum usatysfakcjonowało Rybnikowa. Poświęcił kilka godzin na zagospodarowanie się, choć w nie całkiem zwykłym sensie tego słowa. Z przytulnością i komfortem nic wspólnego te zajęcia domowe nie miały.
Położył się o północy i zafundował sobie iście królewski odpoczynek, jakiego nie zaznał od dawna: przespał całe cztery godziny, dwie dłużej niż zwykle.
Pasażer z szóstego przedziału nie sprawił Erastowi Pietrowiczowi zawodu. Przeciwnie, im dalej, tym rzecz przedstawiała się bardziej obiecująco.
Na stacji Fandorin odszukał furmana, który zabrał niecierpliwego osobnika z brzegu Łomży. Potwierdziły się zeznania ślicznotki – chłop przyznał, że Niemiec faktycznie nie poskąpił stówki.
– Czemu Niemiec? – zapytał inżynier.
– A bo to nasz – zdziwił się woźnica – odżałuje stówkę, jak tu słuszna zapłata pięć ałtynników? * – A pomyślawszy, dodał: – I mowę miał cudaczną.
– Co znaczy „cudaczną”? – dopytywał się Erast Pietrowicz, ale tego już tubylec objaśnić nie potrafił.
Dużo trudniej przyszło odkryć dalsze poczynania bruneta. Zawiadowca wymawiał się niewiedzą, dyżurny mamrotał i nie patrzył w oczy, miejscowy żandarm, wyprężony na baczność, odstawiał kompletnego durnia. I wtedy, wspomniawszy znów słowa bezcennej obserwatorki, inżynier spytał go wprost, gdzie manewrowy parowóz.
Żandarm w jednej chwili spłynął rzęsistym potem, dyżurny zbladł, a naczelnik spiekł raka.
Wyjaśniło się, że parowóz, wbrew wszelkim zasadom i instrukcjom, całą parą powiózł bruneta w pogoń za wcześniejszym o godzinę osobowym. Szalony brunet (co do narodowości którego mniemania świadków były rozbieżne: zawiadowca uznał go za Francuza, dyżurny za Polaka, a żandarm za „Żydka”) szastał na prawo i lewo taką forsą, że nie było siły się oprzeć.
Nie mogło być wątpliwości: o tego człowieka szło.
Pociąg, za którym pognał godny uwagi pasażer, przychodził do Moskwy za kwadrans dziesiąta, nie było więc chwili do stracenia.
Inżynier pchnął dwa jednobrzmiące telegramy do szefa moskiewskiego zarządu i naczelnika cyrkułu wołokołamskiego, podpułkownika Daniłowa: przejąć podejrzanego (tu szczegółowy rysopis) na dworcu; w żadnym razie nie zatrzymywać, ale podwiązać co bystrzejszych agentów w cywilu i zorganizować inwigilację; nic więcej przed przybyciem Erasta Pietrowicza nie przedsiębrać.
Ruch na linii mikołajewskiej w związku z katastrofą wstrzymano; po stronie petersburskiej zebrał się długi szereg składów pasażerskich i towarowych, lecz po moskiewskiej droga była wolna. Fandorin zażądał najnowszej, pięcioosiowej maszyny compound i z wiernym kamerdynerem u boku w tempie osiemdziesięciu pięciu wiorst na godzinę pomknął na wschód.
Po raz ostatni Erast Pietrowicz był w rodzinnym mieście przed pięciu laty – w pełnej konspiracji, pod fałszywym nazwiskiem. Najwyższe moskiewskie władze nie pałały do dymisjonowanego radcy stanu sympatią, i to tak dalece, że nawet przelotny pobyt w dawnej stolicy mógł się dlań skończyć w arcyniemiły sposób. Po tym, jak Fandorin, acz w nieformalnym trybie, wrócił do służby państwowej, wytworzyła się osobliwa sytuacja: obdarzony zaufaniem rządu i najszerszymi pełnomocnictwami inżynier w guberni moskiewskiej uchodził nadal za persona non grata i w swych wypadach starał się nie wypuszczać poza stację Bołogoje.
Lecz krótko po nowym roku zaszedł wypadek kładący kres temu długoletniemu wygnaniu, i jeśli Erast Pietrowicz nie wybrał się dotąd w ojczyste pielesze, to tylko z racji wyjątkowego nawału pracy.
Stojąc obok maszynisty, wpatrzony z roztargnieniem w rozjarzone palenisko, Fandorin dumał o rychłym spotkaniu z miastem młodości i zdarzeniu, dzięki któremu spotkanie to dojść mogło do skutku.
Zdarzenie było głośne – nie tylko w przenośni, ale i literalnie. Zaprzysięgłego Fandorinowskiego wroga, moskiewskiego generała-gubernatora, na samym środku Kremla rozerwała w strzępy eserowska bomba *.
Przy całej antypatii do nieboszczyka, postaci kompromitującej i szkodliwej dla miasta, Erast Pietrowicz był wstrząśnięty.
Rosją, ciężko chorą, spływającą krwawym potem, miotała od gorączki po zimne dreszcze febra, i szło o coś więcej niż o wojnę z Japonią. Wojna odsłoniła tylko rzecz jawną dla każdego myślącego widza: imperium zmieniło się w anachroniczny twór, w zapóźnionego na świecie dinozaura z rozrosłym cielskiem i tycią główką. Ściślej, co do rozmiarów, łeb był potężny, rozdęty mnóstwem ministerstw i komitetów, lecz krył drobny i kiepsko uzwojony mózg. Każda istotna decyzja, byle poruszenie nieruchawej tuszy wymagały decyzji jednego jedynego człowieka, który sam bynajmniej do szpakami karmionych nie należał. A choćby zresztą i był tytanem intelektu, czy można w czasach elektryczności, radia, rentgena osobiście władać ogromnym krajem, i to jeszcze w przerwach między lawn-tennisem a polowaniem?
Toteż słaniał się biedny rosyjski dinozaur, plątały się potężne łapy, tysiącwiorstowy ogon wlókł się bez sensu po ziemi. Z boku doskakiwał, rwąc kęsy ciała, zwinny drapieżnik nowej generacji, a w trzewiach gigantycznego organizmu rozrastał się śmiercionośny guz. Czym leczyć chorego kolosa, Fandorin nie wiedział, lecz jasne było, że nie bombami – od wstrząsów gadzi móżdżek oszaleje do reszty, monstrualne cielsko wpadnie w paniczne drgawki, i Rosja skona.
W uwolnieniu się od mrocznych, bezpłodnych myśli pomogła jak zwykle mądrość Wschodu. Inżynier wyłuskał z pamięci stosowny aforyzm: „Mąż szlachetny wie, że świat jest niedoskonały, lecz nie opuszcza rąk”. A potem przypomniał sobie jeszcze jeden, już nie teoretycznej, ale praktycznej natury: „Gdy brak spokoju ducha, określ czynnik zakłócający harmonię, i usuń go”.
Czynnik zakłócający harmonię ducha Erasta Pietrowicza winien był lada chwila przybyć na dworzec Mikołajewski w Moskwie.
Byleby się nie poszkapił podpułkownik Daniłow…
Daniłow nie poszkapił się. We własnej osobie powitał petersburskiego gościa wprost na bocznicy, gdzie zajechał compound. Krągłe oblicze podpułkownika jaśniało z emocji. Ledwie podawszy przybyszowi rękę, rozpoczął raport.
Przyzwoitych agentów na lekarstwo – wszystkich przeciągnięto do Lotnego Oddziału Ochrany, gdzie i wyższa pensja, i premie, i lżejszy rygor. Wobec czego, wiedząc, że pan inżynier nie alarmowałby po próżnicy, Daniłow wspomniał dawne czasy i wziąwszy do pomocy zastępcę, sztabs – otmistrza Lisickiego, nader łebskiego oficera, śledził obiekt osobiście.
Tu rozgorączkowanie dzielnego Mikołaja Wasiliewicza stało się dla inżyniera jasne. Zasiedział się podpułkownik w gabinecie, wynudził bez czynnej praktyki, stąd też rzucił się tak ochoczo do gry w policjantów i złodziei. Trzeba będzie wspomnieć, by przesunęli go do operacyjnej roboty zakonotował sobie w pamięci Fandorin, słuchając entuzjastycznej relacji, jak zręcznie Daniłow z zastępcą, przebrani za przekupniów, zorganizowali obserwację na dwóch dorożkach.
– W Pietrowsko-Razumowskoje? – zapytał tylko. – W takiej dz-dziurze?
– Ech, Eraście Pietrowiczu, od razu widać, żeś dawno u nas nie bywał. Pietrowsko-Razumowskoje to teraz modna dzielnica willowa. Tę na przykład, do której doprowadził nas Brunet, niejaki Alfred Radzikowski wynajął za tysiąc rubli miesięcznie.
– Tysiąc? – zdumiał się Fandorin. – A cóż to za Fontainebleau takie?
– Faktycznie Fontainebleau. Dobra dziesięcina ogrodu *, oranżeria, własna stajnia, nawet garaż. Zostawiłem na obserwacji sztabsrotmistrza, z nim dwóch podoficerów, po cywilnemu, rzecz jasna. Ludzie pewni, ale, ma się rozumieć, nie profesjonalni filerzy.
– Jazda – rzucił krótko inżynier.
Lisicki, chłopak jak malowanie, z junacko podkręconym wąsem, w istocie okazał się łebski. Nie na próżno wysiadywał w krzakach, niejedno zdołał wypatrzyć.
– Z fasonem żyją – raportował, raz po raz stawiając polskim zwyczajem akcent na przedostatniej sylabie. – Elektryka, telefon, nawet własny telegraf. Łazienka z prysznicem! Dwa powozy z rysakami pełnej krwi! W garażu auto! Sala gimnastyczna z rowerami do ćwiczeń! Służba w koronkowych fartuszkach! W ogrodzie zimowym o, takie papugi!
– A o papugach skąd pan wie? – nie zdzierżył Fandorin.
– Toż tam byłem – oznajmił ze sprytną miną sztabsrotmistrz. – Chodziłem za ogrodnika się nająć. Nie wzięli – już, mówią, jest. Ale do oranżerii pozwolili zerknąć, jeden to wielki miłośnik flory.
– Jeden? – spytał szybko inżynier. – A ilu razem?
– Nie wiem, ale kompania spora. Słyszałem z pół tuzina różnych głosów. Skądinąd – znacząco podkreślił Lisicki – między sobą mówią po polsku.
– O czym? – zawołał podpułkownik. – Pan przecież zna język!
Młody oficer rozłożył ręce.
– Nic ważnego przy mnie nie gadali. Chwalili za coś Bruneta jako „cwaną sztukę”. Nazywają go zresztą Józek.
– To polscy nacjonaliści z partii socjalistycznej, dam głowę! – gorączkował się Daniłow. – Czytałem w tajnym cyrkularzu. Zwąchali się z Japońcami, tamci obiecują im w razie zwycięstwa wynegocjować dla Polski niepodległość. Ich prowodyr tylko co jeździł do Tokio. Jakże mu tam…
– Piłsudski – podsunął Erast Pietrowicz, wpatrując się w willę przez lornetkę.
– Otóż to, Piłsudski. Dostał widać w Japonii pieniądze i instrukcje.
– Tak jakby…
W willi zaczął się jakiś ruch. Blondyn w koszuli bez kołnierzyka i szerokich szelkach, stojąc przy oknie, krzyczał coś do tubki telefonu. Raz, drugi głośno trzasnęły drzwi. Rozległo się końskie rżenie.
– Wygląda, że się na coś szykują – szepnął na ucho inżynierowi Lisicki. – Już z pół godziny się kramarzą.
– Specjalnie się z nami panowie szpiedzy nie certolą – burczał w drugie ucho podpułkownik. – Kontrwywiad mamy może pod psem, ale to już bezczelność: ulokować się w takim komforcie pięć minut od kolei Mikołajewskiej! Zgarnąć by ich, robaczków, w tej chwili. Szkoda, że nie nasza gestia. Ochrannicy i gubernialni zeżarliby żywcem. Żeby tak w pasie wywłaszczenia – inna sprawa.
– Może zrobić tak – zaproponował sztabsrotmistrz – ściągnąć pluton naszych, otoczyć willę, ale samemu nie brać, tylko powiadomić policję. Wtedy się nie przyczepią.
Fandorin nie uczestniczył w dyskusji: kręcił głową, czegoś wypatrywał. Zmierzył wzrokiem sterczący na poboczu, świeżo okorowany słup.
– Telefoniczny… Posłuchać by, o czym radzą…
– Tylko jak? – zdziwił się podpułkownik.
– A przyłącze puścić – o, z tego słupa.
– Pan wybaczy, Eraście Pietrowiczu, ani w ząb się na technice nie wyznaję. Co to takiego „przyłącze”?
Jednak Fandorin niczego nie zaczął objaśniać: już podjął decyzję.
– Tu przecież zaraz jest rampa naszej k-kolei Mikołajewskiej…
– Tak jest, przystanek pietrowsko-razumowski.
– Powinien tam być aparat. Poślijcie żandarma. Tylko migiem, na jednej nodze. Wlecieć, odciąć przewód z tubką, przy samym pudle, i duchem do mnie. Czasu na wyjaśnienia nie tracić – pokazać legitymację i tyle. Marsz!
Parę chwil później rozbrzmiał oddalający się szybko tupot – podoficer pośpieszył wypełnić zadanie. Po jakichś dziesięciu minutach przybiegł z odciętym mikrofonem.
– Szczęście, że sznur długi – uradował się inżynier, po czym zdumiał żandarmów: zrzucił elegancki paltot i wziąwszy w zęby składany nóż, zwinnie wdrapał się na słup.
Wykonawszy krótkie czary-mary z przewodami, spełzł, trzymając w ręce tubkę – sznur od niej ciągnął się w górę.
– Niech pan trzyma – oznajmił sztabsrotmistrzowi. – Pan zna polski, więc niech pan słucha.
Lisicki wpadł w zachwyt.
– Co za genialna idea, panie inżynierze! Wierzyć się nie chce, że nikt na to nie wpadł! Można przecież na stacji telefonicznej urządzić specjalny gabinet! Podsłuchiwać rozmowy podejrzanych osób! Co za pożytek dla ojczyzny! I jak nowocześnie, w duchu postępu technicz… – Sam przerwał sobie w pół słowa, wzniósł ostrzegawczo palec i przenikliwym szeptem oznajmił: – Wybierają! Centralę! Inżynier i podpułkownik pochylili się ku niemu.
– Mężczyzna… Prosi numer 398… – urywanie szeptał Lisicki. – Tam też męski… Po polsku… Pierwszy wyznacza spotkanie… Nie, nie spotkanie, zbiórkę… Na Nowo-Basmannej… Pod domem Warwaryńskiego Towarzystwa Akcyjnego… Operacja! On mówi „operacja”! Koniec, rozłączył się.
– Jaka operacja? – złapał zastępcę za ramię Daniłow.
– Nie powiedział. Tylko „operacja” i już. O północy, a teraz prawie wpół do dziesiątej. Dlatego tak się roją.
– Na Basmannej? Dom Towarzystwa Warwaryńskiego? – Erast Pietrowicz sam przeszedł nieświadomie na szept. – Co tam jest, nie wiecie?
Oficerowie, spojrzawszy na siebie, wzruszyli ramionami.
– Potrzebna książka adresowa.
Ten sam podoficer znów dostał rozkaz pobiec na przystanek, wbiec do dyżurki, złapać z biurka informator Cała Moskwa i co tchu z powrotem.
– Na przystanku pomyślą, że żandarmeria kolejowa to banda wariatów – podsumował, zresztą tylko pro forma, podpułkownik. – No nic, potem się odda i tubkę, i książkę.
Kolejnych dziesięć minut upłynęło w napiętym oczekiwaniu. Niemal wyrywano sobie z rąk lornetkę. Widoczność była kiepska – zaczynało mrocznieć, ale w willi jaśniały wszystkie okna, zasłony ożywiała krzątanina cieni.
Na spotkanie ciężko dyszącego podoficera rzucili się całą trójką. Prawem starszeństwa sfatygowane tomiszcze złapał Erast Pietrowicz. Najpierw zajrzał, co kryje się pod numerem 398. Okazało się, że Wielki Hotel Moskiewski. Potem przeszedł do działu adresowego, otwarł na Nowo-Basmannej – i krew zadudniła mu w skroniach.
W domu należącym do Warwaryńskiego Towarzystwa Akcyjnego mieściło się kwatermistrzostwo Okręgowego Arsenału Artylerii. Zajrzawszy mu przez ramię, podpułkownik aż stęknął.
– No jasne! Od razu czułem… Nowo-Basmanna! Są tam i składy, skąd ekspediuje się bezpośrednio na front pociski i dynamit! Nigdy nie mniej niż tygodniowe zużycie. No to, drodzy panowie… Nie do wiary! Potworne! Jeśli wysadzą – zmiecie pół Moskwy! Uch, Polaczki! Pardon, Bolesławie Stefanowiczu, ja nie w tym sensie…
– Co tam socjaliści! – ujął się za rodakami sztabsrotmistrz. – Ledwo pionki w japońskich rękach. Ale weź pan tych Azjatów! Nowi Hunowie wcieleni! Żadnego pojęcia o cywilizowanej wojnie!
– Panowie, panowie! – przerwał z płonącymi oczyma Daniłow. – Nie ma tego złego!… Arsenał przylega do warsztatów linii kazańskiej, a to…
– …już nasz teren! – podchwycił Lisicki. – Brawo, Mikołaju Wasiliewiczu! Obejdziemy się bez gubernialnych!
– I bez tych z Ochrany! – uśmiechnął się drapieżnie jego szef.
Podpułkownik i sztabsrotmistrz dokonali istnego cudu organizacji: w dwie godziny przygotowali solidną, niezawodną zasadzkę. Śledzić dywersantów od Pietrowsko-Razumowskoje nie próbowali – zbyt ryzykowne. W nocnej porze alejki willowego osiedla były puste, a jeszcze, jak na złość, wylazł księżyc. Rozsądniej było skupić wszystkie siły w miejscu, gdzie złoczyńcy wyznaczyli sobie punkt zborny. Daniłow poprowadził do akcji cały, oprócz dyżurnych, oddział, jakim dysponował – sześćdziesięciu siedmiu ludzi. Większość żandarmów rozstawił (ściślej – rozłożył, zgodnie z rozkazem „leżeć cicho, nie wychylać się”) na obwodzie terenu składów, po wewnętrznej stronie muru. Dowodził nimi Lisicki. Sam podpułkownik z dziesiątką najlepszych ukrył się w gmachu kwatermistrzostwa.
By żandarmeria kolejowa mogła wkroczyć na włości resortu artylerii, wypadło zerwać z łóżka komendanta arsenału, starego generała, z tych, co zdążyli jeszcze powojować z Szamilem. Ów tak się przejął, że ani mu na myśl przyszło wyciągać kompetencyjne niuanse – z miejsca zezwolił na wszystko i brał tylko co chwila nasercowe krople.
Widząc, że Daniłow świetnie sam sobie radzi, inżynier wymówił się od dowodzenia zasadzką. Wraz z Masą ulokował się w bramie vis-à-vis wjazdu na teren. Miejsce to wybrał Fandorin nie przypadkiem. Gdyby żandarmom, niezwyczajnym tego typu działań, wymknął się jakiś dywersant, zdoła zastąpić zbiegowi drogę tak, że się nie wyśliźnie. Podpułkownik decyzję inżyniera pojął skądinąd po swojemu. Ton uskrzydlonego przygotowaniami Mikołaja Wasiliewicza zdradził niejakie lekceważenie: że niby rozumiem i nie osądzam, cywil to cywil, pchać się pod kule nie ma obowiązku.
Ledwie rozlokowali się wszyscy, ledwie nerwowy generał, zgodnie z instrukcją, zgasiwszy w gabinecie światło, przylgnął twarzą do szyby, od placu Kałanczewskiego zaś rozbrzmiał wieżowy zegar, gdy w mroczną ulicę wjechały z obu stron bryczki: dwie od Riazańskiego Przejazdu, jedna od Je – łochowskiej. Spotkały się przed gmachem kwatermistrzostwa. Z pojazdów wysypali się ludzie (Fandorin naliczył pięciu, trójka została na kozłach) i o czymś zaszeptali.
Inżynier wyjął z kieszeni zgrabny płaski pistolet, wykonany na zamówienie w belgijskich zakładach Browninga, odsunął bezpiecznik. Kamerdyner demonstracyjnie zrobił w tył zwrot.
No, dalej! – pogonił w duchu Erast Pietrowicz Polaków i westchnął: nadzieje, że Daniłowowskie orły wezmą żywcem choćby jednego, były nikłe. Trudno: któryś ze złoczyńców zostanie przecież przy koniach. Szczęściarz, bo minie go żandarmska kula, a wpadnie w ręce Fandorina.
Narada dobiegła końca. Lecz zamiast podążyć ku bramie kwatermistrzostwa czy wprost ku wrotom składów, dywersanci zawrócili do bryczek. Świsnęły baty i wszystkie trzy pojazdy pomknęły w rosnącym tempie od składów w stronę Dobrej Słobody.
Zauważyli coś? Zmienili plany?
Erast Pietrowicz wybiegł z bramy.
Powoziki skryły się już za rogiem.
Inżynier zrzucił z ramion swój wspaniały paltot i pobiegł za nimi.
Sługa podniósł porzucone okrycie i ruszył drobnym kroczkiem w ślady Fandorina.
Gdy podpułkownik Daniłow i jego żandarmi wybiegli na podjazd, Nowo-Basmanna ziała pustką. W dali ucichł stuk kopyt, na niebie lśnił niewzruszony księżyc.
Wyszło na jaw, że Erast Pietrowicz Fandorin, wielce odpowiedzialny pracownik nader poważnego resortu i człowiek nie pierwszej młodości, nie tylko wspina się umiejętnie po słupach, ale i fantastycznie szybko biega – przy czym bezszelestnie i pozostając niemal niewidzialny: tuż pod samymi ścianami, w najsolenniejszym nocnym cieniu, okrążając lub przesadzając kolosalnym susem plamy księżycowej jasności. Przypominał co najwyżej widmo, we własnych prywatnych sprawach sunące chyżo wzdłuż ciemnej ulicy. Dobrze, że nie napatoczył się jakiś nocny marek: czekałby nieszczęśnika nielichy wstrząs.
Bryczki zdołał Fandorin dogonić bez trudu. W rezultacie jął biec z rozwagą, by nie zmniejszać dystansu.
Cała ta pogoń nie trwała zresztą długo.
Za gimnazjum żeńskim von Derwitza powoziki zwolniły. Stanęły koło w koło, jeden ze stangretów zebrał w pęczek wodze, a pozostała siódemka skierowała się w stronę piętrowego budynku z oszkloną witryną.
Któryś pomajstrował przy drzwiach, kiwnął ręką i całe towarzystwo znikło w środku.
Erast Pietrowicz, zerkając zza węgła, kombinował, jak podkraść się do stangreta. Ów stał bowiem przy koźle, oglądając się czujnie na wszystkie strony. Całą okolicę jaskrawo oświetlał księżyc.
W tym momencie zjawił się zdyszany Masa. Pojmując z twarzy Fandorina, że ten przystąpi wkrótce do działań rozstrzygających, przerzucił przez ramię fałszywy warkocz i zaszeptał gniewnie po japońsku:
– Ja interweniuję, kiedy stronnicy jego wysokości mikado zaczną pana zabijać. A kiedy pan sam zacznie zabijać stronników jego wysokości mikado, proszę na pomoc nie liczyć.
– Odczep się – odparł Erast Pietrowicz po rosyjsku. – Nie przeszkadzaj.
Z budynku doszedł zgłuszony krzyk. Dłużej zwlekać było nie sposób.
Inżynier przebiegł bezgłośnie do najbliższej latarni i skrył się za nią. Do stangreta miał jeszcze z dziesięć kroków.
Wyjąwszy z kieszeni zdobną monogramem papierośnicę, cisnął ją w drugą stronę.
Na ten dźwięk stangret drgnął i odwrócił się tyłem do latarni.
O to szło. W trzech susach Fandorin pokonał pozostałą przestrzeń, wskoczył na stopień bryczki i złapał przeciwnika za szyję. Gdy ten zwiotczał, inżynier ułożył go troskliwie na bruku, wzdłuż kół w pneumatykach.
Stąd dało się już rozpoznać szyld nad wejściem.
JOSIF BARANOW. ZŁOTO, SREBRO, BRYLANTY – przeczytał inżynier i mruknął:
– Nic nie rozumiem.
Przebiegł do wystawy, zajrzał – w głębi migało kilka elektrycznych latarek.
Wnętrze było ciemne, przemykały w nim bystre cienie. Raptem stanęło całe w nieznośnie rażącym pałaniu, na wszystkie strony bryznął ognisty deszcz, ukazując oszklone lady, krążących wzdłuż nich ludzi i drzwi sejfu, nad którymi schylał się człowiek z palnikiem acetylenowym – cudem techniki, jaki Erast Pietrowicz widział na ilustracji we francuskim przeglądzie.
Na podłodze, oparty o ścianę, siedział ktoś związany – z wyglądu nocny stróż: usta zaklejone plastrem, krew na rozbitej głowie, zbaraniały wzrok, wlepiony w lucyferyczny płomień.
– Proszę, jak nisko upadła japońska agentura! – syknął do podchodzącego kamerdynera Fandorin. – To już tak krucho w Japonii z groszem?
– Obrońcy jego wysokości mikado nie rabują – odparł Masa, podziwiając malownicze widowisko. – To kryminaryści, Moskiewscy Firuci – czytarem w kurierku; przyratują autem albo parokonnym worantem, bardzo rubią wynarazki. – Twarz Japończyka rozjaśnił uśmiech. – Doskonare! Mogę pomóc mojemu panu!
Erast Pietrowicz sam już pojął, że padł ofiarą pomyłki – zwyczajnych warszawskich bandytów na gościnnych występach w Moskwie wziął za dywersantów. Ileż zmarnowanego na darmo czasu!
Lecz czemuż to Brunet, pasażer z szóstego przedziału, w tak podejrzany sposób umykał z miejsca katastrofy?
Z bardzo prostej przyczyny, odpowiedział sobie inżynier. Przedwczoraj w Petersburgu dokonano nader śmiałego rabunku, o którym rozpisywały się wszystkie gazety. Ktoś w masce zatrzymał karetę hrabiny Woroncowej, złupił jaśnie wielmożność do cna i nagą, w samym kapeluszu, zostawił na drodze. Smaczku dodawał zajściu fakt, że tego akurat dnia hrabina, po kłótni z mężem przenosząc się do rodziców, w sekrecie zabrała ze sobą wszystkie klejnoty. Nie darmo, jak mówił Lisicki, lokatorzy willi zwali Bruneta „cwaną sztuką” – i w Pitrze się uwinął, i do Moskwy zdążył.
Gdyby nie gorycz rozczarowania i złość na samego siebie, Erast Pietrowicz ani by myślał mieszać się w kryminalne sprawki, lecz irytacja żądała wyładowania, a i żal było nocnego stróża: wezmą jeszcze i go zarżną!
– Bierz, kiedy zaczną wychodzić – szepnął słudze. – Ty jednego, ja drugiego.
Masa, oblizując się, skinął głową. Los jednak zrządził inaczej.
– Panowie, szucher! – rozdarł się ktoś w środku. Musiał dojrzeć za szybą dwa cienie.
W jednej chwil acetylenowe pałanie zgasło; miast niego z egipskich ciemności buchnął szkarłatem wystrzał.
Fandorin i Japończyk z idealną synchronizacją skoczyli w przeciwne strony. Z ogłuszającym trzaskiem sypnęła się witryna.
Ze sklepu strzelano nadal – już na wiwat.
– Który wyskoczy, twój – rzucił prędko inżynier. Zgięty, przeturlał się zręcznie przez osypany odłamkami parapet i rozpłynął w mrocznej głębi sklepu.
Rozległy się tam wrzaski, rosyjskie i polskie przekleństwa, dochodziły odgłosy krótkich, dźwięcznych razów, raz i drugi wnętrze rozjaśnił błysk strzału.
I oto z drzwi, z głową w ramionach, wyskoczył człowiek w kraciastej czapce. Masa podstawił mu nogę i obalił uciekiniera ciosem niżej potylicy. Zgrabnie związał go i odciągnął ku pojazdom, gdzie leżał już stłamszony przez inżyniera stangret.
Za moment przez witrynę prysnął kolejny złoczyńca i dał bez oglądania się nogę. Japończyk dogonił go bez trudu, złapał za przegub i leciutko obrócił: włamywacz skręcił się z jękiem.
– Czycho, czycho – namawiał jeńca Masa, raźno wiążąc mu rzemieniem napięstki do kostek.
Zaciągnął go do pozostałych i wrócił na pozycję wyjściową.
Rozróba w sklepie ustała. Dał się słyszeć głos Fandorina:
– Jeden, drugi, trzeci, czwarty… gdzie ten piąty… a, tutaj – to pięciu. Masa, ilu u ciebie?
– Trzech.
– Zgadza się.
Ze szczerzącego szklane szczerby prostokąta wysunął się Erast Pietrowicz.
– Leć do arsenału, sprowadź żandarmów. Tylko migiem, bo mi się ockną i cześć pieśni.
Sługa pognał w stronę Nowo-Basmannej.
Fandorin natomiast rozwiązał stróża i poklepał go lekko w policzki, żeby przyszedł do siebie. Ale stróż przyjść do siebie nie chciał: bełkotał, mrużył oczy, szarpała go czkawka. W języku medycznym zwie się to „szok”.
Erast Pietrowicz tak długo tarł mu skronie i naciskał splot nerwowy pod obojczykiem, że już zaczęli się ruszać ogłuszeni włamywacze.
Jeden, byczysko, choć ledwo pięć minut temu zainkasował pierwszorzędny cios obcasem w podbródek, siadł na podłodze i potrząsnął głową. Wypadło zostawić miotanego czkawką stróża i zaoferować przytomniejącemu repetę.
Ledwie ten zarył nosem w podłogę, wrócił do zmysłów drugi, zwinnie pełznąc na czworakach do wyjścia. Erast Pietrowicz pośpieszył za nim i ogłuszył go.
W kącie kokosił się trzeci, a i na ulicy, gdzie swoją ikebanę ułożył Masa, zaczęły się nieporządki: znać było w świetle latarni, jak stangret usiłuje rozsupłać zębami węzeł na łokciach wspólnika.
Fandorin pomyślał, że zaczyna przypominać cyrkowego żonglera, który podrzucił naraz za dużo piłek i nie wie teraz, jak sobie poradzić – co jedną podbije, reszta spada.
Skoczył w kąt. Ciemnowłosy bandyta (czy aby nie ów Józek?) nie tylko się ocknął, lecz zdołał wyciągnąć nóż. Bęc go, dla pewności poprawka. Leży.
I co sił do bryczek – póki nie rozlazła się tamta trójka.
Do licha, gdzież się podział Masa?
Jednakże kamerdyner Fandorina nie zdołał dotrzeć do podpułkownika Danilowa, bezradnie drepcącego ze swymi ludźmi pod gmachem Towarzystwa Warwaryńskiego.
Na pierwszym zaraz rogu rzucił mu się pod nogi ruchliwy człowieczek, inna dwójka przygniotła z góry, wyłamując mu ręce. Masa ryczał i starał się nawet gryźć, lecz skrępowano go mocno, profesjonalnie.
– Eustratpałyczu! Jeden jest! Te, chińczak, gadaj, żółtku, gdzie strzelanina?
Masa szarpnął za warkocz – peruka spadła mu z głowy.
– Przebieraniec! – zakrzyknął tryumfalnie tenże głos. – A ryj skośnooki, japoński! Eustratpałyczu, szpieg!
Podszedł jeszcze jeden, w melonie. Pochwalił:
– Zuchy.
Schylił się ku Masie.
– Zdróweczko, wasza japońska ekscelencjo. Jestem radca dworu Mylnikow, oddział specjalny departamentu policji. A twoje nazwisko, jak cię zwą?
Zatrzymany spróbował podstępnie wierzgnąć w radcowską goleń, lecz nie zdołał. Sykliwie zaklął po cudzoziemsku.
– I po cóż brzydkie słowa? – pouczył go Eustracjusz Pawłowicz z bezpiecznego dystansu. – Wpadłeś, to nie ćwierkaj. Jesteś przecież oficer sztabu generalnego, szlachcic? I ja jestem szlachcic. Pomówmy jak ludzie honoru. Co pan tu knuje? Co to za latanina, strzelanie? Poświeć no mi, Kasatkin.
W żółtym kręgu elektrycznego światła zjawiła się wykrzywiona złością wąskooka fizys, lśniący jeżyk na głowie.
– Toż to… dobry wieczór, panie Masa… – wymamrotał zdetonowany Mylnikow.
– Co się odwrecze! – zgrzytnął w odpowiedzi kamerdyner.
W ostatnich miesiącach Wasyl Aleksandrowicz Rybnikow (obecnie Sten) żył gorączkowym, neurotycznym życiem, zaprzątnięty dzień w dzień setką spraw, na sen przeznaczając najwyżej dwie godziny (co zresztą wystarczało mu najzupełniej, budził się zawsze wesoły jak szczygieł). Lecz otrzymany nazajutrz po wybuchu na moście Tezoimienickim telegram gratulacyjny uwalniał byłego sztabskapitana od rutynowych prac, pozwalając mu skupić się bez reszty na dwóch głównych zadaniach, czy też – jak zwał je w duchu – „projektach”.
Wszystko, co należało do stadium wstępnego, świeżo upieczony korespondent Reutera wykonał w ciągu dwóch pierwszych dni.
Dla przygotowania głównego „projektu” (szło o przesyłkę znacznej partii jakiegoś towaru) dość było tylko wysłać odbiorcy o figlarnym imieniu Drozd pocztą miejską list, że proszę czekać na dostawę w ciągu jednego – dwóch tygodni, cała reszta zgodnie z umową.
„Projekt” drugoplanowy, lecz również dużej wagi, też nie wymagał większych starań. Po nadaniu wspomnianych już depesz do Samary i Krasnojarska Wasyl Aleksandrowicz zamówił w zakładzie dmuchania szkła dwie cienkie spiralki według przedstawionego szkicu, szepnąwszy w zaufaniu pracownikowi kantoru, że to składniki aparatury do pędzenia spirytusu na domowy użytek.
Siłą inercji lub, by tak rzec, jako pendant do ruchliwego petersburskiego życia, Rybnikow jeszcze dwa – trzy dzionki biegał po moskiewskich instytucjach wojskowych, gdzie wizytówka korespondenta otwierała mu dostęp do rozlicznych dobrze poinformowanych osobistości. Wiadomo przecież, jak ceni się u nas zagraniczną prasę. Samozwańczy reporter zebrał sporo ciekawych, a nawet na wpół poufnych informacji, które dzięki porównaniu i analizie zmieniały się w informacje całkiem już poufne. Wkrótce jednak Rybnikow spostrzegł się i przerwał owe wywiady. Wobec wagi powierzonych mu „projektów” były to wszystko niewarte ryzyka drobiazgi.
Siłą woli Wasyl Aleksandrowicz stłumił wypracowaną przez długi nawyk potrzebę aktywności i zmusił się, by więcej czasu spędzać w domu. Cierpliwość i konieczność bezruchu to ciężkie doświadczenie dla kogoś, kto nawykł ani minuty nie siedzieć na miejscu, lecz Rybnikow wyszedł zwycięsko i z tej próby.
Z człowieka energicznego przeobraził się błyskawicznie w sybarytę łażącego po mieszkaniu w szlafroku i godzinami tkwiącego w fotelu przy oknie. Nowy rytm jego życia godził się świetnie z obyczajami wesołych mieszkanek Saint-Saënsa, które wysypiały się do południa, aby do siódmej wieczór snuć się po domu w kapciach i papilotach. Wasyl Aleksandrowicz szybko nawiązał z panienkami wyborne stosunki.
Pierwszego dnia stroniły jeszcze od nowego mieszkańca i dlatego tylko z daleka robiły doń oko, lecz nader szybko rozeszły się słuchy, że to gach madame Beatrix i liryczne zakusy natychmiast ustały. Nazajutrz „Wasieńka” stał się już powszechnym ulubieńcem. Częstował panny czekoladkami, wysłuchiwał z zajęciem ich łgarstw, a do tego bębnił na pianinie, miłym, cokolwiek przesłodzonym tenorem wyśpiewując sentymentalne romanse.
Przestawanie z pensjonariuszkami było istotnie dla Rybnikowa ciekawe. Odkrył, że ich paplanina, jeśli dobrze nią pokierować, daje nie mniej korzyści niż ryzykowne bieganie po fałszywe wywiady. W postawionym na wysokiej stopie przedsiębiorstwie hrabiny Beauvaudois gościli panowie na stanowiskach. W salonie dyskutowali często na tematy służbowe, a i potem, rozkrochmaliwszy się w gabinetach, rzucali nieraz wysoce interesujące uwagi. Rzecz jasna, byli pewni, że nierozgarnięte panienki nic tak czy owak nie pojmą. Te zaś, co prawda, nie dorównywały rozumem Sofii Kowalewskiej *, lecz miały znakomitą pamięć i nader lubiły plotki.
W ten sposób herbatki przy pianinie nie tylko pomagały Wasylowi Aleksandrowiczowi zabijać czas, ale i dostarczały mu masę ciekawych informacji.
Niestety, w pierwszym okresie dobrowolnego sztabskapitańskiego pustelnictwa wyobraźnię panien bez reszty zaprzątnęła sensacja, którą huczała cała dawna stolica. Policja nakryła wreszcie sławetną szajkę „filutów”. W Moskwie pisano i mówiono o tym więcej niż o Cuszimie. Wiadomo było, że dla schwytania bezczelnych rabusiów przysłano oddział specjalny najlepszych petersburskich agentów – wielki wstyd dla moskwian.
O rudej Manon, zwanej Biszkopt, wiedziano, że chadzał do niej jeden z „filutów”, urodziwy Polak, istny chłopak jak malowanie. Stąd teraz Biszkopt nosiła się na czarno i stroiła zagadkowe miny. Inne dziewczęta zazdrościły jej.
W owych dniach Wasyl Aleksandrowicz nieraz chwytał się na tym, iż wraca myślą do sąsiadki z przedziału, być może dlatego, że Lidina była całkowitym przeciwieństwem uczuciowych, lecz i prostackich mieszkanek Saint-Saënsa. Stawało mu przed oczyma, jak Glikeria Romanowna rzuca się do hamulca bezpieczeństwa lub jak blada, z zagryzioną wargą, przewiązuje skrawkiem sukni rozdartą tętnicę na nodze rannego.
Dziwiąc się samemu sobie, pustelnik odpędzał te obrazy: nie miały żadnego związku z jego życiem i obecnymi sprawami. Dla zażycia ruchu wyprawiał się na spacery po bulwarach – do soboru Chrystusa Zbawiciela i z powrotem. Moskwę Wasyl Aleksandrowicz znał niezbyt dobrze i dlatego zdziwił się srodze, spojrzawszy na tabliczkę z nazwą ulicy, odchodzącej w skos i ku górze od sławnego soboru. Nazywała się Ostożenka. „Dom Bomsego na Ostożence” – usłyszał jakby na jawie Wasyl Aleksandrowicz miękki, z petersburska akcentujący spółgłoski tembr głosu. Przeszedł się po asfaltowanej, zabudowanej ładnymi domami ulicy, lecz wkrótce opamiętał się i zawrócił.
A jednak odtąd weszło mu w nawyk, by doszedłszy do końca podkowy bulwarów, robić pętlę po Ostożence. Mijał też kamienicę czynszową Bomsego, szykowną, trzypiętrową. Z braku zajęcia popadł w niezwykłe dla siebie gapiostwo. Toteż zerkając na wąskie, wiedeńskie okna, pozwalał wręcz sobie nieco pomarzyć o tym, do czego nie doszło i dojść nie mogło.
No i wymarzył swoje.
Piątego dnia spacerów, kiedy rzekomy reporter, postukując laseczką, schodził Ostożenka w stronę Leśnego Przejazdu, zawołano z dorożki:
– Wasylu Aleksandrowiczu! To pan? Głos był dźwięczny, radosny.
Rybnikow zamarł, klnąc w duchu swą lekkomyślność, odwrócił się z wolna i udał zdziwienie.
– Gdzież pan zniknął? – szczebiotała z ożywieniem Lidina. – Jak panu nie wstyd? A obietnica? Czemu pan w cywilu? Piękny garnitur! O wiele w nim panu lepiej niż w tym okropnym mundurze. Co z planami?
To ostatnie pytanie zadała już szeptem, zeskoczywszy na chodnik. Wasyl Aleksandrowicz delikatnie uścisnął wąską dłoń w jedwabnej rękawiczce. Był zmieszany, co przytrafiało mu się nadzwyczaj rzadko, a nawet, rzec można, nigdy.
– Kiepsko – wymruczał wreszcie. – Muszę się ukrywać. Dlatego jestem w cywilu… Z tego też powodu nie przyszedłem. Ode mnie teraz, wie pani, najlepiej trzymać się z dala.
Dla większego efektu Rybnikow obejrzał się przez ramię i zniżył głos.
– Proszę jechać do siebie, a ja pójdę w swoją stronę. Po co zwracać powszechną uwagę?
Na obliczu Glikerii Romanowny odmalował się przestrach, lecz nie ruszyła z miejsca. Obejrzała się także i szepnęła mu wprost do ucha:
– Sąd wojenny, prawda? I co? Ciężkie roboty… czy gorzej?
– Gorzej. – Odsunął się trochę. – Lecz cóż robić? Sam jestem sobie winien. Pod każdym względem. No cóż, Glike – rio Romanowno, najdroższa, już sobie pójdę.
– Za nic w świecie! Mam porzucić pana w nieszczęściu? Musi pan potrzebować pieniędzy! Znajdą się. Kryjówki? Coś się wymyśli. Boże, co za nieszczęście! – I w oczach damy zabłysły łzy.
– Nie, dziękuję. Mieszkam u… ciotki, siostry nieboszczki mamy. Na niczym mi nie zbywa. Proszę, jaki jestem elegant. Doprawdy, patrzą na nas.
Lidina wzięła go za łokieć.
– Ma pan rację. Proszę wsiąść, pojedziemy.
I na nic niepomna, pociągnęła go – już wiedział, że sprzeciw jest daremny. Rzecz osobliwa: żelazna wola Wasyla Aleksandrowicza nie tyle osłabła, ile jakby na moment usunęła się na bok – jego noga sama stanęła na stopniu.
Ruszyli przez Moskwę, rozmawiając, o czym popadnie. Podniesiona buda dorożki nadawała najniewinniejszym tematom trwożącą Rybnikowa intymność. Wielokrotnie podejmował twardą decyzję, że na pierwszym skrzyżowaniu wysiądzie, lecz jakoś się nie składało. Lidiną zaś nade wszystko niepokoiło jedno: jak pomóc biednemu zbiegowi, nad którym zawisł bezlitosny miecz praw wojennych.
Gdy Wasyl Aleksandrowicz pożegnał się wreszcie, wypadało mu obiecać, że zjawi się jutro na bulwarze Preczystieńskim. Lidina znów będzie jechać fiakrem, ujrzy go niby przypadkiem, zawoła, a on się przysiadzie. Nic podejrzanego. Zwykła uliczna scenka.
Składając obietnicę, Rybnikow był pewien, że jej nie dotrzyma. Lecz nazajutrz z wolą żelaznego człowieka zaszedł ten sam, co poprzednio, niewyjaśniony fenomen.
Punktualnie o piątej nogi same zaniosły korespondenta na wyznaczone miejsce i spacer się powtórzył. To samo zdarzyło się następnego dnia i jeszcze kolejnego.
W ich stosunkach nie było nawet cienia flirtu. O to Rybnikow dbał jak najsurowiej. Żadnych aluzji, spojrzeń, czy, broń Boże, westchnień. Rozmowy po większej części były poważne, a ich ton bynajmniej nie taki, jakim mężczyźni zabawiać zwykli piękne damy.
– Dobrze mi z panem – przyznała kiedyś Lidina. – Niepodobny pan jest do innych. Nie stara się imponować, nie mówi komplementów. Czuje się, że dla pana nie jestem istotą płci żeńskiej, lecz człowiekiem, osobą. Ani myślałam, że zdołam się zaprzyjaźnić z mężczyzną i że to aż tak miłe!
W wyrazie jego twarzy musiała widać zajść zmiana, gdyż Glikeria Iwanowna poczerwieniała i zawołała z poczuciem winy:
– Ach, cóż ze mnie za egoistka! Myślę tylko o sobie, a pan jest na skraju przepaści.
– Tak. Na samym skraju – wyszeptał głucho Wasyl Aleksandrowicz, i w jego ustach zabrzmiało to tak prawdziwie, że w oczach Lidinej znów zakręciły się łzy.
Glikeria Romanowna myślała teraz o biednym Wasi (zwąc go tak tylko w duchu) cały czas – i przed spotkaniami, i potem. Jak mu pomóc? Jak go poratować? Jest taki niepewny siebie, bezbronny. Niestworzony do służby wojskowej. Cóż to za bzdura wciskać kogoś takiego w oficerski mundur! Starczy wspomnieć, jak on w tym stroju wyglądał! No cóż, zgubił jakieś rysunki, wielka mi rzecz! Wojna rychło się skończy i nikt o tych papierzyskach nie wspomni, a życie przyzwoitego człowieka będzie złamane na zawsze.
Na każde ze spotkań zjawiała się uskrzydlona nowym planem ratunku. To proponowała, by zatrudnić zręcznego kreślarza, który wykona kubek w kubek takie same rysunki, to rozważała zwrócenie się o pomoc do swego dobrego znajomego – wysoko postawionego generała żandarmerii, który nie ośmieli się odmówić.
Za każdym jednak razem Rybnikow sprowadzał rozmowę na ogólniejsze tematy. O sobie mówił skąpo i niechętnie. Lidina miała wielką ochotę dowiedzieć się, gdzie i jak spędził dzieciństwo, lecz Wasyl Aleksandrowicz opowiedział tylko, że jako mały chłopiec lubił chwytać ważki, by potem puszczać je z wysokiego urwiska i patrzeć, jak kreślą ostre zygzaki nad pustką. Lubił też naśladować głosy ptaków. I rzeczywiście, tak wiernie naśladował głos kukułki, sroki i sikory, że Glikeria Romanowna zaklaskała w ręce.
Piątego dnia spacerów Rybnikow wracał do siebie w szczególnej zadumie. Po pierwsze dlatego, że do przejścia obu „projektów” w decydującą fazę pozostała mniej niż doba. Po wtóre, bo wiedział: to rendez-vous było ostatnie.
Glikeria Romanowna była tego dnia wyjątkowo miła. Przyszły jej do głowy dwa naraz plany ratunku. Jeden wspomniany już, z generałem żandarmerii, i drugi, który upodobała sobie szczególnie – ucieczki za granicę. Z zapałem wyliczała zalety tego pomysłu, wciąż doń wracając, choć Rybnikow od razu orzekł, że nic z tego: aresztują go na granicy.
Zbiegły sztabskapitan kroczył bulwarem, wysunąwszy podbródek, i w zamyśleniu ani pomyślał, by spojrzeć na lustrzany zegarek.
Co prawda, gdy w pensjonacie wszedł do swego samodzielnego lokum, z nawyku ostrożności wyjrzał zza firanki.
I aż zazgrzytał zębami: przy chodniku naprzeciw stała dorożka, i to – mimo bezchmurnej pogody – uniesioną budą. Woźnica gapił się na okna Saint-Saënsa, pasażer był niewidoczny.
W głowie Rybnikowa zamigotał wir urywanych myśli.
Jak?
Dlaczego?
Hrabina Beauvaudois?
Wykluczone.
Lecz nikt więcej nie wie.
Stare kontakty zerwane. Nowe jeszcze nienawiązane.
Możliwość mogła być tylko jedna. Przeklęta agencja Reutera. Ten czy inny z generałów, z którymi przeprowadzał wywiad, zapragnął wnieść jakieś poprawki czy uzupełnienia, zadzwonił do moskiewskich biur agencji i odkrył, że o żadnym Stenie tam nie słyszano. Wpadł w popłoch, zawiadomił Ochranę… Lecz jeśli nawet tak – jak go znaleźli?
Tu też nasuwała się tylko jedna możliwość: przypadkiem.
Jakiś szczególnie bystry agent na podstawie listu gończego rozpoznał go na ulicy (ech, należało zmienić choć garderobę) i prowadzi teraz obserwację.
No, ale jeśli przypadkiem, rzecz da się naprawić, powiedział sobie Wasyl Aleksandrowicz i od razu się uspokoił.
Ocenił odległość do dorożki. Szesnaście, nie, siedemnaście kroków.
Myśli skróciły się jeszcze, przyśpieszyły.
Zacząć od pasażera, to zawodowiec… Atak serca… Ja tu mieszkam, pomóż, kochasiu, podprowadź… Beatrix będzie niezadowolona… Trudno, tkwi w tym po uszy. A dorożka? Wieczorem, można wieczorem.
Kończył myśleć już w akcji. Niespiesznie, poziewując, wyszedł na ganek, przeciągnął się. Ręka niedbale kołysała długą fifkę. Pustą, bez papierosa. Za moment wyjął z kieszeni płaski futerał na tabletki. Coś zeń wydobył. Włożył do ust.
Mijając dorożkarza dostrzegł, że ów na niego zerka.
Przeszedł obok, nie zwracając uwagi. Zagryzł w zębach fifkę, ostro szarpnął fartuch budy i zamarł.
W pojeździe siedziała Lidina.
Zbladłszy jak trup, Rybnikow wyrwał z ust fifkę, zakaszlał, splunął w chustkę.
Nie wyglądała bynajmniej na speszoną. Ze sprytnym uśmieszkiem rzekła:
– Oto gdzie pan mieszka, panie konspiratorze. Niezły ma dom pańska ciocia.
– Śledziła mnie pani? – wydusił z siebie Wasyl Aleksandrowicz, myśląc: jeszcze sekunda, jeszcze ułamek sekundy, a…
– Chytrze, co? – zaśmiała się Glikeria Romanowna. – Zmieniłam dorożkę, kazałam jechać stępa, nie za blisko. Powiedziałam, że jest pan moim mężem i że podejrzewam pana o zdradę.
– Ale… czemu?
Spoważniała.
– Pan tak na mnie popatrzył, kiedy powiedziałam: „Do jutra”… Poczułam naraz, że jutro pan nie przyjdzie. I że nie przyjdzie pan już nigdy. A ja nie wiem nawet, gdzie pana szukać… Toż widzę, że nasze spotkania obciążają pańskie sumienie. Pan sądzi, że mnie naraża. I wie pan, co wymyśliłam? – wykrzyknęła z ożywieniem. – Proszę przedstawić mnie pańskiej cioci. Ona jest pańską krewną, ja pańską przyjaciółką. Nie ma pan pojęcia, jaka to siła – dwie kobiety, co zawiązały sojusz.
– Nie! – Rybnikow się odsunął. – W żadnym wypadku!
– Więc wejdę sama – oświadczyła Lidina, a wyraz jej twarzy stał się taki, jak w korytarzu ekspresu.
– Dobrze, skoro tak pani chce. Ale powinienem uprzedzić ciocię, ma chore serce i w ogóle nie lubi niespodzianek – zagalopował się w panice Wasyl Aleksandrowicz. – Ciotka prowadzi pensjonat dla szlachetnie urodzonych panien. Tam obowiązują pewne zasady… Może jednak jutro? Tak, tak, jutro. Może pod wie…
– Dziesięć minut – ucięła. – Czekam dziesięć minut, a potem wchodzę sama.
I demonstracyjnie ujęła w rękę wiszący na szyi, wysadzany brylancikami zegarek.
Hrabina Beauvaudois była osobą nadzwyczaj zmyślną, co Rybnikow wiedział od dawna. Pojęła go w pół słowa, ani sekundy nie tracąc na pytania, i przeszła od razu do działania.
Trudno orzec, czy jakakolwiek inna kobieta byłaby zdolna w dziesięć minut zmienić burdel w pensjonat dla szlachetnie urodzonych panien.
Dokładnie dziesięć minut później (Rybnikow podpatrywał zza portiery) Glikeria Romanowna, opłaciwszy fiakra, ze zdecydowanym wyrazem twarzy wyszła z pojazdu.
Drzwi otworzył jej solidnie wyglądający szwajcar i z ukłonem poprowadził przybyłą korytarzem ku dźwiękom fortepianu.
Pensjonat mile zdziwił Lidiną bogactwem wystroju. Cokolwiek zdziwiło ją tylko, że tu i ówdzie ze ścian sterczą gwoździki, jakby wisiały tam – zdjęte jednak – obrazy. Wzięli je pewno do odkurzenia, pomyślała z roztargnieniem, przejęta przed ważną rozmową.
W przytulnym salonie dwie urocze dziewuszki w gimnazjalnych mundurkach pracowicie wygrywały na cztery ręce Psią poleczkę.
Podniósłszy się, wykonały niezgrabny dyg, mówiąc chórem: Bonjour, madame.
Glikeria Romanowna odpowiedziała na ich zmieszanie życzliwym uśmiechem. Dorastając w cieplarni Instytutu Smolnego, sama była kiedyś taką dzikuską. Półdziecinne marzenia, sekretna lektura Flauberta, panieńskie odkrycia w ciszy dortuaru…
A tuż obok pianina stał Wasia. Jego nieładne, lecz sympatyczne oblicze zdawało się pełne konfuzji.
– Ciotunia oczekuje. Zaprowadzę – wymamrotał, puszczając Lidiną przodem.
Fira Riabczyk (emploi „gimnazjalistka”) przytrzymała Rybnikowa za połę marynarki.
– Waś, to twoja ślubna? Narowista damulka. Bez strachu, pójdzie jak trza. Resztę żeśmy zamkły w pokojach.
Chwalić Boga, i ona, i Leontynka z uwagi na wczesną porę nie były jeszcze umalowane.
A z drzwi na spotkanie gościa płynęła już Beatrix, majestatyczna jak cesarzowa matka, Maria Fiodorowna.
– Hrabina Beauvaudois – przedstawiła się z łaskawym uśmiechem. – Wasiusza tyle mi o pani opowiadał!
– Hrabina? – wyszeptała Lidina.
– Tak. Mój mąż nieboszczyk był hiszpańskim grandem – odparła skromnie Beatrix. – Proszę łaskawie do gabinetu.
Nim podążyła za gospodynią, Glikeria Romanowna szepnęła:
– Więc ma pan w rodzie hiszpańskich grandów? Każdy inny by się pochwalił. Bądź co bądź jest pan niezwykły.
W gabinecie było już łatwiej. Hrabina z niezłomną pewnością siebie nie wypuszczała inicjatywy z rąk.
Ideę ucieczki za granicę gorąco poparła. Rzekła, że uzyska dla krewniaka dokumenty, i to jak najpewniejsze. Po czym rozmowa dam skupiła się na geografii: dokąd by to ewakuować ubóstwianego „Wasiuszę”? Okazało się przy tym, że wdowa po hiszpańskim grandzie zjeździła bodajże cały świat. Ze szczególnym uczuciem wypowiadała się o Port Saidzie i San Francisco.
Rybnikow, nie biorąc udziału w dyspucie, nerwowo, z trzaskiem wyłamywał palce.
Trudno, mówił sobie w duchu. Jutro dwudziesty piąty, a potem wszystko jedno.
Szewska pasja – tak można by najściślej określić nastrój, w jakim trwał Erast Pietrowicz. W długim życiu zdarzało mu się nie tylko odnosić zwycięstwa, lecz i ponosić klęski. Ale bodaj nigdy jeszcze nie czuł się tak głupio.
Coś takiego odczuwa chyba wielorybnik, którego harpun, miast przeszyć kaszalota, rozprasza ławicę drobnych rybek. Lecz czy można było wątpić, że japońskim agentem, który dokonał dywersji, jest cholerny Brunet? Zawinił absurdalny zbieg okoliczności, lecz słaba to była dla inżyniera pociecha. Bezcenny czas stracony został na darmo, a ślad beznadziejnie zatarty.
Gubernator moskiewski i policja śledcza zamierzały wyrazić Fandorinowi szczerą wdzięczność za rozbicie rozwydrzonej bandy, lecz Erast Pietrowicz wolał pozostać w cieniu, wszystkie laury pozostawiając Mylnikowowi i jego filerom, którzy raptem dostarczyli tylko związanych włamywaczy do najbliższego cyrkułu.
Między inżynierem a radcą dworu doszło do wyjaśnień, przy czym Eustracjusz Pawłowicz ani myślał się wypierać. Spoglądając na Fandorina swymi wyblakłymi od rozczarowania ludzkością oczyma, Mylnikow bez cienia wstydu przyznał: owszem, podczepił mu filerów i sam wybrał się do Moskwy, gdyż z dawnych czasów pamięta, jakiego Erast Pietrowicz ma nosa, więc łacniej tak trafić na trop, niż samemu zelówki zdzierać. A choć nie złapał dywersantów, za stratnego się nie uważa. Za warszawskich rozbieraczy otrzyma pochwałę zwierzchnictwa i premię.
– A pan, zamiast psioczyć, niech lepiej sam przyzna, że rozsądniej byłoby się ułożyć – zakończył polubownie Eustracjusz Pawłowicz. – Cóż pan beze mnie pocznie? Ta pańska żeldarmeria nie ma nawet uprawnień śledczych. A ja mam. I jeszcze zdobyłem w Pitrze najlepszych gończych. Zuchy jeden w drugiego. Proszę, Eraście Pietrowiczu, umówmy się po dobremu, po przyjaźni: głowa będzie pańska, a ręce, nogi – nasze.
W tym, co proponował ów niezbyt godny szacunku jegomość, istotnie kryła się racja.
– Po dobremu, to po dobremu. Tylko niech pan pamięta, Mylnikow – uprzedził Fandorin – spróbuj pan kombinować i działać za moimi plecami, a rozprawię się bez ceremonii, skarg do zwierzchności pisać nie będę, zrobię prościej. Nacisnę panu na brzuchu tajemny punkt bakajaro, będzie z panem koniec, i nikt się nie domyśli.
Żadnego punktu bakajaro anatomia nie zna, lecz Eustracjusz Pawłowicz, wiedząc, jak zgrabnie operuje Fandorin wszelkimi japońskimi sztuczkami, zmienił się na twarzy.
– Proszę nie straszyć. I tak mi zdrowie szwankuje. Czemu miałbym przed panem kręcić? Działamy w jednej sprawie. Stawiam na to, że bez pańskich japońskich diabelstw tego biesa, co most wysadził, złowić się nie da. Tu trzeba klin klinem, czary – czarami.
Erast Pietrowicz uniósł nieco brwi, niepewny, czy aby rozmówca nie szydzi, lecz mina radcy dworu była jak najpoważniejsza, w jego oczach zaś zapłonęły ogniki.
– A cóż pan myśli, że Mylnikow mózgu i serca nie ma? Że nic nie widzę? Niczego się nie domyślam? – Eustracjusz Pawłowicz obejrzał się, zniżył głos. – Kim jest nasz cesarz? Pomazańcem bożym, nieprawdaż? Czyli, że Pan winien go od bezbożnego Japończyka obronić, prawda? A co się dzieje? Zgarnia cięgi prawosławne rycerstwo, aż się kurzy. A któż grzmoci? Malutki, słabowity narodek. A to dlatego, że za Japończykiem stoi szatan, on to sił żółtomordym dodaje. A naszego cesarza porzucił Pan zastępów i ani myśli pomóc. Ja tu w departamencie przeczytałem sekretny raport z guberni archangielskiej. Starzec tam pewien, raskolnik, tak wieszczy, że niby Romanowom dane było rządzić lat trzysta, lecz nie dłużej. Taki im wyznaczono termin. I tych trzysta lat właśnie się kończy. No i przy tym całą Ruś kara czeka. A nuż to prawda?
Inżyniera zirytowało słuchanie bzdur. Skrzywiwszy się, odpowiedział:
– Zostaw pan swoje policyjne sztuczki. Gdyby mi się zechciało porozmawiać o łosie carskiej dynastii, znajdę sobie rozmówcę nie w Oddziale Specjalnym. Będzie pan pracował, czy uskuteczniał d-durne prowokacje?
– Ależ pracował, pracował. – Mylnikow zaniósł się drewnianym śmiechem, lecz iskierki w jego oczach nie zgasły.
Tymczasem eksperci zakończyli oględziny miejsca katastrofy i przedstawili wnioski w pełni potwierdzające wersję Fandorina. Wybuch umiarkowanej siły, przyczynę zawalenia, wywołał ładunek melinitu o masie dwunastu do czternastu funtów, innymi słowy, mniej więcej równej sześciocalowemu pociskowi artyleryjskiemu. Wstrząs taki wytrzymałby na pewno każdy inny most na linii Mikołajewskiej poza starym Tezoimienickim, zwłaszcza podczas przejazdu ciężkiego składu. Dywersanci ze znajomością rzeczy wybrali miejsce i czas.
Wyjaśniła się również zagadka, jak złoczyńcy zdołali umieścić minę na starannie chronionym obiekcie i spowodować wybuch wprost pod kołami wojskowego eszelonu. W punkcie zawału eksperci odnaleźli skrawki skóry niewiadomego pochodzenia i mikroskopijne okruchy cienkiego laboratoryjnego szkła. Pogłowiwszy się, znaleźli rozwiązanie: podłużny skórzany pokrowiec i wąska szklana rurka w formie spirali.
Tego było Erastowi Pietrowiczowi dość, by odtworzyć obraz wypadków.
Ładunek melinitu umieszczony został w skórzanym cylindrze, przypominającym futerał klarnetu lub innego smukłego instrumentu dętego. Osłony nie było wcale, obciążyłaby tylko minę i osłabiła siłę eksplozji. Użyto zapalnika chemicznego, działającego z opóźnieniem. Inżynier czytał o takich. Szklaną rurkę z piorunianem rtęci przebija się igłą, rtęć jednak wycieka nie natychmiast, lecz pół minuty czy też minutę później, zależnie od długości i kształtu rurki.
Bomba bez wątpienia wyrzucona została z ekspresu przejeżdżającego przez most tuż przed eszelonem.
Sytuacja, w której dwa pociągi znalazły się niebezpiecznie blisko, zaaranżowana została rozmyślnie za pomocą fałszywej depeszy, przekazanej przez kołpińskiego telegrafistę (który, na się rozumieć, znikł bez śladu). Czas jakiś Fandorin łamał sobie głowę, jak właściwie zrzucona została mina. Przez okno przedziału? Wątpliwe: za duże ryzyko, że futerał, odbiwszy się od pomostu, spadnie do rzeki. Potem go oświeciło: przez otwór odpływowy w klozecie. Stąd ten wąski korpus.
Ech, że też wlazł mu w paradę świadek z tym podejrzanym brunetem! Działałby wtedy, jak planował z początku: spisać, a nawet przesłuchać pasażerów. Choćby przyszło wszystkich wypuścić, mógłby wezwać ich teraz ponownie. Ktoś musiałby pamiętać pasażera muzyka, zwłaszcza że jechał pewnie z całym zespołem…
Gdy wyjaśniła się tajemnica katastrofy, Erast Pietrowicz nie odczuł bynajmniej złośliwej satysfakcji. Wyłoniła się poważniejsza troska. Cała praca inżyniera w żandarmerii kolei żelaznych (czy, jak ją nazwał Mylnikow, „żeldarmerii”), trwająca już dobry rok, skupiała się na jednym: obronie najwrażliwszej części ciała w anatomii nieruchawego rosyjskiego dinozaura, jego głównej tętnicy grzbietowej. Rzutki japoński drapieżnik, atakujący z najrozmaitszych stron rannego kolosa, wcześniej czy później musiał uświadomić sobie, że zbijanie przeciwnika z nóg jest bezcelowe, wystarczy natomiast przegryźć jego jedyne naczynie krwionośne – magistralę transsyberyjską. Pozostawszy bez amunicji, zaopatrzenia i rezerw, armia mandżurska będzie skazana.
Most Tezoimienicki – to tylko próba sił. Ruch na nim zostanie w pełni przywrócony w dwa tygodnie. Tymczasem zaś pociągi kursują objazdem po linii Psków – Stara Russa, tracąc zaledwie kilka godzin. Lecz gdyby podobny cios wymierzyć w dowolny punkt za Samarą, gdzie magistrala wydłuża się w pojedynczy tor długości ośmiu tysięcy wiorst, oznaczałoby to zerwanie komunikacji na dobry miesiąc. Armia Liniewicza znalazłaby się w katastrofalnym położeniu. A zresztą cóż przeszkadza Japończykom dokonywać jednego aktu dywersji za drugim?
Co prawda, linia transsyberyjska to szlak nowy, poprowadzony zgodnie z zasadami nowoczesnej technologii. Rok nie upłynął na próżno. Powstał niezły system ochrony, a i syberyjskie mosty nie są takie jak Tezoimienicki – nie wysadzi się ich dziesięcioma funtami melinitu przez dziurę w klozecie. Lecz Japończycy mają łeb na karku, wymyślą jakiś sposób.
Najfatalniejsze, że zdecydowali się wszcząć wojnę o transport. Teraz tylko czekać na ciąg dalszy. Na tę myśl (niestety, najzupełniej zasadną) Erastowi Pietrowiczowi zrobiło się straszno. Lecz inżynier należał do gatunku ludzi, których strach nie przyprawia o paraliż czy paniczną krzątaninę, ale mobilizuje wszystkie rezerwy umysłu.
„Melinit, m-melinit” – w zamyśleniu powtarzał Fandorin, spacerując po użyczonym chwilowo przez Daniłowa gabinecie. Trzaskał palcami założonej za plecy ręki, kurzył cygaro, stawał na długo przed oknem, mrużąc oczy od blasku majowego nieba. Jasne było, że do kolejnych dywersji Japończycy użyją właśnie melinitu. Na moście Tezoimienickim wypróbowany został ze skutkiem pozytywnym.
Melinitu nie produkuje się w Rosji. Ten materiał wybuchowy mają na uzbrojeniu tylko Francuzi i Japończycy, przy czym ci ostatni zwą go simose, czy też – w skażonym przez rosyjskich dziennikarzy wariancie – „szimoza”. Właśnie szimozie przypisuje się główną zasługę w cuszimskim zwycięstwie japońskiej floty. Napełnione melinitem pociski wykazały dużo większą siłę przebicia i burzącą niż rosyjskie prochowe.
Melinit, czyli kwas pikrynowy, nadaje się idealnie do działań dywersyjnych. Jest potężny, inicjują go łatwo zapalniki różnych typów, a przy tym ma małą objętość. Lecz, tak czy owak, dywersja na wielkim nowoczesnym moście wymagałaby wielopudowego ładunku. Skąd dywersanci wezmą taką ilość materiału wybuchowego i jak go przetransportują?
W tym tkwił klucz: Erast Pietrowicz pojął to z miejsca. Lecz przed przystąpieniem do głównego kierunku działań podjął środki ostrożności na drugorzędnym.
W razie gdyby wersja melinitowa okazała się błędna, a wróg planował użycie zwykłego dynamitu lub piroksyliny, polecił rozesłać po wszystkich arsenałach i parkach artyleryjskich tajny cyrkularz z ostrzeżeniem. Papierek taki, rzecz jasna, nie natchnie czujnością ochrony, lecz złodziejscy intendenci powstrzymają się przed sprzedażą materiałów wybuchowych na lewo, a przecież tym właśnie sposobem śmiercionośne substancje trafiają zwykle w ręce rodzimych bombiarzy.
Ubezpieczywszy się z tej strony, Erast Pietrowicz skupił się na drogach transportu melinitu. Materiał ten docierać musiał z zagranicy, najpewniej z Francji, bo przecież nie z Japonii.
Ładunku co najmniej wielopudowej wagi nie da się przewieźć w walizce, dumał Fandorin, obracając w dłoniach uzyskaną z wojskowego laboratorium probówkę z jasnożółtym proszkiem. Podniósł ją do twarzy, w roztargnieniu wciągając nosem ostrą woń – ów zabójczy aromat szimozy, jaki lubili wspominać wojenni korespondenci.
– A co tam, s-spróbujmy – wymamrotał nagle Erast Pietrowicz.
Podniósł się energicznie, kazał sprowadzić dorożkę i w kwadrans później był już w zaułku Małym Gniezdnikowskim, w policyjnym biurze telegraficznym. I tam podyktował depeszę; słysząc jej tekst telegrafista, choć w swym długim życiu widział już niejedno, aż zamrugał oczyma.
Rankiem dwudziestego piątego maja lokator hrabiny Beauvaudois otrzymał wieść o przybyciu i Ładunku, i Transportu – zgodnie z planem jednego dnia. Organizacja działała z precyzją chronometru.
Ładunek stanowiły cztery półtorapudowe worki mąki kukurydzianej, wysłane z Lyonu na adres moskiewskiej piekarni Werner i Pfleiderer. Przesyłka oczekiwała na odbiorcę w magazynie stacji Moskwa Towarowa na linii brzeskiej. Tu wszystko było proste: przyjazd, przedstawienie kwitu, podpis. Worki najporęczniejsze: jutowe, wodoodporne. Gdyby przedziurawił je na próbę zbyt wścibski żandarm czy kolejowy złodziejaszek, posypałby się żółty, gruboziarnisty proszek, który w pszeniczno-żytniej Rosji ujść może w pełni za mąkę kukurydzianą.
Z Transportem rzecz była mniej prosta. Okrężną drogą z Neapolu do Batumi, a stamtąd koleją przez Rostow na rogoską górkę rozrządową przybywał zaplombowany wagon, zgodnie z dokumentami przeznaczony dla Komendantury Wojsk Wartowniczych i zaopatrzony w eskortę w składzie podoficera i dwóch żołnierzy. Ochrona była autentyczna, konosament fałszywy. Innymi słowy, w skrzyniach istotnie, jak opiewały listy przewozowe, leżało osiem tysięcy pięćset włoskich karabinów vetterli, tysiąc pięćset belgijskich rewolwerów francott, milion naboi i laski dynamitu, jednakże cały ten arsenał przeznaczony był bynajmniej nie na potrzeby wojsk wartowniczych, lecz dla osobistości noszącej miano Drozd. Zgodnie z planem opracowanym przez ojca Wasyla Aleksandrowicza, w Moskwie winny były wybuchnąć gwałtowne rozruchy, odbierające carowi chęć kuszenia się o mandżurskie stepy i koreańskie koncesje.
Mądry autor planu przewidział wszystko. Że w Petersburgu jest gwardia, a w dawnej stolicy ledwie garnizon, łatany rezerwistami drugiej kategorii. I że Moskwa to transportowe serce kraju, i że miasto liczy dwieście tysięcy głodnych, zdesperowanych nędzą robotników. Z dziesięć tysięcy gorących głów zawsze się wśród nich znajdzie, byleby była broń. Jedna iskra – i robotnicze dzielnice w mig zjeżą się barykadami.
Rybnikow zaczął tak, jak mu wpojono w dzieciństwie, czyli od trudniejszego.
Na stację rozrządową przyjechał jako sztabskapitan. Przedstawił się, otrzymał asystę spedytora z Kancelarii Dostaw Przychodzących i udał się na trzeci tor, by tam oczekiwać specjalnego z Rostowa. Kancelistę trwożył posępny oficer, niecierpliwie postukujący w pomost pochwą szabli. Szczęściem obeszło się bez czekania – pociąg przybył punktualnie co do minuty.
Starszy konwoju, dobrze już niemłody podoficer, poruszał jeszcze wargami, czytając przedstawione przez sztabskapitana upoważnienie, a już na peron jedna za drugą zajeżdżały wynajęte przez Rybnikowa rolwagi.
Lecz dalej wynikła trudność: w żaden sposób nie mogli doczekać się półplutonu, który miał zadanie ochraniać konwój. Klnąc ruski bajzel, sztabskapitan pognał do telefonu. Wrócił blady z wściekłości i eksplodował tak wielopiętrową wiązanką, że kancelista aż się skulił, a konwojenci z szacunkiem pokiwali głowami. Było jasne, że żaden półpluton nie nadejdzie.
Wyszalawszy się jak należy, Rybnikow wziął podoficera Za rękaw.
– Widzisz, bracie, jak ci… Jekimow, jaka wyszła kicha? pomożesz, co? Wiem, ukończyłeś służbę i nie masz obowiązku – ale mnie transportu bez eskorty ruszyć nie wolno, i zostawić też nie wolno. A ja nie zostanę niewdzięczny. Trzyrublówka dla ciebie, a dla twoich orłów po rubelku.
Podoficer poszedł pogadać z żołnierzami, równie zdziadziałymi i wymiętymi jak on.
Dogadali się, że prócz grosza jego dostojność da jeszcze przepustkę, żeby oddział mógł się ze dwa dni zabawić w Moskwie.
Rybnikdw obiecał.
Załadowali, pojechali. Najpierw fiakrem sztabskapitan, potem podwody ze skrzyniami, konwojenci – jeden z prawej, drugi z lewej; zamykał procesję podoficer. Radzi z obiecanej nagrody i urlopu żołnierze maszerowali szparko z trzyliniowymi karabinami * w pogotowiu. Rybnikow uprzedził, by mieli oczy otwarte, skośnooki wróg nie śpi.
W porcie rzecznym Rybnikow podnajął wcześniej magazyn. Tragarze przenieśli ładunek, dostali zapłatę i poszli. Starannie chowając do kieszeni rachunek od brygadzisty, sztabskapitan podszedł do konwojentów z Rostowa.
– Dzięki, chłopaki, za przysługę. Zaraz się rozliczymy, słowo cenniejsze od złota.
Nabrzeże przed magazynem było puste. Pod pomostem pluskała iryzująca od plam nafty woda.
– A gdzie warta, wasza dostojność? – zapytał, rozglądając się, Jekimow. – Jakoś to dziwne. Magazyn broni, a bez ochrony.
Miast odpowiedzi Rybnikow tknął go stalowym palcem w gardło. Obejrzał się na szeregowców. Jeden częstował właśnie drugiego tytoniem – i tak zastygł z otwartą gębą: machorka rozsypała się, nie trafiwszy na papierek. Pierwszego Wasyl Aleksandrowicz uderzył prawą ręką, drugiego lewą. Dokonało się to tak szybko, że ciało podoficera jeszcze padało, a dwaj jego podkomendni byli już martwi.
Trupy zrzucił Rybnikow pod pomost, przywiązawszy każdemu ciężki kamień. Zdjął furażerkę, otarł pot z czoła.
No, proszę: raptem wpół do jedenastej, a najkłopotliwsza część roboty skończona.
Zabrać Ładunek było sprawą dziesięciu minut. Na stację Moskwa Towarowa Wasyl Aleksandrowicz przyjechał w napuszczanych dziegciem buciorach, kaftanie i płóciennym kaszkiecie. Oficjalista jak wielu. Worki przeniósł sam, nie dopuścił nawet fiakra, byle zbędnej dziesięciokopiejkówki nie stracić. Przewiózł „mąkę kukurydzianą” z linii brzeskiej na riazańsko-uralską, bo droga Ładunku wieść miała odtąd na wschód. Jadąc na drugi koniec miasta, przepakował towar i na dworcu zdał go do przechowalni na dwa odrębne kwity.
Na tym skończyła się bieganina po stacjach. Rybnikow, bynajmniej nie zmęczony, pełen był zaciekłej, niecierpliwej energii: udręczyła go wymuszona bezczynność, a i, rzecz jasna, odpowiedzialność.
Wysłane z głową, otrzymane w terminie, sprawnie dostarczone do celu – myślał. – Tak właśnie rodzi się Zwycięstwo. Gdy każdy na swym posterunku działa, jak gdyby wynik całej wojny zależał tylko od niego.
Niepokoiły go nieco wezwane z Samary i Krasnojarska „marionetki”. Czy aby się nie spóźnią? Ale z zapisanego niewidzialnymi wężykami notesu Rybnikow nie przypadkiem wybrał tych dwóch. Ten z Krasnojarska (Wasyl Aleksandrowicz zwał go w duchu „Tunel”) był chciwy i z racji chciwości solidny, a ów z Samary (noszący miano „Most”), aczkolwiek od solidności daleki, miał własny powód punktualności. Był to ktoś, komu zostało bardzo niewiele czasu.
Rachuba okazała się trafna. Obie „marionetki” nie zawiodły. Rybnikow upewnił się o tym, wpadłszy z dworca do umówionych hoteli – Kazania i Kolejowego. Hotele znajdowały się opodal siebie, lecz nie w bezpośrednim sąsiedztwie. Brakłoby tylko, by „marionetki” głupim trafem zawarły znajomość.
W Kolejowym Wasyl Aleksandrowicz zostawił notatkę: „O trzeciej. Gonczarow”, w hotelu Kazań: „O czwartej. Gonczarow”.
Teraz nadszedł czas, by zająć się człowiekiem zwanym Drozd, odbiorcą Transportu.
Tu Rybnikow przejawił wyjątkową ostrożność, wiedząc, że eserowców pilnie śledzi Ochrana, a rewolucyjnej hołocie nie brak i własnych zdrajców. Wypadało żywić nadzieję, iż Drozd pojmuje to nie gorzej od Rybnikowa.
Wasyl Aleksandrowicz zadzwonił z publicznego telefonu (nowość w obu stolicach, nadzwyczajne udogodnienie). Poprosił panienkę o numer 34-81.
Wygłosił umówione zdanie:
– Przepraszam stokrotnie, czy można poprosić do aparatu szanownego Iwana Konstantynowicza?
Po krótkiej pauzie damski głos odrzekł.
– Nie ma go, ale zaraz będzie. – Znaczyło to, że Drozd jest w Moskwie, gotów na spotkanie.
– Czy byłaby pani łaskawa przekazać Iwanowi Konstantynowiczowi, że profesor Stiepanow zaprasza go na swoje siedemdziesięciotrzylecie?
– Profesor Stiepanow? – pytająco powtórzyła kobieta. – Na siedemdziesięciotrzylecie?
– Jak najbardziej.
Łącznik nie musi chwytać sensu, jego sprawa to ściśle przekazać, co powiedziano. W liczbie 73 pierwsza cyfra oznaczała godzinę, druga – kolejny numer jednego z wcześniej ustalonych punktów kontaktowych.
Drozd zrozumie. O siódmej w punkcie numer trzy.
Wątpliwe, czy ktoś podsłuchujący rozmowę Rybnikowa z człowiekiem z Krasnojarska coś by z niej pojął.
– Znów księgi buchalteryjne? – zapytał Tunel, barczysty, wąsaty mężczyzna o stale zmrużonych oczach. – Dopłacić by kapkę, straszna drożyzna.
– Nie, nie buchalteria. – Wasyl Aleksandrowicz stał na środku taniego numeru, łowiąc uchem kroki w korytarzu. – Ładunek specjalny. Wynagrodzenie także. Półtora tysiąca.
– Ile? – zdumiał się rozmówca.
Rybnikow wyjął plik banknotów.
– Proszę. A drugie tyle w Chabarowsku. Jeśli zrobi pan wszystko jak trzeba.
– Trzy tysiące?
Brwi człowieka z Krasnojarska drgnęły lekko, ale się nie uniosły. Niełatwo otworzyć oczy, nawykłe patrzeć na świat przez szparkę.
Człowiek, którego Wasyl Aleksandrowicz ochrzcił Tunelem, nie domyślał się ani przezwiska, ani tego, czym w istocie zajmują się ludzie tak hojnie opłacający jego usługi. Był pewien, że pomaga nielegalnym poszukiwaczom złota. Wedle ustawy o prywatnym kopalnictwie złota spółki wydobywcze obowiązane były przekazywać cały profit państwu, otrzymując w zamian tak zwane asygnaty po kursie niższym od rynkowego, w dodatku jeszcze z wszelkimi możliwymi potrąceniami. Z dawna wiadomo, że tam gdzie prawo jest niesprawiedliwe czy bezsensowne, ludzie znajdują sposób, by je obejść.
Tunel pracował w nader przydatnej Organizacji służbie. Konwojował po magistrali trans syberyjskiej wagony pocztowe. Wożąc z części europejskiej cesarstwa na Daleki Wschód i z powrotem zeszyty z kolumnami cyfr, był pewien, że to korespondencja finansowa między eksploratorami a sprzedawcami nielegalnego złota.
Lecz Rybnikow wyłowił pocztowca ze swojego sprytnego notesu w innym celu.
– A tak. Trzy tysiące – rzekł twardo. – Za byle co takich sum się nie płaci, wiadomo.
– Co przewieźć? – zapytał Tunel, oblizując wyschnięte z emocji wargi.
– Materiał wybuchowy – odparł Rybnikow. – Trzy pudy.
Pocztowiec zamrugał, rozważając sprawę. Potem skinął głową.
– Kopalniany? Do kruszenia calizny?
– Tak. Owinie pan skrzynki płótnem jak paczki. Tunel numer dwanaście na obwodnicy bajkalskiej pan zna?
– „Połówkowy”? Kto go nie zna!
– Zrzuci pan skrzynki dokładnie pośrodku. Pod znakiem 197. Potem nasi je zbiorą.
– A nie rąbnie?
Rybnikow zaśmiał się.
– Od razu widać, że nic pan nie wie o wybuchowych sprawach. Zdarzyło się panu słyszeć o detonatorach? A pan od razu: „rąbnie”.
Zadowolony z odpowiedzi Tunel popluł w palce, gotów przeliczać pieniądze, Wasyl Aleksandrowicz zaś uśmiechnął się w myśli: „Nie rąbnie, ale tak przykrochmali, że Pałac Zimowy podskoczy. Niech potem spróbują rozgrzebać kamienny gruz, wydłubać spod niego poskręcane wagony z parowozem na dokładkę”.
Obwodnica bajkalska, pociągnięta ogromnym kosztem i otwarta całkiem niedawno przed wyznaczonym terminem, stanowiła ostatnie ogniwo linii transsyberyjskiej. Wcześniej eszelony tworzyły gigantyczny zator u bajkalskiej przeprawy promowej, teraz zaś tętno arterii wzrosło w trójnasób. Wyłączenie z użytku Połówkowego Tunelu, najdłuższego na linii, znów skaże armię mandżurską na głodowe racje. A była to ledwie połowa Rybnikowskiego „projektu”.
Drugą połowę winien był zapewnić lokator Kazania, z którym Wasyl Aleksandrowicz rozmawiał całkiem inaczej: nie oschle i lakonicznie, lecz z powściąganym współczuciem.
Był to człowiek całkiem jeszcze młody, o cerze ziemistej, z wystającą grdyką. Sprawiał dziwne wrażenie. Subtelne rysy twarzy, nerwowa gestykulacja i okulary nie pasowały zupełnie do wytartego tużurka, perkalowej koszuli i topornych buciorów.
Samarczyk pluł krwią i kochał się bez wzajemności. Dlatego też znienawidził cały świat, zwłaszcza najbliższy: otoczenie, rodzinne miasto i kraj. Z nim można było mówić otwarcie – Most wiedział, dla kogo pracuje, i wypełniał zadania ze słodką satysfakcją mściciela.
Pół roku wcześniej, na zlecenie Organizacji, rzucił uniwersytet i podjął pracę na kolei jako pomocnik maszynisty. Żar paleniska trawił resztki jego płuc, lecz Most nie czepiał się życia, chciał tylko jak najszybciej umrzeć.
– Mówił pan naszemu człowiekowi, że chce zginąć z hukiem. Dam panu taką szansę – dźwięcznym głosem oznajmił Rybnikow. – Huk będzie na całą Rosję, a nawet cały świat.
– Proszę mówić – ponaglił suchotnik.
– Most Aleksandrowski w Syzraniu – Rybnikow zrobił efektowną pauzę. – Najdłuższy w Europie. Siedemset sążni. Jeśli runie do Wołgi, zamrze ruch na magistrali. Rozumie pan, co to znaczy?
Człowiek zwany Mostem uśmiechnął się lekko.
– Tak. Tak. Krach, klęska, hańba. Kapitulacja. Wy, Japończycy, wiecie, gdzie uderzyć. Jesteście godni zwycięstwa! – Oczy byłego studenta rozbłysły. Z każdym słowem mówił coraz szybciej. – To możliwe! Mogę tego dokonać! Ma pan silny materiał wybuchowy? Schowam go w tendrze pod węglem. Jeden brykiet wezmę do kabiny. Rzucę do paleniska. Detonacja! Fajerwerk!
Rozchichotał się.
– Na siódmym przęśle – płynnie włączył się Rybnikow. – To bardzo ważne. Inaczej może nie wyjść. Na siódmym, proszę się nie pomylić.
– Już ja się nie pomylę! Pojutrze mam zastępstwo. Towarniak z Czelabińska. Maszynista – dobrze mu tak, draniowi, wciąż szydzi z mego kaszlu, przezywa mnie glistą. Szkoda dzieciaka, palacza. No, ale go wysadzę. Na ostatniej stacji zamaluję w rękę łopatą. Powiem: „Trudno, sam będę szuflować węgiel”. A umowa? – zaniepokoił się nagle Most. – Nie zapomniał pan o umowie?
– Jakżebym mógł. – Rybnikow położył rękę na sercu. – Pamiętamy. Dziesięć tysięcy. Wręczymy na sto procent. Zgodnie z pańską instrukcją.
– Nie wręczyć, nie wręczyć, ale podrzucić! – nerwowo krzyknął chory. – I notatkę: „Na pamiątkę o nieziszczonym”. Sam napiszę, pan wszystko pokręci.
I w jednej chwili, bryzgając atramentem, napisał.
– Ona zrozumie… A jak nie zrozumie, jeszcze lepiej – mamrotał, pociągając nosem. – Proszę wziąć.
– Ale niech pan pamięta: pieniądze i notatkę droga panu osoba dostanie tylko w jednym przypadku – jeśli most runie. Niech się pan nie pomyli. Na siódmym przęśle.
– Bez obaw – Samarczyk posępnie starł z rzęs łzę. – Czego jak czego, ale ścisłości gruźlica mnie nauczyła. Biorę pigułki co do godziny. Najważniejsze, żeby mnie pan nie oszukał. Proszę dać słowo honoru samuraja.
Wasyl Aleksandrowicz wyciągnął się jak struna, zmarszczył czoło i zmrużył oczy. Potem uczynił jakiś niepojęty, wymyślony na tę okazję gest i z namaszczeniem potwierdził:
– Słowo honoru samuraja.
Najważniejsza z rozmów tête-à-tête umówiona była na siódmą wieczór w dorożkarskiej traktierni opodal rogatek kałuskich, czyli w punkcie numer trzy.
Miejsce obrane zostało rozważnie. Ciemno, brudnawo, hałaśliwie, lecz bez awantur. Pijano tu nie napoje wyskokowe, tylko herbatę – do syta, całymi samowarami. Publiczność była solidna, mało ciekawska. Napatrzy się człek cały dzionek ulicznego rwetesu i pasażerów, posiedziałby teraz w spokoju przy statecznej rozmowie.
Wasyl Aleksandrowicz zjawił się z dziesięciominutowym opóźnieniem i skierował się z miejsca do stołu w rogu, za którym siedział krzepki brodacz o nieruchomej twarzy i bystrym, nieustannie myszkującym spojrzeniu. Całą poprzednią godzinę Rybnikow z pobliskiej bramy obserwował wejście do traktierni i dostrzegł Drozda jeszcze na ulicy. Upewniony o braku inwigilacji, wszedł.
– Kuźmiczowi szacuneczek! – krzyknął z dala, podniósłszy rozczapierzoną dłoń.
Drozd nie znał go z twarzy, a trzeba było odegrać spotkanie starych znajomych.
Rewolucjonista, ani trochę nie zdziwiony, odparł tymże tonem:
– A, Mustafa. Siadaj, tatarska mordo, łykniemy herbatki.
Mocno uścisnął mu rękę, po czym jeszcze klepnął go w ramię.
Usiedli. Przy sąsiednim stole spore towarzystwo, popijające nobliwie herbatę z obwarzankami, obrzuciło przyjaciół obojętnym wzrokiem.
– Nie śledzą pana? – cicho spytał o najważniejsze Wasyl Aleksandrowicz. – Jest pan pewien, że w pańskim otoczeniu nie ma agenta policji?
– A czemu by mieli nie śledzić? – odpowiedział spokojnie Drozd. – Jasne, że śledzą. I prowokator by się znalazł. Na razie go, Judasza, nie tykamy. Lepiej wiedzieć, który to, bo wcisną innego, i weź go szukaj.
– Śledzą? – sprężył się Rybnikow, rzucając wzrokiem w stronę szynkwasu. Było za nim wyjście na przechodnie podwórze.
– No, śledzą, i co? – wzruszył ramionami eserowiec. – Kiedy można, niech sobie śledzą. A kiedy niewygodnie, można się urwać, jak zwykle. Więc bez nerwów, mężny samuraju. Dziś jestem czyściutki.
Drugi raz dzisiejszego dnia Wasyl Aleksandrowicz nazwany został samurajem, lecz teraz z jawną ironią.
– Jest pan przecież Japończykiem? – zapytał odbiorca Transportu, chrupiąc kawałek cukru i głośno siorbiąc herbatę ze spodka. – Czytałem, że niektórych samurajów prawie nie sposób odróżnić od Europejczyków.
– Co za, u diabła, różnica: samuraj, nie samuraj – odparł Rybnikow, z nawyku wpadając w ton rozmówcy.
– Jasne. Do rzeczy. Gdzie towar?
– Przewiozłem do magazynu nad rzeką, jak pan prosił. Na co panu rzeka?
– Potrzebna. Gdzie dokładnie?
– Później pokażę.
– Kto wie poza panem? Toż przeładunek, przewóz, ochrona, to całe przedsięwzięcie. Solidni ludzie? Język za zębami umieją trzymać?
– Będą milczeć jak ryby – poważnie odpowiedział Rybnikow. – Ręczę głową. Kiedy będziecie gotowi zabrać?
Drozd pogłaskał brodę.
– Myślimy, żeby część towaru, niewielką, spławić Oką do Sormowa. Jutro pod wieczór przypłynie stamtąd barka. Wtedy się zabierze.
– Do Sormowa? – zmrużył oczy Wasyl Aleksandrowicz. – To dobrze. Wybór prawidłowy. Jaki pan ma plan działań?
– Zaczniemy od strajku na kolejach. Potem powszechny. A kiedy władzy puszczą nerwy, rzuci Kozaków albo ciut postrzela – od razu oddziały bojowe. Tym razem obejdzie się bez brukowca, oręża proletariatu.
– Ale kiedy zaczniecie? – niecierpliwie zapytał Rybnikow. – Najlepiej nie później niż za miesiąc.
Kamienną twarz rewolucjonisty wykrzywił uśmieszek.
– Ledwo zipiecie, synowie mikado? Jęzor wyłazi?
Po sali przetoczył się śmieszek i Wasyl Aleksandrowicz drgnął z zaskoczenia – czyżby ktoś usłyszał?
Obrócił się błyskawicznie – i znów rozluźnił.
To do traktierni wpadli dwaj siwobrodzi dorożkarze, zdrowo podchmieleni. Jeden, niezdolny ustać na nogach, upadł, drugi pomagał mu się podnieść, dogadując:
– Nie szkodzi, Mitiucha, koń ma cztery nogi, a się potknie.
– Z takim koniem do hycla! – krzyknięto od któregoś ze stołów.
Rozległy się chichoty.
Mitiucha wybuchnął przekleństwami na wesołków, lecz nadbiegli posługacze i raz – dwa wyszturchali pijaniców na dwór – co mają kalać przyzwoity zakład.
– Ech, mateczka Ruś! – Drozd znowu się uśmiechnął, i znów krzywo. – No cóż, wkrótce tak nią wstrząśniemy, że z portek wyskoczy.
– I z gołym tyłkiem podąży w świetlaną przyszłość?
Rewolucjonista uważnie popatrzył w zimne oczy rozmówcy.
Nie warto było zadzierać, od razu pojął Rybnikow. Przesadził.
Parę chwil nie spuszczał wzroku, potem udał, że już nie może – zmiękł.
– Łączy nas tylko jedno – rzekł pogardliwie eserowiec. – Brak burżuazyjnych sentymentów. Tylko że u nas, rewolucjonistów, już ich nie ma, pokonaliśmy je. A wy, młodzi drapieżcy, jeszcze ich nie macie. Nie dorośliście. Wy wykorzystujecie nas, my wykorzystujemy was, ale, panie samuraju, nie jest mi pan równy. Pan – to ledwie śrubka w maszynie, a ja jestem architektem Dnia Jutrzejszego. Jasne?
Podobny jest do kota, uznał Wasyl Aleksandrowicz, pozwoli się nakarmić, ale ręki nie liźnie. W najlepszym razie zamruczy, a i to wątpliwe.
Wypadało odpowiedzieć w tym samym tonie, bez pogłębiania konfrontacji.
– Dobra, panie architekcie, dość liryki, omówmy szczegóły.
Drozd wyszedł też po kociemu, bez pożegnań.
Gdy wyjaśnili sobie wszystko, co trzeba, po prostu wstał i dał nura w drzwi za szynkwasem. Wasylowi Aleksandrowiczowi zostawił wyjście na ulicę.
Pod traktiernią drzemali na kozłach dorożkarze, oczekując pasażerów. Dwaj z przodu – niedawni pijanice. Pierwszy całkiem oklapł, wetknął nos w kolana i jak nic pochrapywał. Drugi wciąż jakoś się trzymał. Ujrzawszy Rybnikowa, potrząsnął nawet lejcami.
Ale brać dorożkę pod knajpą Wasyl Aleksandrowicz ani myślał; było to sprzeczne z zasadami konspiracji. Poszedł dalej i zatrzymał jadącą obok, przypadkową.
Na rogu zaułka Kriwokolennego, w miejscu kiepsko oświetlonym i pustym, położył na siedzeniu rubla, miękko, nawet nie zakołysawszy pojazdem, zeskoczył na jezdnię – i do bramy.
Jak to się mówi – strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Pociąg specjalny numer 369-bis spodziewany był ściśle o północy i można było nie wątpić, że przybędzie co do minuty – Fandorin śledził telegraficznie jego grafik stacja po stacji. Eszelon szedł „zieloną trasą”, poza wszelkim rozkładem. Ustępowały mu z drogi towarowe, pasażerskie, a nawet ekspresy. Gdy obok kursowego pociągu, zatrzymanego bez powodu gdzieś tam w Bołogoje czy Twerze, gnał parowóz z jednym jedynym wagonem sypialnym, bywali pasażerowie wymieniali uwagi: „Zwierzchnictwo zasuwa. Jak nic w Moskwie coś się święci”.
Okna tajnego wagonu były nie tylko zamknięte, ale i szczelnie zasłonięte. Na całej drodze z nowej do starej stolicy 369-bis zatrzymał się tylko raz, nabrać wody, i to nie dłużej niż na kwadrans.
Tajemniczego pociągu oczekiwano na malutkiej podmoskiewskiej stacyjce, otoczonej podwójnym kordonem kolejowej żandarmerii.
Mżył drobny, uciążliwy deszcz. Porywisty wiatr kołysał latarnie i peron przebiegały niemiłe, złodziejskie cienie.
Erast Pietrowicz przybył dziesięć minut przed wyznaczonym czasem, odebrał raport podpułkownika Daniłowa o podjętych środkach ostrożności, zaaprobował.
Radca dworu Mylnikow, zawiadomiony o nadchodzącym wydarzeniu ledwie godzinę wcześniej (inżynier zajechał doń bez wszelkiego uprzedzenia), aż się skręcał: wielokrotnie obiegł peron, powracał do Fandorina i wciąż pytał: „Na kogo czekamy?”.
– Zobaczy pan – krótko odpowiadał Erast Pietrowicz, raz po raz zerkając na swego złotego bregueta.
Za minutę dwunasta z mroku doniósł się przeciągły gwizdek, po czym zajaśniały latarnie parowozu. Deszcz lunął silniej i kamerdyner otwarł nad inżynierem parasol, specjalnie stając tak, by krople ściekały na melonik Mylnikowa. Rozgorączkowany Eustracjusz Pawłowicz nawet tego nie dostrzegł, wzdrygnął się tylko, gdy chłodna strużka pociekła mu za kołnierz.
– Naczelnik pańskiego zarządu, co? – spytał, wpatrując się w wagon sypialny. – Szef korpusu? – I zniżając głos do szeptu: – Czyżby sam minister?
– Zabrać postronnych! – krzyknął Fandorin, dojrzawszy na drugim końcu peronu dróżnika.
Tupiąc butami, żandarmi rzucili się wypełnić rozkaz.
369-bis stanął. Gdy ucichł żelazny zgrzyt i szczęk hamulców, do uszu Mylnikowa, który nadął się i zdjął melonik, dotarł dziwny dźwięk, nader podobny do diabelskich zawodzeń, dręczących po nocach zbolałe nerwy Eustracjusza Pawłowicza. Mylnikow machnął głową, odganiając diabelstwo, lecz wycie spotężniało, a w ślad za nim jawnie doniosło się i szczekanie.
Ze stopni dziarsko zeskoczył oficer w skórzanym tużurku, zasalutował Fandorinowi i wręczył mu pakiet, na którym czerniał zagadkowy napis: ZHPJWKAPORTZUPSP.
– Co to? – zapytał niepewnym głosem Mylnikow, któremu zdało się, że to sen: i nocna wizyta inżyniera, i wyjazd w deszczu, i psie szczekanie, i niewymawialne słowo z koperty.
Erast Pietrowicz rozwinął skrót:
„Zawiązane pod Honorową Prezesurą Jego Wysokości Księcia Aleksandra Pietrowicza Oldenburskiego Rosyjskie Towarzystwo Zachęty do Używania Psów w Służbie Policyjnej”. Świetnie, p-poruczniku. Możecie wyprowadzać. Furgony czekają.
Z wagonu jeden za drugim zaczęli wychodzić policjanci: każdy prowadził na smyczy psa. Były tam i owczarki, i sznaucery olbrzymy i spaniele, i nawet kundle.
– Co to? – nieprzytomnie powtórzył Eustracjusz Pawłowicz. – Po co?
– To operacja „Piąty z-zmysł”.
– Piąty? Jaki piąty?
– Powonienie.
Przygotowanie operacji „Piąty zmysł” przebiegło błyskawicznie i zajęło nie więcej niż dwie doby.
W depeszy z osiemnastego maja, która tak zdumiała doświadczonego policyjnego telegrafistę, Fandorin pisał do swego zwierzchnika: PROSZĘ BEZZWŁOCZNIE ZEBRAĆ KSIĄŻĘCE PSY SZCZEGÓŁY POTEM.
Erast Pietrowicz był gorącym zwolennikiem, a po części nawet inspiratorem poczynań księcia Oldenburskiego, który powziął myśl stworzenia w Rosji prawdziwej, traktowanej rzetelnie hodowli psów policyjnych na wzór europejski. Rzecz była nowa, mało zbadana, lecz zorganizowana od razu na szeroką skalę. Do nakierowania psa na określony zapach wystarczy kilka godzin. Z laboratorium Zarządu Artylerii pobrano niezbędną ilość szimozy i zaczęła się praca. Pięćdziesięciu czterech policyjnych instruktorów podtykało swoim kosmatym partnerom pod nosy żółty proszek, rozbrzmiewały zachęty i nagany, pyski zanosiły się szczekaniem, w zębach chrupał wesoło cukier.
Zapach melinitu był ostry, nosy tropicieli rozpoznawały go łatwo nawet wśród worków z chemikaliami. Po ukończeniu krótkiego kursu pupile Jego Wysokości rozjechali się w delegacje służbowe: dwadzieścia osiem psów na granicę zachodnią, po dwa na każdy z czternastu punktów granicznych, reszta pociągiem specjalnym do Moskwy, pod rozkazy inżyniera Fandorina.
Dniem i nocą, na dwie zmiany, ubrani po cywilnemu przewodnicy prowadzili psy po wagonach i magazynach wszystkich linii kolejowych dawnej stolicy. Mylnikow w plan Fandorina nie wierzył, lecz nie zamierzał się mieszać – przyglądał się z boku. Własnych pomysłów na schwytanie japońskich agentów radcy dworu nadal brakło.
Piątego dnia w gabinecie, gdzie Erast Pietrowicz studiował najbardziej narażone punkty magistrali transsyberyskiej, zaznaczone na mapie czerwonymi krzyżykami, rozdzwonił się wreszcie długo oczekiwany dzwonek.
– Jest! – krzyczał w tubce podniecony głos, zagłuszany szczekaniem. – Panie inżynierze, naprawdę jest! Tu przewodnik treser Czurikow ze stacji Moskwa Towarowa na linii brzeskiej. Niczego nie dotykałem, wedle rozkazu!
Erast Pietrowicz natychmiast zadzwonił do Mylnikowa. Na stację dotarli z przeciwnych końców miasta, lecz prawie równocześnie. Treser Czurikow przedstawił zwierzchnictwu bohaterkę dnia, sukę belgijskiego owczarka odmiany groenendael:
– Rezeda.
Rezeda powąchała trzewik Fandorina i zamachała ogonem. Na Eustracjusza Pawłowicza wyszczerzyła kły.
– Proszę się nie obrażać, jest szczenna. Węch ma za to ostrzejszy.
– No, coście tam znaleźli, pokażcie! – zażądał niecierpliwie radca dworu.
– Proszę spojrzeć samemu.
Szurikow pociągnął za smycz. Suka niechętnie podążyła do magazynu, oglądając się na inżyniera. U wejścia zaparła się łapami, potem położyła się na podłodze, całą postawą demonstrując, że ani myśli się śpieszyć. Łypnęła na ludzi, czy będą pomstować.
– Ma kaprysy – westchnął treser. Siadł w kucki, pogłaskał spęczniały brzuch suki, szepnął jej coś do ucha.
Rezeda łaskawie wstała, kierując się do stosów skrzyń i worków.
– Proszę, proszę patrzeć! – wskazał ręką Czurikow.
– Na co?
– Na uszy i ogon!
Ogon i uszy Rezedy były opuszczone. Wolno przeszła wzdłuż jednego rzędu, wzdłuż drugiego. Pośrodku trzeciego uszy nagle stanęły dęba, ogon uniósł się w górę, po czym opadł i nie podniósł się już, znikając między nogami. Tropicielka przysiadła i obszczekała cztery schludne, średniego rozmiaru jutowe worki.
Ładunek przybył z Francji i przeznaczony był dla spółki piekarskiej Werner i Pfleiderer. Przyjechał porannym pociągiem z Nowogrodu. Zawartość – żółty proszek, pozostawiający na palcach charakterystyczny tłusty połysk. Nie było wątpliwości: melinit.
– Zdążył przekroczyć g-granicę, nim dostaliśmy psy – ustalił na podstawie konosamentów Fandorin. – No cóż, Mylnikow. Do dzieła.
Pracować postanowili sami, nie dowierzając filerom. Erast Pietrowicz przebrał się za kolejarza, Mylnikow za tragarza. Zainstalowali się w sąsiednim składzie, skąd mieli świetny widok na magazyn z otoczeniem.
Odbiorca ładunku zjawił się o godzinie jedenastej pięćdziesiąt pięć.
Niewysoki mężczyzna o wyglądzie oficjalisty przedstawił kwit, podpisał się w spisie zleceń, sam przeniósł worki do krytego furgonu.
Obserwatorzy przyrośli dosłownie do lornetek.
– Chyba Japończyk – zamruczał Erast Pietrowicz.
– Coś pan! – obracając kremalierą, wyraził wątpliwość Mylnikow. – Ruski jak się patrzy z tatarską domieszką.
– Japończyk – z przekonaniem powtórzył inżynier. – Może z kroplą krwi europejskiej, ale wykrój oczu, kształt nosa… Gdzieś go już widziałem. Ale gdzie i kiedy? Przypomina mi pewnie któregoś ze znajomych Japończyków… Japońskie twarze nie odznaczają się różnorodnością, antropologia wyróżnia zaledwie dwanaście głównych typów. To z powodu wyspiarskiej izolacji. Nie było dopływu świeżej k-krwi…
– Odjeżdża! – przerwał antropologiczny wykład Eustracjusz Pawłowicz. – Szybciej!
Ale śpieszyć się nie było po co. Inwigilację w ruchu zapewniał cały park najróżniejszych dorożek i bryczek, każda z filerem, więc obiekt nie miał prawa się wymknąć.
Inżynier i radca dworu zajęli miejsca na sprężynowym siedzeniu powozu zamykającego całą tę kawalkadę, nader realistycznie udającą ożywiony ruch uliczny, i z wolna ruszyli w drogę.
Domy i latarnie ozdabiały girlandy i flagi. Urodziny cesarzowej Aleksandry Fiodorowny święciła Moskwa dużo huczniej niż w minionych latach. Był po temu szczególny powód: niedawno cesarzowa obdarzyła wreszcie Rosję następcą tronu – po czterech dziewczynkach, czyli „ślepych strzałach”, jak się lekceważąco wyraził Mylnikow.
– A maluch, jak mówią, cherlawy, zauroczony – westchnął Eustracjusz Pawłowicz. – Karze Pan Romanowów.
Tym razem inżynier nawet odpowiedzieć nie raczył. Skrzywił się tylko na głupią prowokację.
Tymczasem obiekt okazał się amatorem sztuczek. Na Towarowej załadował do swego krytego powoziku cztery worki, a do przechowalni linii riazańsko-uralskiej wyniósł trzy skrzynki i osiem niewielkich pakietów w czarnym błyszczącym papierze. Furgon odprawił. Agenci, oczywista, zatrzymali wozaka na pierwszym zakręcie, lecz znaleźli tylko cztery puste jutowe worki. Melinit zniknął z nich, przepakowany z jakichś względów.
Pracownik przechowalni zeznał, że skrzynki i pakiety powierzone zostały jako dwa różne bagaże, na oddzielne kwity.
Lecz wszystkie te informacje zyskał Fandorin później. A że od dworca domniemany Japończyk ruszył dalej pieszo, inżynier i radca dworu znów wzięli obserwację w swoje ręce.
Podążali w stosownej odległości za obiektem, filerów zostawiając w odwodzie. Obecnie główną sprawą było nie spłoszyć przynęty, na którą złapać się mogła kolejna rybka.
Oficjalista zaszedł do dwóch przydworcowych hoteli: Kazania i Kolejowego. Z ostrożności obserwatorzy nie pchali się do środka, a zresztą nie zdążyliby – obiekt spędził w każdym nie więcej nad minutę.
Erast Pietrowicz był chmurny. Potwierdzały się jego najgorsze przeczucia. Linia riazańsko-uralska stanowiła część wielkiej transkontynentalnej magistrali, na której czerwony ołówek inżyniera naliczył nie mniej niż setkę słabych punktów. Dla którego z nich przeznaczony był bagaż z przechowalni?
Z placu przed dworcem obiekt udał się do centrum i dość długo krążył po mieście. Kilka razy nieoczekiwanie zwalniał dorożki, porzucając je nagle na środku ulicy, lecz wzorowo prowadzonej inwigilacji nie umknął.
O ósmej wieczór wszedł do dorożkarskiej traktierni w pobliżu placu Kałuskiego. Sądząc z faktu, że wcześniej bitą godzinę krył się w niedalekiej bramie, musiał umówić się tam na spotkanie, a taką okazję trudno było pominąć.
Ledwie obiekt wszedł do traktierni (było to dziewięć po ósmej), Mylnikow gwizdkiem wezwał karetę ekwipunkową Lotnego Oddziału, kapitalne udogodnienie nowoczesnego pościgu. Zawierała zestaw rekwizytów i przebrań na wszelkie możliwe okazje.
Inżynier i radca dworu w strojach fiakrów chwiejnym krokiem weszli do traktierni. Obrzuciwszy wzrokiem mroczne wnętrze, Eustracjusz Pawłowicz udał, że nie może ustać na nogach i zaraz padnie jak długi. Schylonemu nad nim Fandorinowi szepnął:
– Jest z nim Łagin. Pseudo Drozd. Eserowiec. Wysoce niebezpieczny. Masz tobie…
Stwierdzono najważniejsze, więc nie zamierzali sterczeć w traktierni i wytrzeszczać na próżno oczu; dali się kuksańcami wyrzucić na ulicę.
Wysyłając do wejścia kuchennego czwórkę agentów, omówili naprędce groźne odkrycie.
– Zagraniczna agentura donosi, że główny rezydent japoński, pułkownik Akashi, spotyka się z emigrantami politycznymi i nabywa wielkie partie broni – szeptał Mylnikow, schylając się z kozła służbowej bryczki. – Tylko gdzie te Paryże czy Londyny, a gdzie mateczka Moskwa? Czyżbyśmy coś przegapili? Niech da tutejszym krzykaczom japońskie karabiny, będzie kołomyja…
Erast Pietrowicz słuchał, ścisnąwszy zęby. Ta niebywała w praktyce wojen europejskich inicjatywa sprowokowania rewolucji na tyłach wroga była stokroć groźniejsza od wszelkich kolejowych dywersji. Niebezpieczeństwo zawisło tu nie tylko nad losem kampanii, lecz całego państwa rosyjskiego. Wojownicy krainy Yamato wiedzą, czym jest prawdziwa wojna: nie bywa w niej środków niedozwolonych, jest tylko zwycięstwo lub klęska. Jakżeż zmienili się Japończycy przez ćwierć wieku!
– …ewscy Azjaci! – bryznął przekleństwem Eustracjusz Pawłowicz, jakby podsłuchiwał myśli Fandorina. – Nic świętego! I wojuj tu z takimi!
Ale czyż nie to samo mówił Andriej Bołkoński przed bitwą pod Borodino? – sprzeciwił się inżynier, rzecz jasna nie w głos Mylnikowowi, lecz w duchu samemu sobie. Rycerskość i wojna według reguł to bzdura i głupota – wywodził najsympatyczniejszy z bohaterów rosyjskiej literatury. Rannych dobijać, nie wdawać się w rokowania. Żadnej wielkoduszności. Wojna to nie żarty.
A jednak zwycięży ten, kto okaże się wielkoduszny, przemknęło nagle Erastowi Pietrowiczowi przez myśl, ale doprowadzić do końca tej paradoksalnej refleksji nie zdołał. Dyżurujący u wejścia agent dał sygnał i przyszło co tchu siadać na kozły.
Oficjalista wyszedł sam. Popatrzył na sznur dorożek (wszystkie co do jednej z Ochrany), lecz wsiadać nie zamierzał. Kawałek dalej zatrzymał przejeżdżającego fiakra, ma się rozumieć, także fałszywego.
Co prawda, wszystkie Mylnikowowskie wybiegi okazały się daremne. Jakimś niedostrzegalnym sposobem obiekt wyparował z bryczki. Udający dorożkarza filer nie dostrzegł, jak i gdzie się to stało. Jeszcze przed chwilą był pasażer, aż nagle zniknął. Tylko na siedzeniu, jak na urągowisko, pozostała zmięta rublówka.
Było to przykre, lecz nie katastrofalne.
Po pierwsze, pozostał eserowiec Łagin, zwany Drozdem, a tuż pod jego bokiem Ochrana miała swą wtyczkę. Po drugie, opodal przechowalni zastawiono zasadzkę, z którą Erast Pietrowicz wiązał szczególne nadzieje, gdyż rzecz przedsięwzięta została bez Mylnikowa, siłami żandarmerii kolejowej.
Pracownik przechowalni odebrał od inżyniera nader szczegółowy instruktaż: gdy tylko pojawi się „oficjalista” czy okaziciel wiadomych kwitów, on ma nacisnąć specjalnie zainstalowany guzik. Z sąsiedniej izby, gdzie dyżurował patrol, dowódca nie zwlekając zadzwoni do Erasta Pietrowicza i w zależności od rozkazu albo dokona aresztowania, albo prowadzić będzie skrytą obserwację przez wizjer aż do przybycia filerów w cywilu. A już pracownik ma zadbać, żeby nie wydać bagażu zbyt szybko.
– Tak się go capnie, makaka skośnookiego – podsumował Mylnikow, ścisnąwszy krzepką garścią powietrze.
Kilka dni przed długo oczekiwanym dwudziestym piątym maja moskiewskie życie Wasyla Rybnikowa wzbogacił epizod mało ważny na tle późniejszych wydarzeń, lecz pominięcie go byłoby nieoględne.
Zdarzyło się to w czasie, gdy zbiegłego sztabskapitana dręczyła bezczynność, która, jak wyżej wspomniano, skłoniła go wręcz do pewnych postępków nie w jego stylu.
W jednej z wolnych chwil wyprawił się do biura adresowego, mieszczącego się w zaułku Gniezdnikowskim, i jął poszukiwać informacji o pewnej interesującej go osobie.
Nabyć dwukopiejkowego blankietu kwerendy Rybnikow ani myślał, a miast tego, okazując znawstwo psychologii, wszczął intymną rozmowę z kancelistą. Wyjaśnił, że poszukuje dawnego kolegi nieboszczyka ojca. Przed laty stracił go z oczu i, w pełni świadom całej złożoności zadania, gotów jest opłacić mozolną pracę według taryfy specjalnej.
– Bez kwitu? – zapytał urzędnik, uniósłszy się nieco nad kontuarem, by się upewnić, że w biurze nie ma innych klientów.
– Ma się rozumieć. Na co mi on? – Żółtobrązowe oczy patrzyły prosząco, palce jakby mimochodem obracały całkiem pękaty portfelik. – Tylko najpewniej ten ktoś nie mieszka obecnie w Moskwie.
– To nic takiego. Jeśli taryfa specjalna – nic nie szkodzi. O ile pański znajomy jest jeszcze na służbie państwowej, mam tu spisy wszystkich resortów. Ale jeśli przeszedł na emeryturę, to, rzecz jasna, będzie trudniej.
– Urzęduje, urzęduje! – zapewnił kancelistę Rybnikow. – I to w niezłej randze. Może nawet generalskiej. Z ojczulkiem nieboszczykiem byli razem w służbie dyplomatycznej, ale potem, jak słyszałem, przeszedł czy to do departamentu policji, czy też korpusu żandarmów, i nie wrócił już na poprzednie stanowisko. – I delikatnie umieścił na kontuarze dwa papierowe rubelki.
Zabrawszy pieniądze, urzędnik przytaknął wesoło:
– A jakże, często bywa, że z dyplomatów robią się żandarmi, jak też na odwrót. Taka służba. Jak jego nazwisko, godność? Ile latek raczy sobie liczyć?
– Erast Pietrowicz Fan-do-rin. Lat ma teraz bodaj czterdzieści osiem czy dziewięć, a mówiono mi, że mieszka w Sankt Petersburgu. Ale to nie jest pewne.
Magik od adresów na długo zarył się w opasłe, poszarpane księgi. Co jakiś czas informował:
– Do Ministerstwa Spraw Zagranicznych taki się nie zalicza… Do sztabu Korpusu Żandarmów nie. Do gubernialnej żandarmerii nie. Do kolejowej nie. Do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych… jest Ferendiukin, jest Fieduł Charitonowicz, naczelnik magazynu dowodów rzeczowych policji śledczej… Może ten?
Rybnikow pokręcił głową.
– A gdyby spojrzał pan w Moskwie? Coś mi świta, że pan Fandorin był z Moskwy i długo tu mieszkał.
Dodał jeszcze rubla, lecz urzędnik z godnością pokręcił głową.
– Informacje z miasta Moskwy dwie kopiejki. Nie trzeba, to należy do moich obowiązków. A i sprawa na jedną chwilę. – I w rzeczy samej wkrótce oznajmił: – Nie ma takiego, nie zamieszkuje i nie służy. Można oczywiście przejrzeć minione lata, ale to już w trybie wyjątkowym.
– Po pół rubla za rok – odrzekł pojętny klient: mieć z takim sprawę – czysta przyjemność.
Tu poszukiwania się przeciągnęły. Urzędnik brał tom za tomem spisy roczne, wracając z dwudziestego wieku w dziewiętnasty i grzęznąc coraz głębiej w złożach przeszłości.
Wasyl Aleksandrowicz pogodził się już z porażką, gdy naraz kancelista krzyknął:
– Jest! Proszę, w księdze za rok 1891. Czyli od pana, e-e-e, siedem rubli. I przeczytał: – „E. P. Fandorin, rad. st., urz. do spec. porucz. przy mosk. gen. gub., Mała Nikitska, ofic. kam. p. Ewert-Kołokolcowa”. No, jeśli pański znajomy już przed czternastu laty osiągnął takie stanowisko, teraz musi być już jak nic ekscelencją. Aż dziw, że nie figuruje w spisach ministerialnych.
– Owszem – przyznał Rybnikow, z roztargnieniem odliczając wystające z portfela czerwone papierki.
– Mówi pan, że w departamencie policji albo żandarmerii – uśmiechnął się chytrze urzędnik. – A u nich tam, wie pan przecież, jak bywa, niby jest człowiek, i nawet wysokiej rangi, a dla publiki jakby go nie było.
Klient zamrugał i ożywił się.
– Otóż to! Wspominał ojczulek, że Erast Pietrowicz i w ambasadzie służył w tajnym referacie.
– No i widzi pan. A wie pan co? Mam tu w sąsiedztwie, przy Małym Gniezdnikowskim, kuma. Służy w policyjnym telegrafie. Ze dwadzieścia lat już tam siedzi. Zna wszystkie znaczne osoby.
Tu nastąpiła pauza retoryczna, lecz nader krótka, bo Rybnikow rzucił szybko:
– I dla pana, i dla pańskiego kuma po czerwońcu.
– Ej ty, gdzie? – huknął urzędnik na wsuwającego się w drzwi chłopinę. – Nie widzisz, że wpół do drugiej? Obiad. Przyjdź za godzinę! A pan, łaskawco (to już do Wasyla Aleksandrowicza, szeptem) raczy spocząć. Ja migiem…
Czekać w biurze Rybnikow, oczywiście, nie zamierzał. Zaczekał na zewnątrz, skrywszy się w bramie. Jeszcze czego. Może ten Akakij Akakijewicz * nie taki zwykły, jak się zdaje.
Ostrożność jednakże była zbędna.
Po kwadransie urzędnik wrócił, sam i bardzo kontent.
– Znakomita persona. Jak to mówią, szeroko znana w wąskich kręgach – oznajmił wynurzającemu się z boku Rybnikowowi. – Pantielej Iljicz mnóstwo o pańskim Fandorinie naopowiadał! Wielka to była, jak się okazuje, postać – kiedyś, w Dołgorukowowskich czasach.
Słuchając relacji o byłej chwale wicegubernatora, Wasyl Aleksandrowicz pojękiwał i klaskał w dłonie, lecz główna niespodzianka czekała go pod koniec.
– Ma pan szczęście – rzekł urzędnik i z emfazą cyrkowego sztukmistrza rozłożył ręce. – Pański Fandorin jest w Moskwie. Przybył z Pitra. U Pantieleja Iljicza bywa dzień w dzień.
– W Moskwie?! – krzyknął Rybnikow. – Co pan? Istotnie, co za szczęście. Nie wie pan, czy na długo?
– Nie wiadomo. Sprawa z tych najważniejszych, wagi państwowej, a jaka mianowicie, Pantielej Ilicz nie powiedział, a i ja nie pytałem. Nie na mój ani pański to rozum rzeczy.
– Ano tak. – Oczy Rybnikowa prześliznęły się po twarzy rozmówcy z pewnym szczególnym wyrazem i ledwie zauważalnie zmrużyły. – Nie mówił pan kumowi, że Erasta Pietrowicza poszukuje znajomy?
– Nie, niby sam przez się byłem ciekaw.
Nie łże, ocenił Wasyl Aleksandrowicz, postanowił zatrzymać sobie oba czerwonce. I jego wzrok znów stał się zwyczajny, otwarty. Tak oto kancelista nie poznał nawet, że jego marne życie wisiało dopiero co na cienkim, cieniutkim włosku.
– I świetnie, że pan nie mówił. Zrobię mu niespodziankę przez pamięć o nieboszczyku tacie. Toż się Erast Pietrowicz ucieszy! – Rybnikow promieniał.
Lecz gdy wyszedł, twarz mu zadrgała nerwowo.
Było to tegoż dnia, kiedy Glikeria Romanowna zjawiła się na spotkanie z nowym pomysłem ratunku: poprosić o pomoc dobrego znajomego, naczelnika moskiewskiego zarządu żandarmerii, generała Szarma. Lidina zapewniała, że Konstanty Fiodorowicz to w pełnej harmonii z nazwiskiem przemiły staruszek, i niczego jej nie odmówi.
– A cóż to da? – dystansował się Rybnikow. – Miła moja, przecież jestem przestępcą państwowym. Zgubiłem tajne dokumenty i zdezerterowałem. W czym może tu pomóc pani generał?
Ale Glikeria Romanowna zakrzyknęła gorąco:
– Co pan mówi! Konstanty Fiodorowicz sam wyłożył mi kiedyś, ile zależy od urzędnika, któremu powierzone jest prowadzenie sprawy. Może skierować ją w złą i w dobrą stronę. Ach, gdyby tak wybadać, kto się panem zajmuje…
I tu, pod wpływem nagłego impulsu, Wasyl Aleksandrowicz wypalił:
– A ja wiem. I pani go widziała. Pamięta pani, koło mostu? Taki wysoki pan o siwych skroniach?
– Elegancki, w jasnym angielskim palcie? Pamiętam. Bardzo postawny mężczyzna.
– Nazywa się Fandorin, Erast Pietrowicz. Po moją duszę przybył specjalnie z Petersburga. Na Boga, nie trzeba niczyjego wstawiennictwa. Tylko ściągnie pani na siebie podejrzenie, że ukrywa dezertera. Ale gdyby tak spróbować ostrożnie, między wierszami, dowiedzieć się, co to za człowiek, jaki ma styl życia, jaki charakter – to mogłoby mi pomóc. Tu ważny jest byle drobiazg. Tylko trzeba działać subtelnie.
– Nie mężczyznom uczyć nas subtelności – wzgardliwie odpaliła Lidina, rozważając już, jak wziąć się do dzieła. – Da się zrobić, tylko co nagle, to po diable.
Zamiast dziękować, Rybnikow spojrzał tak, że zrobiło jej się gorąco. Jego żółte oczy nie były już dla niej kocie, jak sądziła w pierwszych chwilach znajomości. Określała je w duchu jako mlecznokawowe i uznała za wielce wyraziste.
– Istna z pani łabędź-carówna – uśmiechnął się. – „Łabędzica się odzywa: «Gadka owa jest prawdziwa, Znam ten dziw i wszystko zrobię, by się móc przysłużyć tobie» *”.
Glikeria Romanowna zmarszczyła nosek.
– Puszkin! Nie cierpię go!
– Jakże? To nie wszyscy Rosjanie uwielbiają Puszkina?
Rybnikow połapał się, że w zdumieniu wyraził się niezbyt zgrabnie, ale Lidina przeszła nad dziwnym zdaniem do porządku.
– Jak on mógł napisać: „Twą zgubę, twoich dzieci zgon z uciechą bezlitosną widzę”? Co to za poeta, którego cieszy śmierć dzieci! Ładna mi „szczęśliwa gwiazda nad ojczyzną”!
Po czym rozmowa porzuciła temat serio na rzecz poezji rosyjskiej, którą Rybnikow znał wcale dobrze. Zwierzył się, że skłonił go do niej w dzieciństwie ojciec, gorący wielbiciel Puszkinowskiej liry.
A potem nastąpił dwudziesty piąty maja i nieistotna rozmowa wyleciała Wasylowi Aleksandrowiczowi z głowy – nadeszły ważniejsze sprawy.
„Marionetkom” polecono zabrać bagaż z przechowalni tuż przed wyjazdem, o świcie. Pocztowiec obszyje trzy skrzynki w płótno, opieczętuje lakiem i ukryje pośród przesyłek – to najlepsze miejsce. Most miał jeszcze łatwiej, bo Wasyl Aleksandrowicz zrobił za niego połowę roboty: jadąc w furgonie przesypał melinit do ośmiu tekturowych pudełek i każde owinął czarnym jak antracyt papierem.
Jechać mieli obaj tym samym ekspresem wschodnim, tylko Most trzecią klasą za ulgowym biletem służbowym, a Tunel w wagonie pocztowym. Potem ich drogi się rozejdą. Pierwszy przesiądzie się w Syzraniu na pociąg towarowy, już nie w roli pasażera, lecz na parowóz, i na środku Wołgi ciśnie pudełka w palenisko. Drugi natomiast podąży dalej, do samego Bajkału.
Dla porządku Rybnikow postanowił osobiście dopilnować, czy agenci zabiorą bagaż – nie pokazując się im, oczywista, na oczy.
Gdy noc zbladła, wyszedł z pensjonatu ubrany à la „szary człowiek”. Zmięty kaszkiecik, pod marynarczyną rubaszka.
Spojrzał krótko na różowiejący skraj nieba i, wchodząc w rolę, kundlim truchtem podrałował przez zaułek Czystoprudny.