Stłumione kroki, jakie w mrocznej mgle usłyszał kasztelan, były oczywiście odgłosem stąpania Móriego i jego przyjaciół.
Aby odnaleźć drogę po ciemku, Móri, Theresa, Erling, dwaj parobcy i czterej żołnierze schwycili się za ręce i utworzyli długi łańcuch, na którego czele, trzymając za rękę syna, stanął Hraundrangi – Móri. Na palcach przemknęli przez zamkowy hali do lochów, omijając zgromadzonych tam ludzi. Na górze zostawili tylko Dolga z Nerem, Theresa lękała się o wnuka, lecz duchy ją uspokoiły. Hraundrangi – Móri wrócił na górę.
W zamkowych podziemiach nie było mgły. Panował tu zwyczajny piwniczny półmrok, którego nie rozjaśniały dogasające pochodnie w korytarzach. Żołnierze zapalili nowe.
Na dole spotkał ich Nidhogg. Gwardziści nigdy jeszcze go nie widzieli i na jego widok jęknęli ze strachu, za to Bernd i Siegbert raz już mieli z nim styczność i dzięki temu byli przynajmniej zahartowani. W każdym razie udawali, że tak właśnie jest. Oto ich prywatny triumf nad mężnymi wojakami cesarza…
Nidhogg wskazał im, gdzie przebywa Tiril, bez słowa też poprowadził do miejsca, w którym wartownicy wieszali klucz.
Nie mieli czasu do stracenia. Nidhogg niczym ulotny cień pomknął w górę po schodach, a Móri wsunął klucz w zamek. Dłonie mu drżały.
Nikt nie wiedział, co zobaczą, ale wszyscy zdążyli zajrzeć do położonej obok sali tortur, obawiali się więc najgorszego. Theresa szlochała wstrząśnięta widokiem potwornych narzędzi. Jakież mistrzostwo osiągnęli ludzie w dręczeniu innych!
Tiril usłyszała, jak nadchodzą. Drżała z zimna i wilgoci, zawsze panującej w celi, z głodu i bólu po ostatnich torturach. Sądziła, że to strażnicy, i wsunęła się dalej w kąt pod ścianę. Z każdym dniem, z każdym kolejnym seansem zadawania jej cierpienia i następującym po nim przesłuchaniu coraz trudniej przychodziło jej zachować godność, stawiać milczący opór. Była już teraz taka zmęczona, niemal u kresu sił. Przy życiu trzymała ją jedynie myśl o tych, którzy zostali w domu: o dzieciach, Theresie, jej matce, i o Nerze.
Inni wszak już nie żyli.
Wciąż nie mogła pojąć, w jaki sposób Nidhogg i Zwierzę zdołali poprzedniego dnia ukazać się jej prześladowcom.
Powinna pojąć, jak się sprawy mają, lecz udręczony mózg nie chciał pracować, a świadomość, że Móriego już nie ma, zamykała drogę wszelkim jaśniejszym myślom.
Otwarto drzwi. Tiril spięła się i usiłowała udawać obojętność. Nikt w jej oczach nie ujrzy strachu.
Ale… czyżby to nie strażnicy? Nie kasztelan ani brat Lorenzo?
Czyżby sprowadzili jeszcze okrutniejszych oprawców, by ją torturowali w bardziej wyszukany sposób?
Przybyli zatrzymali się w drzwiach, nie widziała ich, bo oczy po tak długim czasie przebywania w ciemnościach oślepły w blasku pochodni.
Nieznośny ból pulsował w całym ciele, Tiril bała się nawet wytężyć wzrok, by uniknąć dotkliwszych cierpień.
Grobową ciszę przerwał rozszlochany kobiecy głos:
– Święta Matko Boża, zmiłuj się, cóż oni uczynili?
Tiril kątem oka dostrzegła, jak jakaś postać rzuciła się ku niej, ale nie miała sił, by się bronić. Lecz…
Czy ona nie zna tego człowieka? Porwał ją w ramiona, mocno przytulił do siebie. Tiril pod jego dotykiem wydała z siebie niemal bezgłośny jęk, taki, jaki słyszy się tylko od tych, którzy przez długi czas doznawali cierpień ponad ludzką miarę. Uścisk natychmiast zelżał.
– Na zmiłowanie, jak ty wyglądasz… – usłyszała głos Móriego. Aż za dobrze zdawała sobie sprawę ze swego wyglądu.
Móri wykrzykiwał, wstrząśnięty:
– W łachmanach, brudna, poraniona, lecz uparta! Ta nieszczęsna istota musi być moją żoną, choć przypomina raczej żebraczkę z najuboższej dzielnicy nędzy. I taka sponiewierana! Taka… taka…
Gniew i wzburzenie odebrały mu mowę.
– Czy jestem już w niebie? – Tiril ledwie zdołała poruszać obolałymi wargami. – Ty przecież już nie żyjesz, najdroższy. Erling… ciebie także już nie ma. Ale mama? Co ty tu robisz? Czy ty także…?
– Naprawdę uważasz, że to miejsce przypomina niebo? – zaszlochała Theresa. – Niewysokie masz więc mniemanie o Bożej dobroci. Ach, mój Boże, co oni zrobili mojej córce?
Usiłowała wziąć Tiril za rękę, lecz ona z jękiem się wzbraniała. W blasku pochodni dostrzegli, dlaczego: kilka palców jej połamano, a ramię wykręcono ze stawu.
– Nie umarłaś, Tiril – powiedział Erling niewyraźnie. – My także żyjemy, jakoś sobie poradziliśmy. Och, nie mam sił, by patrzeć na takie bezrozumne, podłe okrucieństwo!
Odwrócił się, nie mogąc powstrzymać szlochania.
– Nauczycielu! – zawołał Móri z niesłychanym bólem w głosie, aż echo wstrząsnęło ścianami lochów, odbiło się od starych tarcz zawieszonych w sieni i podążyło do samej wieży. – Nauczycielu! Usuń stąd rycerzy i ich lokai – morderców, zanim zgładzę ich gołymi rękami za to, co ci nędznicy, niegodni, by nazywać ich ludźmi, uczynili mojej najdroższej Tiril!
Na górze duchy popędziły gromadę mężczyzn ku drzwiom do sali rycerskiej. Nie było to trudne, bo żywi pierzchali na ich widok z obrzydzeniem i strachem. Dwaj dawni czarnoksiężnicy, Nauczyciel i Hraundrangi – Móri, przypominali co prawda ludzi, pozostali to duchy przyrody lub też ucieleśnione symbole.
Rycerze zakonni poważyli się jedynie na słaby opór.
– On nie może wyrządzić krzywdy panu Lorenzo ani mnie – oświadczył kasztelan. – Jesteśmy nietykalni.
– On to Móri z rodu islandzkich czarnoksiężników – odparł Nauczyciel staroświeckim hiszpańskim. Jego charakterystyczna głowa i szerokie bary górowały nad wszystkimi. – Móri zna zaklęcia zaliczane do czarnej magii, tak potworne, że strach opisywać je słowami, nigdy się jednak nimi nie posługiwał, bo to dobry człowiek. Ale teraz kielich goryczy się przepełnił. Wiele zła może wam uczynić, uwierzcie mi. Choć nie może wyrządzić krzywdy fizycznej, pożałujecie, żeście się w ogóle urodzili! Trzymajcie się więc od niego z daleka!
– Nie będziesz nam rozkazywał – odparł kasztelan lodowatym głosem. – To mój zamek.
– I każdy kamień w jego ścianach się tego wstydzi – odrzekł z przekonaniem Nauczyciel. – A ponadto jeśli chłopiec, Dolg, dowie się, co uczyniliście jego matce, posiada siłę, by was zniszczyć, dobrze o tym wiecie. Nie tylko dlatego, że nosi znak Słońca po stokroć potężniejszy od waszego, lecz stoją za nim moce, wobec których powinniście żywić najgłębszy szacunek. Spójrzcie tylko na piękne panie, Powietrze i Wodę! To one przywołały iluzję mrocznej mgły i dławiącej fali. Spójrzcie na Zwierzę, symbol cierpienia, jakie przez tysiące lat ludzie zadawali zwierzętom! Spójrzcie na Ducha Zgasłych Nadziei, pokazującego, w jaki sposób ludzie postąpili z powierzonymi im darami! Na Nidhogga, dowód na to, jak ludzie zniszczyli fundament, na którym żyjemy, i co się z nim stanie jeszcze później. Wyczuwacie otaczającą nas Pustkę? To także symbol. Wszyscy oni, i my, dwa upiory z zamierzchłych czasów, stoimy za tym chłopcem, nadzieją nie tylko naszą, lecz całego świata.
Lorenzo i kasztelan usiłowali okazać pogardę, lecz była to tylko żałosna parodia pewności siebie.
Nauczyciel ciągnął nieubłaganie:
– A jeśli pies Nero zobaczy swą ukochaną panią, podczas gdy wciąż będziecie w pobliżu, na komendę swego młodego pana zerwie wam znaki Słońca z szyi, a potem rozszarpie was na strzępy. I wierzcie mi, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba, Zwierzę bez wahania pospieszy mu z pomocą. Bo czy kiedykolwiek okazaliście łaskawość zwierzęciu?
Z twarzy obu braci dało się wyczytać, że usiłują przypomnieć sobie moment, kiedy okazali jakiemuś zwierzęciu życzliwość. Na próżno. Pamiętali jedynie własne myśli: “Zwierzę, cóż to takiego? Nie ma duszy, nie pójdzie do nieba”.
Dumni rycerze mieli nigdy nie zapomnieć zgęstniałej nagle atmosfery w wysokim hallu. Targało nimi upokorzenie, lecz wobec przygniatającej przewagi nie mieli nic do powiedzenia. Najgorsze, że o tej przewadze decydował przede wszystkim stojący w drzwiach mały chłopiec, i to nie tylko za sprawą znaku Słońca i szafiru, lecz także siebie samego!
Lorenzo i kasztelan bez słowa pozwolili zapędzić się wraz z innymi do sali rycerskiej…
W lochu podjęto ostrożne próby podniesienia Tiril. Nie było czasu na sporządzenie noszy, wszyscy pragnęli wydostać się stąd jak najprędzej.
Tiril wreszcie zrozumiała, że to żywy Móri i równie żywy Erling są przy niej, i zapłakała z ulgą, lecz płacz sprawił jej niewypowiedziany ból. Próbowała go stłumić, co okazało się jeszcze bardziej bolesne.
– Nie zbliżajcie się do mnie zanadto – poprosiła. – Roi się na mnie od robactwa.
– Gdybyśmy nie mieli większych zmartwień – odparł Móri z czułością – bardzo byśmy się radowali. Niestety, jest inaczej. Ach, Boże, chyba już nigdy nie będę mógł się śmiać po tym, jak zobaczyłem takie barbarzyństwo!
Ułożyli wreszcie Tiril w jego ramionach tak, by nie odczuwała bólu, kiedy Móri będzie stawiać kroki. Tiril nie miała żadnych rzeczy do zabrania, mogli więc bezzwłocznie opuścić loch. Gdy dotarli już prawie do samych schodów, Tiril poprosiła, by się zatrzymali.
Przystanęli zdumieni.
– Niewygodnie ci? – spytał Móri.
– Nie, nie. Ale jest jeszcze jeden. Nie możemy go tak zostawić.
– Jeszcze jeden więzień?
– Tak. Jego cela musi się znajdować…
Próbowała wskazać, ale swobodne ramię było wykręcone ze stawu.
I bez tego jednak ją zrozumieli.
– Żołnierze! – poprosił Móri. – Uwolnijcie drugiego więźnia. Tiril, czy jest ich więcej?
– Nie, teraz nie.
Zgrzytnął klucz i kapitan otworzył sąsiednią celę.
– Kto to jest? – chciał wiedzieć Móri.
Tiril bala się odpowiedzieć wprost, postanowiła, że dopóki są na zamku, niczego nie zdradzi.
– Siedzi tu jakieś dwanaście, może piętnaście lat – wyjaśniła.
– Ach, mój Boże – przeraziła się Theresa.
– On się boi wyjść! – krzyknął jeden z żołnierzy. – Myśli, że jesteśmy wrogami.
– Wyjaśnijcie mu po niemiecku, że ja także jestem wolna – odkrzyknęła Tiril z wysiłkiem, sepleniąc przez opuchnięte od uderzeń wargi.
Po długiej chwili z lochu wyczołgała się żałosna istota. Mężczyzna nie miał na sobie ubrania, był kompletnie nagi, ale jeden z żołnierzy natychmiast okrył go wojskowym płaszczem. Siwe włosy i broda rosły nie strzyżone, nie mogli przez nie dostrzec rysów twarzy, całą skórę pokrywały strupy.
– Chodź – powiedział Erling, pod surowością kryjąc współczucie. – Mamy mało czasu.
Ale więzień nie mógł ustać na nogach, chwiał się tylko nieporadnie. Inny żołnierz wziął go na plecy.
– On nic nie waży! – zawołał zdumiony.
Nareszcie mogli wejść na schody.
Bracia zakonni obserwowali orszak wychodzących przez szparę w drzwiach.
– Kim jest ten drugi więzień? – szeptem spytał Lorenzo.
– Nie wiem – równie cicho odparł kasztelan. – Nie pamiętam, w lochach zawsze byli więźniowie. Trudno ich wszystkich spamiętać.
Móri zwrócił się do Nauczyciela:
– Czy zechcecie przetrzymać ich w zamknięciu jeszcze przez kilka godzin? Musimy dotrzeć w bezpieczne miejsce.
– Zaufał nam – odrzekł Nauczyciel z uśmiechem. Sam był Hiszpanem, z pochodzenia Maurem, więc nie bez złośliwej radości w głosie zawołał do rycerzy Zakonu Świętego Słońca: – Zachowujcie się spokojnie, niewierne psy, inaczej ześlę na was waszego własnego Szatana!
Wybuchnął śmiechem. Nie wierzył w chrześcijańskiego Szatana, tak jak chrześcijański Bóg nie był jego bogiem.
Dolg z bolesnym zdumieniem patrzył na matkę, którą ojciec niósł w ramionach.
– Dolg – szepnęła Tiril. – Kochany, dzielny Dolg, i ty tu jesteś? Nie, Nero, nie skacz, nie mogę… Ach, mój drogi Nero, jak dobrze cię widzieć!
Pies natychmiast jej usłuchał.
– Chodźmy! – ponaglił Erling. – Opuśćmy to zamczysko grozy.
Strażnicy przy bramie także zostali obezwładnieni i przyjaciele mogli spokojnie ich minąć. Wędrowali szybkim krokiem do miejsca, gdzie nie mogli już być widziani z wioski ani zamku, i dopiero wtedy skręcili w las, do czekających na nich koni i osiołka. Dosiedli wierzchowców, dwoje oswobodzonych wzięto przed siebie na siodło.
Bez słowa ruszyli głębiej między drzewa, aż dojechali do małego jeziorka. Tam się zatrzymali.
Dzień wciąż był gorący, ciepłe promienie słońca padały na wilgotne podszycie leśne. Tiril i drugi więzień mogli wreszcie wziąć upragnioną kąpiel, przy pomocy innych wyszorowali się mydłem najdokładniej, jak się dało.
Kiedy się wytarli, Móri zajął się ich ranami. Na szczęście po długim zanurzeniu głów pod wodą pozbyli się robactwa, lecz rany wyglądały źle.
Obrażenia Tiril okazały się głębsze i bardziej poważne, chociaż rany mężczyzny jątrzyły się dłużej. Móri przy pomocy Dolga musiał się uciec do swych uzdrawiających zdolności, i tych mniej, i bardziej tajemnych. Dla Tiril, rzecz jasna, nie było to pierwszyzną, lecz drugi więzień ze zdumieniem obserwował odmawianie śpiewnych zaklęć i wykonywanie niezwykłych gestów nad ranami.
– Dolgu – powiedział wreszcie Móri. – Zrobiłem już, co mogłem. Ale ręce twej matki… Palce i ramię. Z tym sobie nie poradzę.
– Rozumiem, ojcze. – Dolg wyjął kulę. Więzień jęknął ze zdumienia, aż Móri zaczął mu się badawczo przyglądać. Mężczyźnie ofiarowano ubranie, a Tiril suknię matki. Teraz oboje prezentowali się znacznie lepiej, tyle że obcy nie zgodził się na ostrzyżenie włosów ani na golenie. “Na razie jeszcze nie – powiedział. – Dopiero gdy znajdę się w naprawdę bezpiecznym miejscu”.
Teraz jak zaczarowany wpatrywał się w kulę, którą Dolg trzymał nad drżącymi rękami matki. Na jego oczach zranienia się zamknęły i dłonie znów były gładkie. Tiril podziękowała synkowi za przyniesienie ulgi w cierpieniach.
– Brat Lorenzo mówił o ogromnym szafirze – przypomniała sobie. – Nie mogłam pojąć, o co mu chodzi. Gdzie go znalazłeś, Dolgu? I co to za siła?
– Nie czas teraz na bliższe wyjaśnienia – krótko odparł Móri. – Ale to właśnie szafir wrócił mi życie.
Tiril odwróciła głowę do Erlinga.
– Tobie także?
– Nie – zaprzeczył Erling. – Mnie uratowały duchy Móriego, panie powietrza i wody.
– Rozumiem. Tak czy owak, jestem ogromnie wdzięczna za wszystko.
– Ja także – zawtórował jej więzień, nie odrywając oczu od szlachetnego kamienia. Dolg schował szafir z powrotem do torby.
– Kim pan właściwie jest? – spytał Móri.
Mężczyzna zwrócił pytający wzrok na Tiril. Kiwnęła głową i powiedziała:
– To Heinrich Reuss von Gera. Zakon o nim zapomniał, a przed wielu łaty miał zostać stracony za zdradę.
Słowa Tirił wywołały wielkie poruszenie.
– Ależ, Tiril – uniósł się Erling. – Oszalałaś, nie możemy przecież…
Reuss podniósł rękę.
– Uwierzcie mi, wciąż pożądam Świętego Słońca, lecz Zakon przez resztę życia będę zwalczać ze wszystkich sił. Z mojej strony nie macie się czego obawiać. Przeciwnie. Pańska mądra żona dobrze o tym wie. Zaprzyjaźniliśmy się, chociaż dzielił nas gruby, zimny mur. Pamiętacie być może, że już wtedy, przed wielu laty, próbowałem uciec przed Zakonem? Dość miałem jego brutalności i nieludzko twardych reguł. Schwytano mnie jednak, skazano na śmierć za odstępstwo i zapomniano w lochu. Ani słowem nie chciałem się zdradzić, kim jestem. Przybycie pańskiej żony było dla mnie niczym przebłysk człowieczeństwa i zrozumienia. Wyjawiłem jej wiele tajemnic Zakonu Świętego Słońca.
Ponieważ milczeli niepewni, podjął, gestem wskazując na sakwę Dolga.
– Widzę jednak, że wy znacie ich jeszcze więcej.
– Owszem – przyzna} Móri ostrożnie. Nie zapomniał, jak Heinrich Reuss i Georg Wetlev prześladowali Tiril jeszcze w Bergen. – Ale coś się tutaj nie zgadza. Kardynał nigdy nie słyszał o szafirze, nie słyszał też o nim nikt inny w Zakonie poza biskupem Engelbertem, nawet Tiril. Skąd więc pan…?
– To proste – odparł Reuss. W naznaczonej zmarszczkami twarzy oczy sprawiały wrażenie oczu starca, lecz spowodował to zapewne długotrwały pobyt w więzieniu. – Habsburgowie wiedzieli o trzech olbrzymich kamieniach, niebieskim, czerwonym i złocistym – samym Słońcu. Ale pani, księżno Thereso, orientuje się, że wiedza o nich poszła u Habsburgów w zapomnienie, w każdym razie o czerwonym kamieniu i niebieskim.
– Zgadza się – spokojnie odpowiedziała Theresa.
– Wiedza na temat trzech kamieni łączyła się ze znajomością trzech części klucza do Tiersteingram. Jak pamiętacie, stary hrabia podzielił klucz pomiędzy swych trzech synów, jednocześnie usłyszeli oni o kamieniach, opisanych jedynie w księdze o kamieniu Ordogno. To wielka tajemnica, która nie miała być przekazana dalej.
– No tak, to da się zrozumieć – rzekła księżna. – Ale w jaki sposób pan posiadł tę wiedzę?
– Popatrzmy w przeszłość: Jedna część klucza wraz z wiedzą o trzech kamieniach oraz z niezwykle ważną księgą o kamieniu Ordogno przeszła z ojca na syna, który osiadł w Tiersteingram.
– Owszem – zgodził się Móri. – I ród zakończył się na tym synu, prawda?
– Drugą część klucza wraz z informacją o kamieniach otrzymał Rudolf, graf Tierstein, który poślubił Itę z Habsburga. W ten sposób w jego posiadanie wszedł ród Habsburgów.
– A trzeci?
– Z czasem odziedziczył go ród Wetlevow. A ja mieszkałem z Georgiern Wetlevem w Christianii, Bergen i innych miejscach.
– Wszystko więc panu opowiedział?
– To było nieuniknione. Ale zachowałem milczenie wobec Zakonu Świętego Słońca, podobnie jak wcześniej Georg. Ród Wetlevow już wymarł i nikt poza wami i mną nie wie już o kamieniach.
– Biskup Engelbert doniósł o tym kardynałowi – oznajmił z ponurą miną Móri. – Słyszał o nich w dzieciństwie, kiedy gościł w Hofburgu, lecz zapomniał o całej sprawie.
– Szkoda, że tak się stało – westchnął z żalem Heinrich Reuss.
– Cóż, i tak by się wydało – na pociechę stwierdził Móri. – Sługusy kardynała widzieli, jak Dolg posługiwał się kamieniem. Wówczas jednak nie zdawali sobie sprawy, że szafir jest ściśle powiązany ze Świętym Słońcem.
Przez chwilę rozważali to w myślach.
– A czerwony kamień? – spytał Reuss…
– Nic o nim nie wiemy… na razie – rzekł Móri.
– Nigdy nie wspominałeś przy mnie o kamieniach, Heinrichu? – zdziwiła się Tiril.
– Szczerze mówiąc, wcale o nich nie myślałem – odparł oswobodzony więzień. – Były tylko legendą, częścią rodowej opowieści.
– Podobnie jak u nas, Habsburgów – pokiwała głową Theresa. – Wierzę panu.
– Ogromnie mnie zdziwił widok niebieskiej kuli w rękach chłopca – powiedział Heinrich Reuss. – Przypomniała mi się legenda i zrozumiałem, że to jeden z kamieni. Szafir, prawda?
– Tak – z radością przyznał Dolg. – Posiada ogromną moc. Wyłącznie dobrą.
– Nie przypuszczałem, że istnieją tak olbrzymie kamienie szlachetne. – Reuss uśmiechnął się ze smutkiem. – Jak sądzę, nie ma sensu pytanie, czy mogę go odkupić. Szafir należy do chłopca, prawda? Tylko i wyłącznie do niego?
Wszyscy to potwierdzili.
– Zauważyłem, że stanowią jakby jedność. Ale dokąd on was zaprowadzi?
– Donikąd. Na razie – odparł Erling. – Musimy być cierpliwi. Być może pewnego dnia coś się wydarzy. Ale to pytanie nasuwa mi na myśl inne: dokąd pojedziemy teraz?
– Oczywiście do Theresenhof – odrzekła natychmiast Theresa.
– Nie bezpośrednio – zaprotestował Móri. – Zamkną przed nami wszystkie prowadzące tam drogi, dlatego musimy wyruszyć w kierunku, w którym najmniej się nas spodziewają: na południowy zachód.
– Och! – jęknął Heinrich Reuss. – Prosto w paszczę lwa?
– Taki był nasz pierwotny zamiar. Cień przykazał, abyśmy dalej posuwali się tą drogą. Sądzę, że należy go słuchać. W dodatku to najbardziej praktyczne rozwiązanie, ponieważ jesteśmy już tak blisko twierdzy Zakonu i najwyraźniej kamienia Ordogno!
– Znajdujemy się w pobliżu? – wybałuszył oczy Heinrich Reuss. – Doprawdy wiecie więcej niż Zakon Świętego Słońca! Szukali go rozpaczliwie przez setki lat. Wszelkie informacje o nim przepadły wraz z Tiersteingram, którego także nigdy nie udało im się odszukać.
– Wiemy o tym – rzekł Móri ponuro. Dobrze pamiętał, jak duchy pomogły mu się przenieść do nie istniejącego już Tiersteingram, a on wszystko popsuł, próbując otworzyć księgę o kamieniu Ordogno.
Chociaż wtedy nic jeszcze nie wiedzieli o Ordogno, kamieniu, ani że to takie istotne.
– Zastanawiam się nad jednym – wtrącił Erling. – A jeśli kamień Ordogno to ten czerwony kamień, taki jak niebieska kula Dolga?
– Ja także już o tym myślałem. Nie rozumiem w takim razie, jak mógłby nas doprowadzić do starego zakonu?
Na razie zrezygnowali z dalszych rozważań.
Tiril, wyciągnięta na ziemi przy Mórim, rozkoszowała się przyjemnym chłodem trawy, połyskującą wodą i lekkim wietrzykiem owiewającym policzki. Poprosiła, by opowiedziano jej o przygodach Dolga i o tym, w jaki sposób zdobył niebieski kamień.
– Cień mi pomógł – oznajmił po prostu chłopiec.
– Zaczekaj – przerwał mu Erling. – Czy powinniśmy mówić aż tyle w…
– W mojej obecności? – dopowiedział Heinrich Reuss. – O tym sami musicie zdecydować. Ja w żadnych okolicznościach nie chcę zbliżać się do bastionu Zakonu Świętego Słońca. Pragnę jedynie wrócić do domu, do Gera, ukryć się tam i zapomnieć o wszystkim, co ma związek z tym przeklętym Zakonem.
– Nie obchodzi cię więc także opowieść Dolga? – spytała Tiril, która w ponurym zamkowym lochu przeszła z Reussem na ty.
– Owszem – odrzekł z uśmiechem. – Bardzo chętnie jej wysłucham, bo wprawdzie nienawidzę Zakonu, ale zdobycie Świętego Słońca wciąż pozostaje moim pragnieniem. Później mogę wam pomóc, w czym tylko sobie życzycie, ale nie proście, bym zapuszczał się dalej w głąb Hiszpanii!
Popatrzyli po sobie. Erling od każdego po kolei odbierał zgodę, od Móriego, Tiril, księżnej, czterech żołnierzy i obu parobków. Wszyscy jednogłośnie zdecydowali, że powinni okazać wielkoduszność człowiekowi, który cierpiał tak długo.
– A więc, Heinrichu – Erling uśmiechnął się szeroko. – Witaj wśród nas. Ufamy ci.
– Dziękuję wam – odparł wzruszony. – Wiem, że wiele krzywd wam wyrządziłem. Tiril, Erlingowi, Móriemu i księżnej. Ale to było dawno temu i przez wiele samotnych nocy w krypcie, jak nazywałem loch, gorzko tego żałowałem. Wy natomiast nie pożałujecie okazanego mi zaufania.
Dolg mógł wreszcie opowiedzieć o swoich przygodach, o odnalezieniu szafiru i o tym, jak mu pomógł Cień.
– Ach, tak, Cień! – ucieszyła się Tiril. – To dobrze!
Zamyśliła się jednak, słysząc o podobnych do syna istotach i o tym, że Cień wywodził się z tego samego rodu.
Żołnierze i parobcy także słuchali z zainteresowaniem. Fragmenty historii poznali już wcześniej, teraz usłyszeli ją w całości. Wszyscy obejrzeli symbole na odwrocie znaku Słońca, lecz nikt wcześniej nigdy ich nie widział.
Oprócz, jak się okazało, Heinricha Reussa.
– Widnieją nad ołtarzem w bastionie Zakonu. Identyczne jak te tutaj. Sądzę jednak, że to po prostu któryś z wielkich mistrzów skopiował je ze znaku Słońca, nie mając pojęcia, co znaczą.
– To dość prawdopodobne – przyznał Erling. – Oni sprawiają wrażenie, że błądzą w mroku.
– I to jeszcze jak! – przyznał Reuss. – W porównaniu z wami nie wiedzą nic.
– No, coś wiedzieć muszą, inaczej nie walczyliby tak zaciekle – uśmiechnął się Móri.
Reuss spoważniał.
– Oczywiście. Wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi. Ale oni znają tylko cel, podczas gdy wy – prawie całą prowadzącą do niego drogę.
Popatrzyli na siebie. Zapadał wieczór, ale nad leśnym jeziorkiem wciąż było ciepło. Za nim wznosiły się najwyższe partie Pirenejów, pokryte śniegiem, strome i niedostępne niczym długi, ostry jak brzytwa grzebień, rozdzielający hiszpańskie prowincje, Nawarrę i Aragonię.
Wiedzieli, że są teraz w Nawarze. Odpowiadało im to, ponieważ zmierzali dalej na zachód.
Erling wciągnął głęboki oddech i głośno wypowiedział to, o czym wszyscy myśleli.
– Co wy na to, abyśmy posłuchali teraz o celu działań Zakonu? O tym, dlaczego idą po trupach, byle go osiągnąć? Dlaczego przez kolejne pokolenia garstka ludzi usiłuje odnaleźć Święte Słońce?