Rozdział 17

– Co to jest “Rödskinna”, ojcze?

Móri podniósł wzrok znad księgi. Jego oczy spoglądające na Dolga błyszczały w jakiś niesamowity, trudny do opisania sposób. Dolg nie bardzo potrafił ocenić, czy mu się to podoba.

– “Rödskinna”? – wolno powtórzył Móri. Ruszył po kamiennej posadzce, oświetlonej blaskiem pochodni i świec w kandelabrach. – Usiądźmy na chwilę przy tamtym stole! Sądzę, że nikt tu nie przyjdzie. Tylko Wielki Mistrz ma “klucz” do tych drzwi, a on ukrywa się daleko stąd, w Sankt Gallen.

Zajęli miejsca na ozdobnych krzesłach, których wokół stołu ustawiono dwadzieścia jeden.

Nie otwarta księga ciężko spoczęła na kolanach Móriego.

– “Rödskinna”, czy też “Rauskinna”, jak się ona nazywa po islandzku, o mało nie kosztowała mnie życia, a już na pewno rozumu.

– Ta tutaj?

– Nie, były dwie, jak zrozumiałem później. Obie powstały w Czarnej Szkole na Sorbonie, gdzie uczniowie poznają tajemne rytuały, siedząc w ciemnej niczym grób piwnicy… Ale nie, nie będziemy się w to zagłębiać, bo za bardzo się zapłaczemy. Biskup Gottskalk Zły przywiózł taką księgę na Islandię. To znaczy sądzę raczej, że przywiózł czarodziejskie formuły, które zdołał zapamiętać. Spora część tej wiedzy pochodziła od Tomasa de Torquemady, tak się przynajmniej mówi. Moim zdaniem to sam biskup Gottskalk napisał jedną z “Rödskinn”, kiedy przybył do biskupstwa w Holar na Islandii. Drugą, pierwotną “Rödskinnę” otrzymał mnich ze skały Graben. Później odziedziczył ją jego potomek, kardynał von Graben. I tak trafiła tutaj.

Czyżby w głosie Móriego wyczuwali leciutkie drżenie?

– To znaczy, że księga należy właściwie do rodu von Graben? – spytał Willy. – A nie do Zakonu Świętego Słońca?

– I tak, i nie. Zarówno Torquemada, jak i mnich, i kardynał byli członkami Zakonu. Ale księga dostała się Zakonowi przez, ród von Graben.

– Rozumiem.

Móri przeglądał ją w roztargnieniu, wreszcie jego spojrzenie zatrzymało się na jakiejś stronie.

– Dobry Boże – mruknął.

– Co się stało, ojcze?

– Zajrzałem do niej. I teraz nie wiem, czy obie “Rödskinny” są identyczne. Jedna została przełożona na islandzki i nikt jej nie widział, biskup Gottskalk bowiem zabrał ją ze sobą do grobu. Tę tutaj napisano po niemiecku i to, jak się wydaje, dość niedawno. Przypuszczam, że kardynał lub któryś z jego najbliższych poprzedników wśród wielkich mistrzów przetłumaczył ją z języka oryginału, francuskiego lub hiszpańskiego. To dla mnie wielka pomoc, rozumiem, co w niej napisano.

– Masz zamiar ją zatrzymać, ojcze?

Móri napotkał spojrzenie wielkich oczu syna i musiał spuścić wzrok.

– W każdym razie ona nie może tu zostać, będzie wyrządzała jeszcze więcej szkód. Zawiera niemal wyłącznie czarne runy, czyli złe zaklęcia.

Przez chwilę siedział nieruchomo, zatopiony w myślach. Pozostali zauważyli, że zmaga się wewnętrznie.

Dolg, który nie lubił patrzeć, jak ojciec cierpi, wtrącił:

– Ktoś chyba mówił, że kardynał von Graben nie rozstaje się z jakąś czerwoną książką, pełną czarnoksięskich formuł.

Móri ocknął się i z wdzięcznością popatrzył na syna.

– Owszem, ale podobno tamta jest znacznie mniejsza i cieńsza niż ta. Prawdopodobnie przepisał najpotrzebniejsze fragmenty, by mieć je przy sobie na swój własny użytek.

Móri nie całkiem zdołał się wyrwać z zamyślenia i nawet nie zauważył, że jego wyjaśnienia są nieco mylące. Wciągnął głęboki oddech.

– Nigdy nie słyszeliście całej historii o “Rödskinnie”, prawda? Nawet ty, Dolgu?

– Nie.

– Zatem najwyższy czas, abym ją opowiedział. W skrócie, rzecz jasna. Dla mego własnego dobra powinienem przywołać ją w pamięci.

W wielkiej sali o łukowato wygiętym sklepieniu panował niezwykły nastrój. Pochodnie i łojowe świece migotały, rzucając na ściany drażniące wyobraźnię cienie. Głosy niosły się echem, w którym zdawały się także rozbrzmiewać głosy wielkich mistrzów z różnych epok. Oczywiście było to fascynujące i majestatyczne, ale…

Dolg zerknął na wielkie słońce na ścianie w odległym krańcu sali i zastanawiał się, co by pomyślał o tym Cień. Wszystko to było dziełem ludzi z późniejszych czasów. Cień mówił, że jego lud nie potrzebował tak pompatycznych rytuałów.

Dolg wiedział, że miał rację.

Znów skierował uwagę na ojca. Móri zaczął opowiadać o “Rödskinnie” jakby skruszony, jakby nie chciał się przyznać do tej historii ze swego życia.

– Jak wiecie, pochodzę z rodu islandzkich czarnoksiężników. Oboje moi rodzice posiadali niezwykłe zdolności, podobnie jak mój dziad ze strony matki i jego ojciec, Jonssonowie z Kirkjubol. Gdy byłem w twoim wieku, Dolgu, zdążyłem się nauczyć wszystkiego, co umiała moja matka. Odziedziczyła ona również całą wiedzę Jonssonów, swego ojca i dziada.

Po chwili przerwy Móri podjął:

– Na Islandii znajdowało się kilka ksiąg zła. Trzy z nich były naprawdę sławne, dwie “Gräskinny” i jedna “Rödskinna”. Ta ostatnia najpotężniejsza, a zarazem najstraszniejsza. Miałem na tyle szczęścia, że zetknąłem się z obiema szarymi księgami i nauczyłem się ich na pamięć. Ale “Rödskinnę” biskup Gottskalk zabrał ze sobą do grobu. A ja postanowiłem ją zdobyć.

Znów się zawahał. Pogłaskał Nera po łbie, jakby szukał współczucia u tego, który był z nim w tamtych ciężkich chwilach. Pies ocierał się czołem o jego dłoń. Móri podjął:

– Dorastałem na Islandii, lecz wygnano mnie z wyspy za czarnoksięstwo. Wtedy właśnie w Bergen spotkałem Tiril, Nera, no i Erlinga Müllera. Ale pragnienie posiadania “Rödskinny” było silniejsze. Kiedy władze w Norwegii zaczęły mnie ścigać, zostawiłem Tiril, zawiodłem ją i uciekłem z powrotem na Islandię. Do tego stopnia nie mogłem się oprzeć żądzy zdobycia tej księgi. W kościele w Holar zamierzałem wydobyć “Rödskinnę”, lecz uprzedził mnie inny człowiek Mag – Loftur. Mnie przyniosło to ocalenie, jemu zgubę. A mogło być odwrotnie.

Móri zatopił się w rozmyślaniach nad taką ewentualnością. Nabrał powietrza w płuca.

– Byłem świadkiem tego, jak Mag – Loftur wskrzesił spod podłogi kościoła wielu nieżyjących biskupów. Straszny widok. Na koniec powstał z martwych Gottskalk Zły. Cała historia zakończyła się katastrofą, o której nie chciałbym teraz mówić. Maga – Loftura pochwycił Władca Zła. Mnie udało się przeżyć z największym trudem – dzięki Nerowi i miłości Tiril. Wyruszyli sami, we dwoje, na Islandię, aby mnie stamtąd zabrać. Przekroczyłem jednak zakazane granice między życiem a śmiercią, z mrocznych wymiarów przywiodłem wszystkich swoich towarzyszy.

– Ach, tak! – pokiwał głową Willy. – A więc oni są stamtąd? Często się nad tym zastanawiałem. Ale przecież spieszą ci z pomocą?

– Owszem, tylko z początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. Tiril rozumiała ich o wiele lepiej.

Zakończył, kładąc dłoń na “Rödskinnie”.

– Pojmujecie więc, że to zupełnie wyjątkowa księga. Czy pozwolicie mi ją stąd zabrać? Przeczytam ją, będę się z niej uczył, lecz nigdy, przenigdy nie posłużę się żadną z tych czarnych run!

– Czarne runy – powtórzył Willy. – Chodzi o czarną magię?

– Tak. Złe, potworne czary, mające na celu szkodzenie innym.

– Ufamy panu – oświadczył Siegbert.

– Ja także, ojcze – zapewnił Dolg. Odwrócił się ku towarzyszom. – Wiem, że tak będzie najlepiej. Inaczej ojciec nigdy nie odzyska spokoju ducha, a poza tym, tak jak powiedział, księga nie powinna tu zostać.

Pokiwali głowami.

Móri cicho westchnął z ulgą.

– A kiedy już ją przeczytam i spiszę z niej to, co może być pożyteczne dla ludzi, spalimy ją.

– Doskonale – pochwalił Dolg, a inni się z nim zgodzili.

– Dziękuję! A teraz, czy zabierzemy się do szukania kamienia Ordogno? – spytał Móri.

– Naturalnie! Całkiem o nim zapomniałem – przyznał Willy. – Tyle że to trochę trudne, jeśli się nie wie, czego trzeba szukać. Kamień, to przecież może być wszystko – od ziarenka piasku aż do skały czy też na przykład klejnotu. Przecież może nawet chodzić o ten czerwony kamień, którego wciąż nie mamy.

– Masz rację, Willy, ale spróbujemy – odparł Móri.

Starannie przeszukali wielką salę. Tam, gdzie leżała “Rödskinna”, znaleźli sporo przedmiotów, wyglądających na używane w ceremonii wtajemniczenia. Nieistotne rekwizyty służące do wywołania efektu, pompatycznego nastroju. Zostawili je na miejscu, nie przedstawiały wartości dla nikogo poza braćmi zakonnymi.

Dopiero w zewnętrznym przedsionku odkryli coś szczególnego.

Drzwi ledwie widoczne za szafą w kącie.

– Nie otworzymy ich – stwierdził Siegbert. – Szafa zawadza.

Willy, który coraz częściej dawał dowody swej przydatności, przyjrzał się meblowi uważniej.

– Piętnasty wiek – ocenił. – Wydaje się, że stoi tu od dawna. Ale przesuwano ją. I to dość często! Przyjrzycie się zadrapaniom na posadzce!

– Ale jak ją tu zniesiono? – zastanawiał się Dolg.

– W jaki sposób przetransportowano tu to wszystko? – dokończył jego myśl Móri. – Ołtarz, krzesła, ten ogromny stół…

Wszyscy popatrzyli na drzwi w rogu.

– Inna droga nie jest możliwa – doszedł do wniosku Móri. – Innego zejścia, poza tym, którym przyszliśmy, nie było, a przeniesienie tamtędy ciężkich sprzętów jest niemożliwe. Nie, wszystko musieli sprowadzić tędy.

Świadomość, że istnieje jeszcze jakieś drugie wejście, nie była przyjemna. Ktoś mógł ich tu zaskoczyć.

Ale nie, nikt nie wszedłby tymi drzwiami, zablokowanymi wielką szafą.

Stwierdziwszy, że jest zamknięta, wspólnymi siłami ją odciągnęli.

Nero wcześniej ułożył się spokojnie i zasnął. Psy są bardziej uzależnione od dostatecznej ilości snu niż nawet wody, więc podczas tej długiej, męczącej podróży starał się spać, jak tylko nadarzyła się ku temu okazja. Teraz poderwał się, czujny jak zwykle.

Tajemnicze drzwi okazały się rzecz jasna zamknięte, lecz czego innego można się było spodziewać? Tym razem jednak nie zamknięto ich po prostu na klucz, lecz zabarykadowano poprzeczną sztabą i zabito gwoździami. Sporo czasu zabrało im usunięcie wszelkich przeszkód.

Siegbert otworzył drzwi.

– Fuj! – wzdrygnął się. Zakrztusili się kurzem, pajęczynami i buchającym odorem. Nero kichał raz po raz.

– Czy i tych drzwi nie używano od piętnastego wieku, Willy? – spytał Móri.

– Nie, tu są ślady ciężkiego obuwia – odparł żołnierz. – I lżejszych butów także. Samych męskich. I… ślady, jakby coś tędy ciągnięto?

– Meble?

– Nie! Stopy!

– Zaczekaj, Nero, nie idź pierwszy! – ostrzegł Móri. – Dolgu, weź go na smycz. Nie wiem, co to jest, lecz mam jakieś złe przeczucia. Poświeć nam, Siegbercie!

Ujrzeli długi, nieprzyjemny korytarz, którego ściany zbudowano z ziemi i kamienia, tu i ówdzie na podłodze rozsypano słomę. Wydawało się, że jego koniec został całkowicie zamurowany.

– A więc ślepa droga – stwierdził Móri. – No cóż, przynajmniej z tej strony nic nam nie zagraża. Ale chyba możemy przypuszczać, że właśnie tędy dawno temu przetransportowano tu wszystkie sprzęty.

– Tak – zgodził się Dolg. – Ale dlaczego tyle tu śladów stóp? I starych, i nowych?

– Chodźcie, sprawdzimy.

Przeszli przez cały korytarz, aż do muru. Móri starannie go obmacał.

– Stary. Wymurowano go przed setkami lat.

– Ale czy w jakimś miejscu w korytarzu nie słyszeliście tego samego co ja? – spytał Willy.

Dolg podchwycił:

– Kiedy tamtędy przechodziliśmy, nagle rozległ się jakiś głuchy odgłos.

– Tak. Tylko w jednym jedynym miejscu.

Zawrócili kawałek i przystanęli. Teraz usłyszeli to już wszyscy.

– Ślady stóp nie dochodzą do muru, lecz kończą się tutaj – zauważył Móri. – Ściągnijmy stąd słomę.

– Spójrzcie na ścianę – szepnął Siegbert, szeroko otwierając oczy.

Przenieśli wzrok za jego palcem.

Ciemne plamy.

Dobrze było usłyszeć głęboki, spokojny głos Móriego.

– Krew – oznajmił. – Na suficie także. Ten tajemny korytarz coraz mniej mi się podoba.

Odgarnęli nogami leżącą na podłodze słomę. Wyłoniła się spod niej pokrywa, zasłaniająca jakiś otwór. Usunęli ją i zajrzeli do środka. Smród był tu nieznośny, musieli z całych sił się powstrzymywać, żeby nie uciec.

– Jeszcze dawniejsza epoka – zdumiał się Willy.

– Cywilizacja poprzedzająca rzymską? – zastanowił się Móri. – Co też mógł to być za lud?

– Może Iberowie – odparł Willy. – Wiadomo o nich bardzo niewiele oprócz tego, że wzięli swoje imię od rzeki Iberus, Ebro. A może byli tu Celtowie? Albo jakieś wcześniejsze plemię?

Patrzyli na niego oniemiali. Z początku traktowali Willy’ego jak zwykłego żołnierza gwardii cesarskiej, który został wybrany, aby im towarzyszyć, po prostu dlatego, że był z pochodzenia Hiszpanem. Mała Taran bardzo go polubiła. Podczas podróży jednak zrozumieli, że nie jest ot, takim sobie, prostym wojakiem.

– Daleko zajdziesz, chłopcze – rzekł Móri z podziwem.

– Mam taki zamiar – szczerze odparł Willy.

Wszyscy się uśmiechnęli, lecz po prawdzie nie bez wysiłku, bo w tym miejscu czuli się bardzo nieswojo. Smród omal ich nie zadusił.

– Myślicie, że rycerze wiedzieli o tej jamie? – spytał Dolg, zerkając w mroczną czeluść.

Móri odparł:

– Pokrywa nie była aż tak bardzo ukryta, ktoś w każdym razie musiał znać to zejście. Pamiętajcie o śladach!

We wszystkich odżyła ta sama nadzieja: kamień Ordogno. Nie było przecież wcale pewne, że rycerzom wpadło do głowy szukać go akurat tutaj. Nie wiedzieli przecież, że został ukryty gdzieś w pobliżu.

– Myślicie, że on jest tam na dole? – szepnął Willy.

– Być może – odpowiedział Móri. – Przeszukaliśmy wszak całe Deobrigula, jak Rzymianie nazywali kiedyś twierdzę Burgos. Została tylko ta jama. Dlaczego więc nie?

Nero wzbraniał się przed zejściem na dół, co było dość niezwykłe. Jako typowy pies tropiący zawsze chciał pierwszy zbadać teren.

– Schodzę – zadecydował Móri.

– Tu nie ma schodów ani drabiny – uprzedził Siegbert. – A wydaje się, że jest dość głęboko.

– Zabrałeś przecież linę.

Móri obwiązał się sznurem w pasie, towarzysze mocno go trzymali.

– Głęboko – mruknął Móri. – Ciekawe, jak głęboko. Daj mi pochodnię, Siegbercie!

– Tylko nie przypal liny – ostrzegł ojca Dolg i wszyscy czterej wybuchnęli śmiechem.

Nie wiedzieli, że upłynie wiele czasu, zanim znów będą mogli się śmiać.

– Fuj! Co za odór! – sapnął Móri. – Nie zachęca do wejścia! Dobrze, jestem gotowy!

Spuścili go na dół, ostrożnie, powoli, to luzowali linę, to ją przytrzymywali, aż paliła im dłonie.

– Rzeczywiście, głęboko – cichym głosem powiedział Siegbert.

Nagle usłyszeli głośny, pełen obrzydzenia okrzyk Móriego.

– Co się stało?

– Wyciągnijcie mnie! Prędko! Tu nie ma kamienia Ordogno! A nawet jeśli jest, to w ogóle mnie nie obchodzi. O Boże, dobry Boże. Do góry!

Ton jego głosu wskazywał, że przeżył wielki wstrząs, przerazili się, iż ze strachu puści linę i pochodnię. Wyciągnęli go więc najprędzej jak tylko mogli.

Wreszcie wyłonił się nad krawędzią. Szybko pomogli mu stanąć na nogi.

– Zasuńcie pokrywę – nakazał szeptem. – Szybko! Chcę stąd jak najszybciej odejść!

Chwilę później znaleźli się już w zewnętrznym korytarzu. Zatarli za sobą ślady, zabarykadowali drzwi, przesunęli szafę na jej dawne miejsce.

– Musimy stąd odejść, wydostać się na światło dzienne – wyjęczał biały jak kreda Móri.

– No a szafa? Kamień Ordogno? Nie otworzymy jej i nie przeszukamy?

Oczy Móriego płonęły rozpaczą.

– Chyba nie ukryli tam kamienia, skoro szukają go z jeszcze większą determinacją niż my? Poza tym nie obchodzi mnie ani ta szafa, ani kamień. W szafie na pewno są po prostu jakieś błazeńskie kostiumy braci albo inne temu podobne rekwizyty. Chodźcie! Idziemy na górę!

Spieszyło mu się tak, że pozostali musieli jak najprędzej uporządkować wielką salę i pozamykać wszystko. Móri czekał na nich, z niecierpliwości nie mogąc ustać w miejscu.

– Nie zabierasz “Rödskinny”, ojcze? – zawołał Dolg.

– Nie! – krzyknął Móri. – A zresztą zabierz ją, spalimy tę przeklętą czartowską księgę!

Dolg był wstrząśnięty. Ojciec wszak nigdy nie przeklinał!

Dopiero gdy znaleźli się na szczycie góry i schodzili ku miastu, Móri zaczął mówić urywanymi zdaniami:

– Pamiętacie opowieść Heinricha Reussa? O człowieku, którego ścięto? Tam gdzie stał? Zginął na miejscu. Dlatego, że próbował podglądać. Po drodze.

– Tak?

– On był tam na dole. Wśród wielu innych.

Zamarli, a Móri podjął opowieść, choć udręka ledwie pozwalała mu zapanować nad głosem.

– Z niektórych zostały same szkielety. Na zwłokach innych jeszcze zachowało się ubranie, jedni mieli głowy, inni nie.

– Członkowie Zakonu, którzy nie poddali się regułom? – spytał Willy.

– Tak, i inni zwyczajni ludzie, którzy stanęli Zakonowi na drodze. Tacy jak Tiril – załkał bliski załamania. – Gdybyśmy jej nie znaleźli…

– O Boże – szepnął Siegbert. Zawsze bardzo lubił młodą panią Tiril.

Dolg usłyszał, jak ojciec mówi, że nic już go nie obchodzi kamień Ordogno, że ma dość Zakonu Świętego Słońca. Ale chłopiec myślał tylko o matce, którą podczas następnego zgromadzenia Zakonu miano postawić przed sądem. Wsunął rączkę w dłoń ojca.

– Mama jest już bezpieczna.

– Mam nadzieję – szepnął Móri. – Na Boga, mam nadzieję, że tak jest!

Wrócili do gospody akurat na śniadanie. Goście weselni jednak wciąż jeszcze tam bawili i ci, co już jako tako wytrzeźwieli, znów zajęli salę jadalną.

Móri i jego przyjaciele zapewnili, że chętnie zjedzą w ogrodzie.

Podobało im się tam, bo mogli swobodnie ze sobą rozmawiać, nikt im nie przeszkadzał, nikt się im nie przyglądał oprócz służącej, która tylko od czasu do czasu sprawdzała, czy mają wszystko, czego potrzebują.

Jedynie Dolg z uporem twierdził, podobnie jak przy kolacji poprzedniego dnia, że coś jest nie tak. Móri, który wciąż nie mógł odzyskać równowagi, z całych sił musiał się hamować, by nie ofuknąć syna.

– Wyśmienite śniadanie – pochwalił Willy.

– Rzeczywiście, bardzo smaczne – przyznał Siegbert, zabierając się do trzeciej porcji jajek na szynce.

Móri nie miał ochoty na jedzenie. Obrazy ujrzane w najniższej piwnicy nie schodziły mu z myśli. Siedział tylko, krusząc w palcach kawałek białego chleba. Te wszystkie nieszczęsne istoty. Gdyby w czas nie odnaleźli Tiril…

– Nie, Nero, pod tamtym kamieniem – szepnął Dolg.

– Dolg, nie rzucaj psu jedzenia pod stół – odruchowo upomniał go Móri.

– Samo spadło, taki duży smaczny kawałek, po prostu spadł. A Nero nie może go znaleźć.

– Pokaż mu go więc. Nie możemy tak śmiecić dookoła.

Dolg zsunął się z kamiennej ławy pod stół.

– Tutaj, Nero, tutaj!

Uszczęśliwiony pies znalazł wreszcie kąsek.

Dolg, wstając, huknął głową w kamienną płytę.

– Au! – jęknął, podnosząc wzrok na tę niemądrą płytę, która tak go uderzyła. – Ale tu ciasno…

Po dość długiej chwili Móri się zaniepokoił:

– Dolg? Co się z tobą stało? Masz zamiar spać pod tym stołem?

– Ojcze – głos chłopca zabrzmiał dziwnie głucho.

– Co się stało?

– Ojcze, Willy, Siegbercie…

– Co takiego?

– Ja czytam.

– Co? Co robisz?

– Czytam. Ale nic z tego nie rozumiem.

– Oszalałeś, chłopcze? – Móri zajrzał pod stół, ale zobaczył jedynie stopy syna.

– Nie. Tylko strasznie tu tego dużo i takie drobne pismo. I dziwne, Willy, chodź tutaj, ty znasz hiszpański.

Willy niczego nie rozumiejąc popatrzył na pozostałych mężczyzn. Móri i Siegbert odpowiedzieli mu równie niepewnym spojrzeniem.

W końcu zsunął się na dół.

– O co ci chodzi, Dolgu?

Willy wpełzł pod stół i podniósł wzrok na kamienną płytę. Na chwilę odebrało mu mowę, ale zaraz zaczął głośno czytać:

Yo, Ordogno el Grande, el Rey de Leon…

– Co takiego? – wykrzyknął oszołomiony Móri.

Willy wystawił głowę.

– Móri, Siegbercie. Zajadaliśmy sobie szynkę na kamieniu Ordogno.

Загрузка...