Niepokój od pewnego czasu dręczący Móriego przybrał na sile.
Przemierzali lesiste pustkowia, w które nie zapuściłby się nikt przy zdrowych zmysłach, nawet by ich zaatakować. A jednak Dolg także odczuwał podenerwowanie, Móri poznał to po czarnych oczach syna czujnie badających okolicę.
Czarnoksiężnik z wielką ulgą przyjął fakt, że Taran i Villemann zawrócili razem z nieszczęśliwymi dziećmi von Virneburg, służącym i pokojówką Edith. Przynajmniej o nich nie musiał się martwić.
Przyjrzał się swoim towarzyszom. Theresa i Erling jechali oczywiście obok siebie. Dwóch żołnierzy cesarza otwierało pochód, dwóch zamykało. Bernd i Siegbert, wiejscy parobcy, zatopili się w rozmowie. Dolg starał się trzymać blisko Móriego, a Nero sprawiedliwie obdzielał łaskami wszystkich uczestników wyprawy, biegając po kolei od konia do konia. Najchętniej jednak, jak przystało prawdziwemu psu – przewodnikowi, trzymał się z przodu.
Grupa skurczyła się więc do dziesięciu osób, ale zawróciło czworo najsłabszych i pozostali tylko najsilniejsi. Bez wątpienia jednak Theresę i Dolga należało chronić, choć oboje bardzo chcieli uczestniczyć we wszystkim.
Cóż za okropnie ponury las! Światło dnia ledwie prześwitywało przez ciężkie, gęste korony drzew.
– Odnoszę wrażenie, że śledzą nas zmrużone oczy złych istot, ukrytych w głębi lasu – powiedział Dolg.
– Trochę przesadzasz – uśmiechnął się Móri. – Choć i ja nie mam ochoty zapuszczać się między drzewa. To zresztą byłoby trudne, straszny tu gąszcz. Masz jednak rację, gdzieś w pobliżu czai się zło. Przypuszczam jednak, że ono płynie od ludzi.
Ludzie, tutaj? Na jakiej podstawie tak sądził? Od wielu już godzin nie spotkali żadnego domostwa.
Dolg jednak nie miał wątpliwości, przytaknął z powagą.
Dziecięcej duszy nie opuszczał niepokój. Chłopczyk rozejrzał się dookoła. Pnie drzew zostały całkowicie oplecione liśćmi bluszczu, które przez lata utkały także na ziemi gęsty dywan. Wraz z nieprzeniknioną gęstwiną gałęzi sprawiało to niesamowite wrażenie.
Dolga znów ogarnęła ta niezwykła tęsknota za domem, której nigdy nie mógł w pełni zrozumieć. Nie była to bowiem chęć powrotu do Theresenhof, które tak bardzo kochał. A przecież innego domu nie znał. Z powodu ciągłych prześladowań ze strony Zakonu Świętego Słońca musieli przebywać w pobliżu Theresenhof, gdzie chroniła ich siła woli duchów, obejmująca niestety tylko najbliższą okolicę dworu.
Po dwunastu latach Tiril, Móri i Erling odważyli się wypuścić poza ochronny mur, a kardynał i jego Zakon natychmiast zaatakowali. Erlinga i Móriego szczęśliwie już uratowano, lecz Tiril wciąż pozostawała w niewoli wroga.
Dolg często się zastanawiał, jaka to tęsknota nie przestaje go dręczyć. Za Norwegią? Za Islandią? Nigdy wszak tam nie był. A może jego podświadomość śniła o zupełnie innym miejscu, innej krainie?
Nero postawił uszy i warknął. Potem ze spuszczonym łbem wysunął się na przód orszaku.
– Co się stało, Nero? – spytał jeden z żołnierzy, jadący na początku.
Pies przystanął. Odwrócił się i odpowiedział stłumionym, ostrzegawczym piśnięciem.
Kapitan podniósł rękę na znak, że powinni się zatrzymać.
– Bardzo dobrze, Nero – pochwalił cicho, a ucieszony pies w odpowiedzi kilkakrotnie machnął ogonem. – Musicie naładować broń – zwrócił się kapitan do swoich ludzi. – Wasza wysokość… i młody Dolg… Bardzo prosimy, nie wystawiajcie się na niebezpieczeństwo, żeby nie utrudniać nam zadania.
– Rozumiemy – odparła Theresa. – A co się stało?
– Na razie nie wiemy, ale mojemu koledze wydawało się, że słyszy parsknięcie konia, Siegbert zaś między drzewami zauważył błysk metalu.
– To prawda – szeptem przyświadczył Móri. – Ja i Dolg także wyczuwamy zagrożenie, coś, czego nie powinno być w tym lesie.
Mieli przed sobą niewielkie wzniesienie, przesłaniające widok. Droga zdawała się zakręcać wokół pagórka.
Kapitan ciągnął:
– Bernd, jesteś najmłodszy i co za tym idzie, najmniej doświadczony. Zostaniesz z księżną i Dolgiem. Będziesz ich bronić, choćby z narażeniem życia. My, pozostali, zajmujemy pozycje do walki.
Móri uścisnął lekko rękę syna. Mocny i pewny uścisk dłoni Dolga zawsze go wzruszał.
Taki wspaniały chłopiec! I taki… inny!
Dolg sprawdził, czy kamień znajduje się na swoim miejscu w sakwie, przytroczonej do paska. Spojrzał na babcię Theresę, przełykając ślinę. Księżna skinieniem głowy dodała mu otuchy.
Bernd nie bardzo wiedział, czy ma się czuć urażony, czy też dumny z zadania, które mu wyznaczono, zachował się jednak jak mężczyzna i załadował oba pistolety. Theresa także miała pistolet, natomiast Dolg nie nosił broni. Nie wolno mu było zabijać, Móri, jego ojciec, mówił mu o rym wiele razy wcześniej. Chłopiec wziął Nera na smycz, bo bał się o swego najlepszego przyjaciela. Nero, wiedziony chęcią przysłużenia się państwu, mógł rzucić się w wir ewentualnej walki.
Na rozkaz kapitana jeden z żołnierzy cesarza wyruszył na zwiady. Widzieli, jak się czołga, znika wśród drzew, by wkrótce pojawić się na szczycie. Leżał płasko przyciśnięty do ziemi, nad wierzchołek pagórka wystawał mu chyba tylko czubek głowy. Po krótkiej chwili wrócił na dół.
– I co?
Żołnierz westchnął.
– Gwardziści kardynała von Grabena. Rozpoznałem ich barwy.
– Ilu ich jest?
– Naliczyłem dwudziestu, ale może ich być więcej. Wybrali doskonałe miejsce. W tym gęstym lesie nie zdołamy ich okrążyć.
– Mają konie?
– Tak. I są solidnie uzbrojeni. Bez wątpienia czekają właśnie na nas.
– Dlaczego uważasz, że może ich być więcej?
– Ponieważ w lesie jest prześwit, z początku myślałem nawet, że moglibyśmy ich ominąć właśnie tamtędy. Coś tam jednak było, wprawdzie gęstwina liści nie pozwalała tego zobaczyć dokładnie, ale to mógł być powóz. A przy nim jeszcze jacyś ludzie.
Dowódca pokiwał głową.
– Co najmniej dwudziestu – powtórzył zamyślony. – A nas jest czterech wyćwiczonych żołnierzy i czterech cywilów.
– Wzgórze jest dobrym punktem wypadowym, kapitanie.
– Owszem, też już o tym myślałem.
Móri i Dolg popatrzyli po sobie, chłopiec kiwnął głową, a jego ojciec powiedział:
– Wspominaliśmy o niebezpieczeństwie, wyczuwaliśmy jednak coś jeszcze, zarówno Dolg, jak i ja: tutaj czai się także zło. Od zwyczajnych wojaków nie bije taka ohydna siła. Nie znam jej źródła, lecz mam swoje podejrzenia.
– Kardynał, tutaj? – cicho spytała Theresa. – W takiej głuszy? Trudno mi w to uwierzyć. W każdym razie musiało go tu zwabić coś szczególnego.
Móri zastanawiał się, zacisnąwszy mocno szczęki, a po chwili zwrócił się do wszystkich:
– Przyjaciele, jak wiecie, mam kontakt z innym światem. Jego przedstawiciele towarzyszą nam także w tej chwili.
– O, tak, zdążyliśmy już się zorientować – odparł jeden z żołnierzy nie bez goryczy w głosie.
– Czy zgodzicie się, abym poprosił ich o pomoc, jeśli nasza sytuacja okaże się całkiem beznadziejna? Nie chcę, aby choć jedno z nas musiało oddać życie. Czy mogę się do nich zwrócić?
Pytanie zaskoczyło zebranych, lecz żołnierze i parobkowie mężnie pokiwali głowami.
– Nigdy ich nie widzieliśmy – oświadczył dowódca. – Wyczuwamy jednak ich obecność. Dobrze, panie Móri, przyjmiemy ich pomoc w razie konieczności. Ale co oni mogą zrobić?
Theresa i Erling nie mogli powstrzymać się od uśmiechu.
– Zdziwicie się! – uprzedził Erling. – Ale czy macie śmiałość ich zobaczyć? Niektórych doprawdy trudno nazwać urodziwymi, choć dwaj najstraszniejsi są przy naszej drogiej Tiril i ta świadomość od dawna jest nam wielką pociechą.
– Nie wiecie, ile potrafimy wytrzymać – odrzekł kapitan, uśmiechając się pod nosem. – Niestraszne nam trolle ani nawet sam Zły. Ale wezwiemy ich tylko wtedy, gdy sytuacja będzie naprawdę krytyczna, prawda, panie Móri?
Czarnoksiężnik solennie to obiecał.
Wszyscy zajęli pozycje wskazane przez dowódcę. Theresa i Dolg wraz z Nerem musieli ukryć się w przerażającym lesie pod osłoną gałęzi, a Siegbert i Erling utworzyli tylną straż. Bernd ułożył się w dogodnym miejscu, aby czuwać nad księżną i jej wnukiem.
Móri przez chwilę stał ze ściągniętą twarzą. Powiódł wzrokiem w stronę wzgórza, ku gwardzistom, których nie mógł widzieć.
– Nic mnie nie powstrzyma w dotarciu do Tiril – szepnął do siebie. – Nic! Muszę ją uwolnić, muszę ją jeszcze raz zobaczyć. Nie ma znaczenia, kto przypadkiem stanie mi na drodze ani też jakich środków użyję, by przezwyciężyć przeszkody.
Kapitan barwnie ubranych gwardzistów kardynała zaczął się niecierpliwić.
Czy oni nigdy nie nadejdą? Zwiadowcy donieśli wszak, że nieprzyjaciele zbliżają się do zasadzki. Powinni tu być już dawno.
Widział po swoich ludziach, że stali się niespokojni, niepewni, za wszelką cenę pragnęli przyspieszyć bieg wydarzeń. Niedobrze. Musieli trwać na swoich posterunkach, każda zmiana mogła mieć zły wpływ na ostateczny rezultat wałki.
Walki? Starcie miało być szybkie, krótkie i brutalne. Dziesięcioro ludzi, wprawdzie wśród nich znajdowało się czterech żołnierzy cesarza, ale przecież nie spodziewali się ataku. To będzie prawdziwa rzeź, nie zdąży nawet być zabawnie.
Nakazał jednemu z podwładnych wejść na wzgórze, by wypatrywał wrogów. Ten ruszył bez zwłoki.
Czekali.
Kapitan gwardzistów zdawał sobie sprawę, że najbardziej niecierpliwi się kardynał siedzący w powozie. Do jego uszu dotarł syk dostojnika, ale udał, że nic nie słyszy. Nie miał czasu ani ochoty na wysłuchiwanie bezsensownych upomnień.
Gdzie się podział zwiadowca?
Nieprzyjemny las, sprawia wrażenie, jakby był żywy. W skondensowanej ciszy słychać, zdawałoby się, pełzanie liszek. Gdzieś w górze trzasnęła gałązka, kapitan drgnął i zadarł głowę.
Zły na siebie odwrócił się w stronę najsłabszego ze swych podwładnych i nakazał mu sprowadzić zwiadowcę, można by się przynajmniej czegoś od niego dowiedzieć.
Gwardzista zsiadł z konia i ruszył w górę zbocza.
– Nie biegiem, idioto – syknął przez zęby kapitan, choć nie leżało w jego zamiarze, by żołnierz go usłyszał. Należało przecież zachowywać się cicho.
W powozie kardynał prychał i parskał, wyraźnie chciał coś zakomunikować, ale kapitan wcale się tym nie przejmował. Jeśli staruch czegoś sobie życzy, może wysiąść i powiedzieć mu to sam.
Zły humor nie opuszczał dowódcy gwardzistów ani jego podwładnych. Najbardziej jednak rozsierdził się kardynał von Graben.
Tak długo już tkwili w tym okropnym lesie, mieli tego dość, zmęczeni i głodni, a nieprzyjaciel wciąż się nie pojawiał.
Nie wracali także zwiadowcy, ani ten, który wyszedł pierwszy, ani drugi.
Tylko muchy, komary i gzy nie dawały spokoju.
Upłynęło wiele długich minut, wreszcie kapitan zaczął przeczuwać, że stało się coś niedobrego.
Dłużej czekać nie mogli, należało zmienić strategię.
Na to właśnie liczyli żołnierze cesarza, o tym jednak ludzie kardynała nie wiedzieli.
Kapitan gwardii kardynalskiej nakazał podwładnym zsiąść z koni i ruszyć w las. Łatwiej jednak było to powiedzieć niż wykonać. Wspaniałe mundury, ozdobione mnóstwem metalowych elementów, i hełmy nie nadawały się do przedzierania przez gęstwinę. Wkrótce trzeba było porzucić tę taktykę, bo dwóch gwardzistów bezradnie uwięzło między gęsto rosnącymi drzewami, a inny hełmem zaczepił o wystającą gałąź.
W końcu kapitan musiał spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać, że organizatorzy zasadzki sami wpadli w pułapkę.
Zrozumiał to, gdy jeden ze zwiadowców stoczył się ze wzgórza i zatrzymał na drzewach. Stało się to po przeciwnej stronie drogi, nie ulegało jednak wątpliwości, że człowiek ów nie żyje.
Ostrzeżenie.
Nie mieli też złudzeń co do losu, jaki spotkał drugiego zwiadowcę.
Zostało mi siedemnastu ludzi, pomyślał z goryczą kapitan. No i kardynał, który jest tylko zawadą.
No, na pewno jakoś sobie poradzimy z tymi patałachami za wzgórzem. Jeśli sądzą, że uda im się przechytrzyć kapitana gwardii kardynalskiej, to bardzo się mylą.
Ochrypły szept kardynała wreszcie dotarł do jego uszu:
– Pamiętajcie o chłopcu! Chcę go dostać, na innych tak mi nie zależy!
Łatwo powiedzieć!
Ciekawe, na co mu ten dzieciak? Czyżby w von Grabenie na stare lata odezwały się nieprzyzwoite skłonności? Zbyt długo żył w celibacie?
E, nie, dawno mu już wszystko wyschło.
Kapitan gwardzistów podjął najgłupszą w życiu decyzję. Zmęczony, głodny i zły nakazał swoim ludziom dosiąść koni i ruszyć do ataku.
Wszyscy jego podwładni uznali natomiast, że to najmądrzejsze, co powiedział w ciągu całego dnia.
Wkrótce jednak pożałowali, że go usłuchali.
Szturmem ruszyli na wzgórze, dokładnie tak jak przewidzieli to żołnierze księżnej Theresy. Rozpoczęła się walka.
Kardynał od razu stracił kolejnych ośmiu ludzi, bo towarzysze Theresy byli przygotowani na atak. Pozostali gwardziści zeskoczyli z wierzchowców i ukryli się w lesie, co okazało się poważnym błędem, albo też konno rzucili się do ucieczki.
Von Graben na ich widok wpadł we wściekłość. Przenikliwym starczym głosem wykrzykiwał rozkazy, których oni nie mogli usłuchać, tak były bezsensowne.
Kapitan gwardzistów nie uciekał. Po pierwszym strzale, który trafił człowieka u jego boku, zeskoczył z konia i przetoczył się pod niskie powykręcane gałęzie. Stamtąd usiłował zorientować się w sytuacji, by wydać rozkazy swoim ludziom.
Nie było ich wielu. Ośmiu padło, leżeli teraz bez życia na leśnej drodze. Czterej zawrócili. Uciekli, uznał trochę niesprawiedliwie. Pozostałych pięciu i on sam tkwili plackiem przyciśnięci do ziemi, ukryci pod nachylającymi się gałęziami.
Ale gdzie podział się wróg? Kapitan trzymał pistolet gotowy do strzału, ale w zasięgu wzroku nie miał żadnego celu.
Dookoła panowała zupełna cisza.
Z wyjątkiem…
Co takiego usłyszał? Jakiś stłumiony dźwięk. Jak to zabrzmiało?
Jakby ktoś zaciskał rękę wokół pyska zwierzęcia, by stłumić popiskiwanie i warczenie?
Pies? Podobno gromadce czarnoksiężnika towarzyszył pies. Kapitan słyszał kiedyś rozmowę swoich ludzi o upiornym psie, który żył niesłychanie długo.
Nonsens!
Chłopiec? Gdzie mógł być? Podobno on i pies są nierozłączni.
Skąd dobiegał ten dźwięk?
Z tej samej strony drogi, po której i on się znajdował. Doskonale!
A gdzie ich konie? Zwiadowcy donieśli, że grupa nadjeżdża na wierzchowcach, ponadto towarzyszyły im dodatkowe, juczne konie.
Gdzie, na miłość boską, mogły być?
Jeden z ludzi kapitana jęknął i miał zamiar wyjść na drogę. Kapitan usiłował go powstrzymać.
– Kurcz mnie złapał – szepnął żołnierz. – W dodatku coś mi się wbija w bok, muszę rozprostować kości.
– Nie na drodze! – wysyczał kapitan, mocno akcentując każdą sylabę. Było już jednak za późno, żołnierz przetoczył się na otwarty teren.
Kapitan zaklął pod nosem i czekał na strzał.
Ale żaden strzał nie padł.
Ach, tak! Nie chcą zdradzić swoich pozycji. Są bardziej przebiegli, niż sądziłem, pomyślał.
Odwrócił głowę, słysząc parsknięcie zaniepokojonego konia. Dobiegło z oddali, oznaczało to, że wrogowie cofnęli wierzchowce spory kawałek.
Kapitan nie widział możliwości, by do nich dotrzeć i w ten sposób odciąć nieprzyjaciołom odwrót.
Jedynym tropem pozostawał pies. Gdyby kapitanowi udało się dotrzeć do chłopca, poczynania towarzyszących małemu dorosłych nie miałyby żadnego znaczenia. W każdej chwili mógł ich po prostu zastrzelić. Bardziej istotne, by wykonać najważniejsze polecenie von Grabena: przyprowadzić do niego dzieciaka.
Przez głowę przeleciało mu pytanie, dlaczego właściwie on sam i jego ludzie pozostają w służbie kardynała. Oczywiście dostawali żołd, lecz otrzymywaliby go także u innych panów. A von Graben nie zaliczał się do szczodrych.
Ale było coś w oczach starego dostojnika Kościoła. Samo ich spojrzenie dominowało nad człowiekiem, przymuszało, wręcz hipnotyzowało. Gdy ktoś popatrzył w nie o minutę za długo, stawał się niewolnikiem paskudnego starucha.
Kapitan nie bardzo wierzył w pobożność patriarchy. Von Graben nigdy nie traktował swego stanu duchownego zbyt uroczyście, wielce natomiast cenił własną osobę i wysoką pozycję, jaką zajmował w Kościele.
Poszeptywano, że zajmował się nie tylko służeniem Bogu, interesował się także magią. Podobno istniał jakiś tajemniczy zakon, lecz nikt nie wiedział tego na pewno. Zresztą wszystko jedno, stary i tak niedługo umrze. Właściwie od dawna już powinien nie żyć. Powiadano, że osiągnął niespotykany wiek, miał od dziewięćdziesięciu pięciu do stu łat. Są tacy, co nie wiedzą, kiedy powinni się zabierać na tamten świat, gniewnie pomyślał kapitan. Źli ludzie często kurczowo trzymają się życiu.
Zdawał sobie sprawę, że zbytnio uogólnia, ale był tak przeklęcie głodny!
Od psa, a tym samym prawdopodobnie od chłopca, nie mogła go dzielić zbyt duża odległość. Jego żołnierz z powrotem wczołgał się pod drzewo, tym razem znalazł wygodniejszą pozycję. Jeszcze dwaj gwardziści znajdowali się po tej samej stronie drogi co oni, dwóch pozostałych nigdzie nie było widać. Ależ nie, naprzeciwko błysnął hełm! Pioruńsko głupi mundur na czas wojny. Reszta ludzi zdezerterowała. Jeśli kardynał nie natchnie ich w jakiś sposób, z całą pewnością nie wrócą przed końcem walki.
Kapitan rozważał sytuację. Czy miał zebrać swoich ludzi znajdujących się w pobliżu i wyruszyć ku miejscu, skąd, jak sądził, dochodziło popiskiwanie psa, czy też raczej uczynić to samodzielnie? Zorientował się, że jest sposób na to, żeby zagłębić się w las: najpierw należało czołgać się na brzuchu, potem przecisnąć między gęsto rosnącymi pniami, a następnie znów wić się po ziemi. Co dalej – nie wiedział, ale i tak znalazłby się chyba dostatecznie blisko.
Pozostawienie gwardzistów samym sobie było jednak zbyt ryzykowne, musiał ich zabrać ze sobą. Kapitan gwardzistów był bowiem człowiekiem honoru i do obowiązujących go zasad zaliczał także odpowiedzialność za swój oddział.
Z dwójką po przeciwnej stronie drogi nic nie mógł poradzić, ale trzem bliżej leżącym dał znak, by ruszyli wraz z nim.
Cóż za okropny las! Pod gęstwą dzikiego wina wprost roiło się od wszelkiego robactwa, panował tu nieprzyjazny ze wszech miar półmrok. Gwardziści, czołgając się, przeklinali, dał im znak, by zachowywali się ciszej.
Nie mogli narzekać na brak szczęścia. Udało im się zajść od tyłu akurat tę grupę, na której im najbardziej zależało. Trafili na chłopca.
Bernd – kapitan, rzecz jasna, nie wiedział, że takie właśnie imię nosi parobek – ułożył się przed tymi, których miał osłaniać, i pilnował drogi. Nie wpadło mu do głowy, by się oglądać, za plecami miał przecież tylko las. Księżna, Dolg i Nero także nie patrzyli za siebie.
Ale wyczulony słuch zwierzęcia coś wychwycił. Nero gwałtownie odwrócił łeb, wyrywając się z uścisku swego pana, i zaraz czterej gwardziści kardynała zostali zaatakowani przez rozwścieczonego psa.
Chłopiec krzyknął na Nera, księżna wołała do Dolga, by uciekał, ile tylko sił w nogach. Kapitan i jego trzej żołnierze, nie przygotowani na walkę z psem, nie zdołali wyciągnąć pistoletów, a i noży nie mieli w zasięgu ręki. Bernd wypalił, jego strzał wprawdzie nie zabił, ale wyeliminował jednego z żołnierzy; ranny zaczął wić się po ziemi. Księżna Theresa wycelowała w innego, zamknęła oczy, wystrzeliła i… trafiła.
– Święta Matko Boska, wybacz mi, odebrałam życie człowiekowi, ale musiałam wystąpić w obronie własnego wnuka.
Ku swej uldze zorientowała się jednak, że nie zabiła, tylko raniła kolejnego żołnierza. Spostrzegła, że Dolg jej usłuchał, niewielki, drobnej budowy, zdołał przecisnąć się przez gęstwinę. Jeden z napastników, dowódca, jak przypuszczała Theresa, pomknął za nim. Określenie to było oczywiście przesadne, jako że dorosłemu mężczyźnie nie tak łatwo się przedzierać przez plątaninę pni i powykręcanych gałęzi.
Nero zajął się ostatnim z żołnierzy, który przerażony błagał o litość. Bernd co prawda przytrzymywał rozwścieczonego psa za obrożę, lecz nie odciągał rozwartej paszczęki, w której szczerzyły się ostre białe zęby, zbyt daleko od gardła mężczyzny.
– Znakomicie się spisaliście, Bernd i Nero – pochwaliła Theresa. – Mam długi pasek przy sukni, nim go zwiążemy. Jego ranami, pogryzieniami, zajmiemy się później. Teraz najważniejszy jest Dolg.
Dwaj gwardziści, którzy pozostali po drugiej stronie drogi, przeżywali ciężkie chwile. Zostali zaatakowani, ale niemal jednocześnie powrócili konno czterej “dezerterzy” i wywiązała się walka.
Móri, usłyszawszy, jak bardzo rozjuszony jest Nero, natychmiast pobiegł w tamtą stronę. Trafiła go kula, ale zaaferowany ledwie to poczuł.
Dotarł do nich, kiedy Theresa opatrywała rannego.
– Dolg? Gdzie Dolg? – zawołał.
Theresa wskazała kierunek.
– Pobiegł przez las, ucieka przed dowódcą. Bernd ich goni.
Móri nie tracił czasu na odpowiedź. Ruszył we wskazanym przez księżną kierunku i zaraz zniknął w leśnym mroku.
– Moi przyjaciele – szepnął cicho. – Nauczycielu… i wy, inni. Nie mam czasu, by wzywać was z takim szacunkiem, na jaki zasługujecie. Pomóżcie memu synowi, pomóżcie nam wszystkim!
– Jesteśmy tutaj – rozległ się spokojny głos w jego uchu.
– Dziękuję – odparł Móri z ulgą.
Powrót czterech jeźdźców na pole walki stał się krytyczny dla przyjaciół Móriego broniących się na drodze. Konni zeskoczyli z wierzchowców, które przerażone parskały i stawały dęba wraz z końmi ośmiu nieżyjących żołnierzy. Erling ciął jednego po zadzie, przerażone zwierzę popędziło drogą, a inne ruszyły za nim. Prawdopodobnie przyłączyły się do koni towarzyszących Móriemu i jego przyjaciołom, w każdym razie zniknęły z drogi i znalazły się poza zasięgiem strzału.
Ludziom łatwiej było teraz zorientować się w sytuacji.
Erling zdążył zauważyć, że dowódca żołnierzy cesarza jest w ciężkim położeniu, lecz sam został zaatakowany i musiał bronić się przed czwartym z jeźdźców, wciąż dosiadającym konia. Nadjechał ze wzniesioną szablą, którą zamierzał przebić Erlinga.
Boże mój, nie poradzę sobie z tym, zdążył pomyśleć Erling. A Theresa? Co się stało z Theresa, gdzie ona jest?
Szabla ze świstem przecięła powietrze, Erling ramionami usiłował osłonić głowę.
Coś jednak musiało się wydarzyć, bo koń gwardzisty stanął dęba, dziko rżąc ze strachu. Oczy jeźdźca robiły się coraz większe, broń wypadła mu z ręki. Erling dostrzegł twarz zastygłą w przerażeniu, krzyk, który uwiązł w gardle, nie wyrwał się przez otwarte usta, żołnierz zsunął się z konia i jak oszalały rzucił się do ucieczki. Wierzchowiec pogalopował w tym samym kierunku.
Erling zrozumiał, co się stało.
– Dziękuję, niewidzialny przyjacielu Móriego, bez względu na to, kto z was pospieszył mi z pomocą.
Dowódca żołnierzy cesarza leżał na plecach, przygnieciony do ziemi ciężarem siedzącego mu na piersi człowieka kardynała, gotującego się już do podcięcia mu gardła szablą. Erling znajdował się zbyt daleko, by pospieszyć kapitanowi z pomocą, ale też okazało się to niepotrzebne.
Gwardzista kardynała przeklinał przez zaciśnięte zęby. Przeciwnik stawiał potężny opór i tylko dzięki temu udawało mu się na razie utrzymać śmiercionośne ostrze w odpowiedniej odległości od swej szyi. Dłonie dowódcy zaciskały się na nadgarstkach gwardzisty niczym żelazne narzędzie tortur.
O, nie, pomyślał rozeźlony człowiek kardynała. Nie uciekniesz mi!
Ale…
Czy coś nie oddzieliło go od wroga? Nie widział już jego twarzy tak wyraźnie. Przed oczami pojawiło mu się natomiast coś strasznego, obrzydliwego, jakieś wykrzywione w paskudnym uśmiechu oblicze. Nie była to twarz żołnierza, którego zamierzał zabić, tamtą widział niżej.
Zwidy? Czyżby wypił za dużo? A może zasnął i majaczył?
Poczuł mdłości, całe ciało osłabło.
Dłoń ściskająca szablę rozluźniła się i już w następnym momencie wróg zdobył przewagę. Role całkiem się odwróciły. Gwardzista nie stawiał nawet oporu, kiedy nieprzyjaciel go zrzucał, i ostatnie, co zdążył zauważyć, była lufa pistoletu wymierzona prosto w niego. Padł strzał.
Dowódca oddziału cesarza nie pojmował, co się stało, dlaczego gwardzista nagle popatrzył na niego z takim przerażeniem i tak niespodziewanie zwolnił uścisk. Nie miał jednak czasu na rozważania. Musiał pospieszyć z pomocą swym przyjaciołom…
Wyglądało jednak na to, że dzieje się coś dziwnego.
Wszyscy ludzie kardynała zachowywali się osobliwie, wprost trudno to było pojąć. I z jakiego powodu tak krzyczeli? Jakby ogarnięci śmiertelnym strachem, chociaż niektórym wcale nie groziło niebezpieczeństwo, bez trudu powinno im przyjść szybkie zwycięstwo.
Niczego nie rozumiał.
Musieli teraz zająć się pojmaniem tych spośród ludzi kardynała, którzy usiłowali zbiec z lasu także księżna wołała, że leży tam dwóch gwardzistów, jeden związany i jeden ranny; nie mogli ich zostawić na pastwę losu.
Dowódca uspokoił ją okrzykiem i wciąż zdumiony rzucił się do walki.
Nauczyciel i Duch Zgasłych Nadziei popatrzyli po sobie ze śmiechem.
– Świetnie się spisaliśmy!
– Wspaniale znów działać!
– A chłopiec? Kto ochrania Dolga?
– Dolgiem się nie przejmuj, to nie nasza sprawa. Tamten przybył.
– Naprawdę? Doskonale! Ale co widzę, jeden z żołnierzy cesarza znów znalazł się w kłopocie. Spieszmy się, to takie zabawne!
Dowódca oddziału cesarza kątem oka dostrzegł wreszcie tych, którzy pomogli w walce jemu i jego podwładnym. Pobladły, usiadł tak jak stał, nie mogąc się ruszyć.
– Boże mój – szepnął. – Boże, nie dopuść, aby moi ludzie to zobaczyli! Nie wytrzymają takiego wstrząsu!