Rozdział 18

Wszyscy czterej leżeli pod stołem, a przejęty Nero lizał ich po odwróconych do góry twarzach.

Było rzeczywiście ciasno. Wokół spodniej strony płyty biegła krawędź, mająca najwidoczniej chronić napis przed oczami niepowołanych i przed zatarciem. W dodatku z upływem lat fundament płyty zapadł się w ziemię, niewiele więc pozostawało pod nią miejsca.

Móri kichnął i otarł twarz.

– Ależ, Nero! Odejdź!

Napis sporządzono swoistym pismem runicznym, przypominającym nieco skandynawskie runy, lecz bardziej podobnym do współczesnych liter, tylko trochę stylizowanych. Niektóre znaki sprawiały spory kłopot, dopiero z pomocą Willy’ego odgadli, co mogą oznaczać. Napis był delikatniejszy niż runy skandynawskie, nie tak głęboko wyryty.

– Piszmy prędko, zanim ktoś przyjdzie – upomniał Móri.

– No tak, bo całego stołu nie możemy ze sobą zabrać – roześmiał się Siegbert, jak inni uradowany znaleziskiem. Ponieważ umiejętność pisania nie była mu szczególnie bliska, przydzielono mu najłatwiejszą część. Z zapałem przerysowywał “figurki”, jak określał litery.

– Rzeczywiście, zabrać go nie możemy – przyznał Móri. – Dolgu, jesteś po prostu aniołem!

– Nero także. Bez niego…

– Wiem, wiem. I bez Willy “ego, który zna hiszpański. I beze mnie, i Siegberta… Bez nas, którzy do niczego się nie przyczyniliśmy.

– O, my mnóstwo robimy, panie Móri – rzekł z przekonaniem Siegbert, bardzo zajęty kopiowaniem swojej części kamiennej płyty. – Ta krawędź dookoła dobrze chroniła napis przed odkryciem, ale teraz przeszkadza. Nie, panie Móri, wszyscy bardzo wiele zrobiliśmy!

– To prawda! – roześmiał się podniecony i uradowany Móri. – Mamy już całość?

– Moja część jest już gotowa – oznajmił Willy.

– I moja – oświadczył Siegbert. – Ale współczuję temu, któremu przyjdzie odcyfrować te bazgroły.

– Jeszcze chwileczkę – poprosił Dolg. – No, skończyłem.

– Ja też – mruknął Móri. – Kamienna podpora zasłania fragment, ale chyba niewielki. Wystająca krawędź wiele uratowała.

– U mnie brak tylko jednego słowa – dodał Willy. – Ale domyślam się, jakiego.

– A u mnie pod podporą jest chyba tylko znak Słońca – stwierdził Siegbert.

– U mnie nie brakuje niczego – stwierdził Dolg.

– W mojej części zasłonięty jest tylko podpis – powiedział Móri. – A on, zdaje się, brzmi “Ordogno el Grandę”. Phi, on wcale nie był “Wielki”. Sam się tak nazwał. Potomność nazwała go “Złym”.

Wszyscy wstali z ziemi.

– Na razie nic nie powiemy oberżyście. Wiem, że to pomnik historii, ale przemilczymy znalezisko, dopóki nie pokonamy Zakonu, dobrze?

Pokiwali głowami.

Kiedy już mieli opuszczać oberżę, Móri z pozoru obojętnie zwrócił się do gospodarza:

– Wspaniały stół ma pan w ogrodzie. Skąd się tu wziął?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Od zawsze tu był. Chociaż nie, mówię nieprawdę. Dziad opowiadał mi kiedyś, że jacyś nasi przodkowie znaleźli tę płytę. Ułożyli ją na czterech kamiennych podporach. Chyba uważali, że płyta kiedyś stała, lecz w końcu upadła płasko na ziemię.

– Cóż, tak przemija sława świata.

Móri, w pełni świadom, że gospoda leży na terenie, jaki musiała kiedyś obejmować twierdza, Deobrigula, podjął:

– Płyta jest jakby stworzona na stół. Idealnie płaska.

– To prawda. Podobno kiedyś jakaś służąca bredziła coś o znakach na nim, ale chyba miała omamy. – Gospodarz śmiał się serdecznie. – Płyta jest przecież płaska jak podłoga do tańca!

– Oczywiście! – zawtórował mu Móri.

Opuścili Burgos. Piękne miasto, lecz rozstali się z nim bez żalu.

Zatrzymali się dopiero, gdy dotarli do wietrznego wzgórza na równinach Kastylii, z dala od ludzi. Dzień chylił się ku zachodowi, ale słońce jeszcze grzało.

– Piękny kraj – stwierdził Móri, zapatrzony w szeroką dolinę, którą płynęła rzeka, może Ebro. Nie byli do końca pewni, gdzie się znajdują. – Piękny, dziki i bezlitosny ze swą nagością, potwornym żarem i lodowatym zimnem.

– To prawda – przyznał Willy. – Nie za dobrze się dla mnie stało, że tu przyjechałem. Poczułem się jak w domu. Ta przyroda, ludzie. Jestem częścią tego kraju.

Móri popatrzył na niego i uśmiechnął się ze smutkiem.

– Dobrze cię rozumiem. Pejzaż islandzki przypomina trochę ten tutaj, tylko ziemia nie jest wypalona słońcem. Co prawda Islandię stworzył ogień, lecz ostudziły ją lodowate wichry, nie pozwalające rosnąć roślinom. Ale tam jest mój dom.

– Tak, tak – pokiwał głową Willy.

Nie spieszyli się, jakby chcieli jak najdalej odsunąć ów niezwykle interesujący moment. Ale kiedy już się posilili, zasiedli, aby przyjrzeć się zapiskom sporządzonym na czterech kawałkach papieru.

Spora część z tego, co przepisali, nakładała się na siebie, mieli więc niezłą łamigłówkę już przy układaniu własnych notatek. Wreszcie jednak Willy zapanował nad całością.

Zaczął czytać:

– “Ja, Ordogno Wielki, król Leon, dziedzic Kastylii, syn Alfonsa Czwartego, który był synem Ordogno Drugiego, syna Alfonsa Wielkiego, syna…”

– Na miłość boską! – nie wytrzymał Móri. – Nie zużył chyba całego miejsca na przedstawienie swego drzewa genealogicznego!

– Niestety, muszę przyznać, że tak właśnie jest. Spróbuję jakoś ominąć te koligacje. Wymienia królów z rodu Wizygotów: Rekkared, Alamaryk, Alaryk, Teodoryk… Piękne nazwiska. Ale mam już dość jego przodków! No, nareszcie coś innego.

– Najwyższy czas – mruknął Siegbert.

– Słuchajcie, słuchajcie! – zapalił się Willy. – “Ja, władca nad czasem i przestrzenią, znający wielką tajemnicę, założyciel Zakonu Słońca…”

– Hurrra! – zawołał Dolg.

– “…jego najpotężniejszy obrońca i wielki mistrz…”

– Och, pora już skończyć z tymi przechwałkami – zniecierpliwił się Móri.

– On już niedługo kończy – usprawiedliwiał się Willy. – “Yo, Ordogno”, przepraszam, zapomniałem się. “Ja, Ordogno, nie mający sobie równych…”

– Co dalej? – zawołali podnieceni, pochylając się bardziej w przód.

– “…zapisałem i ukryłem przed oczami niepowołanych. Dziedziczyć je mają tylko wielcy mistrzowie Zakonu Świętego Słońca i moi świeccy potomkowie. Oby moja tajemnica nigdy nie wpadła w ręce tysiącom niewtajemniczonych bez znaczenia. Są pokonane prastarymi czarami wykonanymi moimi rękoma. Niech więc się strzeże niewtajemniczony, który zbliży się do wielkiej tajemniczej księgi.

Ordogno Wielki, równy bogom”.

Usiedli już normalnie, na suchej gliniastej ziemi, na której rosnąć mogły tylko osty. Żar w ich oczach przygasł.

– A więc stoimy w tym samym miejscu – pokiwał głową Siegbert.

Trwali w milczeniu. Wreszcie Móri rzekł cicho, jakby przekonanie płynęło z głębi jego ducha:

– Nie. Wcale nie. Posunęliśmy się dalej.

Patrzyli na niego nic nie rozumiejąc.

– Istnieją dwie! Muszą istnieć dwie!

– No tak, ale przecież zniszczył oryginał.

– Nie, nie! Nie słyszeliście? On mówi: “dziedziczyć je mają…” A później tajemnicze: “Są pokonane prastarymi czarami…” z początku sądziłem, że ma na myśli te tysiące ludzi bez znaczenia.

– Ja też tak myślałem – powiedział Siegbert.

– Łatwo tak przypuszczać. Ale on wcale nie ich ma na myśli. Mówi następnie: “niech się strzeże niewtajemniczony…” i tak dalej. Przez cały czas mówi o dwóch księgach. Przepisał oryginał i ukrył go, bo rozróżnia swych duchowych braci – członków Zakonu, od swoich świeckich potomków. Księga Zakonu przepadła w Tiersteingram, wiemy o tym lepiej niż inni. A ta druga? Ta przeznaczona dla świeckich? Willy, w następnym mieście musisz dotrzeć do drzewa genealogicznego dynastii królewskiej z Leon. Stwierdzimy, kto był następcą Ordogno Złego i dalej. Szkoda, że nie jesteśmy w Leon, ale żeby tam dotrzeć, musielibyśmy jechać jeszcze dalej na zachód, a teraz już nie będziemy się cofać. Wracamy do domu!

– Amen! – wyrwało się Siegbertowi z głębi serca.

Podnieśli się i dosiedli koni.

– Nic dziwnego, że nasi wrogowie szukali kamienia Ordogno – powiedział Móri, gdy już ruszyli. – Ordogno znał całą tę starą historię od samego początku. Wiedział, skąd się to wszystko wzięło, gdzie jest samo Święte Słońce. Musieli jednak przypuszczać podobnie jak my, że całą historię zapisano na kamieniu. A Ordogno na kamieniu jedynie wspomina, że zapis historii rzeczywiście istnieje, lecz nie mówi, gdzie.

– Musieli ją znać wielcy mistrzowie – stwierdził Willy. – Aż do czasu, gdy księga przepadła w Tiersteingram.

– Tak – przyznał Móri. – Ale hrabiowie Tirestein żyli ledwie sto lat po Ordogno. Ich księga zniknęła. Ale gdzie, gdzie podziała się ta druga?

– Prawdopodobnie już dawno temu uległa zniszczeniu – zauważył Dolg.

– Czy musisz całkiem odbierać nam nadzieję? – spytał Móri z uśmiechem. – Ale pewnie masz rację.

Zamyśleni jechali dalej.

– Nazwał się “dziedzicem Kastylii” – powiedział nagle Willy. – O co mu w tym chodziło?

– Jego żona, donn Urraca, pochodziła stamtąd. Była córką władcy Kastylii, jeszcze zanim Kastylia została królestwem. Ordogno przypuszczał pewnie, że zagarnie także i ten kraj.

– Prawdopodobnie – przyznał Willy. – Może przez zamordowanie prawowitego następcy tronu?

– Rzeczywiście łatwo to sobie wyobrazić – cierpko zauważył Móri. – Ale to mu się nie powiodło. Cóż, na horyzoncie widać miasto. Jedziemy.

Po przybyciu do miasta zaraz zaczęli się rozglądać za biblioteką. Okazało się to jednak dość trudne, bo jedyna istniejąca tu biblioteka była własnością prywatną, ponadto okazała się niezbyt obszerna. Ale jej właściciel, grand, szlachcic, życzliwie zaprosił ich do środka. A gdy usłyszał, czego szukają, uśmiechnął się i stwierdził, że do tego nie potrzeba biblioteki. Sam grand wywodził się także z królewskiego rodu i potrafił wyliczyć wszystkich królów.

– Ordogno Zły? – powtórzył, gdy zasiedli w jego eleganckim salonie. – Nie miał potomków. Pewnie nie zdążył. Był królem zaledwie przez kilka lat i nie zdołał osiągnąć nic poza zdobyciem przydomka “Zły”. Nie wiem nic na pewno, ale potrafię sobie wyobrazić, że któryś z jego poddanych miał dosyć czynionego przezeń zła i wsypał mu trucizny do zupy. Bardzo nieprzyjemna osobistość!

– Miał świetnych przodków – stwierdził Móri. – Królów wizygockich.

– O, tak, rzeczywiście. Bardzo dobrze znam gockie koligacje królewskie.

– Tak, tak – pokiwał głową Willy. – Zapisał całe swoje drzewo genealogiczne na pomniku, który po sobie zostawił. Nie mieliśmy sił, by to wszystko przeczytać.

– Interesujące – mruknął grand. – Ale wcale mnie nie dziwi, że tak zrobił. Znany był z ogromnej pychy. Tak, tak, wywodził się z tej plątaniny Ostrogotów i Wizygotów, Heruli i Wandali. Całego tego tałatajstwa z okolic Morza Bałtyckiego. Przepraszam za to określenie, być może trochę niesprawiedliwe, ale doprawdy, bardzo śmiało sobie poczynali w Europie. Przybyli wszak aż tutaj. Pochodzili z Rugii i Turyngii, Jutlandii, Skanii, Norwegii, Finlandii, Gotlandii i Trewiru, zewsząd, jak się tam nazywały krainy na północy. Może i nie byli źli, ale czego tu szukali?

Na retoryczne pytanie nikt nie próbował nawet odpowiedzieć.

Móriego bardziej zainteresowało, jaki władca nastąpił w Leon po Ordogno Złym.

– Sancho Otyły – odparł grand. – Był królem zarówno przed, jak i po Ordogno, który wtrącił swego kuzyna do lochu, aby przejąć tron. Ordogno jednak został prawdopodobnie zamordowany i tłustego Sancho wyciągnięto z piwnicy. Można przypuszczać, że dzięki pobytowi w więzieniu król przynajmniej trochę schudł. Ale o tym historia milczy. Po nim było jeszcze kilku królów, aż wreszcie pewna księżniczka poślubiła pierwszego króla Kastylii, Ferdynanda Pierwszego i w ten sposób oba królestwa, Leon i Kastylia, się połączyły.

Móri zamyślił się. Należało w jakiś sposób się dowiedzieć, co stało się z drugą księgą, tą należącą do rodziny, prześledzić jej losy, sprawdzić, czy wciąż istnieje.

– Jaśnie panie – zdecydowanie zwrócił się do granda. – Czy mogę prosić o wielką przysługę?

Szlachcic czekał w milczeniu.

– Czy podejmie się pan spisania dla nas wszystkich królów Kastylii? Tych, którzy panowali po Ferdynandzie Pierwszym?

Grand rozjaśnił się.

– Z radością! Ale potrzeba mi na to kilku godzin!

– Oczywiście. Znajdziemy gospodę i…

– Och, przenocujecie u mnie, na nic innego się nie zgadzam.

Przyjęli zaproszenie z podziękowaniem.

Dolg, któremu z myśli nie schodzili wielcy mistrzowie Zakonu Słońca, spytał nieśmiało:

– Przepraszam, a czy wśród królów Kastylii był także Pedro Okrutny?

– Tak – westchnął grand. – I my mieliśmy swoje czarne owce.

Dolg kiwnął tylko głową i uśmiechnął się łagodnie. Grandowi na ten widok łzy zakręciły się w oczach. Cóż za dziwny chłopiec! I taki miły, taki dobry!

Następnego dnia rano pożegnali się z gościnnym Hiszpanem. Szlachcic wręczył im zwój, nad którym pracował przez pół nocy. O tym jednak nie wspominał, cieszył się tylko, że mógł komuś służyć radą, podzielić się niepotrzebnymi, jak by się wydawało, informacjami.

Móri umieścił zwój w torbie przytroczonej do siodła. Po powrocie do Theresenhof dokładnie się temu przyjrzą. Teraz nie chcieli już się zajmować niczym innym, tylko jechać prosto do domu!

Загрузка...