Jeżeli wierzycie w słowa, wierzycie w ukryte w nich znaczenie. Jeżeli wierzycie, że coś jest słuszne bądź nie, prawdziwe bądź fałszywe — wierzycie założeniom w słowach, które wyrażają te pojęcia. Owe założenia są często pełne luk, ale mimo to są najprawdziwsze dla przekonanych do nich.
Umysł Leto porwany został przez mieszaninę ostrych woni. Rozpoznawał ciężki cynamonowy zapach melanżu, stężały pot pracujących ciał, cierpkość nie przykrytej zgonszuszni i wiele rodzajów kurzu, z dominacją pyłu kamiennego. Zapachy tworzyły ścieżkę poprzez piach, kształtowały kłęby mgły w wymarłej krainie. Wiedział, że chcą mu coś powiedzieć, ale część jego istoty nie była w stanie słuchać.
Myśli, jak widma ukazujące się tuż przed śmiercią, przepływały przez zmęczony umysł. „W tej chwili nie mam określonych kształtów. Słońce zachodzące w piasek jest słońcem zachodzącym w mej duszy. Jestem Fremenem i będę miał fremeński koniec. Złota Droga skończyła się, zanim się zaczęła. Nie jestem niczym poza przysypanym piaskiem śladem. My, Fremeni, znamy sztuczki maskowania się: nie zostawiamy odchodów, wody, tropów… Patrzcie teraz, jak znika moja droga”.
Jakiś męski głos krzyczał z bliska do ucha Leto:
— Mógłbym cię zabić, Atrydo! Mógłbym cię zabić, Atrydo! — Zdanie wciąż powtarzane straciło swe znaczenie, stając się czymś bezsłownym, co odbijało się w marzeniach Leto, litanią z wezwaniem. „Mógłbym cię zabić, Atrydo!”
Leto kaszlnął i poczuł, że prostota tej czynności wstrząsa jego zmysłami.
— Kto… — zdołał wyszeptać.
— Jestem wykształconym Fremenem i zabiłem swojego człowieka — odpowiedział głos z boku. — Odebrałeś nam naszych bogów, Atrydo. Co mnie obchodzi jakiś śmierdzący Muad’Dib? Twój Bóg nie żyje!
Czy głos docierał z rzeczywistości, czy był tylko jeszcze jedną częścią snu? Leto otworzył oczy i stwierdził, że leży nie skrępowany na twardej pryczy. Spojrzał w górę, na skałę, na przyćmione kule świętojańskie, na nie zamaskowaną twarz spoglądającą na niego z tak bliska, że czuł oddech charakteryzujący się znajomymi zapachami siczowej diety. Twarz należała do Fremena — co do tego nie mógł się mylić, widząc ciemną skórę, ostre rysy i ubogie w wodę ciało. To nie był tłusty mieszkaniec miasta. To był pustynny Fremen.
— Nazywam się Namri. Jestem ojcem Dżawida — powiedział Fremen. — Znasz mnie, Atrydo?
— Znam Dżawida — odparł chrapliwie Leto.
— Tak, twoja rodzina zna dobrze mojego syna… Jestem z niego dumny. Wy, Atrydzi, wkrótce poznacie go lepiej.
— Co…
— Jestem jednym z opiekunów w twojej szkole, Atrydo. Mam określone zadanie: jeżeli nie spełnisz naszych oczekiwań, zabiję cię. Zrobię to chętnie. Ukończyć szkołę — znaczy żyć; jeżeli nie zdasz, trafisz w me ręce.
Leto usłyszał w tych słowach autentyczną szczerość. Stał przed nim ludzki gom dżabbar, wróg ostateczny, chcący wypróbować jego prawo do wejścia w ludzką społeczność. Czyżby dosięgnęła go ręka babki i kryjących się za nią Bene Gesserit? Wzdrygnął się na samą myśl o tym.
— Twoje wychowanie zaczyna się ode mnie — powiedział Namri. — Uważam, że słusznie, ponieważ zaraz może się skończyć. Słuchaj mnie uważnie. Moje słowa niosą w sobie twoje życie lub śmierć.
Leto obrzucił spojrzeniem pomieszczenie, puste, o ścianach ze skały, tylko z tą pryczą, przyćmionymi kulami świętojańskimi i ciemnym otworem za Namrim.
— Nie uciekniesz — stwierdził Namri. I Leto mu uwierzył.
— Dlaczego to robisz? — zapytał.
— Wyjaśniłem ci przecież. Pomyśl o planach w twej głowie. Jesteś tu i nie możesz rozstrzygać przyszłości w obecnym położeniu. Są dwie rzeczy, które wyraźnie nie pasują do siebie — teraźniejszość i przyszłość. Ale jeżeli znasz naprawdę przeszłość, jeżeli obejrzysz się za siebie i zobaczysz, gdzie byłeś, być może jeszcze raz zatryumfuje rozum. W przeciwnym wypadku przyniosę ci śmierć.
Leto zauważył, że ton Namriego brzmiał spokojnie, ale równocześnie stanowczo, w zgodzie z wcześniejszą zapowiedzią mordu.
Namri kołysał się na piętach, patrząc na skalne sklepienie.
— W dawnych czasach Fremeni spoglądali na wschód. Eos, znasz to? Znaczy „świt” w jednym z dawnych języków.
— Mówię tym językiem — powiedział dumnie Leto.
— Zatem mnie nie słuchałeś — rzekł Namri, a w jego głowie Leto usłyszał zgrzyt noża. — Noc była czasem chaosu, dzień porą ładu. Tak właśnie było w okresie panowania tego języka, którym ponoć mówisz: ciemność — chaos, światło — ład. My, Fremeni, zmieniliśmy porządek. Eos był światłem, któremu nie ufaliśmy. Woleliśmy światło księżyca albo gwiazd. Światło dnia wyglądało zbyt uporządkowanie. Mogło okazać się śmiercionośne. Widzisz, co zrobiliście wy, Eos-Atrydzi? Człowiek jest stworzeniem tylko tego światła, które go ochrania. Słońce jest naszym wrogiem na Diunie.
— Namri opuścił wzrok na Leto. — Jakie światło wolisz, Atrydo?
Leto wyczuł, że pytanie miało olbrzymią wagę. Czy Namri mógłby go zabić, gdyby odpowiedział błędnie? Mógłby. Widział palce Namriego, spoczywające obok wypolerowanej rękojeści krysnoża. Na prawej dłoni Fremena błyszczał pierścień w kształcie magicznego żółwia.
Leto wsparł się na łokciach, sięgając umysłem do fremeńskich wierzeń. Ci dawni Fremeni ufali Prawu i uwielbiali rozmowy o przykazaniach, wyjaśnianych przez analogie. Światło księżyca?
— Wolę… światło Lisanu L’haqq — odrzekł Leto, wypatrując najdrobniejszych zmian w wyrazie twarzy Namriego. Mężczyzna wydawał się rozczarowany, ale cofnął dłoń od noża. — Jest to światło prawdy, światło doskonałego człowieka, w którym jasno widać wpływ al-Mutakallim — kontynuował. — Jakie inne światło mógłby wybrać człowiek?
— Mówisz jak ktoś, kto recytuje, nie jak ktoś, kto wierzy — stwierdził Namri.
„Owszem, recytuję” — pomyślał Leto. Zaczął pojmować tok myślenia Namriego. W dawnej fremeńskiej szkole krążyło tysiące takich zagadek. Musiał tylko nagiąć umysł, by znaleźć przykłady… Inwokacja: Cisza?; Respons: Druh ściganego.
Namri kiwnął głową, jakby się z nim zgadzał, a następnie powiedział:
— Istnieje grota, która jest jaskinią życia dla Fremenów. To prawdziwa jaskinia, którą ukryła pustynia. Szej-hulud, wielki pradziad Fremenów, zamknął sobą wejście do środka. Mój wuj, Ziamad, mówił mi o tym, a on nigdy nie kłamał. Jest taka jaskinia.
Gdy Namri skończył, zaległa wyzywająca cisza.
Jaskinia życia?
— Mój wuj, Stilgar, również mi mówił o tej jaskini — rzekł Leto. — Została zamknięta, by nie kryli się w niej tchórze.
Odbicie kuli świętojańskiej zabłysło w ocienionych oczach Namriego.
— Czy wy, Atrydzi, otworzylibyście tę jaskinię? — zapytał. — Pragniecie kontrolować życie przez ministerstwo, wasze Centralne Ministerstwo Informacji, Auqaf i Hadżdż. Człowiek piastujący najwyższe stanowisko nazywa się Kausarem. Powiedz mi, Atrydo, co jest nie w porządku z waszym ministerstwem?
Leto usiadł, świadom, że dał się wciągnąć w starą grę zagadek, w której fantem było życie. Namri robił wrażenie, że bez wahania skorzysta z krysnoża przy pierwszej błędnej odpowiedzi. Fremen, widząc rozterki chłopca, rzekł:
— Wierz mi, Atrydo, ja jestem tym, który otrząśnie z ciebie błoto. Jestem Żelaznym Młotem.
Leto zrozumiał. Namri uważał się za Mirzabaha, Żelazny Młot bijący w zmarłych, którzy nie potrafią zadowalająco odpowiedzieć na pytania przed wejściem do raju.
„Co jest nie w porządku z centralnym ministerstwem, które stworzyła Alia i jej kapłani?”
Leto pomyślał o powodach, które skłoniły go do wędrówki przez pustynię. Wróciła mu niewielka nadzieja, że Złota Droga mogła jeszcze zawitać we wszechświecie. To, co implikował swoimi pytaniami Namri, nie było niczym więcej jak przyczyną, która przywiodła syna Muad’Diba na pustynię.
— Drogę musi wskazać Bóg — powiedział Leto. Podbródek Namriego opadł i mężczyzna spojrzał ostro na chłopca.
— Czy naprawdę w to wierzysz? — zapytał z naciskiem.
— Dlatego tu jestem — odparł Leto.
— By znaleźć drogę?
— Znaleźć ją dla siebie. — Leto przełożył nogi przez krawędź pryczy. Na dole była goła, skalna posadzka. — Kapłani stworzyli ministerstwo, by ukryć drogę.
— Mówisz jak prawdziwy buntownik — zdziwił się Namri i potarł pierścieniem w kształcie żółwia o palec. — Zobaczymy. Słuchaj znowu uważnie. Znasz wysoki Mur Zaporowy przy Dżalalud-Din? Ten mur nosi znaki runiczne mojej rodziny, wyryte w pierwszych dniach. Dżawid, mój syn, widział te symbole. Abedi Dżalal, mój siostrzeniec, widział je. Mudżahid Shafqat z Innych, on też widział nasze znaki. W porze burz w okolicach Sukkaru doszedłem w pobliże tego miejsca razem z przyjacielem, Yakupem Abadem. Wiatry cięły i parzyły jak trąby powietrzne, od których nauczyliśmy się tańców. Nie zdołaliśmy obejrzeć runów, ponieważ burza zamknęła przed nami drogę. Ale gdy przeminęła, na nawianym piachu ujrzeliśmy wizję Thatty. Twarz Shakira Alego spoglądała z góry na miasto grobowców. Wizja zniknęła w przeciągu chwili, ale wszyscy ją widzieliśmy. Powiedz mi, Atrydo, gdzie mogę znaleźć miasto grobowców?
„Trąby powietrzne, od których nauczyliśmy się naszych tańców — pomyślał Leto. — Wizja Thatty i Shakir Ali”. Słowa zapożyczone od Zensunnickich Wędrowców, tych, którzy uważali się za jedynych prawdziwych ludzi pustyni.
A Fremenom zakazano stawiania grobowców.
— Miasto grobowców znajduje się na końcu drogi, którą podążają wszyscy ludzie — odpowiedział Leto i sięgnął po zensunnickie opisy. — W ogrodzie o boku szerokim na tysiąc kroków. Jest tam wspaniały korytarz wejściowy, długi na dwieście trzydzieści trzy kroki i na sto kroków szeroki, cały wyłożony marmurem ze starożytnego Dżajpuru. W tym miejscu mieszka al-Razzaq, ten, który dostarcza żywności wszystkim proszącym. W Dniu Policzenia ci, którzy wstaną i szukać poczną miasta grobowców, nie odnajdą go. Albowiem jest napisane: „Tego, co znasz w jednym życiu, nie znajdziesz w drugim”.
— Znowu recytujesz bez wiary — zadrwił Namri. — Ale na razie przyjmuję odpowiedź, bo myślę, że wiesz, dlaczego tu jesteś. — Chłodny uśmiech wykrzywił mu usta. — Daję ci prowizoryczną przyszłość, Atrydo.
Leto wahał się chwilę. Czy ten Fremen zadał mu kolejne pytanie?
— Dobrze! — rzekł Namri. — Twoja świadomość jest przygotowana. Usunę trujące wąsy. I jeszcze jedno. Czy słyszałeś, że w miastach na Kadryszu noszą imitacje filtrfraków?
Podczas gdy Namri czekał, Leto gorączkowo poszukiwał odpowiedzi. Imitacje filtrfraków? Noszono je na wielu planetach.
— Obyczaje z Kadryszu to nic nowego, często się to powtarza — odpowiedział. — Mądre zwierzę zawsze zlewa się z otoczeniem.
Namri powoli skinął głową i dodał:
— Ten, który cię schwytał i tu przyniósł, zaraz się zjawi. Nie próbuj uciekać. Oznaczałoby to twoją śmierć. — Ledwo skończył, zniknął w ciemnym otworze.
Przez długą chwilę Leto wpatrywał się w wyjście. Słyszał dźwięki na zewnątrz, ciche głosy ludzi na warcie. Opowieść Namriego o mirażu-wizji pozostawiła trwały ślad w umyśle Leto. Podsumowała długą podróż chłopca przez pustynię. Nie miało już znaczenia, czy dotarł do Fondaku-Dżekaraty. Namri nie był przemytnikiem. Był kimś znacznie silniejszym. A gra, którą prowadził, pachniała lady Jessiką, sposobami Bene Gesserit. Leto czuł osaczające go niebezpieczeństwo. Ale ciemne przejście, którym odszedł Namri, było jedynym wyjściem z pomieszczenia. Na zewnątrz znajdowała się obca sicz, zaś jeszcze dalej — pustynia. Szeroka surowość tej krainy, w której ład włączone były miraże i bezkresne wydmy, wydawała się Leto częścią zastawionej nań pułapki. Mógłby dotrzeć z powrotem do punktu wyjścia, ale co by mu to dało? Ta myśl podobna była do stęchłej wody: nie mogła ugasić jego pragnienia.