Od Wszechświata początku
Pilnujemy porządku
W Dziennym czy Nocnym Patrolu
Dokonałeś wyboru.
Pamiętaj o tym, że masz
Pamiętaj, że zawsze masz zrobić
Swój wybór.
Wśród Ciemności i Światła
Droga biegnie niełatwa
Nasze ścieżki się plączą
Wciąż rozchodzą wciąż łączą
Pamiętaj o tym, że masz
Pamiętaj, że zawsze masz zrobić
Swój wybór *.
Klatka schodowa nie robiła najlepszego wrażenia. Zamek kodowy nie działał, pod nogami walały się zdeptane niedopałki tanich papierosów. Windę zasmarowano nieciekawymi napisami, w których słowo „Spartak” występowało równie często jak przekleństwa, a przyciski przypalono papierosami i troskliwie zalepiono stwardniałą na kamień gumą do żucia.
Drzwi do mieszkania idealnie pasowały do klatki schodowej. Derma z czasów Związku Radzieckiego, tanie aluminiowe cyfry, chyba tylko cudem trzymające się na krzywo zamocowanych wkrętach.
Natasza zawahała się. Na co ona liczy i po co w ogóle tu przyszła? Skoro już zgłupiała do tego stopnia, żeby uciekać się do magii, trzeba było otworzyć gazetę, włączyć telewizor albo radio… Tam przynajmniej reklamowali się doświadczeni parapsycholodzy z międzynarodowymi dyplomami… I tak wiadomo, że to oszustwo, ale przynajmniej byłby ładny wystrój, poważni ludzie, a nie ten przytułek dla nieudaczników.
Mimo wszystko zadzwoniła. Szkoda jej było czasu straconego na drogę.
Początkowo myślała, że w mieszkaniu nikogo nie ma, ale już po chwili rozległy się kroki – charakterystyczne człapanie spieszącego się człowieka, któremu zdeptane kapcie spadają z nóg. Na moment pociemniał malutki wizjer, potem szczęknął zamek i drzwi stanęły otworem.
– Ojej, Natasza, to ty? Wejdź…
Nigdy nie lubiła ludzi od razu przechodzących na „ty”. Rzecz jasna, wolała ten sposób zwracania się, ale wypadałoby najpierw zapytać o pozwolenie, prawda?
Tymczasem kobieta, która otworzyła drzwi, bezceremonialnie wciągała gościa do środka z wyrazem tak szczerej gościnności na niemłodej, wyzywająco umalowanej twarzy, że Natasza nie miała siły się opierać.
– Przyjaciółka powiedziała mi, że pani… – zaczęła Natasza.
– Wiem, kochana, wiem… – zamachała rękami gospodyni. – Ojej, nie zdejmuj butów, właśnie miałam sprzątać… Albo nie, zaczekaj, poszukam kapci.
Natasza rozejrzała się, z trudem skrywając wstręt.
Przedpokój był spory, ale nieprawdopodobnie zagracony. Słaba żarówka pod sufitem, najwyżej dwudziestka piątka, nie zdołała ukryć ogólnego ubóstwa. Na wieszaku sterty ubrań, wisiało nawet – ku uciesze moli – zimowe futro z piżmoszczurów. Odstające od podłogi linoleum miało nieciekawy szary kolor. Chyba gospodyni od dawna zabierała się do zrobienia porządków…
– Masz na imię Natasza. A ja Dasza.
„Dasza” była od niej starsza jakieś piętnaście, może nawet dwadzieścia lat. Mogłaby być mamą Nataszy, ale od takiej mamy człowiek uciekłby, gdzie pieprz rośnie. Gruba, rozlazła, przetłuszczone włosy, na paznokciach jaskrawy i odrapany lakier, sprana podomka i rozpadające się kapcie na bosych stopach. Paznokcie stóp również połyskiwały lakierem – co za wulgarność!
– Jest pani wróżką? – spytała Natasza. „Bo ja jestem idiotką” – pomyślała niemal równocześnie.
Dasza skinęła głową. Nachyliła się, wyciągając ze sterty butów gumowe kapcie. Ich wnętrze pokrywały sterczące gumowe pręciki, jeden z najbardziej kretyńskich wynalazków ludzkości. Marzenie fakira. Część gumowych „gwoździ” odpadła wieki temu, co jednak nie poprawiło znacząco wygody obuwia.
– Załóż! – zarządziła radośnie Dasza.
Niczym zahipnotyzowana, Natasza zrzuciła pantofelki i włożyła kapcie. Żegnajcie, pończochy, na pewno pójdzie kilka oczek. Nawet jeśli to słynne „Glamour” ze słynną lycrą. Wszystko na tym świecie jest oszustwem, wymyślonym przez sprytnych ludzi, na które dają się nabrać ludzie mądrzy.
– Tak, jestem wróżką – oznajmiła Dasza, czujnie obserwując proces zmiany obuwia. – Mam to po babci. I po mamie. Były wróżkami, pomagały ludziom, to u nas rodzinne… Chodźmy do kuchni, Nataszko, w pokoju bałagan…
Po raz kolejny przeklinając w myślach własną głupotę, Natasza ruszyła za gospodynią. Kuchnia pasowała do całej reszty. Sterta brudnych naczyń w zlewie, zasmarowany stół, z którego leniwie zsunął się karaluch, lepka podłoga, szare od kurzu okna, klosz lampy zapaskudzony przez muchy.
– Siadaj. – Dasza zręcznie wysunęła spod stołu taboret i postawiła na poczesnym miejscu – między stołem i trzęsącą się w konwulsjach lodówką „Saratów”.
– Dziękuję, postoję. – Natasza postanowiła nie siadać. Taboret budził jeszcze mniej zaufania niż stół czy podłoga. – Dasza… Daria?
– Daria.
– Szczerze mówiąc, chciałam się tylko dowiedzieć…
Kobieta wzruszyła ramionami i pstryknęła przyciskiem czajnika elektrycznego – była to chyba jedyna rzecz w tej kuchni, która nie wyglądała na znalezioną na śmietniku. Popatrzyła na Nataszkę.
– Dowiedzieć? Czego się tu dowiadywać? I tak wszystko widać jak na dłoni.
Na chwilę Nataszę ogarnęło nieprzyjemne uczucie, że w kuchni zrobiło się ciemno. Kolory poszarzały, ucichł bolesny terkot lodówki i szum samochodów na ulicy. Otarła zimny pot z czoła. To wszystko przez tę pogodę. Lato, upał, długa podróż metrem, ścisk w trolejbusie… Dlaczego nie wzięła taksówki? Odesłała kierowcę z samochodem, bo wstydziła się przyznać, dokąd i po co się wybrała… Ale czemu nie wzięła taksówki?
– Mąż od ciebie odszedł, Nataszko – powiedziała łagodnie Daria. – Dwa tygodnie temu. Raz – dwa, zebrał się, spakował ma – natki i wyszedł. Bez kłótni, bez sporów. Zostawił ci samochód, zostawił mieszkanie. Odszedł do czarnobrewej ścierwy, młodziutkiej… Ty też nie jesteś stara, córciu.
Natasza nie zareagowała na „córcię” – rozpaczliwie próbowała sobie przypomnieć, o czym mówiła przyjaciółce, a o czym nie. O „czarnobrewej” chyba nie… Chociaż tamta rzeczywiście jest smagła, czarnowłosa… Nataszę ogarnęło szaleństwo, poczuła, że zaślepiają wściekłość.
– Wiem też, dlaczego odszedł, córciu… Wybacz, że nazywam cię córcią, jesteś silną kobietą, przywykłaś sama myśleć o sobie i liczyć na siebie, ale wszystkie jesteście dla mnie jak rodzone córki… Dzieci nie mieliście, prawda, Nataszka?
– Prawda – wyszeptała Natasza.
– Czemu tak, kochana? – Wróżka pokręciła głową z wyrzutem. – Chciał mieć dziewczynkę, prawda?
– Dziewczynkę…
– No i trzeba było urodzić – wzruszyła ramionami Daria. – Ja mam pięcioro. Dwóch starszych poszło do wojska. Jedna córka wyszła za mąż, z dzieckiem w domu siedzi, druga się uczy. Jest jeszcze najmłodszy, nicpoń… – machnęła ręką. – Siadaj, siadaj…
Natasza niechętnie opadła na taboret, mocno ściskając leżącą na kolanach torebkę. Spróbowała przejąć inicjatywę:
– Tak się złożyło. Nie mogę z powodu dziecka niszczyć sobie kariery.
– Też prawda. – Wróżka nie spierała się. – Twoja wola… – Potarła twarz dłońmi. – A teraz chcesz, żeby do ciebie wrócił? A wiesz, czemu odszedł? Czarnobrewa już nosi jego dziecko… Postarała się, oj, postarała… I wysłuchała, i pocieszyła, i w łóżku się uwijała… Chłopa miałaś dobrego, niejedna o takim marzy… Chcesz, żeby wrócił? Dalej chcesz?
Natasza zacisnęła usta.
– Tak.
Wróżka westchnęła.
– Można sprawić, żeby wrócił… Można.
Jej ton zmienił się nagle. Teraz głos wróżki przytłaczał.
– Ale to będzie trudne. Wrócić wróci, trudniej go będzie zatrzymać.
– I tak chcę.
– W każdej z nas, córciu, jest magia. – Daria pochyliła się nad stołem. Jej oczy świdrowały Nataszę. – Prosta, pierwotna, kobieca. Ty przez swoje ambicje zupełnie o niej zapomniałaś, a to niedobrze. Ale to nic. Pomogę ci. Wszystko trzeba będzie podzielić na trzy etapy.
Lekko uderzyła pięścią w stół.
– Po pierwsze, dam ci napar. To nieduży grzech. On wróci chłopa do domu. Sprawi, że wróci, ale go nie zatrzyma.
Natasza niepewnie skinęła głową. Dzielenie wróżby na trzy etapy wydało jej się nie na miejscu – szczególnie w tym mieszkaniu…
– Po drugie, dziecko czarnobrewej nie może się urodzić… Jeśli się urodzi, nie zatrzymasz swojego mężczyzny. Trzeba będzie dokonać wielkiego grzechu, zabić niewinny płód…
– O czym pani mówi! – Natasza wzdrygnęła się. – Nie mam zamiaru trafić do więzienia!
– Nie o takie zabijanie chodzi, Nataszko. Ja rozsunę ręce – wróżka rzeczywiście rozsunęła dłonie – a potem klasnę. Ot, i cała praca, ot, i cały grzech. Jakie więzienie?
Natasza milczała.
– Ale tego grzechu nie wezmę na siebie. – Daria przeżegnała się. – Jak chcesz, to ci pomogę, ale ty będziesz odpowiadać przed Bogiem!
Biorąc milczenie Nataszy za zgodę, ciągnęła:
– Po trzecie, urodzisz dziecko. Pomogę ci. Będzie córeczka, śliczna i mądra, tobie pomocnica, mężowi radość. Wtedy skończą się wszystkie twoje nieszczęścia.
– Mówi pani poważnie? – spytała cicho Natasza. – To wszystko mówi pani…
– Poważnie. – Daria wstała. – Powiesz „tak” i wszystko się dokona. Jutro twój mąż wróci, a pojutrze tamta poroni. Pieniędzy od ciebie nie wezmę, dopóki sama nie zajdziesz w ciążę. Ale potem wezmę – i to dużo. Od razu uprzedzam i na Chrystusa przysięgam…
Natasza uśmiechnęła się krzywo.
– A jeśli oszukam i nie przyniosę pieniędzy? Przecież i tak już będzie po wszystkim…
Ugryzła się w język. Wróżka popatrzyła na nią surowo, z lekkim wyrzutem, jak na niemądrą córkę.
– Nie oszukasz, Nataszko. Sama pomysł i zrozumiesz, dlaczego nie oszukasz…
Natasza przełknęła kulę w gardle. Próbowała zażartować:
– Czyli zapłata po fakcie?
– Biznesmenko ty moja – powiedziała z ironią Daria. – Kto ciebie taką pokocha, mądrą bizneswomen? W babie powinno być trochę głupoty… Ech… Tak, po fakcie. Po trzech faktach.
– Ile?
– Pięć.
– Pięć czego? – zaczęła Natasza i urwała. – Myślałam, że będzie znacznie taniej.
– Jeśli chcesz tylko, żeby mąż wrócił – będzie taniej. Ale minie trochę czasu i on znowu odejdzie. A ja proponuję ci prawdziwą pomoc. Sprawdzony środek.
– Chcę – Natasza skinęła głową. Wszystko się wydawało takie nierealne. Więc wystarczy jedno klaśnięcie w dłonie i nie będzie już nienarodzonego dziecka? Drugie klaśnięcie i ona urodzi córeczkę ukochanemu idiocie?
– Bierzesz na siebie grzech? – spytała ostro wróżka.
– Jaki tam grzech… – powiedziała z nagłym rozdrażnieniem Natasza. – Taki grzech prawie każda kobieta choć raz popełniła! Może tam nawet nic nie ma!
Wróżka zamyśliła się, jakby nasłuchując, i pokręciła głową.
– Jest… i chyba naprawdę dziewczynka.
– Biorę – powiedziała ze złością Natasza. – Wszystkie grzechy, jakie tylko chcesz. Umowa stoi?
Wróżka popatrzyła na nią surowo, z niezadowoleniem.
– Tak nie można, córciu… Wszystkie grzechy… Mogłabym ci różne rzeczy przyczepić… I twoje, i cudze… A potem będziesz musiała przed Bogiem odpowiadać.
– Bóg się rozezna. Daria westchnęła.
– Ech, młode to i płoche… Czy to on ma czas grzebać się w ludzkich grzechach? Każdy grzech zostawia siad i po tych śladach będą sądzić… Dobrze, nie bój się. Nie dopiszę ci nic cudzego.
– Nie boję się.
Wróżka jakby nie słyszała. Siedziała, wsłuchując się w coś czujnie. Wzruszyła ramionami.
– Dobrze… Zrób, co masz zrobić. Rękę!
Natasza niepewnie wyciągnęła prawą rękę, z niepokojem patrząc na swój brylantowy pierścionek. Wprawdzie ciężko schodzi z palca…
– A!
Wróżka ukłuła ją w palec tak szybko i zręcznie, że Natasza nawet nie zdążyła wyrwać dłoni. Zamarła, w osłupieniu wpatrując się w pęczniejącą czerwoną kroplę. Daria rzuciła na talerz ze skrzepłymi resztkami barszczu małą igłę lekarską. Takimi igłami pobiera się krew w laboratoriach.
– Nie bój się, wszystko jest sterylne, to jednorazówki.
– Na co pani sobie pozwala! – Natasza próbowała wyszarpnąć rękę, ale Daria przytrzymała ją niespodziewanie silnym i precyzyjnym chwytem.
– Stój, głupia! Bo znowu trzeba będzie kłuć!
Wyjęła z kieszeni buteleczkę z ciemnobrązowego szkła. Etykietka była częściowo zmyta, ale można było odczytać pierwsze litery – „Na…” Wróżka zręcznie odkręciła korek, podsunęła butelkę pod palec Nataszy, potrząsnęła i kropla wpadła do buteleczki.
– Niektórzy uważają – powiedziała zadowolona – że im więcej krwi w naparze, tym silniejszy środek. Nic podobnego. Krew jest niezbędna, to prawda, ale jej ilość już nie ma znaczenia.
Wróżka otworzyła lodówkę, wyjęła pięćdziesięciogramową buteleczkę wódki „Priwiet” *. Natasza przypomniała sobie, że jej szofer nazywał takie „reanimatorami”…
Kilka kropli wódki spadło na kawałek waty, który Natasza posłusznie przycisnęła do palca. Buteleczkę z resztą alkoholu Daria podsunęła Nataszy.
– Napijesz się?
Natasza oczyma wyobraźni ujrzała swoje przebudzenie nazajutrz – na drugim końcu miasta, okradziona, zgwałcona, z kompletnie urwanym filmem. Pokręciła głową.
– A ja owszem. – Daria podniosła „reanimator” do ust i „zażyła” jednym haustem. – Tak się lepiej… pracuje. Niepotrzebnie się mnie boisz. Nie żyję z rozboju.
Kilka kropli, które pozostały w butelce, powędrowało do buteleczki z eliksirem. Następnie, nie krępując się ciekawskiego spojrzenia Nataszy, wróżka dodała sól, cukier, wlała wrzątek z czajnika i wsypała jakiś proszek o silnym zapachu wanilii.
– Co to? – spytała Natasza.
– A co, masz katar? Wanilia.
Daria podała jej buteleczkę.
– Trzymaj.
– I to wszystko?
– Wszystko. Dasz to mężowi. Będziesz umiała? Można dolać do herbaty, można i do wódki, ale lepiej nie.
– A gdzie czary?
– Jakie czary?
Natasza znowu poczuła się jak idiotka. Niemal krzyknęła:
– Tam jest kropla mojej krwi, kropla wódki, cukier, sól i wanilia!
– I woda – uzupełniła Daria. Wsparła się pod boki i popatrzyła ironicznie na Nataszę. – A co byś chciała? Suszone oko żaby? Jaja ważki? A może mam tu nasmarkać? Na czym ci zależy – na składnikach czy efekcie?
Natasza milczała, oszołomiona. A Daria, nie kryjąc drwiny, ciągnęła:
– Moja ty kochana… Gdybym chciała zrobić na tobie wrażenie, zrobiłabym, możesz być pewna. Nie to jest ważne, co w buteleczce, tylko ten, kto to robił. Nie bój się, idź do domu, daj mężowi do wypicia. Przyjdzie jeszcze do ciebie?
– Tak… dziś wieczorem. Dzwonił, że ma do zabrania jakieś rzeczy… – wymamrotała.
– Niech sobie zabiera, tylko daj mu herbaty. Jutro przyniesie walizki z powrotem. Jeśli go wpuścisz, oczywiście. – Daria uśmiechnęła się. – No i tak… Została ostatnia sprawa. Bierzesz na siebie grzech?
– Biorę. – Natasza zrozumiała, że cała ta sytuacja to nie kiepski żart. Daria mówiła zbyt poważnie. I jeśli mąż rzeczywiście wróci…
– Twoje słowo – moje dzieło… – Daria powoli rozsunęła ręce i zaczęła mówić bardzo szybko: – Czerwona woda i cudza bieda, zgniłe nasienie i liche plemię… Co było, tego nie ma, czego nie było, nie będzie… Wracaj donikąd, rozpłyń się bez śladu, na moje żądanie, na moje rozkazanie…
Wróżka zniżyła głos do szeptu i jeszcze przez minutę poruszała bezgłośnie wargami. Potem mocno klasnęła w dłonie.
Musiała zadziałać wyobraźnia – Natasza odniosła wrażenie, że przez kuchnię przeleciał poryw zimnego wiatru. Zatłukło się serce, ciało pokryła gęsia skórka.
Daria potrząsnęła głową, popatrzyła na Nataszę, skinęła:
– To wszystko. Możesz iść. Idź do domu, kochana, czekaj na męża.
Natasza wstając, spytała: – A co… A kiedy…
– Jak zajdziesz w ciążę, sama sobie o mnie przypomnisz. Odczekam trzy miesiące… a jak się nie doczekam – nie miej żalu.
Natasza skinęła głową i przełknęła ślinę. Z jakiegoś powodu wierzyła w te obietnice. A jednocześnie wiedziała, że za trzy miesiące, jeśli wszystko się uda, będzie jej strasznie żal oddawać pieniądze. Pojawi się pokusa, żeby zwalić wszystko na zbieg okoliczności… No bo jak tu oddać pięć tysięcy dolarów brudnej szarlatance?
I jednocześnie wiedziała, że odda. Może będzie zwlekała do ostatniego dnia, ale przyniesie.
Bo zbyt dobrze będzie pamiętać klaśnięcie zniszczonych dłoni i powiew wiatru, który nieoczekiwanie przeleciał przez kuchnię.
– Idź – powtórzyła wróżka z lekkim naciskiem. – Muszę jeszcze przygotować kolację i posprzątać. No, idź już…
Natasza wyszła do ciemnego przedpokoju, z ulgą zrzuciła kapcie i włożyła pantofle. Chyba jednak pończochy wytrzymały… No proszę, a już je spisała na straty…
Popatrzyła na wróżkę, próbując znaleźć jakieś słowa – podziękować, zapytać o coś, może nawet zażartować…
Ale Daria już jej nie widziała. Szeroko otwartymi oczami patrzyła teraz na zamknięte drzwi, niepewnie macając przed sobą ręką i szepcząc:
– Kto… kto… kto to?
I w chwilę potem drzwi za plecami Nataszy otworzyły się z hukiem. Przedpokój natychmiast wypełnił się ludźmi, dwóch mężczyzn mocno chwyciło wróżkę za ręce, trzeci szybkim krokiem ruszył do kuchni. Nie rozglądał się, widocznie dobrze znał rozkład mieszkania. Obok Nataszy stalą już młoda, czarnowłosa kobieta. Wszyscy mężczyźni ubrani byli zwyczajnie, w szorty i podkoszulki, które z powodu upału nosiło dziewięćdziesiąt procent mężczyzn w Moskwie. Przez głowę Nataszy przemknęła nieoczekiwana, straszna myśl, że ten strój jest letnim wariantem niepozornych szarych garniturów pracowników służb specjalnych.
– Nieładnie – powiedziała potępiająco dziewczyna, patrząc na Nataszę i kręcąc głową. – Co za nieprzyjemna sytuacja, Natalio Aleksiejewna.
W odróżnieniu od mężczyzn dziewczyna miała na sobie ciemne dżinsowe spodnie i kurtkę. Na szyi połyskiwał wisiorek na srebrnym łańcuszku, na palcach – kilka masywnych, srebrnych pierścieni z głowami smoków i tygrysów, splecionymi wężami, dziwnymi wzorami, przypominającymi litery nieznanego alfabetu.
– O czym pani mówi… – spytała Natasza martwym głosem. Zamiast odpowiedzi, dziewczyna rozpięła jej torebkę, wyjęła buteleczkę i podniosła do oczu Nataszy. Znowu z wyrzutem pokręciła głową.
– Jest! – krzyknął z kuchni chłopak. – Wszystko jak na dłoni!
Jeden z trzymających wróżkę mężczyzn westchnął i znudzonym głosem powiedział:
– Dario Leonidowna Romaszowa! Jest pani aresztowana w imieniu Nocnego Patrolu.
– Jakiego znowu patrolu? – W głosie wróżki zaskoczenie mieszało się z paniką. – Kim jesteście?
– Ma pani prawo nie odpowiadać na nasze pytania – ciągnął chłopak. – Dowolne działanie magiczne z pani strony zostanie odebrane jako akt agresji i będzie ukarane bez ostrzeżenia. Ma pani prawo prosić o uregulowanie pani ludzkich obowiązków. Zarzuca się pani… Garik?
Z kuchni wrócił chłopak. Natasza zauważyła, że ma on inteligentną, smutnie zamyśloną twarz. Zawsze jej się tacy podobali…
– Jak sądzę, standardowy zestaw – powiedział Garik. – Nielegalne uprawianie czarnej magii. Ingerencja w świadomość ludzi na trzecim i czwartym poziomie. Zabójstwo. Niepłacenie podatków… Zresztą, to już nie do nas, to do Ciemnych…
– Oskarża się panią o nielegalne zajmowanie się czarną magią, oddziaływanie na świadomość ludzi i zabójstwo – powtórzył trzymający Darię mężczyzna. – Pojedzie pani z nami.
Wróżka zaczęła krzyczeć, przenikliwie i strasznie. Natasza mimo woli popatrzyła na otwarte na oścież drzwi – naiwnością byłoby liczyć, że sąsiedzi przybiegną na pomoc, ale może wezwą milicję?
Dziwni goście nie zareagowali na krzyk. Tylko dziewczyna skrzywiła się i zapytała, wskazując spojrzeniem Natalię:
– Co z nią robimy?
– Odebrać specyfik, skasować pamięć. – Garik popatrzył na Nataszę bez krzty współczucia. – Niech myśli, że nikogo nie zastała.
– To wszystko? – Dziewczyna wyjęła z kieszeni paczkę papierosów, niespiesznie zapaliła.
– Katiu, jakie ona ma inne możliwości? To przecież człowiek, nie wymagaj za dużo.
To już nawet nie było straszne. Sen, koszmarny sen… Natasza działała jak we śnie. Gwałtownym ruchem wyrwała dziewczynie buteleczkę i skoczyła do drzwi.
Odrzuciło ją do tyłu, jakby wpadła na niewidoczną ścianę. Krzyknęła, upadając do nóg wróżki, buteleczka wypadła jej z rąk i rozbiła się o ścianę. Malutka kałuża lepkiej, bezbarwnej substancji rozpłynęła się po linoleum.
– Tygrysku, zbierz te resztki jako dowód – polecił spokojnie Garik.
Natasza rozpłakała się.
Nie ze strachu, chociaż ton Garika nie pozostawiał wątpliwości – rzeczywiście skasują jej pamięć. Klasną w dłonie albo zrobią jeszcze co innego i skasują. I będzie stała na ulicy, przekonana, że drzwi do mieszkania wróżki nie otworzyły się.
Płakała, patrząc jak na brudnej podłodze rozpływa się jej miłość.
Przez otwarte drzwi wpadł ktoś z klatki.
– Chłopaki, mamy gości! – usłyszała Natasza zaniepokojony głos, ale nawet się nie odwróciła. To już nie było potrzebne. I tak wszystko zapomni. Wszystko rozpadnie się, rozleci na kłujące kawałeczki, upadnie w błoto.
Na zawsze.
Rano nigdy mi nie starcza czasu, żeby się wyszykować. Mogę wstać o siódmej rano, mogę o szóstej. I tak zabraknie pięciu minut.
Dlaczego tak się dzieje?
Stałam przed lustrem, pospiesznie malując usta. Zawsze, gdy maluję się w pośpiechu, wychodzi nierówno, jak uczennicy, która po raz pierwszy podebrała mamie szminkę. Lepiej było w ogóle nie zaczynać. Wyjść bez makijażu. Przecież mogę spokojnie wyjść z domu nieumalowana.
– Ala!
No właśnie.
Zawsze to samo.
– Co, mamo? – krzyknęłam, pospiesznie wkładając sandałki.
– Chodź tutaj, kochanie.
– Mamo, jestem bez butów! – zawołałam, poprawiając pasek. – Spóźnię się!
– Ala!
Nie ma sensu się kłócić.
Demonstracyjnie głośno stukając obcasikami, choć w sumie nawet nie byłam zła, poszłam do kuchni. Mama jak zawsze siedziała przed telewizorem, piła kolejną filiżankę herbaty z kolejnym kawałkiem keksu. Co ona widzi w tych ohydnych duńskich keksach? Przecież to straszne świństwo! Na dodatek psuje figurę.
– Kochanie, znowu masz zamiar wrócić późno? – spytała, nie odwracając się w moją stronę.
– Nie wiem.
– Alicjo, myślę, że nie musisz się na to godzić. Masz określone godziny pracy, a zatrzymywanie cię do pierwszej w nocy… – Mama pokręciła głową.
– Za to mi płacą – rzuciłam mimochodem. Teraz na mnie popatrzyła. Zadrżały jej wargi.
– Masz do nas pretensję? Tak?
Zawsze umiała modulować głos. Zmarnowany talent aktorski.
– To prawda, żyjemy z twojej pensji – powiedziała z goryczą. – Państwo okradło nas i porzuciło, żebyśmy zdychali w rowie. Dziękuję ci, córeczko, że o nas nie zapominasz. Oboje z tatą jesteśmy ci bardzo wdzięczni. Ale nie musisz nam tego stale wypominać…
– Nie to miałam na myśli, mamo. Przecież wiesz, że mam nienormowane godziny pracy!
– Godziny! – Klasnęła w dłonie. Na jej podbródku leżał okruch keksu. – Powiedzmy lepiej – doby! I czym ty się tam w ogóle zajmujesz!
– Mamo…
Tak naprawdę wcale tak nie myśli. Przeciwnie, z dumą opowiada przyjaciółkom, jaka ze mnie wzorowa córka. Po prostu od rana miała ochotę się z kimś pokłócić. Może obejrzała kolejną porcję podłości zwanych wiadomościami. A może ścięła się z ojcem – to by tłumaczyło, dlaczego tak wcześnie wyszedł.
– Nie mam zamiaru zostać babcią w wieku czterdziestu lat! – wypaliła jednym tchem.
Od dawna się boi, że wyjdę za mąż, opuszczę dom i będzie musiała mieszkać sama z ojcem. A może nie będzie musiała? Kiedyś obejrzałam linie rzeczywistości, z których wynikało, że być może ojciec odejdzie do innej kobiety. Jest trzy lata młodszy od mamy… i, w odróżnieniu od niej, dba o siebie.
– W tym roku skończysz pięćdziesiąt lat, mamo – powiedziałam. – Przepraszam, ale bardzo się spieszę.
Już w przedpokoju dogonił mnie pełen sprawiedliwej urazy okrzyk:
– Nigdy nie chciałaś porozmawiać po ludzku z własną matką!
– Chciałam – mruknęłam pod nosem, wyskakując za drzwi. – Kiedy jeszcze byłam człowiekiem. Gdzie ty wtedy byłaś?…
Oczywiście, zaraz pocieszy się myślą, jaką wspaniałą awanturę urządzi mi wieczorem. I jeszcze marzy jej się, żeby wciągnąć w to tatę. Na samą tę myśl zepsuł mi się humor.
Co to za pomysł, żeby wciągać kochanego człowieka do awantury? A przecież mama go kocha! Nadal go kocha, wiem, bo sprawdzałam. I nie rozumie, że swoim zachowaniem zabiła w ojcu jego miłość.
Ja nigdy tak nie zrobię.
I mamie też nie pozwolę!
Na klatce nie było nikogo, zresztą i tak by mnie to nie powstrzymało. Odwróciłam się do drzwi, lekko zmrużyłam oczy, żeby zobaczyć własny cień.
Prawdziwy cień. Ten zrodzony przez Zmrok.
Ma się wrażenie, że gęstnieje mrok – aż do przenikliwej ciemności, do takiej czerni, przy której bezgwiezdna noc wydaje się dniem.
Na tle tej ciemności drga szara, kłębiąca się, nie trójwymiarowa, ale i nie płaska sylwetka. Jakby wycięto ją z brudnej waty albo rozcięto czerń i zostawiono drzwi w Zmrok.
Zrobiłam krok, stanęłam na cieniu, on prześliznął się w górę, wchłaniając moje ciało.
Świat zmienił się.
Barwy prawie znikły. Wszystko zastygło w szarej, rozmazanej mgle – wyglądało to jak obraz w telewizorze po zredukowaniu kontrastu i koloru do minimum. Dźwięki ucichły i zapadła cisza, pozostał jedynie ledwie uchwytny terkot… jakby szum odległego silnika.
Byłam w Zmroku.
I widziałam, jak w mieszkaniu płonie uraza mamy. Cytrynowożółty, kwaśny kolor, przemieszany z litością do samej siebie i jadowicie zieloną antypatią do ojca, który tak nie w porę wyszedł do garażu, żeby tam zajmować się głupim samochodem.
Nad mamą tworzył się czarny wir. Wąsko ukierunkowane przekleństwo. Na razie jeszcze słabiutkie, na poziomie „żebyś tam zgłupiała w tej swojej pracy, zołzo niewdzięczna!”, ale za to matczyne – o szczególnej mocy i trwałości.
O nie, mamusiu!
To przez ciebie ojciec miał zawał w wieku trzydziestu siedmiu lat, trzy lata temu uratowałam go przed drugim… Za taką cenę, że aż się nie chce pamiętać. A teraz mnie namierzyłaś?
Wyciągnęłam ręce – z całych sił, aż zakłuło pod łopatkami – i chwyciłam maminą świadomość. Szarpnęła się i zamarła.
Tak… Zrobimy tak…
Spociłam się, choć w Zmroku zawsze jest chłodno. Straciłam siłę, która przydałaby mi się w pracy. Za to mama już nie pamiętała naszej rozmowy. Teraz cieszyła się, że jestem taka pracowita, że w pracy mnie cenią i lubią, że wychodzę skoro świt i wracam po północy.
O, tak.
To tylko tymczasowy efekt, nie chciałam wchodzić zbyt głęboko w jej świadomość. Ale mam zapewnione kilka miesięcy spokojnego życia, tata przy okazji też. Jestem córeczką tatusia i kocham go bardziej niż mamę. Tylko dzieci nie potrafią powiedzieć, kogo bardziej kochają, tatę czy mamę. Dorosłym przychodzi to bez trudu…
Skończyłam i zdmuchnęłam niemal uformowany czarny wir – przepłynął przez ściany, szukając kogoś, do kogo mógłby się przyczepić. Odetchnęłam głęboko i krytycznie obejrzałam klatkę.
Oho, dawno nie było tu sprzątane. Znowu przypełzł siny mech, przy naszych drzwiach było go najwięcej. Nic dziwnego… przy maminych histeriach zawsze ma się czym pożywić. Gdy byłam mała, myślałam, że mech rozrzucają Jaśni, żeby zrobić nam na złość. A potem mi wyjaśnili, że siny mech to rdzenny mieszkaniec Zmroku, pasożyt żerujący na ludzkich emocjach.
– Lód! – zakomenderowałam, unosząc rękę. Zimno posłusznie skupiło się w opuszkach palców i niczym ostra szczotka przesunęło po ścianach. Zamrożone igiełki mchu posypały się na podłogę, błyskawicznie niknąc.
Ha!
To nie karmienie się ludzkimi myślami!
To prawdziwa Siła – siła Innego.
Wyszłam ze Zmroku – w ludzkim świecie nie minęły nawet dwie sekundy – i poprawiłam fryzurę. Na twarzy miałam kropelki potu, musiałam wyjąć chusteczkę, by je wytrzeć. Przeglądając się w lusterku, spostrzegłam, że rozmazał mi się tusz.
Nie było już czasu na poprawianie urody. Po prostu narzuciłam lekki „pokrowiec atrakcyjności”, który nie pozwoli żadnemu człowiekowi dostrzec defektów makijażu. Nazywamy to „parandżą” * – mało który Inny nie zakpi z Innego w parandży, co nie znaczy, że z niej nie korzysta. Korzysta, i to dość często. Gdy nie ma czasu, gdy trzeba wywrzeć dobre wrażenie, a czasem po prostu dla rozrywki. Młodziutka wiedźma z Pskowa, której jedyną umiejętnością było narzucanie parandży, od trzech lat pracuje jako modelka i z tego żyje. Niestety, na zdjęcia i filmy zaklęcie nie działa, dlatego musi rezygnować z nieustających propozycji zagrania w reklamie…
Wszystko sprzysięgło się dziś przeciwko mnie. Najpierw długo czekałam na windę (druga od dawna nie działa), potem, wychodząc z windy, natknęłam się na Witalika, który mieszka nad nami. Widząc mnie w parandży, uśmiechnął się tępo i osłupiał. Gdy miał trzynaście lat, zakochał się we mnie i jeszcze mu nie przeszło. Kocha mnie tak po swojemu – bez sensu, bez wzajemności, bez słowa. To moja wina. Błąd w sztuce. Uczyłam się zaklęcia przywiązującego i postanowiłam potrenować na chłopcu z sąsiedztwa, skoro ten nigdy nie przegapił okazji, żeby zerknąć na mnie, gdy opalałam się na balkonie. No i potrenowałam. Zawaliłam tylko sprawę z czynnikami ograniczającymi. Zakochał się – raz na zawsze. Jeśli nie widzi mnie dłuższy czas, to trochę mu przechodzi, potem wystarczy jednak, żeby zobaczył mnie przelotnie – i wszystko zaczyna się od początku. Nigdy nie będzie miał szczęścia w miłości.
– Witalik, spieszę się – powiedziałam z uśmiechem.
Ale chłopak nadal stał jak słup, zagradzając mi przejście. W końcu odważył się na komplement.
– Alicjo, jakaś ty dzisiaj ładna…
– Dziękuję. – Odsunęłam go delikatnie i poczułam jak drgnął, gdy moja ręka musnęła jego ramię. Wystarczy mu przeżyć na tydzień…
– Zdałem ostatni egzamin! – powiedział szybko. – Teraz będę studentem!
Odwróciłam się i przyjrzałam mu się uważniej.
Czyżby ten konsument środka na pryszcze myślał, że ma jakieś szanse? Czyżby wierzył, że po rozpoczęciu studiów i dorosłego życia będzie mógł na coś liczyć?
– Uciekasz przed wojskiem? – zapytałam. – Jacy ci mężczyźni teraz bezpłciowi. Ofermy. Zamiast najpierw odsłużyć swoje, zdobyć doświadczenie życiowe, a dopiero potem pójść na studia…
Jego uśmiech powoli gasł. Przekomiczny widok!
Zabawna sprawa, patrzeć na takich zakochanych szczeniaków. Flirt z nimi jest nudny, seks nieprzyjemny, ale obserwacja to czysta przyjemność. Spróbuję go kiedyś pocałować…
Minutę później nie pamiętałam już o zakochanym sąsiedzie. Próbowałam złapać okazję. Pierwszy samochód przejechał – kierowca rzucił mi smętnie pożądliwe spojrzenie, ale obok niego siedziała żona. Następny przystanął.
– Do centrum – powiedziałam, lekko nachylając się do okna.
– Na plac Maneżowy.
– Proszę. – Kierowca, inteligentny szatyn około czterdziestki, wyciągnął rękę, żeby otworzyć drzwiczki. – Byłoby grzechem nie podwieźć tak sympatycznej dziewczyny.
Siadając na przednim siedzeniu starej lady, opuściłam szybę do końca. Wiatr uderzył w twarz. Co za ulga…
– Metrem byłaby pani szybciej.
– Nie lubię metra.
Kierowca skinął głową. Spodobał mi się – nie gapił się za bardzo (choć wyraźnie przesadziłam z parandżą) i widać było, że dba o samochód. Poza tym miał ładne ręce, mocno, pewnie spoczywające na kierownicy.
Szkoda, że tak mi się spieszy.
– Spieszy się pani do pracy? – zasugerował kierowca. Zwracał się do mnie per „pani”, ale i tak brzmiało to jakoś osobiście, intymnie. Zostawić mu numer telefonu? W końcu teraz jestem wolną dziewczyną, mogę robić, co mi się podoba… – Tak.
– Ciekawe, w jakim charakterze pracują takie ładne dziewczęta. – To nawet nie była próba zawarcia znajomości, lecz zwykła ciekawość.
– Nie wiem, jak inne. Ja pracuję jako wiedźma. Roześmiał się.
– Praca jak praca. – Wyjęłam papierosy i zapalniczkę. Dostrzegłam jego niechęć, więc nie pytając o pozwolenie, po prostu zapaliłam.
– Na czym polegają obowiązki wiedźmy?
Skręciliśmy w Rusakowską i kierowca przyspieszył. Może jednak zdążę?
– Zależy kiedy – odparłam wymijająco. – Przede wszystkim – przeciwstawiać się siłom Światła.
Kierowca chyba podjął grę – która notabene wcale grą nie była.
– Więc pani stoi po stronie Mroku?
– Ciemności.
– Super! Znam jedną wiedźmę, moją teściową. – Kierowca zachichotał. – Na szczęście jest już na emeryturze. Czym naraziły się pani siły Światła?
Ukradkiem sprawdziłam jego aurę. Ale nie, wszystko w porządku, człowiek.
– Przeszkadzają. Proszę mi powiedzieć… co jest dla pana najważniejsze w życiu?
Kierowca zastanowił się.
– Zycie. I żeby nikt nie przeszkadzał żyć.
– Słusznie – przyznałam. – Każdy chce być wolny. Prawda?
Skinął głową.
– I właśnie my, wiedźmy, walczymy o tę wolność. Żeby każdy miał prawo czynić to, co chce.
– A jeśli człowiek pragnie zła?
– To jego prawo.
– A jeśli przy tym łamie prawa innych ludzi? Zaraz kogoś zarżnę i złamię jego prawa.
Omal się nie roześmiałam. Prowadziliśmy klasyczną dyskusję na temat, czym jest Światło, a czym Ciemność. I my, Ciemni, i ci, którzy nazywają się Jasnymi, wszyscy w takich momentach robimy nowicjuszom wodę z mózgu.
– Jeśli ktoś próbuje złamać twoje prawa, możesz mu przeszkodzić. Masz do tego prawo.
– Jasne. To prawo dżungli. Kto silniejszy, ten ma rację.
– Silniejszy, mądrzejszy, bardziej dalekowzroczny. To wcale nie prawo dżungli, lecz prawo życia. Czy bywa inaczej?
Pomyślał i pokręcił głową.
– Nie bywa. A więc mam prawo skręcić w jakiś zaułek, rzucić się na panią i zgwałcić?
– Jest pan pewny, że okaże się silniejszy ode mnie? – zapytałam.
Właśnie zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu i kierowca popatrzył na mnie uważnie. Pokręcił głową.
– Nie… nie jestem. Ale nie atakuję dziewczyn nie dlatego, że mogą stawiać opór.
Zaczął się denerwować. Rozmowa była niby żartobliwa, ale chyba coś mu się nie podobało.
– Dlatego, że mogą pana wsadzić do więzienia – uściśliłam. – To wszystko.
– Nie – powiedział twardo.
– Tak. – Uśmiechnęłam się. – Właśnie dlatego. Przecież jest pan normalnym, zdrowym mężczyzną i ma pan najzupełniej prawidłowe reakcje. Ale ponieważ istnieje prawo, nie rzuca się pan na dziewczyny, lecz je podrywa.
– Wiedźma… – wymamrotał kierowca, uśmiechając się krzywo. Dodał gazu.
– Wiedźma – potwierdziłam. – Ponieważ mówię szczerze i nie kłamię. Każdy chce być wolny. Robić to, co chce. Nie wszystko się udaje, każdy ma jakieś swoje pragnienia, ale dążenia są jednakowe. I właśnie z ich walki rodzi się wolność. Harmonijne społeczeństwo, w którym każdy chce mieć wszystko, lecz musi pogodzić się z istnieniem cudzych pragnień.
– A co z moralnością?
– Jaką moralnością?
– Ogólnoludzką.
– To znaczy? – zapytałam.
Nie ma nic lepszego niż zapędzić człowieka w kozi róg, żądając, by jasno sformułował swoje pytanie. Ludzie zwykle nie zastanawiają się nad sensem wypowiadanych słów. Wydaje im się, że słowa niosą prawdę, że słysząc „czerwony”, rozmówca wyobraża sobie dojrzałą malinę, a nie przelaną krew, że słowo „miłość” przywoła w pamięci sonety Szekspira, a nie erotyczne filmy „Playboya”. I brną w ślepą uliczkę, gdy wypowiedziane słowo nie wywołuje spodziewanego odzewu.
– Są przecież pewne podstawy – powiedział kierowca. – Dogmaty. Tabu. Te… no… przykazania.
– No, no? – zachęciłam. – Nie kradnij.
Roześmiałam się. Kierowca też się uśmiechnął.
– Nie pożądaj żony bliźniego swego. – Teraz uśmiechał się już na całego.
– I co, udaje się? – zapytałam.
– Zależy kiedy.
– Nawet „nie pożądać” się panu udaje? Tak dobrze kontroluje pan swoje instynkty?
– Wiedźma – powiedział z uznaniem kierowca. – No dobrze, przyznaję się…
– Nie musi się pan przyznawać! – powstrzymałam go. – To przecież naturalne. To wolność. Pańska wolność do pożądania.
– Nie zabijaj! – wygłosił kierowca. – No? Co pani na to? Ogólnoludzkie przykazanie!
– Powinien pan jeszcze powiedzieć: „Nie gotuj koziołka w mleku matki jego”. Ogląda pan czasami telewizję, przegląda gazety?
– Czasami. Ale bez przyjemności.
– Więc dlaczego nazywa pan „nie zabijaj” przykazaniem? Nie zabijaj… Rano podawali, że na południu wzięli kolejnych trzech zakładników. Żądają okupu i każdemu odcięli jeden palec na znak, że żądania są poważne. Jednym z zakładników jest trzyletnia dziewczynka. Jej też odcięli palec.
Palce kierowcy zacisnęły się na kierownicy, pobladły.
– Bydlaki – wysyczał. – Sukinsyny. Słyszałem, słyszałem… Ale to nie są ludzie, to potwory, tylko oni są do tego zdolni! Własnymi rękami bym takiego udusił…
Milczałam. Aura kierowcy płonęła purpurą. Żeby tylko w coś nie walnął, teraz prawie się nie kontroluje. Zbyt dobrze trafiłam, sam ma małą córeczkę…
– Na latarniach bym wieszał! – wściekał się kierowca. – Palił napalmem!
Milczałam. Dopiero, gdy kierowca zaczął się uspokajać, zapytałam:
– No dobrze, a jak to się ma do ogólnoludzkich przykazań? Gdyby teraz dostał pan do ręki kałasza, nacisnąłby pan spust bez wahania.
– Do takich potworów nie mają zastosowania żadne przykazania! – warknął kierowca. Gdzie się podziała jego spokojna inteligencja! Strumienie energii chlusnęły we wszystkie strony… A ja chłonęłam je, szybko regenerując straconą rano siłę.
– Nawet terroryści nie są potworami – powiedziałam. – To ludzie. Pan też jest człowiekiem. Nie istnieją żadne przykazania. To fakt dowiedziony naukowo.
Wyciągałam rozpierającą go energię i kierowca uspokajał się. Oczywiście, nie na długo. Pod wieczór huśtawka przechyli się w drugą stronę i znowu dopadnie go wściekłość. To jak ze studnią – jeśli zbyt szybko wybierze się z niej wodę, napełni się ponownie.
– I tak nie ma pani racji – odpowiedział już spokojniej. – Oczywiście, jest w tym pewna logika, ale w porównaniu ze średniowieczem – moralność bez wątpienia wzrosła.
– Niech pan da spokój – pokręciłam głową. – Wzrosła, akurat… Nawet w czasie wojen przestrzegano wówczas surowych zasad honoru. Królowie szli razem ze swoim wojskiem, ryzykując zarówno tronem, jak i głową. A teraz? Gdy jeden wielki kraj chce zdławić mniejszy, to bombarduje go przez trzy miesiące, przy okazji pozbywając się przestarzałych pocisków. Nawet żołnierze niczego nie ryzykowali! To tak, jakby teraz wjechał pan na chodnik i zbijał z niego przechodniów jak kręgle.
– Zasady honoru panowały wśród arystokracji – zaprotestował kierowca. – Prości ludzie ginęli tysiącami.
– A teraz jest inaczej? – zapytałam. – Gdy jeden oligarcha nie może dogadać się z drugim, żadne zasady honoru nie są przestrzegane. Dlatego, że obaj mają „podwykonawców” i kompromitujące materiały na tego drugiego. Gdzieniegdzie interesy się krzyżują, gdzie indziej są więzy krwi. Ale to ta sama arystokracja, co niegdyś. Ci sami „królowie”, tarzający się w forsie. A prości ludzie to bydło. Stado baranów, które można strzyc, choć czasem bardziej opłaca się wziąć pod nóż. Nic się nie zmieniło. Nie było przykazań – i nadal ich nie ma!
Kierowca zamilkł.
Rozmowa się urwała. Samochód skręcił z Kamergerskiego na Twerską, pokazałam, gdzie ma się zatrzymać i zapłaciłam, dając więcej, niż należało. Dopiero wtedy kierowca przemówił:
– Nigdy więcej nie będę podwoził wiedźm – powiedział z krzywym uśmieszkiem. – Nerwowe zajęcie. Nie sądziłem, że rozmowa z ładną dziewczyną może tak zepsuć człowiekowi humor.
– Przepraszam – uśmiechnęłam się.
– Pomyślnej… pracy. – Zatrzasnął drzwi i ostro ruszył z miejsca.
No proszę. Za prostytutkę jeszcze mnie nikt nie brał. Oto, co może zdziałać parandża. No i dzielnica, rzecz jasna *.
Za to odzyskałam – i to z nawiązką – straconą rano siłę. Ten inteligentny, silny mężczyzna okazał się wspaniałym dawcą. Lepiej wychodziło mi jedynie za pomocą piramidki mocy.
Aż się wzdrygnęłam na to wspomnienie.
Jak głupio… jak potwornie głupio wtedy wyszło.
Wszystko straciłam, wszystko przekreśliłam – w jednej krótkiej chwili.
Idiotka! Pazerna idiotka!
Dobrze, że żaden człowiek nie może zobaczyć teraz mojej prawdziwej twarzy. Pewnie mam równie żałosną minę jak ten zakochany małolat z sąsiedztwa.
Dobra, było, minęło. Nie odzyskam już ani tamtej pozycji… ani tamtego uczucia. I mogę mieć pretensje wyłącznie do siebie. Powinnam się cieszyć, że Zawulon nie oddał mnie w ręce Jasnych.
Kochał mnie. I ja go kochałam. Dziwne by było, gdyby młoda, głupia wiedźma nie zakochała się w przywódcy Dziennego Patrolu, który spojrzał na nią łaskawym okiem…
Pięści zacisnęły się same, paznokcie wbiły w skórę. Wylizałam się. Przetrwałam jakoś zeszłe lato. Jedna Ciemność wie jak, ale przetrwałam.
Nie ma co żałować przeszłości, płakać i próbować ponownie dopchać się do Zawulona. Po zeszłorocznym huraganie, który rozpętał się w dniu mojej haniebnej niewoli, już się do mnie nie odezwał. I nie odezwie przez najbliższe sto lat.
Zapiszczały opony, zatrzymał się jadący przy chodniku samochód. Volvo, i to chyba jedno z nowszych. Przez okno wysunęła się ogolona, zadowolona gęba. Popatrzyła na mnie i rozciągnęła się w uśmiechu.
– Ile?
Osłupiałam.
– Ile za dwie godziny? – sprecyzował ogolony idiota. Zerknęłam na tablice – nie był z Moskwy. Wszystko jasne.
– Prostytutki są dalej, głupku – powiedziałam łagodnie. – Zjeżdżaj.
– Myślałby kto, że ty się nie pieprzysz – wycedził rozczarowany przygłup, próbując zachować twarz. – Zastanów się, jestem dzisiaj hojny.
– Zachowaj kasę – powiedziałam, pstrykając palcami – na naprawę samochodu.
Odwróciłam się do niego tyłem i niespiesznie ruszyłam w stronę budynku. Dłoń bolała. „Gremlin” nie jest skomplikowanym zaklęciem, ale złożyłam go zbyt gwałtownie. We wnętrznościach volvo wierciła się teraz bezcielesna istota, a raczej wiązka energii, której jedynym celem było zniszczenie techniki.
Przygłup może się już pożegnać z silnikiem. Ewentualnie szlag trafi delikatną burżuazyjną elektronikę, różne tam wentylatory – karburatory, paski i zębatki. Nigdy nie interesowałam się, co taki samochód ma w środku, ale potrafię sobie wyobrazić efekt działań gremlina.
Rozczarowany kierowca, nie tracąc czasu na przekleństwa, już jechał dalej. Ciekawe, czy przypomni sobie o moich słowach, gdy zacznie mu nawalać samochód. Może… Będzie wrzeszczał – wykrakała, wiedźma!
I nawet się nie domyśli, jak bliski jest prawdy.
Nawet ta przyjemna myśl nie mogła poprawić mi ostatecznie zepsutego humoru.
Pięć minut spóźnienia, kłótnia z matką i jeszcze ten kretyn z volvo…
Tak rozmyślając, minęłam witryny eleganckich sklepów, odruchowo, bez zastanowienia, podniosłam z ziemi swój cień i weszłam do budynku przez niewidzialne dla zwykłych ludzi drzwi.
Kwatera główna Jasnych, położona w Sokolnikach, przypomina zwykłe biuro. My mamy lepsze miejsce i znacznie fajniejszą przykrywkę.
W budynku jest siedem pięter mieszkalnych, ekskluzywne – nawet jak na Moskwę – sklepy na parterze oraz trzy dodatkowe piętra, o których ludzie nie mają pojęcia. Gmach powstał jako rezydencja Dziennego Patrolu i skrywające prawdziwe oblicze budynku zaklęcia umieszczono w cegle i kamieniu ścian. Mieszkańcy tego domu, a są nimi głównie zwykli ludzie, muszą się dziwnie czuć, jadąc windą. Jakby droga z parteru na pierwsze piętro trwała zbyt długo…
Winda rzeczywiście jedzie dłużej, niż powinna. Pierwsze piętro tak naprawdę jest drugim, a prawdziwe pierwsze jest niewidoczne. Tam są pomieszczenia dyżurnych, zbrojownia, służby techniczne. Budynek zwieńczają dwa nasze piętra, o których ludzie również nie mają pojęcia. Ale Inny, posiadający wystarczającą moc, może popatrzeć przez Zmrok i zobaczyć surowy czarny granit ścian i łuki okien, niemal zawsze zasłoniętych ciężkimi, szczelnymi roletami. Dziesięć lat temu w budynku zainstalowano klimatyzację i na czarnym kamieniu pojawiły się psujące efekt białe skrzynki. Niegdyś klimat regulowano za pomocą magii, ale po co tracić ją bez sensu, skoro elektryczność jest znacznie tańsza?
Oglądałam kiedyś zdjęcie naszego budynku, które jakiś zręczny mag wykonał przez Zmrok. Zdumiewający widok. Zatłoczona ulica, wystrojeni ludzie, jadące samochody… witryny… okna… z jednego wygląda sympatyczna staruszka, na parapecie drugiego siedzi kot – niezadowolony, posępny, zwierzęta doskonale wyczuwają naszą obecność… A równolegle do tego wszystkiego – dwa wejścia od strony Twerskiej. Jedno z nich otwarte, w drzwiach stoi miody wampir z ochrony i opiłowuje paznokcie. Tuż nad sklepami pas połyskliwego czarnego kamienia, purpurowe plamy okien… Dwa ostatnie piętra przygniatają budynek niczym ciężka kamienna czapa.
Gdyby tak pokazać to zdjęcie mieszkańcom! Zresztą, pewnie i tak wszyscy orzekliby zgodnie, że to marny fotomontaż… Marny, bo budynek wygląda dość dziwacznie… Gdy między mną i Zawulonem jeszcze wszystko było w porządku, zapytałam, dlaczego nasze biuro umieszczono w tak dziwnym miejscu, na przemian z mieszkaniami ludzi. Szef uśmiechnął się i wyjaśnił, że to utrudnia siłom Światła atak – w czasie walki mogliby zginąć niewinni lokatorzy. To oczywiste, że Jaśni też ludzi nie żałują, ale muszą swoje działania usprawiedliwiać licznymi faryzeuszowski – mi chwytami, i dlatego siedem pięter naszego budynku stanowi bardzo pewną tarczę.
Maleńka dyżurka na parterze z wejściem do dwóch wind (o których mieszkańcy również nie wiedzieli) oraz schody ewakuacyjne wydawały się puste. Nikogo nie było ani w fotelu przed telewizorem, ani za biurkiem. Dopiero po dłuższej chwili zauważyłam ochroniarzy. Wampir – chyba nazywa się Kostia, od niedawna w Patrolu, i wilkołak Witalij, też pracownik najemny, z Kostromy, zatrudniony u nas, odkąd pamiętam. Obaj ochroniarze zgięci w chińskie osiem zastygli w kącie. Witalij cicho chichotał. Nie wiem czemu, ale w pierwszej chwili przyszedł mi do głowy bardzo niesmaczny powód ich dziwacznego zachowania.
– Co wy tam robicie, chłopaki? – spytałam ostro. Z wampirami i wilkołakami nie ma się co certolić. Prymitywne bydło… Wampiry to jeszcze w dodatku plugastwo. A jak się przy tym sadzą, jak chcą pokazać, że wcale nie są gorsze od magów i wiedźm!
– Chodź no tutaj, Alicjo! – zawołał Witalij, nie odwracając się. – Zobacz, jaki numer!
Kostia wyprostował się gwałtownie i lekko stropiony cofnął o krok.
Podeszłam i zdumiona utkwiłam wzrok w podłodze.
U nóg Witalija miotała się mała, szara myszka. Na przemian nieruchomiała i podskakiwała, albo zaczynała piszczeć i rozpaczliwie młócić łapkami powietrze. Przez chwilę nic nie rozumiałam, w końcu popatrzyłam przez Zmrok.
Aha.
Obok przerażonej myszki stało wielkie kocisko, wyciągające do niej łapę i kłapiące paszczą. Oczywiście iluzja, w dodatku prymitywna, stworzona na użytek gryzonia.
– Patrzymy, ile jeszcze wytrzyma! – oznajmił radośnie Witalij. – Obstawiam, że najpóźniej za minutę zdechnie ze strachu.
Opuściłam rękę i podniosłam oszalałą z przerażenia mysz. Mały, puszysty kłębuszek drżał na mojej dłoni. Leciutko dmuchnęłam i wyszeptałam odpowiednie słowo. Mysz przestała drżeć, wyciągnęła się na dłoni i usnęła.
– Żal ci? – zapytał z lekką urazą Witalij. – Alicjo, w twoim fachu takie stworzenia powinno się żywcem gotować w kotle!
– Owszem, jest kilka takich zaklęć – przyznałam. – Są również takie, do których potrzebna jest wątroba wilkołaka zabitego podczas pełni księżyca.
Oczy wilkołaka rozbłysły złością, ale nic nie powiedział. Za krótki był, żeby do mnie startować. Może jestem tylko zwykłą wiedźmą patrolującą, ale przecież nie najemnym wilkołakiem!
– Powiedzcie mi, chłopcy, z łaski swojej, co należy zrobić przy stwierdzeniu na terenie gryzoni, karaluchów, much i komarów… – powiedziałam leniwie.
– Aktywować amulet deratyzacyjny – odparł niechętnie Witalij. – Jeśli natomiast okaże się, że amulet na dane stworzenie nie działa, należy przejawić czujność, pojmać je i przekazać dyżurnemu magowi w celu sprawdzenia.
– Czyli wiedziałeś. Nie ma więc mowy o przeoczeniu… Aktywowaliście amulet? – zapytałam.
Wilkołak zerknął na wampira. Odwrócił wzrok.
– Nie…
– Ach tak. Niewykonanie instrukcji. Jako starszy oddziału otrzymujesz naganę. Powiadomić dyżurnego.
Wilkołak milczał.
– Powtórzcie, wartowniku.
Witalij zrozumiał, że sprzeciw nie ma sensu, i powtórzył.
– Proszę przystąpić do pełnienia obowiązków służbowych – powiedziałam i poszłam w stronę windy, niosąc mysz na dłoni.
– Smacznego… – burknął wilkołak. Co za kompletny brak dyscypliny. Zwierzęca połowa ich istoty zazwyczaj bierze górę.
– Mam nadzieję, że w prawdziwej walce wykażesz się choćby połową tej odwagi, którą wykazała się mysz – odparłam. Wchodząc do windy, pochwyciłam spojrzenie Kosti – wydawało mi się, że młody wampir jest stropiony i chyba zadowolony, że okrutna zabawa została przerwana.
Wkraczając do biura z myszą w ręku, zrobiłam furorę.
Anna Lemieszowa, kierownik naszej zmiany, już chciała rozpocząć swoją zwykłą tyradę o lekceważącej dyscyplinę młodzieży: „Za czasów Stalina za pięciominutowe spóźnienie wysłaliby cię na Kołymę, do obozów, warzyć ziele…”, ale na widok myszki oniemiała. Lenka Kiriejewa pisnęła i zawołała: „Jaka śliczna!” Żanna Gromowa zachichotała i spytała, czy nie chcę czasem przygotować złodziejskiego eliksiru, którego nieodzownym składnikiem jest gotowana mysz, i co właściwie mam zamiar kraść. Ola Mielnikowa, kończąc malowanie paznokci, pogratulowała mi polowania.
Położyłam myszkę na stole z taką miną, jakbym robiła to codziennie, i opowiedziałam o rozrywce wartowników.
Anna pokręciła głową.
– Dlatego się spóźniłaś”?
– Dlatego też – przyznałam się uczciwe. – Anno Tichonowna, miałam strasznego pecha do komunikacji, a tu jeszcze ci nicponie wartownicy!
Anna Lemieszowa – mimo młodego wyglądu – jest starą i doświadczoną wiedźmą. Ma około stu lat i widziała takie rzeczy, w porównaniu z którymi znęcanie się nad myszką mogłoby się wydać niewinną zabawą. A jednak wykrzywiła wargi:
– Te wilkołaki za nic mają służbę. Gdy staliśmy pod Rewlem, krążyło takie powiedzonko: „Stawiasz na warcie wilkołaka, postaw przy nim wiedźmę do pilnowania”. Co by się stało, gdyby w tym czasie wpadła grupa sił Światła? Przecież to właśnie oni mogli wpuścić mysz. Skandal. Moim zdaniem potraktowałaś ich zbyt łagodnie.
– Trzeba było wybatożyć – podsunęła cicho Kiriejewa, potrząsając rudą grzywą. Ta to ma włosy! Jedno tylko jest pocieszające – że cala reszta już się tak nie udała…
– Tak, praktyka chłosty została niesłusznie zniesiona – odparła chłodno Anna. – Wyrzuć to stworzenie za okno, Alicjo.
– Szkoda myszki – sprzeciwiłam się. – Właśnie przez takich cymbałów jak Witalik w świadomości społeczeństwa tworzy się karykaturalny obraz Ciemnych! Łajdaki, sadyści, zboczeńcy… Po co dręczyć mysz?
– Następuje pewne wydzielenie się energii – powiedziała Ola, zakręcając lakier. – Ale malutkie…
Pomachała w powietrzu rękami. Żanna prychnęła drwiąco:
– Wydzielenie! Na stworzenie iluzorycznego kota zużyto tyle mocy, że teraz należałoby zamęczyć kilogram myszy!
– Możemy to policzyć – zaproponowała Ola. – Zamęczymy mysz, podliczymy wydzielenie się mocy… tylko potrzebna będzie waga.
– Ale jesteście… – powiedziała gniewnie Lena. – Brawo, Alicjo! Mogę zabrać tę myszkę?
– Po co? – zapytałam zazdrośnie.
– Podaruję córeczce. Człowieczek ma sześć lat, już czas, by zaczęła się o kogoś troszczyć. Dla dziewczynki to ważny element wychowania.
Zapadła niezręczna cisza. Rzadko się zdarza, by Innemu urodziło się dziecko – Inny. Bardzo rzadko. Wampirom jest łatwiej – same mogą przeprowadzić inicjację swojego dziecka, łatwiej jest też wilkołakom – ich dzieci zazwyczaj otrzymują w spadku wilkołacze zdolności. A my i Jaśni mamy niewielkie szanse. Lena też nie miała szczęścia, mimo że jej mąż jest magiem Ciemności, byłym pracownikiem Dziennego Patrolu, który obecnie z powodu odniesionej rany przeszedł na emeryturę i zajmuje się interesami.
– Myszy nie żyją długo – zauważyła Ola. – Mała się zapłacze…
– Ta będzie żyła – uśmiechnęła się Lena. – Co najmniej dziesięć lat. Już my z Pawłem się o to postaramy.
– W takim razie bierz! – Wielkodusznym gestem wskazałam mysz. – Przyjdę kiedyś ją odwiedzić.
– Mocno ją uśpiłaś? – spytała Lena, podnosząc myszkę za ogonek.
– Do wieczora pośpi na pewno.
– Dobrze.
Zaniosła zwierzątko na swoje biurko, wysypała dyskietki z pudełka i schowała w nim mysz.
– Kup klatkę – poradziła Olga, oglądając swój manikiur. – Albo akwarium. Jak ucieknie, wszystko wam pogryzie i jeszcze nabrudzi.
Anna Tichonowna, przyglądająca się nam w zadumie, w końcu klasnęła w dłonie.
– No, dziewczęta. Dosyć tej zabawy. Nieszczęsne stworzenie zostało uratowane i znalazło nowy dom. Zapanował porządek i piękno. Teraz zaczynamy odprawę.
Jest ostrą kierowniczką, ale nie jest zła. Nikogo bez potrzeby nie gania, pozwoli się powygłupiać i wcześniej wyjść. Ale gdy zaczyna mówić poważnie o pracy – spory nie mają sensu.
Dziewczęta zajęły swoje miejsca. Gabinet jest malutki. Jak cały budynek, nie został przewidziany na obecny skład Patrolu. Mieszczą się tu tylko cztery małe stoliki dla nas i jedno duże biurko, zaanektowane przez Annę Tichonownę. Ten gabinet zawsze przypominał mi szkolną klasę w jakiejś małej wiosce, klasę na cztery uczennice i jedną nauczycielkę.
Lemieszowa poczekała, aż włączymy komputery i wejdziemy do sieci, i dopiero wtedy odpowiednio modulowanym głosem zaczęła:
– Dzisiejsze zadanie jest łatwe: patrolowanie południowo – wschodniej Moskwy. Wybierzcie sobie partnerów spośród wolnych agentów operacyjnych.
Zawsze chodzimy na patrole parami, przeważnie jedna wiedźma plus jeden wilkołak, ewentualnie wampir. Jeśli wprowadzony zostaje stan gotowości, zamiast zwykłych operacyjnych przydzielają nam wiedźmina albo któregoś z młodszych magów. Ale to zdarza się rzadko.
– Lenoczka, ty patrolujesz Wychino i Lublino…
Kiriejewa, która właśnie ukradkiem włączyła pasjansa na swoim komputerze, drgnęła w odruchu niezadowolenia. Rozumiałam ją. Dwie ogromne dzielnice, w dodatku tak daleko. Oczywiście, nie warto oponować, Anna Tichonowna zawsze postawi na swoim, ale Kiriejewa po prostu nie mogła nie okazać oburzenia.
W tym momencie na stole Lemieszowej zadzwonił telefon. Popatrzyłyśmy na siebie i nawet Kiriejewa spoważniała. To było bezpośrednie połączenie z dyżurnym agentem operacyjnym, ten telefon nie dzwoni bez potrzeby.
– Tak? – powiedziała Lemieszowa. – Tak… Oczywiście. Rozumiem. Przyjęłam.
Jej spojrzenie na chwilę zmętniało – dyżurny mag przesyłał jej telepatycznie informacje.
A więc sprawa jest poważna. To oznacza pracę.
– Na miotły! – wyszeptała cichutko Lenka. To było nasze tradycyjne powiedzonko. – Ciekawe, kogo wyślą.
Gdy Anna Tichonowna odłożyła słuchawkę, jej twarz była skupiona i twarda.
– Dziewczęta, do samochodu. Wszystkie. Szybko!
I żadnych „na miotły”…
Czyli sprawa jest bardzo poważna. To oznacza walkę.
Mikrobus prowadził Deniska – młody mag Ciemności, który z powodu nieprawdopodobnego lenistwa wolał pracować w garażu, wśród wampirów i innej drobnicy. Trzeba przyznać, że lenistwo lenistwem, ale prowadzić umiał i bardzo dobrze znał kilka niezbędnych w pracy zaklęć. Dosłownie lecieliśmy ulicą, opuszczając centrum Moskwy z szybkością, o jakiej nie mógłby marzyć nawet orszak prezydenta. Czułam eksplozję mocy, gdy on przeglądał linie rzeczywistości, odwracał od nas wzrok milicji albo zmuszał innych kierowców, by usuwali samochody z drogi. Teraz obok niego siedział Edgar, mag Ciemności z Estonii, czarnowłosy, smagły i przysadzisty, niczym nie przypominający mieszkańca krajów bałtyckich, za to posiadający zdolności drugiej rangi.
W samochodzie było nas dziewięcioro. Anna Tichonowna, która bardzo rzadko opuszczała budynek Patrolu, siedziała w fotelu przy drzwiach i monotonnie opisywała sytuację:
– Daria Leonidowna Romaszowa. Sześćdziesiąt trzy lata, zewnętrznie znacznie młodsza, prawdopodobnie karmi się mocą. Zapewne wiedźma, ale niewykluczone, że wróżka Ciemności. Przez ostatnie cztery lata znajdowała się pod obserwacją jako niezainicjowana Inna.
W tym miejscu Lemieszowa pozwoliła sobie na krótki i soczysty epitet pod adresem pracowników wydziału wykrywania.
– Unika kontaktów! Unika rozmów na tematy mistyczne, bo niby taka pobożna… Co tu ma do rzeczy wiara! Jeszcze nie wiadomo, kim był ten ich Chrystus!
– Anno Tichonowna, proszę nie bluźnić – powiedziała z naciskiem Lenka. – Ja też wierzę w Boga.
– Przepraszam, Lena, nie chciałam cię urazić. – Lemieszowa skinęła głową. – Kontynuujmy… Romaszowa prawdopodobnie dorabiała sobie drobnymi usługami magicznymi. Napary, odwary, zaklinanie uroków, rzucanie klątw…
– Typowy zestaw szarlatański – rzuciłam. – Nic dziwnego, że jej poważnie nie sprawdzili.
– A kontrola efektów działalności? – oburzyła się Lemieszowa. – O, ja tego tak nie zostawię. Napiszę raport! Jeśli Zawulon uważa to za dobrą pracę, odchodzę na emeryturę.
Olga chrząknęła ostrzegawczo.
– Jestem gotowa powiedzieć mu to otwarcie! – gorączkowała się dalej Lemieszowa. – Przepraszam bardzo! Jak można przez cztery lata podejrzewać, że kobieta jest wiedźmą, i porządnie jej nie sprawdzić? Standardowa procedura, wysyłamy agenta i kontrolujemy wydzielanie mocy… Jaśni tego nie zaniedbali!
Ha, więc o to chodzi! Wszystko zrozumiałam i od razu skoncentrowałam się wewnętrznie. Czeka nas nie tylko incydent z szaloną wiedźmą, ale starcie z Nocnym Patrolem!
Siedzący naprzeciwko mnie Witalij wydał głuchy ryk, którym chyba chciał sobie dodać odwagi – nie sądzę, by był to wyraz radości z powodu nadchodzącej walki. Oho, rozleniwił się stary na warcie… Pogromca myszy. Uśmiechnęłam się złośliwie, wilkołak wyszczerzył zęby w odpowiedzi. Zaczęły rosnąć mu kły, żuchwa wysunęła się do przodu…
– Witalij, bardzo cię proszę, daruj nam transformację w samochodzie! – powiedziała surowo Lemieszowa. – W tym upale smród psa będzie nie do zniesienia!
Trójka wampirów na tylnym siedzeniu zachichotała radośnie. Znałam ich całkiem nieźle, w walce pokazali się z jak najlepszej strony, nawet nie budzili antypatii jak większość plugastwa. Trzej bracia, urodzeni w rocznych odstępach, mocni i dobrze zbudowani, pochodzący ze zwykłej ludzkiej rodziny. Najpierw wampirem został najstarszy, gdy służył w wojskach powietrznodesantowych, i to świadomie, z pobudek ideowych! Jego dowódca, oficer – wampir, zaproponował chłopakowi, żeby też został wampirem. Ich oddział bił się gdzieś na południu, było ciężko i chłopak się zgodził. Wkrótce oddział zasłynął z waleczności. Wyciąć w nocy kilkunastu wrogów, przekraść się na tyły, przejść niezauważonym obok wartowników – dla wampira, nawet niedoświadczonego, to kaszka z mleczkiem. Po powrocie do cywila chłopak opowiedział o wszystkim braciom, a oni sami nadstawili gardła.
– Anno Tichonowna, ilu tam jest Jasnych? – spytała Olga.
– Niewielu. Czterech… może pięciu. Ale – Lemieszowa obrzuciła nas surowym spojrzeniem – nie traćcie czujności, dziewczęta. Jest tam co najmniej jeden mag drugiej rangi.
Najstarszy z braci wampirów gwizdnął. No tak, starcie z magiem, w dodatku o takiej mocy – to nie zadanie dla wampira. A jeśli magów jest dwóch…
– Jest jeszcze dziewczyna – odmieniec. – Lemieszowa zerknęła na mnie.
Zacisnęłam zęby. No tak. Tygrysek. Bojowy mag – wilkołak, czy też, jak wolą mówić Jaśni – odmieniec. Stara dobra znajoma. Zabolała lewa ręka, niegdyś wyrwana z barku, zapiekły dawno zagojone rany na twarzy – cztery krwawe bruzdy od pazurów.
Wtedy pomógł mi sam Zawulon. Wyleczył mnie całkowicie, nie został żaden ślad, ani psychiczny, ani fizyczny. Wtedy rwałam się do walki z pieśnią na ustach, czując zachęcające spojrzenie ukochanego i jego powściągliwy, cierpliwy uśmiech.
Ale to już koniec, Alicjo. Było, minęło. Zapomnij i nie dręcz się. Jak poszarpią ci twarz, będziesz musiała ukrywać się pod parandżą, póki nie przyjdzie twoja kolej na magiczną kurację. Podobno zapisy są na pół roku naprzód… I tak będziesz miała szczęście, jeśli w ogóle uznają cię za godną całkowitego wyleczenia, nie z magią kosmetyczną…
– Sprawdzić wyposażenie – zakomenderowała Anna Tichonowna.
Dziewczyny zaczęły się kręcić, klepać po kieszeniach, sprawdzając, czy malutkie torebeczki, ampułki, amulety są na miejscu. Moc wiedźmy leży nie tylko w czysto energetycznej działalności przez Zmrok. Wykorzystujemy również inne środki, i to, między innymi, różni nas od wróżek.
– Alicjo?
Popatrzyłam na Lemieszową.
– Masz jakieś sugestie?
Słusznie. Powinnam pomyśleć o przyszłości, zamiast dręczyć się przeszłością.
– Niech Tygryska zneutralizują operacyjni. Cała czwórka.
– Nie potrzebujemy pomocy, Alicjo – odezwał się dobrodusznie najstarszy z braci. – Damy sobie radę.
Po zastanowieniu Lemieszowa skinęła głową.
– Dobrze, działacie we trzech. Witalij, będziesz moją bezpośrednią rezerwą.
Wilkołak uśmiechnął się radośnie. Idiota. Anna Tichonowna rzuci go w ogień jak szczapę. Bez zastanowienia.
– A nasza czwórka…
– Piątka – poprawiła Lemieszowa. Więc stara też chce popracować?
– Nasza piątka stworzy Krąg Mocy – zasugerowałam. – Przelejemy wszystko na Edgara. Deniska powinien utrzymywać stałą łączność ze sztabem.
Samochód podskoczył na wybojach. Wjeżdżaliśmy już na podwórka.
– Rzeczywiście, to jedyny możliwy układ – przyznała Lemieszowa. – Uwaga wszyscy! Przyjmujemy ten plan.
Poczułam lekkie podniecenie na myśl, że mój plan został zaakceptowany bez żadnych zastrzeżeń. Mimo wszystkich swoich osobistych problemów, nadal pozostaję prawdziwą bojową wiedźmą. Dlatego zaryzykowałam i dodałam jeszcze, ingerując w prawo starszej wiedźmy do kompletowania grupy:
– Poza tym dobrze byłoby zawczasu pomyśleć o posiłkach. Jeśli tam są dwaj magowie drugiej rangi…
– Wszelka możliwa pomoc już została wezwana – ucięła Lemieszowa. – Prócz tego mamy w rękawie atutowego asa.
Witalij zerknął zdumiony na starą wiedźmę i dumnie wyszczerzył wilcze kły. Idiota do kwadratu. Nie o nim mowa. On nie jest asem, lecz blotką, i to bynajmniej nie atutową.
– Dobrze, dziewczęta. Zaczynamy.
Bus zatrzymał się, Anna Tichonowna wyskoczyła żwawo i machnęła lewą ręką. Ciemny pył na moment zawirował przy jej palcach i poczułam, jak podwórko otula zaklęcie niepozorności. Bez względu na to, co będziemy robić, ludzie nie zwrócą na nas uwagi.
Wysypaliśmy się z busa.
Podwórko wyglądało zwyczajnie. Południowe Butowo. Straszne zadupie, już lepiej mieszkać w Mytyszczach albo Łytkarinie, niż uważać się za moskwianina i wegetować wśród takich podwórek. Niby wszystko normalne: bloki, rachityczne drzewka, próbujące przebić się przez sprasowaną glinę, nawet samochody na parkingu całkiem – całkiem, ale…
– Ruszać się!
Lemieszowa pchnęła mnie tak mocno, że odskoczyłam od busa na trzy metry. Prawie wpadłam do piaskownicy, gdzie chłopczyk i dziewczynka omawiali tajniki robienia babek z piasku.
Nawet dzieci mnie nie zauważyły, chociaż są bardziej wyczulone na Innych.
Niczym trzy cienie przelecieli bracia – wampiry. Opuszczając mikrobus, byli już w stadium transformacji, z ust wysuwały się kły, skóra stawała się blada, pergaminowa… Typowy wygląd plugastwa…
– Krąg! – krzyknęła Lemieszowa. Skoczyłam do samochodu, chwyciłam za ręce Olę i Lenę. Ależ stara jest silna!
Przed klatką schodową, widoczny jedynie dla Innych, stał niewysoki, przygarbiony gostek… Bo jak inaczej nazwać osobnika w wytartych tureckich dżinsach, tandetnym podkoszulku i idiotycznej czapce z daszkiem?
Fatalnie.
Gostek nazywa się Siemion i jest magiem o wielkiej mocy – mimo że zazwyczaj nie spieszy się, by jej użyć.
Poczułam, jak spojrzenie Siemiona przesunęło się po mnie – giętkie niczym sonda chirurgiczna. Potem Siemion odwrócił się i znikł na schodach.
Bardzo źle!
Wtedy Żanna chwyciła za rękę Olgę, Anna Tichonowna zamknęła Krąg i wszystkie emocje zgasły.
Byłyśmy teraz żywym akumulatorem, podłączonym do Edgara, który już wchodził do bloku. Miękkim, niespiesznym krokiem, jednocześnie na ludzkim poziomie odbioru i w Zmroku.
Edgar wchodził po schodach, podobnie jak jego przeciwnik, ale oczywiście nie zdołał go dogonić. Gdy podszedł do mieszkania na trzecim piętrze, już na niego czekali. Teraz, połączone Kręgiem Mocy, odbierałyśmy świat jego zmysłami.
Na ludzkim poziomie widzenia świata drzwi były otwarte na oścież. W Zmroku zamykała je głucha ściana.
Na klatce schodowej stali dwaj magowie – Siemion i Garik. Emocji nie było, ale myśli pozostały – zimne, spokojne, powolne. To koniec. Dwaj magowie dorównujący Edgarowi siłą, albo nawet mocniejsi od niego.
– Wejście zamknięte – oznajmił Siemion. – Trwa operacja Nocnego Patrolu.
Edgar uprzejmie skinął głową.
– Rozumiem. Ale przeprowadzana jest tu również operacja Dziennego Patrolu.
– Czego chcecie? – Siemion odsunął się nieznacznie. Za jego plecami, w wąskim przedpokoju, stała tygrysica. Potężne zwierzę o lśniącej sierści, z pyskiem wyszczerzonym w zadowolonym uśmiechu.
Na co liczy Lemieszowa? Nie poradzimy sobie!
– Chcielibyśmy zabrać Ciemną – Edgar rozłożył ręce. – To wszystko.
– Wiedźma została aresztowana, przedstawiono jej konkretne zarzuty. Magiczna ingerencja trzeciego stopnia, zabójstwo, uprawianie czarnej magii bez patentu, ukrywanie zdolności Innej.
– Sprowokowaliście ją do tych działań – oznajmił zimno Edgar. – Dzienny Patrol przeprowadzi własne dochodzenie.
– Nie. – Siemion oparł się o ścianę, siny mech zaczął szybko pełznąć po ścianie, odsuwając się jak najdalej od maga. – Sprawa została zamknięta.
Garik nawet się nie odezwał. Obracał w palcach jakiś amulet, przypominający kościany sześcian. Rozbłyski energii przecinały powietrze, pewnie to zwykły magiczny akumulator…
– Przejdę i zabiorę to, co należy do nas – oznajmił Edgar.
Jego głos brzmiał zdumiewająco spokojnie. Czy jest coś, o czym nie wiem?
Magowie Światła milczeli, ale brawura Edgara wzbudziła ich czujność. Los wiedźmy zależał od tego, kto poprowadzi śledztwo. Jeśli trafi do nas, zdołamy ją uratować i umieścić w swoich szeregach; jeśli do Jasnych – umrze.
Ale, z drugiej strony, wolałabym, żeby umarła ona niż my wszyscy! Dwaj magowie drugiej rangi, Tygrysek, a w mieszkaniu jeszcze dwóch albo trzech Jasnych. Załatwią nas jak nic!
– Idę – rzekł spokojnie Edgar i zrobił krok do przodu. Zmrok wokół niego zawył, wypełniając się siłą – mag ustawił ekran ochronny.
Potem przyszedł ból.
Jaśni uderzyli natychmiast, gdy tylko Edgar zrobił krok do przodu. Nie zaatakowali jednak śmiertelnymi zaklęciami, lecz zwykłą „prasą”, spychając naszego maga ze schodów. Edgar pochylił się, jakby szedł pod wiatr, ochraniający go wir mocy miał teraz wyraźne zarysy. Walka toczyła się na poziomie czystej energii, co wyglądało prymitywnie i bynajmniej nie widowiskowo. Ech, gdyby na miejscu Edgara był Zawulon! Zmiótłby tych Jasnych w jednej chwili, zmusił, by powiedzieli wszystko, wycisnąłby z nich wszelkie zdolności i odrzucił precz!
Ale trzeba przyznać, że Edgar też trzymał się nieźle. Przez pięć sekund szedł o własnych siłach i nawet przebił się przez prasę do samych drzwi mieszkania. Potem zaczęły marznąć mi opuszki palców.
Mag zaczął wyciągać z nas siłę.
Od razu wyczułam, jak skoncentrowali się Jaśni, wychwytując kanał energetyczny pomiędzy nami i Edgarem. Nie próbowali go zniszczyć przez pochopne działanie, Edgar wchłonąłby również ich siłę. Po prostu zaczęli mocniej napierać, licząc na swoją przewagę. Ich doładowali magowie ukryci w głębi mieszkania.
Przez kilka chwil panowała równowaga. Strumień naszej połączonej siły zwiększył napór Edgara, a Jaśni mieli swoje rezerwy. Kostka w ręku Ilji rozpadła się, na podłogę osypał się złoty pył. Cios odrzucił Edgara na metr. Stojąca obok mnie Olga jęknęła, kończyły się jej zapasy energii, teraz wyciągała ostateczne rezerwy swojej mocy, które niełatwo będzie zregenerować. Chyba nie była dziś w formie.
Na co liczy Lemieszowa?!
Za plecami Jasnych rozległ się hałas. Aha, braciszkowie wampiry… Pewnie przez balkon… Magowie nie zwrócili uwagi na hałas. Zareagowała tylko tygrysica, rozrzucając stojące jej na drodze żałosne meble i drapiąc pazurami linoleum. Już po chwili dobiegło mnie żałosne wycie któregoś z braci.
Trzech wampirów na tygrysicę to za mało…
– Witalij! – zakomenderowała krótko Lemieszowa.
Przez Zmrok przesunął się myślowy rozkaz i wilkołak skoczył do budynku, w biegu zrzucając ubranie i przemieniając się w wilka. Nadal karmiłyśmy Edgara siłą, więc znowu ruszył do przodu, nawet udało mu się odepchnąć Ilję w głąb mieszkania. Potem zza pleców Edgara wyłonił się ogromny wilk – i nie zwracając uwagi na magów, skoczył przed siebie.
Pomysł byłby dobry, gdyby z mieszkania nie ciśnięto w wilkołaka ognistym pociskiem. Któryś z trzymanych w rezerwie Jasnych wkroczył do walki i od razu zademonstrował, że nikt tu nie ma zamiaru żartować.
Na wilkołaku zapaliła się sierść. Podskoczył, zaczął młócić powietrze łapami i zakręcił się na podłodze, próbując stłumić ogień. Gdyby kontynuował atak, miałby szansę dopaść maga nim ten przygotuje następną kulę ognia…
Ale chyba rzeczywiście zbyt długo siedział w dyżurce…
Gdy Witalij próbował ugasić płomień, z ciemności uderzyły w niego nowe pociski. Drugi, trzeci, czwarty… Trysnęła krew, poleciały strzępy płonącego ciała. Wilk zawył i ucichł – teraz już tylko konwulsyjnie drgały tylne łapy, pomiędzy którymi bezwolnie leżał płonący niczym fajerwerk ogon. Nawet ładnie to wyglądało.
Na mojej piersi pękł i rozpadł się amulet – malutki kryształowy dzbanuszek z umieszczoną w środku kroplą czerwonego płynu. Niedobrze. To znak – skończyła mi się siła, wykorzystuję ostatnie rezerwy. Kropla krwi kobiety, która umarła, rodząc Innego – Ciemnego, to bardzo silne źródło energii, ale nawet tego nie wystarczy na długo.
– Lena! – krzyknęła Lemieszowa. Znowu poczułam bezgłośny rozkaz i Lena powoli, niczym somnambulik, wyszła z Kręgu. Moja prawa dłoń była pusta, trans został przerwany. Zdążyłam zobaczyć, że wewnątrz naszego Kręgu stoi rozkładany stolik z hebanu, a na nim leży cienka klinga z oksydowanej stali. Lena stała już przy piaskownicy, zastygła nad bawiącymi się dziećmi, jakby wysysając ich siłę…
– Dziewczynkę! – krzyknęła Lemieszowa. – Z jednej dziewczynki będzie więcej pożytku niż z dwunastu chłopców!
Wszystko zrozumiałam. Wszystko, prócz jednego – kto Annie Tichonownie dał prawo do składania takich ofiar i dlaczego postanowiła tracić taką moc na uratowanie jakiejś tam wiedźmy?
W tym momencie Lemieszowa chwyciła moją rękę i znowu stałam się bezwolnym elementem Kręgu.
Edgar, wciśnięty w róg klatki schodowej – teraz go nie odpychali, lecz próbowali zmiażdżyć, wcisnąć w ścianę, podniósł rękę:
– Powstrzymajcie się! Jak boli…
Krąg wysysał ze mnie ostatnie krople energii. Olga już nic nie oddawała, była wyżęta do cna, jej ciało drgało jak podłączone do prądu. Zanna cicho jęczała, jej głowa opadała powoli na pierś.
– Mamy prawo do ofiary – oznajmił zimno Edgar. – Jeśli się nie cofniecie…
Jaśni zamarli. Widziałam, jak wymienili spojrzenia, jak Garik z powątpiewaniem pokręcił głową. Siemion uwierzył od razu.
Złożenie w ofierze człowieka to potworna eksplozja energii. Zwłaszcza jeśli ofiarą jest dziecko i kiedy dzieje się to w Kręgu Mocy, a aktu dokonuje doświadczona wiedźma. Lenka Kiriejewa już stała wewnątrz Kręgu, trzymając w dłoni klingę. Dziewczynka leżała na czarnym stole.
Jeśli wlejemy w Edgara moc, która zaraz się uwolni, Jaśni nie wytrzymają. Oni również mają swoje nadzwyczajne metody, ale czy mogą z nich skorzystać?
Tygrysica wyskoczyła na korytarz i ryknęła. Widocznie rozprawiała się z wampirami na balkonie i widziała, co się święci.
– Nie powstrzymacie nas – rzekł obojętnie Edgar. – My zabierzemy swoją wiedźmę, ale dziecko zginie z waszej winy…
Jaśni byli oszołomieni. Nic dziwnego. Cała ta sprawa, mimo konfliktu interesów, nie wyglądała na zbyt ważną. Mocarstwa nie grożą sobie nawzajem pociskiem jądrowym, gdy jeden z ich wywiadowców zostanie zatrzymany za szpiegostwo; Inni nie grożą magią pierwszego stopnia, jeśli pojawia się drobny konflikt pomiędzy agentami operacyjnymi.
Ale Jaśni nadal tłamsili naszego maga. Być może, siłą rozpędu utrzymywali swoją prasę, my jednak nie miałyśmy już czym dzielić się z Edgarem. Olga straciła przytomność i tkwiła w Kręgu niczym bezwolna drewniana kukiełka. Żanna zaczęła osuwać się na kolana, heroicznie nie rozwierając dłoni i przekazując ostatnie okruchy energii. Twarz Leny wykrzywiła się z bólu, jednak uniosła klingę nad szamoczącą się dziewczynką. Dziecko było przytomne, w przeciwnym bowiem razie wydzieliłoby się znacznie mniej energii, ale zakneblowane zaklęciem milczenia. Moje ciało stało się miękkie, czułam, że się chwieję. Szybciej… Nie wytrzymam…
– Stójcie! – krzyknął Siemion. – Oddamy wiedźmę! Utrzymać… utrzymać Krąg. Próbowałam ściągnąć energię z otoczenia, ze śmiertelnie przerażonej dziewczynki, z przechodzących nieopodal ludzi, którzy w ogóle nie widzieli tego, co się dzieje.
Ale wszystko było wyssane. To Lemieszowa. Nic dziwnego, że stoi najmocniej z nas, suka… Zdechniemy tu, w imię nikomu niepotrzebnej staruchy, a ona przeżyje… Suka…
A Jaśni już wepchnęli w ręce Edgara grubą, zaniedbaną kobietę w brudnej podomce i zdeptanych kapciach. Ta nic nie rozumiała – rozglądała się, próbowała przeżegnać…
– Zapłacicie za to – obiecał na pożegnanie Siemion.
Edgar gwałtownym ruchem wykręcił uratowanej wiedźmie ręce za plecy. Nie było czasu na wyjaśnienia, nie było sił na magię… Po prostu pociągnął ją za sobą w dół po schodach.
Utrzymać Krąg…
Składanie ofiary jest aktem o nieprawdopodobnej sile i lepiej go unikać. Prawo do niego zdobyto jakieś dwadzieścia albo trzydzieści lat temu, na drodze chytrych intryg i prowokacji. Kiriejewa stała nad dziewczynką z kamienną twarzą, a nóż błyszczał w jej ręku. Gotowa była jednym ciosem wyciąć dziecku serce. Deniska monotonnie powtarzał odpowiednie zaklęcia. W każdej chwili mogliśmy otrzymać strumień energii… ale lepiej byłoby obyć się bez niego.
Utrzymać Krąg…
Chyba tylko złość mnie jeszcze trzymała. Złość na cały ten nieudany dzień, na wszystkie niepowodzenia ostatniego roku, na Lemieszową, która wyraźnie wiedziała więcej, niż mówiła. Nie wiem, gdzie znajdowałam ostatnie drobinki siły, ale przecież znajdowałam! I przesuwałam ją przez zwiotczałe ciała Olgi i Żanny, by Lemieszowa cienkim strumyczkiem mogła wlewać siłę w Edgara…
Pierwsi do busa wskoczyli bracia wampiry… cholerni agenci operacyjni… Lenka puściła dziewczynkę i dziecko uciekło z bekiem. Deniska przestał mamrotać zaklęcia, chwycił rytualny stolik i wrzucił go do samochodu. Dopiero wtedy Lemieszowa rozerwała Krąg.
Przed oczami wirowały mi kolorowe koła. Zaczęłam kasłać, daremnie próbując uwolnić rękę z zimnych palców Olgi.
– Do samochodu! – krzyknęła Anna Tichonowna. – Szybko!
Pojawił się Edgar – wyglądał całkiem nieźle. Wepchnął do samochodu wiedźmę, wskoczył na siedzenie obok Deniski. Anna Tichonowna wciągnęła do środka Olgę, ja pomogłam wejść Żannie. Wyglądała mizernie, ale nadal była przytomna.
– Kim jesteście? Kim jesteście? – wyła uratowana. Anna Tichonowna wymierzyła jej siarczysty policzek i wiedźma ucichła.
– Deniska, prędzej! – zawołałam. Jakby potrzebował mojej komendy…
Ruszyliśmy z podwórka z piskiem opon. Edgar objął rękami głowę i działał – prostował linie rzeczywistości, oswobadzając drogę przed nami.
– Źle się czujesz, Alicjo? – spytała Lena z chciwą ciekawością. Zacisnęłam zęby i pokręciłam głową.
– A ja tak – poskarżyła się Lena. – Jestem kompletnie wykończona, będę musiała wziąć wolne.
Uratowana wiedźma zawodziła cicho, dopóki nie pochwyciła mojego nienawistnego spojrzenia. Wtedy od razu umilkła. Spróbowała nawet odsunąć się jak najdalej ode mnie, ale z tyłu siedziały wampiry. Rozzłoszczone, zakrwawione, chyba każdy otrzymał porcję razów od tygrysicy.
– I Witalika spaliło… – powiedziała ponuro Lenka. – Pewnie, że to był głupek, ale zawsze swój głupek… Anno Tichonowna, jest pani pewna, że ta suka warta była takiego zachodu?
– To był rozkaz Zawulona – odparła Lemieszowa. – Więc najwyraźniej tak.
– Szkoda wobec tego, że nam nie pomógł – nie wytrzymałam. – To było zadanie w sam raz dla niego, my byliśmy za słabi.
Anna Tichonowna zerknęła na mnie z odrobiną zainteresowania.
– Nie powiedziałabym. Bardzo się postarałaś, Alicjo. Nie spodziewałam się, że oddasz tyle energii.
Jeszcze jedno słowo, a rozryczałabym się. Żeby ukryć łzy, spojrzałam na Olgę – nadal nieprzytomną. Ją ta akcja kosztowała znacznie więcej… Marna pociecha.
Z trudem podniosłam się i poklepałam Olgę po policzku. Żadnej reakcji. Uszczypnęłam. Zero efektu.
Wszyscy patrzyli na mnie zaciekawieni. Nawet złorzeczące cicho wampiry przestały lizać rany i wyraźnie na coś czekały.
– Anno Tichonowna, niechże jej pani pomoże – powiedziałam. – W końcu straciła siły na stanowisku pracy, a zgodnie z instrukcją…
– Kochanie, jak ja jej mogę pomóc? – spytała Lemieszowa łagodnie. – Ona nie żyje. Od pięciu minut. Przeliczyła się i oddała wszystkie siły. Aż do końca.
Pospiesznie cofnęłam rękę. Bezwolne ciało Olgi podskakiwało na fotelu, opuszczony podbródek jeździł po piersi.
– Nie czujesz? – wyszeptała Żanna. – Alicja, no coś ty? Żeby odróżnić „żywe” od „martwego”, nie potrzeba żadnych zaklęć. Elementarna praca z Siłą. Od razu wyczuwa się tę delikatną materię, którą niektórzy określają mianem „duszy”… Wyczuwa się – jeśli ona jest.
– Oddałaś za dużo siły! – wykrzyknęła Lenka. – O rany, Alicjo! Jesteś zepsuta! I to na jakieś pięć lat! Dwa lata temu Julia Briancewa wyłożyła się na operacji i do tej pory nie może wejść w Zmrok!
– Niedoczekanie wasze – starałam się zachować spokój. – Zgodnie z instrukcją pomogą mi się zregenerować.
Zabrzmiało to żałośnie.
– A Briancewej pomogli? – spytała retorycznie Lena. Anna Tichonowna westchnęła.
– Wtedy, rok temu, gdy dogadzałaś Zawulonowi, wszystko było zgodnie z instrukcją…
Nim zdążyłam wymyślić odpowiedzi, Romaszowa zaczęła histerycznie piszczeć:
– Dokąd mnie wieziecie? Dokąd mnie wieziecie?
Coś we mnie pękło. Zerwałam się i zaczęłam walić wiedźmę po gębie, starając się paznokciami rozorać jej twarz. Była tak przerażona, że nawet nie próbowała się bronić. Okładałam ją ze trzy minuty, a z tyłu dobiegały mnie radosne okrzyki wampirów, wyrzuty Lemieszowej oraz zachęty Lenki i Żanny. Tylko martwa Olga, na którą ciągle wpadałam w ciasnocie mikrobusu, nie mogła nic powiedzieć. Ale myślę, że ona też by mnie poparła.
W końcu usiadłam, próbując uspokoić oddech. Stara wiedźma płakała, obmacując zakrwawioną twarz.
Gdyby przynajmniej ktoś nas gonił! Skoczyłabym Jasnym do gardła nie gorzej od wampira! Załatwiłabym ich bez żadnej magii!
Ale pogoni nie było.
Nasz powrót trudno byłoby nazwać triumfalnym.
Wampiry wyniosły ciało Olgi i w milczeniu – chyba nawet one rozumiały tragizm sytuacji – zaniosły do sztabu. Zresztą, dlaczego miałyby nie rozumieć? Zamieniły życie na nieżycie, ale nadal myślały, czuły i teoretycznie mogły przedłużać swoje istnienie w nieskończoność. A Olga odeszła na zawsze.
Deniska odprowadził busa na parking. Edgar, mocno trzymając uratowaną wiedźmę za rękę, prowadził ją do budynku Patrolu. Nie opierała się.
My zamykałyśmy pochód.
Przenoszenie trupa przez zatłoczoną ulicę w centrum Moskwy, nieopodal murów Kremla, nie jest zbyt spokojnym zajęciem. Lemieszowa ponownie wymówiła zaklęcie niepozorności i ludzie nie patrzyli na nas, przyspieszali kroku i starannie omijali procesję. Ale Zmrok był wzburzony.
Materia bytu jest tu bardzo cienka. Zbyt wiele krwi, zbyt wiele emocji, zbyt wyraźne ślady przeszłości. Są takie miejsca, gdzie granica pomiędzy światem ludzi i Zmrokiem jest niemal niewidoczna. Centrum Moskwy to właśnie jedno z nich.
Gdybym była teraz w formie, dostrzegłabym eksplozję siły, płynącej z głębi innej realności. Być może nawet Zawulon nie potrafiłby wyjaśnić, co właściwie za nią stoi. Możemy jedynie nie reagować, nie zwracać uwagi na tchnienie Zmroku, wyczuwającego wiedźmę poległą w magicznym pojedynku.
– Szybciej! – rzuciła Lemieszowa i wampiry przyspieszyły kroku. Pewnie Zmrok nie na żarty się niepokoił…
A ja już tego nie poczuję…
Weszliśmy przez niewidoczne drzwi, Lena pomagała Żannie. Z naprzeciwka biegli pracownicy Patrolu. Wiedźmę, która znowu zaczęła lamentować, zaprowadzono na dziewiąte piętro, do celi przesłuchań. Olgę wzięli magowie z wydziału uzdrowień. Oczywiście nie było żadnej nadziei, jedyne, co mogli zrobić, to zarejestrować fakt zgonu. Jeden z dyżurnych przyjrzał się nam uważnie. Pokręcił głową, oceniając stan Żanny, skrzywił się, zerkając na poharatane wampiry. A potem przesunął spojrzenie na mnie i jego twarz zastygła.
– Aż tak źle? – zapytałam.
– Niewłaściwe słowo – odparł bez sentymentów. – Alicjo, o czym ty myślałaś, gdy oddawałaś siłę?
– Działałam zgodnie z instrukcją! – odparłam, znowu czując napływające łzy. – Byłoby już po Edgarze, miał przeciwko sobie dwóch magów drugiej rangi!
Medyk skinął głową.
– Godna podziwu gorliwość, Alicjo. Ale i cena wysoka. Edgar, który już szedł do windy, zatrzymał się, popatrzył na mnie ze współczuciem, wrócił i z galanterią pocałował mnie w rękę. Cholerni Estończycy… wiecznie udają wiktoriańskich dżentelmenów.
– Alicjo, chciałbym ci wyrazić moją ogromną wdzięczność. Czułem, że oddajecie ostatnie siły. Bałem się, że odejdziesz w ślad za Olgą.
Odwrócił się do lekarza.
– Karolu Lwowiczu, co możemy zrobić dla tej dzielnej dziewczyny?
– Obawiam się, że nic. – Lekarz rozłożył ręce. – Alicja wyciągnęła siły z własnej duszy. To jak z atrofią, rozumie pan? Gdy organizmowi brakuje pożywienia, zaczyna trawić sam siebie. Nasze dziewczęta znalazły się w analogicznej sytuacji. Żanna straciła świadomość w samą porę i przestała oddawać ostatnie rezerwy. Alicja i Olga trzymały się do końca. Olga miała mniej wewnętrznych rezerw, dlatego umarła; Alicja wytrzymała i wyczerpała się mentalnie…
Edgar ze zrozumieniem kiwał głową, cała reszta towarzystwa przysłuchiwała się z ciekawością. Medyk kontynuował wyjaśnienia:
– Zdolności Innego w jakimś stopniu przypominają reakcję energetyczną, na przykład jądrową. Podtrzymujemy swoje zdolności, wyciągając siłę z otoczenia, z ludzi oraz innych niskozorganizowanych obiektów. Ale by zacząć otrzymywać siłę, najpierw trzeba wyłożyć swoją – takie jest okrutne prawo natury. I tej początkowej siły Alicja już prawie nie miała. Zastrzyk siły w tym wypadku nie pomoże, podobnie jak umierającego z głodu nie uratuje kawałek solonej słoniny czy wysmażonego mięsa. Organizm nie strawi takiego pożywienia, i ono, zamiast pomóc, zabije go. Podobnie jest z Alicją. Moglibyśmy wlać w nią energię, ale ta energia ją zabije.
– Czy mogę prosić, by nie mówiono o mnie, jakby mnie tu nie było? W dodatku takim tonem!
– Przepraszam, mała. – Karol Lwowicz westchnął. – Ale taka jest prawda.
Edgar delikatnie wypuścił moją dłoń.
– Alicjo, nie martw się. Może kierownictwo coś wymyśli. A propos smażonego mięsa… Jestem głodny jak wilk.
Lemieszowa skinęła głową.
– Chodźmy do jakiegoś bistro.
– Poczekajcie! – poprosiła Żanna. – Tylko wezmę prysznic, cała jestem spocona…
Nawet się nie bałam. Stałam, tępo słuchając tej rozmowy i próbując poczuć coś na poziomie Innego. Zobaczyć własny prawdziwy cień, wezwać Zmrok, wyczuć tło emocjonalne…
Pustka.
A oni jakby już o mnie zapomnieli…
Nic dziwnego. Gdyby na moim miejscu była Lena albo Żanna, też bym się tak zachowywała. Przecież nie będą się wieszać z powodu cudzego gapiostwa! Kto mnie prosił, żebym oddala wszystko, do końca? Heroizmu mi się zachciało!
Wszystko przez Siemiona i Tygryska. Gdy zrozumiałam, z kim się starliśmy, postanowiłam się zrewanżować… udowodnić coś… komuś… po coś.
No to mam za swoje.
Udowodniłam.
I zostałam kaleką. Jeszcze większą niż po walce z Tygryskiem…
– Żanka, tylko szybko – powiedziała Lemieszowa. – Alicja, idziesz z nami?
Odwróciłam się do Anny Tichonowny, ale nie zdążyłam nic powiedzieć.
– Nikt nigdzie nie idzie – usłyszałam za plecami. Lemieszowa otworzyła szeroko oczy, a ja drgnęłam, poznając głos.
Przy windzie stał Zawulon.
Teraz był w swojej ludzkiej postaci – szczupły, smutny, o nieobecnym spojrzeniu. Wielu z naszych tylko takiego go zna – spokojnego, powolnego, nawet nudnego.
Ja znam też innego Zawulona. Nie powściągliwego szefa Dziennego Patrolu, nie potężnego wojownika w demonicznej postaci, nie maga Ciemności poza klasyfikacją, lecz wesołego, pomysłowego Innego o niewyczerpanej fantazji. Po prostu Innego, bez najmniejszych śladów dzielącej nas przepaści, jakby nie było między nami różnicy wieku, doświadczenia, siły.
Bo tak kiedyś było.
– Wszyscy do mojego gabinetu – polecił Zawulon. – Natychmiast.
I znikł. Pewnie zanurzył się w Zmrok. Lecz nim to zrobił, na sekundę zatrzymał spojrzenie na mnie. Jego oczy nie wyrażały niczego – ani kpiny, ani współczucia, ani sympatii.
Ale spojrzał i serce we mnie zamarło. Przez ostatni rok Zawulon w ogóle nie zauważał pechowej wiedźmy Alicji Donnikowej.
– Oho, już się i najadły, i umyły – powiedziała ponuro Lemieszowa. – Chodźcie, dziewczęta.
To, że usiadłam z boku, było przypadkiem.
Nogi same poniosły mnie do fotela przy kominku, wygodnego, skórzanego fotela, w którym tak lubiłam zwijać się w kłębek i półleżąc patrzeć na pracującego Zawulona, na ogień w kominku, na zdjęcia pokrywające ściany.
Gdy spostrzegłam, że mimo woli odłączyłam się od pozostałych, którzy zajęli miejsca na kanapach pod ścianą, było już za późno, by wrócić. Wyszłoby jeszcze gorzej.
Zrzuciłam sandały, podkuliłam nogi i usiadłam wygodnie.
Lemieszowa zerknęła na mnie ze zdumieniem, pozostali nawet nie spojrzeli – pożerali oczami szefa. Lizusy!
Zawulon zasiadający za swoim ogromnym biurkiem też nie zareagował na moje zachowanie. Przynajmniej zewnętrznie.
Nie, to nie…
Słuchałam równego głosu Lemieszowej, która składała raport – krótko, ale rzeczowo, bez wspominania niepotrzebnych szczegółów, bez opuszczania istotnych momentów – i patrzyłam na zdjęcie nad biurkiem. Stara fotografia, pewnie wykonana ze sto czterdzieści lat temu jeszcze koloidowym sposobem. Kiedyś szef wyjaśniał mi różnicę między metodami mokrymi i suchymi. Na zdjęciu stoi Zawulon w uniformie studenta Oksfordu, w tle widać wieże Christ Church. Autorem fotografii był Lewis Carroll i szef wyznał kiedyś, jak trudno było namówić tego „czupurnego romantycznego piernika”, by oderwał się na chwilę od swojej Alicji i poświęcił trochę czasu własnemu studentowi. Niemniej zdjęcie jest bardzo udane, Carroll rzeczywiście był mistrzem. Zawulon wygląda na nim poważnie, ale młodo (co to dla niego sto pięćdziesiąt lat!), w oczach płonie ognik ironii…
– Donnikowa? Popatrzyłam na Lemieszową.
– Zgadzam się bez zastrzeżeń. Jeśli celem naszej misji było uwolnienie zatrzymanej – stworzenie Kręgu Mocy i groźba złożenia ofiary były najlepszą decyzją – stwierdziłam.
Po chwili milczenia sceptycznie dodałam:
– Oczywiście, jeśli ta idiotka warta była takiego wysiłku.
– Alicjo! – w głosie Lemieszowej zadźwięczała stal. – Jak śmiesz kwestionować polecenia kierownictwa! Szefie, proszę wybaczyć Alicji, ona jest zdenerwowana i nieco… nieco wytrącona z równowagi.
– Oczywiście – rzekł Zawulon. – To właśnie Alicja zapewniła powodzenie całej operacji. Nic dziwnego, że ma ochotę zadawać pytania.
Poderwałam głowę.
Zawulon był bardzo poważny. Ani cienia drwiny czy ironii.
– Ale… – zaczęła Lemieszowa.
– Kto tu przed chwilą mówił o subordynacji? – przerwał jej Zawulon. – Proszę o ciszę.
Lemieszowa umilkła.
Zawulon wstał zza biurka i niespiesznie podszedł do mnie. Patrzyłam na niego bez zmrużenia oka, ale nie wstałam.
– Ta idiotka – powiedział Zawulon – oczywiście nie była warta takiego wysiłku. Ale sama operacja przeciwko Nocnemu Patrolowi była szalenie ważna. I wszystkie rany, jakie odnieśliście, są absolutnie usprawiedliwione.
Jakby mi ktoś wsadził szydło w…
– Dziękuję, Zawulonie – powiedziałam. – Łatwiej mi będzie znieść te wszystkie lata ze świadomością, że moje poświęcenie nie poszło na marne.
– Jakie lata, Alicjo? – zapytał Zawulon.
Dziwne… Przez ponad rok w ogóle nie rozmawialiśmy… Nigdy nie otrzymałam rozkazu osobiście od niego. A teraz zaczął mówić i w piersi znowu pojawił się zimny, kłujący kłębek…
– Lekarz powiedział, że nieprędko się zregeneruję. Zawulon uśmiechnął się, wyciągnął rękę i… poklepał mnie po policzku! Delikatnie i tak znajomo…
– Lekarz mógł powiedzieć niejedno… – rzekł ciepło Zawulon. – Lekarz ma swoje zdanie… a ja mam swoje.
Zabrał rękę, a ja z trudem się z tym pogodziłam.
– Chyba nikt nie kwestionuje, że Alicja Donnikowa znacząco przyczyniła się do powodzenia dzisiejszej operacji? – spytał Zawulon.
Ha! Chciałabym zobaczyć tego, kto by to zakwestionował! Tylko Lemieszowa powiedziała ostrożnie:
– Wszyscy włożyliśmy wiele wysiłku.
– Po waszym stanie łatwo można ocenić, kto i co włożył. Zawulon wrócił do biurka, ale nie siadał, tylko oparł dłonie o blat i zamarł, patrząc na mnie. Chyba uważnie obmacywał mnie przez Zmrok.
A ja nawet nie mogłam tego poczuć…
– Wszyscy zgadzają się z tym, że Dzienny Patrol powinien pomóc Alicji? – zapytał Zawulon.
W oczach Lemieszowej pojawiła się wściekłość. Kiedyś stara wiedźma była kochanką Zawulona. Dlatego tak mnie nienawidziła, gdy zostałam wyróżniona… dlatego zaczęła traktować przychylniej, gdy szef się ode mnie odwrócił.
– Jeśli już mówimy o pomocy – zaczęła – to Karol Lwowicz dobrze to ujął. Wszyscy jesteśmy gotowi podzielić się z Alicją siłą, ale to będzie tak, jakby dać umierającemu kawałek słoniny zamiast bulionu. Zresztą, mogłabym spróbować…
Zawulon odwrócił głowę i Lemieszowa urwała.
– Potrzebny jest bulion, będzie bulion – powiedział bardzo spokojnie. – Jesteście wolni.
Jako pierwsi zerwali się bracia wampiry, potem wstały wiedźmy. Zaczęłam szurać nogami w poszukiwaniu sandałów.
– Alicjo, jeśli możesz, zostań na chwilę – poprosił Zawulon. Oczy Lemieszowej błysnęły i zgasły. Ona już zrozumiała to, w co ja nadal bałam się uwierzyć.
Po kilku chwilach zostałam sama z Zawulonem. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
W gardle mi zaschło, język odmówił posłuszeństwa. Nie, to niemożliwe… Nie ma się co oszukiwać.
– Jak się czujesz, Alu? – zapytał Zawulon.
„Alu” mówi do mnie tylko mama.
A kiedyś zwracał się tak do mnie Zawulon…
– Jak wyciśnięta cytryna – powiedziałam. – Powiedz, czy naprawdę zachowałam się jak idiotka? Zmarnowałam wszystkie siły na nikomu niepotrzebną pracę?
– Postąpiłaś bardzo mądrze, Alu – odparł Zawulon. I uśmiechnął się.
Tak samo jak kiedyś. Absolutnie tak samo.
– Ale teraz…
Zamilkłam. Zawulon podszedł do mnie i słowa stały się niepotrzebne. Nie mogłam wstać z fotela, objęłam jego nogi, przytuliłam się i rozpłakałam.
– Dzisiaj zapoczątkowałaś jedną z naszych najlepszych operacji – powiedział Zawulon. Jego ręka głaskała moje włosy, ale miałam wrażenie, że myślami jest bardzo daleko. No tak, mag tej rangi nie może się rozluźnić nawet na chwilę, na nim opiera się cały Dzienny Patrol Moskwy i okręgu, to on odpowiada za zwykłych Ciemnych, to on musi walczyć z intrygami Jasnych i jeszcze zwracać uwagę na ludzi… – Alicjo, po twoim głupim wybryku z piramidką mocy uznałem, że nie zasługujesz na moją uwagę.
– Zawulonie… ja… byłam zarozumiałą idiotką – wyszeptałam, łykając łzy. – Wybacz mi. Zawiodłam cię…
– Dzisiaj zrehabilitowałaś się całkowicie.
Jednym ruchem podniósł mnie z fotela. Stanęłam na palcach, bo inaczej zawisłabym na jego rękach, i przypomniałam sobie, jak zdumiało mnie to za pierwszym razem – potworna siła jego wątłego ciała, gdy jest w ludzkiej postaci…
– Alicjo, jestem z ciebie zadowolony. – Uśmiechnął się. – Nie martw się, że się wyczerpałaś. Mamy jeszcze pewne rezerwy.
– W rodzaju prawa do składania ofiar? – Spróbowałam się uśmiechnąć.
– Tak. – Zawulon skinął głową. – Pojedziesz na urlop, jeszcze dzisiaj. I wrócisz w lepszym stanie, niż byłaś.
Zdradziecko zadrżały mi wargi. Co się dzieje, ryczę jak histeryczka, pewnie cały tusz mi się rozpłynął, nie zostało ani odrobiny siły…
– Pragnę cię – wyszeptałam. – Zawulonie… ja… byłam taka samotna…
Delikatnie odsunął moje ręce.
– Potem, Alu. Jak wrócisz. W przeciwnym razie byłoby to… – Zawulon uśmiechnął się – wykorzystaniem stanowiska służbowego w celach osobistych.
– Kto śmiałby zarzucić ci coś takiego? Zawulon długo patrzył mi w oczy.
– Znajdą się tacy, Alu. Zeszły rok był bardzo ciężki dla Patrolu i wielu chciałoby zobaczyć mnie poniżonego.
– W takim razie, nie – powiedziałam szybko. – Nie wolno ryzykować, zregeneruję się powoli sama…
– Trzeba. Nie martw się, malutka.
Aż mnie skręciło od jego głosu. Od tej spokojnej pewności i siły.
– Dlaczego tak dla mnie ryzykujesz? – wyszeptałam. Nie spodziewałam się odpowiedzi, ale Zawulon mimo wszystko odpowiedział:
– Dlatego, że miłość to też siła. Największa siła. I nie można nią wzgardzić.
Jak to się czasem dziwnie układa…
Wczoraj, wychodząc ze swojego mieszkania, byłam młodą, zdrową, pełną sił, a przy tym nieszczęśliwą wiedźmą.
A potem stałam w biurze Patrolu – okaleczona, pozbawiona nadziei i wiary w przyszłość…
Jakże się wszystko zmieniło!
– Jeszcze wina, Alicjo? – Paweł, mój towarzysz, zajrzał mi nieśmiało w oczy.
– Odrobinę… – powiedziałam, nie odrywając wzroku od iluminatora. Samolot już zaczął schodzić do lądowania na lotnisku w Symferopolu. Stary tupolew zaskrzypiał i powoli przechylił się na jedno skrzydło. Na twarzach pasażerów malowała się obawa, tylko ja i Paweł siedzieliśmy absolutnie spokojni. Zawulon osobiście sprawdził bezpieczeństwo lotu.
Paweł podał mi kryształowy kieliszek, który oczywiście nie należał do zastawy stewardes, podobnie zresztą jak południowoafrykańskie sauternes. Zdaje się, że młody wilkołak traktował swoją misję bardzo poważnie. Właśnie miał lecieć na urlop na południe, do jakichś znajomych, ale w ostatniej chwili zdjęli go z lotu do Chersonu i kazali towarzyszyć mi do Symferopola. Prawdopodobnie już zdążyły do niego dotrzeć pogłoski, że w moich stosunkach z Zawulonem doszło do ocieplenia.
– Wypijemy za szefa, Alicjo? – zapytał Paweł. Zachowywał się tak wstydliwie i nieśmiało, że aż mi było nieprzyjemnie.
– Wypijemy – zgodziłam się. Stuknęliśmy się kieliszkami i wypiliśmy. Między fotelami przeszła stewardesa, po raz ostatni sprawdzając, czy wszyscy pasażerowie mają zapięte pasy, ale na nas nawet nie spojrzała. Zaklęcie niepozorności, wypowiedziane przez Pawła, jednak zadziałało. Nawet ten wilkołak umiał teraz więcej niż ja…
– Trzeba jednak przyznać – rzekł Paweł, pijąc wino – że nasze kierownictwo bardzo dba o pracowników!
Skinęłam głową.
– A ci Jaśni… – wilkołak włożył w to słowo maksimum pogardy – są znacznie większymi indywidualistami niż my!
– Nie przesadzaj – powiedziałam. – To nie do końca tak.
– Daj spokój, Alicjo. – Wino wyraźnie rozwiązało mu język. – Pamiętasz kordony rok temu? Przed huraganem?
Chyba właśnie z tego kordonu go pamiętałam. Wilkołaki zawsze odwalają czarną robotę, rzadko się z nimi stykamy. Albo w siłowych akcjach, albo w tych rzadkich przypadkach, gdy stawia się na nogi cały personel Patrolu.
– Pamiętam…
– No i ten… Gorodecki. Cholerny świętoszek!
– To bardzo silny mag – zaoponowałam. – Bardzo.
– Pewnie! Nachapał się siły, wycisnął ją z ludzi i co? Jak ją wykorzystał?
Przymknęłam oczy, przypominając sobie to wszystko.
Fontanna światła bijąca w niebo. Strumienie energii, które Antoni odebrał ludziom. Postawił wszystko na jedną kartę, zaryzykował i uciekł się do pożyczonej siły, na chwilę uzyskując moc, przekraczającą możliwości Zawulona i Hesera.
I przejął całą siłę dla siebie.
Remoralizacja. Poszukiwanie najlepszego wyjścia etycznego to najstraszniejszy problem Jasnych – nie wyrządzić krzywdy ludziom, nie zrobić kroku, który mógłby do tej krzywdy doprowadzić.
– Przecież on był właśnie superegoistą! – powiedział dobitnie Paweł. – Mógł ochronić swoją przyjaciółkę? Mógł. Mógł zetrzeć się z nami? Jeszcze jak! A co zrobił? Wchłonął wszystko w siebie! Nawet nie powstrzymał huraganu… A przecież mógł! Mógł!
– Kto wie, do czego doprowadziłby inny czyn.
– Postąpił jak my, jak najprawdziwszy Ciemny!
– Gdyby tak było, wstąpiłby do Dziennego Patrolu.
– Wstąpi – powiedział z przekonaniem Paweł. – Bo co mu pozostało? Szkoda mu było siły i zagarnął całą dla siebie. Potem mówił, że to niby po to, żeby podjąć najsłuszniejszą decyzję… A jaka była ta jego decyzja? Nie wtrącać się. To podejście Ciemnych.
– Nie będę się z tobą spierać, Pawle – powiedziałam. Liniowiec drgnął, wypuszczając podwozie. Jakiś człowiek na pokładzie jęknął cicho.
Pozornie wilkołak miał rację. Ale pamiętam, jak wyglądał Zawulon kilka dni po huraganie. To jego niedobre spojrzenie… Jakby zrozumiał, że go podpuścili – ale zrozumiał zbyt późno.
Paweł nadal rozprawiał o subtelnościach walki między Patrolami, o różnicy w podejściu, o długoterminowym planowaniu operacji. Strateg się znalazł… Do sztabu go dać, marnuje się chłopak, szlifując bruk…
Nagle poczułam, jak zmęczyła mnie jego obecność w ciągu tych dwóch godzin lotu. A sprawiał takie sympatyczne wrażenie…
– Pawle, w co się przemieniasz? – zmieniłam temat. Wilkołak zasapał i odparł niechętnie:
– W jaszczura.
– Oho! – Popatrzyłam na niego z zainteresowaniem. Takie wilkołaki to prawdziwa rzadkość, to nie jakiś tam przeciętny wilk, w rodzaju nieboszczyka Witalija. – Poważna sprawa! W takim razie dlaczego tak rzadko widuję cię w czasie operacji?
– Ja… – Paweł zmarszczył brwi. Wyjął chusteczkę, otarł spocone czoło. – Widzisz, jest taki problem…
Zawstydził się jak licealistka w czasie wizyty u ginekologa.
– Przemieniam w roślinożernego jaszczura – wypalił w końcu. – Niezbyt duża zdolność bojowa. Mam mocne szczęki, ale zęby płaskie, trące. I jestem zbyt powolny. Mogę najwyżej złamać rękę albo nogę, zmiażdżyć palce…
Zaśmiałam się i powiedziałam pocieszająco:
– To nic, przecież tacy jak ty też są potrzebni! Najważniejsze, żeby twój wygląd budził przerażenie.
– Wygląd… – odparł Paweł, spoglądając na mnie spode łba. – Moje łuski są zbyt kolorowe, wyglądam jak zabawka, trudno się zamaskować.
Z trudem zachowałam powagę.
– To nawet ciekawsze. Na przykład, jeśli trzeba wystraszyć ludzi, zwłaszcza dzieci. Wtedy kolorowa łuska jest idealna.
– Właśnie do tego się mnie zazwyczaj używa… – wyznał Paweł.
Szarpnięcie przerwało rozmowę – samolot dotknął pasa lądowiska. Pasażerowie zaczęli bić brawo, moim zdaniem, przedwcześnie. Na kilka sekund przywarłam do iluminatora, chciwie patrząc na zieleń, budynek lotniska, na sunący po pasie samolot…
To było nierealne.
Wyrwałam się z dusznej, rozpalonej Moskwy, dostałam upragniony urlop… i swoje szczególne prawa… A po powrocie będzie na mnie czekał Zawułon…
Paweł odprowadził mnie na przystanek trolejbusu. To najśmieszniejsza trasa trolejbusu, jaką znam – biegnie z jednego miasta do drugiego, z Symferopola do Jałty, co – o dziwo – jest nawet dość wygodne.
Wszystko tu było inne. Niby gorąco, ale to nie asfaltowo – betonowy upał Moskwy. I chociaż morze było jeszcze daleko, już się je czuło. I ta bujna zieleń, i cała atmosfera kurortu w środku sezonu…
Naprawdę było mi dobrze. Gdybym jeszcze mogła wziąć prysznic, wyspać się, doprowadzić do porządku…
– Ale ty nie jedziesz do Jałty? – zapytał Paweł.
– Nie całkiem do Jałty – przyznałam. Posępnie popatrzyłam na kolejkę do trolejbusu. Nawet dzieci stały skupione i gotowe do walki o miejsce w środku. Miałam niewiele rzeczy – torebka i torba sportowa na ramię, i nawet mogłabym postać, gdyby jakimś cudem udało mi się wsiąść do trolejbusu bez biletu.
Ale nie chciałam.
W końcu mam gruby plik „diet”, urlopowych i leczniczych – Zawulon dał mi prawie dwa tysiące dolarów. Jak na dwa tygodnie to całkiem nieźle. Zwłaszcza na Ukrainie.
– No dobrze, Pawle – pocałowałam go w policzek i wilkołak zarumienił się. – Dalej pojadę sama, nie musisz mi już towarzyszyć.
– Jesteś pewna? – zapytał nieufnie. – Mam rozkaz udzielić ci wszelkiej pomocy.
Też mi ochroniarz… Jaszczur roślinożerny, krowa w pancerzu…
– Jestem. Ty też miałeś wypoczywać.
– Chcemy z kumplami podróżować na rowerach – powiedział. – Fajne chłopaki, ukraińskie wilkołaki i nawet jeden młody mag. Może do ciebie zajrzymy?
– Będzie mi bardzo miło.
Wilkołak ruszył z powrotem do budynku lotniska, pewnie chciał dostać się na lot do Chersonu. A ja niespiesznie podeszłam do nielicznych taksówkarzy i prywatnych przewoźników. Zmierzchało się, kierowców było niewielu.
– Dokąd, ślicznotko? – zawołał zwalisty, wąsaty mężczyzna, palący papierosa przy swoim żiguli. Pokręciłam głową. Jeszcze mi tylko brakowało podróży w żiguli… Wołgę też zignorowałam, kierowcę w starej oce, który nie wiadomo na co liczył, tym bardziej.
Ale nowy nissan patrol to już było co innego…
Pochyliłam się nad opuszczoną szybą. W samochodzie siedziało dwóch młodych chłopaków. Ten, który zajmował miejsce kierowcy, palił, jego kolega pociągał piwo z butelki.
– Jesteście wolni, chłopaki?
Dwie pary oczu obrzuciły mnie taksującym spojrzeniem. Nie wyglądałam na zamożną, ale to akurat było celowe…
– Może… – rzucił kierowca. – Jak się dogadamy co do ceny.
– Dogadamy się – powiedziałam. – Do Arteku. Pięćdziesiąt.
– Pionierka? – uśmiechnął się kierowca. – Za pięćdziesiąt to możemy ci miasto pokazać.
Dowcipniś. Sądząc po jego wieku, nie powinien już znać słowa „pionierka”. I jakie wymagania… W końcu pięćdziesiąt hrywien to prawie dziesięć dolarów.
– Chyba się nie zrozumieliśmy – zauważyłam. – Nie powiedziałam, czego pięćdziesiąt…
– Czego pięćdziesiąt? – powtórzył posłusznie towarzysz kierowcy.
– Dolców.
Od razu spojrzeli inaczej.
– Pięćdziesiąt dolarów, jedziemy szybko, żadnych autostopowiczów po drodze nie bierzemy, muzyki głośno nie słuchamy – sprecyzowałam. – Rozumiemy się?
– Tak – zdecydował kierowca. Rozejrzał się. – A gdzie rzeczy?
– Wszystko mam przy sobie. – Usiadłam na tylnim siedzeniu, torbę rzuciłam obok siebie. – Jedziemy.
Mój ton chyba poskutkował. Minutę później już wyjeżdżaliśmy na drogę. Rozluźniłam się, usiadłam wygodniej. Wszystko w porządku. Urlop. Muszę odpocząć. Jeść brzoskwinie… Nabierać sil.
A potem Moskwa i Zawulon…
I wtedy w torebce zadzwoniła komórka. Nie otwierając oczu, wyjęłam telefon i odebrałam.
– Alicja? Jak dojechałaś?
W środku poczułam przyjemne ciepełko. Niespodzianka goni niespodziankę! Nawet w najlepszych czasach Zawulon nie uważał za konieczne interesować się takimi drobiazgami. A może to dlatego, że jestem chora i nie w formie?
– Dziękuję, cudownie. Podobno pogoda była nieciekawa, ale teraz…
– Wiem. Chłopaki z Dziennego Patrolu Symferopola zapewnili odpowiednie warunki meteorologiczne. Nie o to mi chodzi, Alicjo. Jesteś w samochodzie?
– Tak.
– Masz złą prognozę na tę podróż. Skoncentrowałam się.
– Droga?
– Nie. Raczej twój kierowca.
Przez chwilę wpatrywałam się w ogolone karki chłopaków w bezsilnej złości. Nawet nie mogę poczuć emocji, a co dopiero czytać myśli…
– Poradzę sobie.
– Zwolniłaś przewodnika?
– Tak. Nie martw się, kochanie. Dam sobie radę.
– Jesteś pewna, Alicjo? – W głosie Zawulona słychać było niekłamany niepokój. To podziałało jak doping.
– Oczywiście. Popatrz jeszcze raz na prognozę!
Zawulon przez chwilę milczał, wreszcie powiedział zadowolony:
– Faktycznie, prostuje się… Będziemy w kontakcie, w razie czego przybędę.
– Gdyby coś mi się stało, po prostu obedrzyj ich ze skóry, kochanie – poprosiłam. Siedzący obok kierowcy chłopak odwrócił się i obrzucił mnie uważnym spojrzeniem.
– Nie tylko obedrę, ale jeszcze zmuszę, żeby ją zjedli – dodał Zawulon. To nie była groźba, lecz realna obietnica. – Baw się dobrze, malutka.
Wyłączyłam się i przysnęłam. Nissan jechał dobrze i szybko, wkrótce byliśmy na trasie. Od czasu do czasu chłopaki palili, pachniało tytoniem, na szczęście nie najgorszym. Potem silnik zaczął śpiewać z wysiłkiem – wjeżdżaliśmy na przełęcz. Otworzyłam oczy i popatrzyłam ponad opuszczoną szybą na rozgwieżdżone niebo. Jakie ogromne gwiazdy są na Krymie. Jakie bliskie…
Potem zasnęłam na dobre. Nawet przyśnił mi się sen – słodki i piękny. Kąpałam się w morzu nocą i obok mnie ktoś był, czasem można było dojrzeć jego twarz. Poczułam lekki dotyk dłoni…
Gdy zrozumiałam, że dotyk jest prawdziwy, obudziłam się i otworzyłam oczy.
Silnik milczał, samochód zjechał z jezdni. Staliśmy na awaryjnym zjeździe dla nieszczęśników, którym zepsuło się auto.
Kierowcy i jego przyjacielowi chyba rzeczywiście zaczęło coś szwankować…
Widząc, że się obudziłam, przyjaciel kierowcy zabrał rękę z mojej twarzy. I nawet wykrzywił usta w uśmiechu.
– Dojechaliśmy, kochana.
– Coś mi to nie wygląda na Artek, kochany.
– To przełęcz. Silnik się przegrzał. – Kierowca oblizał wargi. – Musimy poczekać. Możesz wyjść i się przewietrzyć.
Nawet szukał jakichś bezsensownych usprawiedliwień swojego zachowania, widocznie denerwował się bardziej niż jego towarzysz. A kierowca przeciwnie, nakręcał się.
– Możesz się wysiusiać…
– Dziękuję, nie chce mi się siusiu. – Nadal siedziałam, przyglądając im się z ciekawością. Ciekawe, co wymyślili? Spróbują wyciągnąć mnie z samochodu? A może będą chcieli zgwałcić tutaj?
A co potem?
Puszczą wolno? Zbyt niebezpieczne… Pewnie zrzucą z urwiska do morza… Morze to najlepszy przyjaciel zabójców wszystkich epok i narodów. Ziemia zbyt długo przechowuje ślady, morze ma krótką pamięć.
– Zaczęliśmy wątpić – oznajmił kierowca – czy w ogóle masz pieniądze… pionierko.
– Skoro was wynajęłam – podkreśliłam słowo „wynajęłam” – to znaczy, że mam.
– Pokaż – zażądał kierowca.
Jacy wy jesteście tępi… człowieczki.
W milczeniu wyciągnęłam z torebki plik banknotów. Wyjęłam pięćdziesiątkę i podałam, jakby nie zauważając łapczywych spojrzeń. Teraz to mnie już na pewno nie wypuszczą.
Ale nadal potrzebowali usprawiedliwień. Choćby wobec siebie.
– To przecież fałszywka! – wrzasnął kierowca, starannie chowając banknot do kieszeni. – Ty suko, chciałaś nas…
Wysłuchałam porcji niewyszukanych przekleństw, obojętnie przyglądając się mężczyznom. Poczułam napięcie – przecież nie posiadam swojej normalnej siły Innego, która pozwoliłaby mi przemienić tych dwóch drani w posłuszne marionetki…
– Liczysz na swojego faceta? – zapytał towarzysz kierowcy. – Co? Ze obedrze nas ze skóry? To my go obedrzemy, ty szmato!
Wyobraziłam sobie tysiąc i jedną zabawę, jaką urządziłby im Zawulon za same tylko słowa.
Kierowca chwycił mnie za rękę. Jego przystojną, młodą twarz (nawet nie miałabym nic przeciwko krótkiemu romansowi z kimś takim) wykrzywiły złość, strach i żądza.
– Zapłacisz nam w naturze, dziwko!
Aha, tu was mam. W naturze. Oraz rzeczami, kasą i krótkim lotem z urwiska…
Nie chcę w ten sposób kończyć niezaczętego urlopu!
Drugi chłopak pochylił się nade mną, chyba chciał mi rozerwać bluzkę. Kretyn, przecież kosztowała dwieście pięćdziesiąt dolarów!
Gdy jego ręce dotknęły mojego ciała, oparłam o jego czoło lufę pistoletu.
Nastąpiła krótka przerwa.
– Ostre z was chłopaki – wycedziłam. – No już, szybciutko, rączki przy sobie i wypieprzać z samochodu.
Widok pistoletu oszołomił ich. Pewnie myśleli, że skoro wyszłam z lotniska, to nie mogę mieć przy sobie broni. A może poczuli – instynktem drobnych drapieżników – że rozwalenie ich będzie dla mnie czystą przyjemnością…
Wyskoczyli z samochodu, wyszłam za nimi. Po kilka sekundach wahania jednak rzucili się do ucieczki.
Ten wariant już mnie nie zadowalał.
Wsadziłam kulkę w łydkę kumpla kierowcy. Na razie nogi nie będą mu potrzebne, on nie musi naciskać pedałów. Rana była powierzchowna, raczej draśnięcie niż postrzał, ale wystarczyło. Chłopak upadł, wyjąc wniebogłosy, jego towarzysz stanął jak wmurowany i podniósł ręce do góry. Za kogo oni mnie wzięli? Za pracowniczkę FSB na urlopie?
– Rozumiem waszą chciwość – powiedziałam. – Gospodarka zrujnowana, zakłady pracy nie płacą pensji… Pożądanie także mogę zrozumieć. W końcu nadal drzemie w was nastoletni hiperseksualizm. We mnie również!
Nawet ranny ucichł. Słuchali mnie w absolutnej ciszy – droga była pusta, jedynie w oddali majaczyły zbliżające się światła reflektorów – a noc była piękna: cicha, ciepła, gwiaździsta krymska noc. Gdzieś w dole szumiało morze.
– Poza tym, sympatyczne z was chłopaki – kontynuowałam. – Problem w tym, że zupełnie straciłam ochotę na seks. To przez wasze zachowanie. Ale…
Podniosłam palec w górę, a oni wpatrywali się w niego jak zahipnotyzowani.
– Postaramy się znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji. Sądząc po ich minach, nie spodziewali się niczego dobrego.
Niesłusznie. Przecież nie jestem mordercą.
– Ponieważ jest was dwóch i, jak widzę, jesteście dobrymi przyjaciółmi – ciągnęłam – nie sprawi wam chyba większego problemu zaspokojenie swoich seksualnych pragnień. A potem spokojnie i bez przygód pojedziemy do Arteku.
– Ty…! – kierowca już zrobił krok w moją stronę, ale wycelowana w krocze lufa zatrzymała go w miejscu.
– Jest jeszcze jedna możliwość – dodałam. – Pozbawię was zbędnych części ciała. I stawiam trzy do jednego, że zdołam to zrobić pierwszym strzałem.
– Ty… – zasyczał ranny. – Pomszczą nas…
– Nie dadzą za was złamanej kopiejki – oznajmiłam. – Spodnie w dół i do roboty.
Nie było we mnie tej siły, którą każdy Inny mógł złamać wolę człowieka. Ale mój głos brzmiał przekonująco.
Podporządkowali się. Przynajmniej spróbowali.
W wydziale oglądamy czasem gejowskie pornole. Śmieszna rzecz. Wampiry w dyżurce oglądają często lesbijskie filmy.
Aktorzy zazwyczaj oddają się swoim zajęciom z pasją. Ci dwaj byli wyraźnie zbyt rozstrojeni nieoczekiwanym zwrotem akcji i nie mieli odpowiedniego doświadczenia. Dlatego głównie podziwiałam morze nocą, zerkając od czasu do czasu, czy chłopaki nie udają.
– To nic – pocieszyłam ich, gdy uznałam poniżenie za wystarczające. – Jak to się mówi, pierwsze koty za płoty. Potrenujcie w wolnej chwili. Do samochodu.
– Po co? – wrzasnął kierowca, gdy już przestał pluć. Pewnie pomyślał, że chcę ich zastrzelić i zrzucić razem z bryką do morza.
– Przecież podjęliście się dowieźć mnie do Arteku! – zdumiałam się. – Nie mówiąc o tym, że już zapłaciłam za usługę.
Reszta podróży upłynęła bez przygód. Tylko raz, w połowie drogi, kierowca zaczął krzyczeć, że nienawidzi samego siebie, że nie ma po co żyć i że zaraz zjedzie w przepaść.
– Zapraszam – zachęciłam go. – Z kulą w karku upadek nie będzie tak bolesny.
Zamilkł.
Pistoletu nie wypuszczałam z rąk aż do bramy Arteku. I już otwierając drzwi samochodu, powiedziałam:
– Aha, jeszcze jedno, chłopaki…
Popatrzyli na mnie z nienawiścią. Ileż siły bym z nich wypompowała, gdybym była w formie!
– Nie próbujcie mnie znaleźć. W przeciwnym razie ta noc wyda wam się rajem. Jasne?
Nie było odpowiedzi.
– Milczenie uznaję za zgodę – podsumowałam, chowając malutki astra club do torebki. Idealna broń dla drobnej kobiety… tylko przez kontrolę musiał ją przenieść Paweł.
Poszłam w stronę bramy. Nissan ruszył z rykiem silnika. Miejmy nadzieję, że pechowi gwałciciele wykażą się odrobiną rozsądku i powstrzymają od zemsty…
Zresztą, za kilka dni drobni bandyci nie będą dla mnie żadnym problemem…
W taki oto sposób dojechałam o drugiej w nocy do Arteku, gdzie miałam regenerować swoje siły.
„Jeść bulion” – jak wyraził się Karol Lwowicz, wypisując mi niezbędne zezwolenie.
Każdy wzorowy radziecki pionier powinien zrobić w życiu trzy rzeczy: odwiedzić Lenina w mauzoleum, spędzić lato w Arteku i zawiązać chustę oktiabrionokowi *. Następnie powinien przejść do kolejnego stadium swojego rozwoju – zostać komsomolcem.
Ja w swoim niedługim pionierskim dzieciństwie zdążyłam wypełnić tylko punkt pierwszy. Teraz miałam szansę uzupełnić braki.
Nie wiem, jak za czasów ZSRR, ale teraz wzorcowy obóz dziecięcy wyglądał bardzo solidnie. Ogrodzenie wokół terenu zostało naprawione, przed wejściem dyżurowała ochrona. Wprawdzie broń nie rzucała się w oczy, ale krzepkie chłopaki w milicyjnych mundurach i tak robili wrażenie.
Obok stróżów porządku stał czternastoletni pętak. Może to echo dawnych czasów, gdy rozbrzmiewały trąbki, walono w bębenki i szeregi pionierów szły na plażę zażywać wodnych rozrywek w określonym porządku?
Szczerze mówiąc, spodziewałam się biurokratycznej drogi przez mękę. Albo przynajmniej niebotycznego zdumienia ochroniarzy. Ale chyba zdarzało się już, że zastępowi (teraz moje stanowisko nazywało się bardziej zwyczajnie – opiekunka) docierali do Arteku w środku nocy zachodnimi wózkami. Jeden z wartowników zerknął na moje dokumenty – prawdziwe, wyrobione i potwierdzone we wszystkich odpowiednich instancjach, udokumentowane pieczęciami i podpisami – i zawołał chłopca.
– Makarze, zaprowadzisz Alicję do dyżurnego.
– Aha – burknął chłopak, spoglądając na mnie z zainteresowaniem. Fajny chłopaczek, żadnych kompleksów. Widzi ładną dziewczynę i nie krępuje się okazać zaciekawienia. Daleko zajdzie…
Szliśmy obok długiego rzędu tablic z planem dnia, ogłoszeniami o jakichś wydarzeniach, dziecięcymi gazetkami ściennymi… Strasznie dawno nie widziałam gazetek ściennych! W końcu weszliśmy w skąpo oświetloną aleję. Przyłapałam się na tym, że mimo woli rozglądam się na boki, szukając gipsowych posągów trębaczy i dziewczynek z wiosłami. Ale już ich nie było.
– Jest pani nową zastępową? – zapytał chłopiec.
– Tak.
– Makar – podał mi rękę z godnością.
– Alicja. – Wymieniliśmy uściski dłoni. Z trudem powstrzymałam się od uśmiechu.
Między nami było najwyżej dwanaście lat różnicy, a już, nawet po imionach, widać było, jak się wszystko zmienia. Gdzie się podziały Alicje rodem z utworów Bułyczowa i Carrolla? Odeszły w ślad za gipsowymi trębaczami, pionierskimi sztandarami, utraconymi złudzeniami i niespełnionymi marzeniami. Odmaszerowały w szeregu, z zawadiacką pieśnią na ustach… Odtwórczyni roli Alicji w filmie *, w której niegdyś kochali się wszyscy chłopcy Związku Radzieckiego, teraz pracuje sobie spokojnie jako biolog, z uśmiechem wspominając swój romantyczny wizerunek.
Przyszli inni: Makar, Iwan, Jegor, Masza… Stałe prawo przyrody – im cięższa sytuacja w kraju, w im większe bagno wdeptuje się jego mieszkańców, tym silniejszy staje się pociąg do korzeni, do starych porządków, do starych imion i rytuałów. Te wszystkie Iwany i Masze wcale nie są gorsi. Może nawet lepsi? Poważniejsi, bardziej skoncentrowani, nie związani z ideologią i pokazową wspólnotą. I znacznie bliżsi nam, Ciemnym, niż Alicje, Sierioże i Sławy…
A jednak trochę przykro. Może dlatego, że my byliśmy inni, a może dlatego, że oni się tacy stali?
– Przyjechała pani na krótko? – zapytał z powagą chłopiec.
– Tak. Mam zastąpić przyjaciółkę. W przyszłym roku znowu spróbuję przyjechać.
Makar skinął głową.
– Niech pani przyjedzie, tu jest bardzo fajnie. Ja też przyjadę w przyszłym roku. Będę miał wtedy piętnaście lat.
Albo mi się wydawało, albo w oczach tego czarta też błysnął ognik.
– A jak skończysz piętnaście?
Pokręcił głową i powiedział z wyraźnym żalem:
– Można tylko do szesnastu. Zresztą, jak skończę szesnaście, to chcę wyjechać do Cambridge.
Omal się nie zakrztusiłam.
– To dość ekskluzywna uczelnia, Makarze.
– Wiem. Wszystko zostało zaplanowane pięć lat temu, proszę się nie martwić.
Oho, pewnie syn jakiegoś nuworysza. Tacy faktycznie mają wszystko „zaplanowane”.
– Poważnie myślisz. Zostaniesz tam?
– Nie, po co? Otrzymam odpowiednie wykształcenie i wrócę do Rosji.
O rany, jaki poważny dzieciak. Wśród ludzi trafiają się zabawne egzemplarze. Szkoda, że nie mogę przetestować jego zdolności Innego… Tacy chłopcy są nam potrzebni.
Za swoim przewodnikiem skręciłam z wymoszczonej kwadratowymi płytkami dróżki na wąską ścieżkę.
– Tędy będzie bliżej – wyjaśnił chłopiec. – Niech się pani nie martwi, ja tu znam każdy kąt…
Szłam za nim bez słowa. Było ciemno, mogłam liczyć tylko na swoje ludzkie zdolności, ale jego biała koszula świeciła w ciemności jak latarnia.
– Widzi pani światło? – zapytał Makar, odwracając się. – Proszę iść prosto do niego, a ja lecę…
Chyba postanowił sobie ze mnie zażartować… Do światła było co najmniej trzysta metrów, droga prowadziła przez zarośnięty park. Będzie miał czym się pochwalić przed kolegami: zaprowadził nową wychowawczynię w krzaki i tam porzucił…
Ale gdy Makar odwrócił się i zrobił krok, zaczepił o coś nogą, wydał okrzyk i upadł. Ale numer…
– No proszę, a mówiłeś, że znasz tu każdy kąt – nie wytrzymałam.
Nie odpowiedział – sapał, rozcierając rozbite kolano. Przysiadłam z boku, zajrzałam mu w oczy:
– Chciałeś ze mnie zakpić, co?
Chłopak popatrzył na mnie i szybko odwrócił wzrok. Wymamrotał:
– Przepraszam…
– Ze wszystkich sobie tak żartujecie?
– Nie…
– Czym sobie zasłużyłam na ten zaszczyt?
Nie od razu odpowiedział.
– Wyglądała pani na tak pewną siebie.
– Oczywiście – przyznałam lekko. – Jechałam tu z przygodami. Omal mnie po drodze nie zabili, ale jakoś się wykaraskałam. To jaką mam mieć minę?
Cała jego powaga i pewność siebie znikły. Kucnęłam obok i zażądałam:
– Pokaż kolano. Zabrał ręce.
Siła. Wiedziałam, że w nim jest. Niemal czułam bijącą z chłopca siłę: zrodzoną bólem, urazą, wstydem… Ostrą i czystą siłę… Prawie mogłam ją wziąć – jak każda Ciemna Inna, której siłą jest cudza słabość.
Prawie mogłam.
A jednak to nie było to. Makar siedział z zaciśniętymi zębami, nawet nie jęknął. Trzymał się i trzymał siłę w sobie. To dla mnie teraz zbyt dużo…
– Nic takiego. Zakleić ci plastrem?
– Nie trzeba, samo się zagoi…
– Jak chcesz. – Wstałam i rozejrzałam się. Trudno mi będzie znaleźć drogę do tlącego się w oddali światełka… – No jak tam, Makarze? Lecisz? Czy jednak mnie odprowadzisz?
Wstał i poszedł przodem, a ja za nim. Tuż przed budynkiem, który okazał się kamiennym, piętrowym domkiem z kolumnami. Makar zapytał:
– Powie pani dyżurnemu?
– O czym? – roześmiałam się. – Przecież nic się nie stało, przespacerowaliśmy się spokojnie aleją…
Posapał jeszcze chwilę i powtórzył:
– Przepraszam. To był głupi żart.
Tym razem zabrzmiało to szczerzej.
– Zajmij się kolanem – poradziłam. – Nie zapomnij przemyć i posmarować jodyną.
Za ścianą szumiała woda – dyżurny obozu przeprosił i poszedł się umyć. Obudziłam człowieka, który drzemał sobie spokojnie przy ochrypłych dźwiękach płynących z japońskiego magnetofonu. Jak można spać przy Wysockim? Zresztą, na tym sprzęcie można było słuchać wyłącznie schrypniętych bardów.
…Będą wiersze i matematyka,
Zaszczyty, bitwy, krew i krzyk,
A teraz ołowiane żołnierzyki
Na starej mapie ustawiają się w szyk.
Lepiej, żeby trzymał je w koszarach,
Ale na wojnie, jak to na wojnie,
Giną żołnierze w obu armiach
Po równo po każdej stronie
– Przepraszam. – Dyżurny wrócił z malutkiej łazienki, wycierając twarz ręcznikiem. – Zmorzył mnie sen.
Skinęłam głową. Magnetofon nadal grał, czyniąc głos Wysockiego jeszcze bardziej ochrypłym:
Może to braki w wychowaniu,
A może w wykształceniu luka,
Że nie może wygrać kampanii
Ani ta, ani tamta grupa.
Z sumieniem problemy niesłychane,
Jak tu wobec siebie nie zgrzeszyć.
Tu i tam żołnierzyki ołowiane,
Jak zdecydować, kto powinien zwyciężyć?
Dyżurny skrzywił się i przyciszył tak, że niemal nic nie było słychać. Podał mi rękę:
– Piotr.
– Alicja.
W jego uścisku, mocnym, jakby podawał dłoń mężczyźnie, od razu czuło się dystans. Relacje wyłącznie koleżeńskie…
No i dobrze. Ten niewysoki, szczupły, przypominający chłopca mężczyzna nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Oczywiście miałam zamiar na to obozowe lato znaleźć sobie kochanka, ale raczej kogoś młodszego i sympatyczniejszego. Piotr miał co najmniej trzydzieści pięć lat i nawet bez zdolności Innego można było w nim czytać jak w otwartej księdze. Przykładny ojciec rodziny, z tych, co to żony prawie nie zdradzają, nie piją, nie palą i wychowaniu dziecka – zazwyczaj jednego – poświęcają sporo czasu. Odpowiedzialny człowiek, który lubi swoją pracę, a tłum smarkaczy i młodocianych chuliganów można mu powierzyć bez obawy. Wytrze zasmarkane nosy, pogada od serca, zabierze butelkę wódki, wygłosi wykład o szkodliwości palenia papierosów, zajmie małolata pracą i etyką, ale też zapewni odpowiednie do wieku rozrywki.
Krótko mówiąc – ucieleśnienie marzeń Jasnych, a nie żywy człowiek.
– Bardzo mi miło – powiedziałam. – Od dawno marzyłam, żeby trafić do Arteku… Szkoda tylko, że w takich okolicznościach…
Piotr westchnął.
– To prawda. Wszyscy martwimy się o Nastkę… Przyjaźnicie się?
– Nie – pokręciłam głową. – Ona jest dwa lata starsza, rzadko się spotykałyśmy na wydziale. Szczerze mówiąc, nawet nie pamiętam, jak wygląda.
Piotr skinął głową i zaczął przeglądać moje dokumenty. Konfrontacja z Nastią niespecjalnie mnie martwiła, ona na pewno przypomni sobie moją twarz, Zawulon zawsze dba o takie drobiazgi. Jeśli nawet w samym Arteku nie ma Innych, to na pewno przyjechał ktoś z Jałty albo Symferopola, wpadł na minutkę do Nastii – i teraz ona uważa mnie za starą znajomą.
– Pracowała pani już jako opiekunka?
– Tak… Ale nie w Arteku, rzecz jasna.
– Cóż to takiego? – wzruszył ramionami Piotr. – Dwa tysiące trzysta osób personelu – oto cala różnica.
Ton, którym wypowiedział te słowa, niezbyt do niego pasował. Był dumny z Arteku, tak dumny, jakby sam go założył, osobiście, z automatem w ręku bronił przed faszystami, własnoręcznie budował domy i sadził drzewa.
Uśmiechnęłam się, dając do zrozumienia, że nie wierzę, ale z grzeczności nie zaprzeczę.
– Nastia pracuje w Lazurowym – oznajmił Piotr. – Zaprowadzę panią do niej, ona i tak musi już wstać. O piątej odjeżdża samochód do Symferopola… Jak pani dojechała, Alicjo?
– Normalnie – odparłam. – Samochodem.
Piotr skrzywił się.
– Pewnie zażądali strasznej ceny?
– Nawet nie – skłamałam.
– Tak czy inaczej, to dość ryzykowne – zauważył Piotr. – Młoda, ładna dziewczyna, sama w środku nocy, w samochodzie z nieznajomym kierowcą…
– Było ich dwóch – powiedziałam. – I byli bardzo zajęci sobą.
Piotr nie zrozumiał.
– Nie będę pani pouczał – westchnął. – Jest pani dorosła. Ale proszę zrozumieć, że wszystko może się zdarzyć! Artek to kraina dzieciństwa, miłości, przyjaźni i sprawiedliwości. Niewielki kawałek, który udało nam się zachować. Lecz poza granicami obozu… Ludzie bywają różni.
– Ludzie bywają różni – przyznałam z pokorą. Zdumiewające, z jak szczerą wiarą wygłaszał te patetyczne słowa! I w dodatku naprawdę w nie wierzył!
– Dobrze. – Piotr wstał i podniósł moją torbę. – Chodźmy, Alicjo.
– Mogę pójść sama, proszę mi tylko wskazać drogę…
– Alicjo! – pokręcił głową z wyrzutem. – Zabłądzi pani! Teren obozu ma dwieście pięćdziesiąt osiem hektarów! Chodźmy.
– Nawet Makar trochę pobłądził – przyznałam.
Piotr stał już w drzwiach, ale teraz odwrócił się gwałtownie.
– Makar? Piętnastoletni chłopiec? Znowu był przy wejściu?
Skinęłam głową.
– Rozumiem… – powiedział sucho Piotr.
Wyszliśmy w ciepłą, letnią noc. Świtało, Piotr wyjął z kieszeni latarkę, ale jej nie włączał. Ruszyliśmy ścieżką w dół, ku brzegowi morza.
– Mamy problem z tym chłopcem – rzucił Piotr.
– Co się stało?
– Twierdzi, że nie potrzebuje dużo snu… – Piotr zaśmiał się niewesoło. – Albo ucieka do ochrony przy wejściu, albo nad morze, albo w ogóle poza teren obozu.
– Myślałam, że to coś w rodzaju posterunku przy bramie… pionierskiego – zasugerowałam.
– Alicjo!
Samym tylko wygłoszeniem imienia przekazywał cały ogrom emocji.
– W nocy dzieci powinny spać, a nie stać na warcie przy wejściu do obozu, przy wiecznym ogniu, czy gdzie tam jeszcze… Wszystkie normalne dzieci w nocy śpią, wyszaleją się przed snem i śpią. W ciągu dnia tak się tu nabiegają…
Pod jego nogami zachrzęścił żwir, zeszliśmy z wyłożonej różowymi płytkami drogi. Zrzuciłam sandały, zaczęłam iść boso. Jak przyjemnie – ciepłe, twarde kamyczki pod stopami…
– Z jednej strony, możemy upomnieć ochroniarzy – rozmyślał na głos Piotr – żeby przeganiali chłopaka. Ale co wtedy? Przywiązywać go na noc do łóżka? Niech już lepiej siedzi z dorosłymi, niż miałby się kąpać w nocy sam jeden w morzu…
– Co mu jest?
– Mówi, że trzy godziny snu w zupełności mu wystarczają – w glosie Piotra pojawił się smutek i żal. Najwyraźniej należał do ludzi, z którymi interesująco rozmawia się przez telefon albo w ciemności – uboga mimika, nudna twarz, a ile intonacji! – Sądząc po tym, jak lata w dzień, rzeczywiście mu wystarczają. Ale ja wiem, że nie o to chodzi…
– A o co? – zrozumiałam, że czeka na to pytanie.
– Nie chce stracić ani jednej minuty z tego lata, z Arteku, ze swojego dzieciństwa. – Teraz głos Piotra był zamyślony. – Pierwszy i ostatni raz w Arteku… A co jeszcze dobrego spotkało go w życiu?
– Jak to – pierwszy i ostatni raz? Chłopiec powiedział…
– Jest z domu dziecka – wyjaśnił Piotr. – Poza tym, jest już duży. Nie sądzę, by udało mu się znowu do nas przyjechać. Teraz oczywiście dzieci mogą przyjeżdżać na obóz, ile razy zechcą, jeśli tylko rodzice mają pieniądze, ale takie turnusy dobroczynne…
Aż przystanęłam.
– Jak to z domu dziecka? On z takim przekonaniem…
– Oni wszyscy mówią z przekonaniem – wyjaśnił spokojnie Piotr. – Pewnie opowiadał niestworzone rzeczy? Rodzice biznesmeni, do Arteku przyjeżdża trzy razy do roku, jesienią wybiera się na Hawaje… Sami chcą w to wierzyć i dlatego tak fantazjują. Maluchy stale, starsi rzadziej. Musiała mu się pani spodobać.
– Nie sądzę.
– W tym wieku chłopcy jeszcze nie umieją okazywać sympatii – oznajmił bardzo poważnie Piotr. – Miłość łatwo pomylić z nienawiścią, zwłaszcza w dzieciństwie… Wie pani co, Alicjo… Drobna uwaga…
– Tak?
– Jest pani atrakcyjną dziewczyną, a to mimo wszystko obóz, w którym jest spora grupa starszych chłopców. Nie proszę, by nie używała pani kosmetyków, nie malowała się i tak dalej… Ale proszę nie zakładać tej minispódniczki. Jest zbyt krótka.
– To nie spódniczka jest krótka – odpowiedziałam niewinnie. – To ja mam takie długie nogi.
Piotr zerknął na mnie. Pokręcił głową z wyrzutem.
– Przepraszam, to był żart – powiedziałam szybko. – Oczywiście, nie będę jej nosić. Mam jeszcze dżinsy, szorty, a nawet długą spódnicę. I zabudowany kostium kąpielowy.
Dalej szliśmy w milczeniu.
Nie wiem, o czym myślał Piotr. Może zastanawiał się nad tym, czy w ogóle nadaję się na pedagoga. Może było mu żal swojego podopiecznego. Może zastanawiał się nad niedoskonałością świata.
A ja uśmiechałam się, przypominając sobie, jak zręcznie nabrał mnie chłopiec.
Oto nasz przyszły współpracownik!
Przyszły Ciemny.
Jeśli nawet nie jest Innym i jest mu sądzone przeżyć nudne życie człowieka, tacy jak on są naszą podporą.
Nie chodziło nawet o tamten żart, Jaśni też lubią robić kawały. Ale to, co rodzi w chłopcu podobne żarty – zaciągnąć i zostawić w parku nie znającą okolicy dziewczynę, wypiąć dumnie pierś i udawać dziecko z bogatej rodziny… To jest nasze.
Samotność, zagubienie, pogarda albo litość do otoczenia to nieprzyjemne uczucia. Ale właśnie one rodzą prawdziwych Ciemnych. Ludzi albo Innych, napiętnowanych własną godnością, dumą i pociągiem do wolności.
Kto wyrośnie z dziecka zamożnych rodziców, które naprawdę spędza każde lato nad morzem, uczy się w dobrym gimnazjum, ma poważne plany na przyszłość? Wbrew powszechnemu przekonaniu nie stanie się nam bliski, co nie znaczy, że zgłosi się do Jasnych. Będzie się kręcił przez całe życie jak kawałek gówna w przerębli – drobne przykrości, drobne radości, ukochana żona, ukochana kochanka, podłożyć świnię naczelnikowi, pociągnąć w górę kumpla. Szarość. Bylejakość. Nie wróg i nie sprzymierzeniec. Powiedzmy szczerze: prawdziwy Jasny budzi szacunek. Mimo że jest przeciwko nam, mimo że jego cele są nieosiągalne, a metody głupie – jest godnym przeciwnikiem. Jak Siemion czy Antoni z Nocnego Patrolu…
A tak zwani porządni ludzie są równie daleko od nas jak od Jasnych.
A takie samotne wilczki jak Makar to właśnie nasza podpora.
On będzie rosnąć w przekonaniu, że musi walczyć. Że jest sam przeciw wszystkim, że nie może liczyć na współczucie i po – moc, że nie warto rozmieniać się na litość i miłosierdzie. Nie będzie myślał o uszczęśliwianiu ludzkości, ale nie będzie też robił drobnych świństw, wyćwiczy w sobie wolę i charakter. Nie zginie. Jeśli są w nim zadatki na Innego, niezmiernie rzadka i nieprzewidywalna sztuka wchodzenia w Zmrok, która odróżnia nas od ludzi – chłopak przyjdzie do nas. A jeśli nawet pozostanie człowiekiem, będzie mimo woli pomagał Dziennemu Patrolowi.
Podobnie jak wielu innych ludzi.
– Tutaj, Alicjo…
Podeszliśmy do niewielkiego budynku. Weranda, otwarte okna, w jednym z nich słabe światełko…
– To letni domek – oznajmił Piotr. – W Lazurowym są cztery wille i osiem letnich domków. Moim zdaniem, latem znacznie weselej mieszka się właśnie tutaj.
Jakby przepraszał, że ja i moi podopieczni będziemy musieli mieszkać w letnim domku. Nie wytrzymałam: – A zimą?
– Zimą nikt tu nie mieszka – powiedział surowo Piotr. – Mamy wprawdzie łagodne zimy, ale warunki tutaj są mimo wszystko nieodpowiednie dla dzieci.
Przejście na język oficjalny przychodziło mu bez trudu – jakby robił wykład zaniepokojonej mamie – optymalna temperatura powietrza, komfortowe warunki, zbilansowane pożywienie…
Weszliśmy na taras. Poczułam lekkie podniecenie.
Chyba… chyba już czuję… to…
Nastia była drobną dziewczyną o smagłej twarzy. Trochę przypominała Tatarkę. Nawet ładna, ale teraz zbyt spięta i zdenerwowana.
– Cześć, Alu – skinęła mi głową jak starej znajomej. W jakimś stopniu tak właśnie było – najwyraźniej wsadzili jej fałszywą pamięć. – Widzisz, jak wyszło…
Przerwałam oglądanie pokoju – i tak nie było w nim nic wartego uwagi. Zwykły pokój zastępowej: łóżko, szafa, stół, krzesło. Malutka, stara lodówka i tani, czarno – biały telewizor wydawały się przedmiotami luksusu.
Na szczęście nie jestem zbyt wymagająca…
– Nastiu, wszystko będzie dobrze – obiecałam fałszywie.
Dziewczyna skinęła głową, pewnie przez całą ostatnią dobę wysłuchiwała takich słów pocieszenia.
– Dobrze, że tak szybko przyleciałaś. – Podniosła z podłogi spakowaną torbę, chyba tylko po to, by natychmiast wziął ją Piotr. – Pracowałaś wcześniej w Arteku?
– Nie.
Nastia zmarszczyła brwi. Pewnie nasz agent coś pokręcił, ale teraz dziewczyna nie miała do tego głowy.
– Jeszcze zdążę na poranny samolot – powiedziała. – Pietia, o której jedzie samochód do Symferopola?
– Za godzinę – skinął głową Piotr.
Była zastępowa znowu zwróciła się do mnie:
– Z dziewczynkami już się pożegnałam – oznajmiła. – Żadna nie będzie się dziwić. Przekaż im, że je wszystkie bardzo kocham i na pewno… postaram się wrócić.
Na chwilę w jej oczach błysnęły łzy – widocznie zrozumiała jedną z możliwych przyczyn szybkiego powrotu.
– Nastiu… – objęłam ją. – Wszystko będzie w porządku, twoja mama wyzdrowieje…
Drobna twarz Nastii wykrzywiła się w bolesnym grymasie.
– Przecież nigdy nie chorowała! – wybuchnęła. – Nigdy! Piotr taktownie chrząknął, Nastia opuściła wzrok, zamilkła.
Oczywiście istniały różne metody wysłania mnie do Arteku, ale Zawulon preferował najprostsze rozwiązania. Mama Nastii dostaje rozległego zawału serca, dziewczyna wraca do Moskwy, na jej miejsce wysyłają inną studentkę. Bardzo proste.
Prawdopodobnie mama Nastii i tak dostałaby zawału, może za rok, a może za pięć lat. Zawulon bardzo dba o równowagę sil. Wywołać zawał u absolutnie zdrowej kobiety to ingerencja czwartego poziomu, automatycznie dająca Jasnym prawo do magicznej odpowiedzi o równej mocy.
Prawie na pewno mama Nastii przeżyje. Zawulon nie jest skłonny do bezmyślnego okrucieństwa. Po co zabijać niewinną kobietę, skoro efekt został osiągnięty dzięki ciężkiej chorobie?
Mogłabym uspokoić swoją poprzedniczkę, ale wtedy musiałabym jej zbyt wiele opowiedzieć…
– Tu masz zeszyt, zrobiłam notatki… – Nastia podała mi cienki szkolny zeszycik z wesolutką okładką, przedstawiającą popularnego gwiazdora. – Takie tam drobiazgi, ale może ci się przyda. Do niektórych dziewcząt trzeba mieć szczególne podejście…
Skinęłam głową. Nastia machnęła ręką.
– Ale co ja ci tu opowiadam? Na pewno świetnie sobie poradzisz. I mimo to przez piętnaście minut wprowadzała mnie w tajniki rozkładu dnia, prosiła o zwrócenie szczególnej uwagi na jakieś dziewczęta, które, rozwinięte ponad wiek, już flirtowały z chłopcami, radziła, by nie wymagać absolutnego spokoju tuż po ogłoszeniu ciszy nocnej – „wystarczy piętnaście minut, żeby się nagadały, no, najwyżej pół godziny…”
Dopiero gdy Piotr dyskretnie wskazał na zegarek, Nastia zamilkła. Cmoknęła mnie w policzek, wzięła torebkę i jakieś kartonowe pudełko – może owoce dla swojej chorej mamy?
– Wszystkiego dobrego, Alicjo… Nareszcie zostałam sama.
Na łóżku leżała zmiana czystej pościeli. Słabo świeciła żarówka pod zwykłym szklanym abażurem. Kroki Piotra i Nastii oraz ich niegłośna rozmowa szybko ucichły.
Zostałam sama.
Ale nie całkiem. Za dwoma cienkimi ściankami, pięć metrów ode mnie, spało osiemnaście dziewcząt w wieku dziesięciu i jedenastu lat.
Poczułam dreszcz. Nerwowy dreszcz, jakbym znów była uczennicą, która po raz pierwszy próbuje wyciągnąć cudzą siłę. Zapewne tak właśnie dygotał Humbert Humbert.
Tylko że w porównaniu z tym, co ja mam zamiar zaraz zrobić, jego skłonność do nimfetek to doprawdy dziecięce igraszki…
Wyłączyłam światło i wyszłam po cichu na korytarz. Jak strasznie brak mi zdolności Innej!
Będę musiała użyć tego, co zostało we mnie z człowieka…
Korytarz był długi, podłoga skrzypiała. Wytarty chodnik wcale nie tłumił kroków. Cała nadzieja w tym, że o tak wczesnej porze wszystkie dziewczęta jeszcze spokojnie śpią…
I śnią im się proste, naiwne, nieskomplikowane dziecięce sny.
Uchyliłam drzwi i weszłam do sypialni. Spodziewałam się czegoś z pogranicza domu dziecka i szpitala, jakichś żelaznych piętrowych łóżek, światełka dyżurnej lampki, smętnych firanek i śpiących na baczność dzieci…
Ale nie. Pokój był ładnie urządzony. Przez okno padało światło latarni. Kołysały się lekkie cienie, świeży morski wiatr wpadał przez otwarte okna, pachniało jakimiś polnymi kwiatami. W kącie świecił słabo ekran wyłączonego telewizora, na ścianach wisiały rysunki – akwarelowe i wykonane kredkami, nawet w półmroku jasne i radosne.
Dziewczynki spały.
Jedne skopały kołdrę, inne zawinęły się w nią po uszy. Przy niektórych łóżkach panował wzorowy porządek, na oparciach innych porozwieszano w nieładzie wilgotne kostiumy kąpielowe, spódniczki, skarpetki, dżinsy. Dobry specjalista, który odwiedziłby nocą tę sypialnię, potrafiłby stworzyć doskonałe psychologiczne portrety dziewczynek.
Mnie one niepotrzebne.
Powoli szłam między łóżkami. Poprawiałam zsunięte kołdry, podnosiłam zwisające ręce i nogi. Dziewczęta spały mocno. I nic im się nie śniło…
Poszczęściło mi się dopiero przy siódmej. Pulchna, jasnowłosa jedenastolatka. Zwykła dziewczynka, cichutko jęcząca przez sen.
Miała zły sen…
Przyklękłam. Wyciągnęłam rękę, dotknęłam jej czoła. Leciutko, koniuszkami palców…
Poczułam Siłę.
Teraz, pozbawiona zdolności Innej, nie umiałabym odczytać zwykłego snu. Ale chodziło jedynie o „pożywienie”. Wszystko odbywało się na poziomie zwierzęcych reakcji, jak odruch ssania u noworodka.
Zobaczyłam…
Dziewczynce śniło się, że jedzie do domu, że turnus się jeszcze nie skończył, a ją już zabrano, ponieważ zachorowała mama. Posępny, zagniewany ojciec ciągnie ją do autobusu, a ona nie zdążyła pożegnać się z przyjaciółkami, nie zdążyła ostatni raz wykąpać się w morzu ani zabrać jakichś bardzo ważnych kamyczków… I teraz opiera się, prosi ojca, żeby poczekał, a ten gniewa się coraz bardziej… I mówi coś cicho o haniebnym zachowaniu, o tym, że właściwie jest już za duża na lanie, ale skoro tak się zachowuje, to może zapomnieć o obietnicy, że więcej nie dostanie pasem…
To był naprawdę zły sen. Dziewczynki bardzo przeżywały wyjazd Nastii…
Na moim miejscu każdy spróbowałby pomóc małej.
Człowiek zacząłby gładzić ją po głowie, szeptać coś czułego, może śpiewać kołysankę… Próbowałby przerwać sen.
Jasny Inny wykorzystałby swoją siłę, by odmienić sen, żeby ojciec roześmiał się nagle i powiedział, że mama wyzdrowiała, i pobiegł razem z dziewczynką nad morze… Zamieniłby okrutny, realistyczny sen na słodkie kłamstwo.
Ja jestem Ciemna.
Zrobiłam, co mogłam. Wypiłam jej siłę. Wessałam w siebie posępnego ojca i chorą matkę, stracone na zawsze przyjaciółki, zapomniane morskie kamyczki i hańbiące lanie…
Dziewczynka pisnęła niczym przydeptana myszka i zaczęła równo, spokojnie oddychać.
W dziecięcych snach niewiele jest siły. To przecież nie rytualne zabójstwo, którym groziliśmy Jasnym i które naprawdę daje potworny wyrzut energii. To tylko sny.
Odżywczy bulion dla chorej wiedźmy.
Wstałam. Kręciło mi się w głowie. Nie odzyskałam jeszcze utraconych zdolności. Potrzeba wielu snów, by zapełnić ziejącą dziurę.
Ale te sny będą. Już ja się o to postaram.
Żadnej innej dziewczynce nic się nie śniło. To znaczy jednej się śniło, ale to był nieprzydatny, głupi, dziewczyński sen o jakimś piegowatym chłopcu, który podarował jej kolejny głupi kamyczek z dziurką – „kurzy bóg”. Kurom kurzy bogowie…
Postałam nad łóżkiem tej dziewczynki, chyba najbardziej rozwiniętej, nawet piersi się odrobinę zaznaczyły… Kilka razy dotknęłam jej czoła, próbując znaleźć cokolwiek. Pusto. Morze, słońce, plaża, bryzgi wody i chłopiec. Ani kropli złości, zazdrości, smutku. Tutaj mógłby czerpać mag Światła – wypić jej sen i odejść zadowolony. Ja nie miałam tu nic do roboty.
To nic. Przyjdzie nowy wieczór i nowa noc. I do mojego pulchnego dawcy wróci poprzedni koszmar – wyciągnęłam cały strach, ale nie usunęłam przyczyn. Koszmar powróci, a ja znowu jej pomogę. Najważniejsze, żeby nie przesadzić, nie doprowadzić dziewczynki do prawdziwego załamania nerwowego. Nie mam do tego prawa. To by już pachniało poważną magiczną ingerencją i jeśli w obozie jest choćby jeden obserwator Jasnych, albo, nie daj Boże, Inny z Inkwizycji, miałabym poważne kłopoty.
A ja już nigdy więcej nie chcę zawieść Zawulona!
Wybaczył mi to, co wydarzyło się zeszłego lata. Drugi raz mi nie przebaczy.
O dziesiątej rano wraz ze swoimi podopiecznymi przyszłam na śniadanie.
Nastia miała rację – poradziłam sobie doskonale.
Początkowo, gdy dziewczęta się obudziły, czułam lęk. Nic dziwnego, ukochana zastępowa wyjeżdża w nocy do chorej mamy, a rankiem zamiast niej do sypialni wchodzi nowa dziewczyna – nieznajoma, obca, tak niepodobna do Nastii! Od razu poczułam, że osiemnaście par oczu patrzy na mnie wrogo, z obawą. One były razem, a ja sama.
Uratowało mnie to, że dziewczynki były małe, a ja ładna.
Gdyby na ich miejscu byli chłopcy w tym samym wieku, mój wygląd nie miałby najmniejszego znaczenia. Dziesięcioletni chłopcy wolą najbrzydszego szczeniaka od najładniejszej dziewczyny. Gdyby moje podopieczne były o dwa lata starsze, mój wygląd budziłby złość.
Ale dla dziesięcioletnich dziewczynek ładna kobieta jest przedmiotem uwielbienia. Już zaczyna się w nich budzić kokieteria i pragnienie podobania się, a jeszcze nie rozumieją, że nie wszystkie będą ładne. Sama taka byłam i w swoją opiekunkę, wiedźmę Irinę Aleksandrownę, patrzyłam jak w obraz.
Szybko znalazłam z dziewczynkami wspólny język.
Usiadłam na łóżku obok Oleczki, najcichszej i najbardziej nieśmiałej, jak wynikało z notatek w zeszyciku. Porozmawiałam z dziewczynkami o Nastii, o tym, jak to źle, gdy mama choruje, o tym, że nie powinny mieć żalu do Nastii… Tak bardzo chciała z nimi zostać, ale przecież mama to najważniejsza osoba na świecie!
Gdy skończyłam, Oleczka zaczęła popłakiwać i przytuliła się do mnie. Pozostałe dziewczynki też miały łzy w oczach.
Wtedy opowiedziałam im o swoim ojcu, o jego zawale, o tym, że teraz lekarze umieją doskonale leczyć choroby serca i że mama Nastii też na pewno wyzdrowieje. Pomogłam smagłej dziewczynce, Kozaczce Gulnarze, zapleść warkoczyki – miała śliczne włosy, ale była, jak zapisała Nastia, straszną guzdrałą. Posprzeczałam się z Tanią z Petersburga, czym lepiej jedzie się do Arteku, pociągiem czy samolotem, i przyznałam, że pociągiem jest znacznie weselej. Obiecałam Ani z Rostowa, że do wieczora będzie mogła pływać, a nie tylko chlapać się na mieliźnie. Omówiłyśmy zaćmienie słońca, które miało nastąpić za trzy doby, i wyraziłyśmy żal, że na Krymie nie będzie całkowite.
Na śniadanie szłyśmy już wesołą gromadką. Tylko Olga, „która nie jest Oleczką, lecz koniecznie Olgą”, i jej przyjaciółka Ludmiła trochę się na mnie boczyły. Nic dziwnego, najwyraźniej były ulubienicami Nastii.
To nic. Za trzy dni mnie też polubią.
A świat wokół był taki piękny…
Sierpień na Krymie! W dole połyskuje morze, powietrze przeniknięte jest zapachami słonej wody i kwiatów. Dziewczynki piszczały, biegały tam i z powrotem, przepychały się. Pewnie maszerowanie ze śpiewem na ustach wymyślono nie bez kozery – gdy śpiewasz, nie możesz ani piszczeć, ani chichotać.
A ja nie znam żadnych piosenek i nie umiem chodzić w szeregu.
Jestem Ciemna.
W stołówce po prostu zdałam się na swoje podopieczne – to one wiedziały, gdzie powinnyśmy usiąść. Wokół mnie rozmawiało, śmiało się i przekrzykiwało pięćset dzieci w najróżniejszym wieku, cud, że przy tym udawało im się pałaszować śniadanie. Moje stadko zajęło swoje miejsca. Zaczęłam się rozglądać. W końcu będę musiała spędzić tu cały miesiąc…
Opiekunów, którzy przybyli na śniadanie ze swoimi zastępami, było dwudziestu pięciu. Moja duma, że tak szybko poradziłam sobie z dziewczynkami, znikła bez śladu. Oni byli dla tych dzieci niczym starsze rodzeństwo. Czasem surowi, czasem łagodni, ale zawsze kochani i posiadający autorytet.
Skąd się tacy biorą?
Zepsuli mi humor.
Smętnie dłubałam widelcem w plackach, które podano na śniadanie razem z kaszą gryczaną i kakao, i smętnie rozmyślałam o trudnej sytuacji szpiega na obcym terenie. Zbyt dużo było tu zachwytów, uśmiechów, figli. Jasnych by tu przysłać, niech wychowują ludzkie dzieci w duchu miłości i dobra. Co tu robi wiedźma?…
A może to tylko fałsz? Lakier i pozłota!
Pocieszałam się myślą, że gdybym mogła spojrzeć na to wszystko wzrokiem Innej, zobaczyłabym wiele ciekawych rzeczy. Wśród tych miłych ludzi znaleźliby się łajdacy, zboczeńcy, ludzie źli, podli, obojętni…
Chociaż całkiem możliwe, że takich tu nie ma. Że oni wszyscy są szczerzy, w takim stopniu, w jakim to tylko możliwe. Ze naprawdę kochają te dzieci, ten obóz, siebie nawzajem. Ze to faktycznie skansen idiotów, w który Jaśni chcą zamienić świat.
– Dzień dobry.
Obejrzałam się na przechodzącego obok mnie chłopca. Aha, stary znajomy… a raczej pierwszy znajomy w Arteku.
– Dzień dobry, Makarze. – Zerknęłam na jego obtarte kolano. – A gdzie jodyna?
– Głupstwo, zagoi się – wymamrotał chłopiec. Patrzył na mnie z lekkim niepokojem, widocznie próbował zrozumieć, czy coś już o nim wiem.
– Biegnij, bo nie zdążysz nic zjeść. – Uśmiechnęłam się. – Być może wystarczą ci trzy godziny snu, ale z jedzeniem to już inna sprawa. Wprawdzie to też stołówkowe, ale smaczne.
Szybko poszedł dalej. Zrozumiał, że już wiem o jego nocnych wędrówkach i prawdziwym statusie społecznym. Gdybym była w formie, wchłonęłabym sporo siły…
– Alicjo, skąd go znasz? – zaszeptała głośno Oleczka. Zrobiłam tajemniczą minę.
– Wiem wszystko o wszystkich…
– Skąd? – dopytywała się Ola.
– Jestem wiedźmą! – oznajmiłam grobowym szeptem. Dziewczynka zaśmiała się radośnie.
Faktycznie, bardzo śmieszne… Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że to szczera prawda. Poklepałam ją po głowie i wzrokiem wskazałam talerz.
Teraz musiałam jeszcze przejść przez część oficjalną – zapoznanie się z kierownictwem Lazurowego. A potem… plaża i morze, o którym już szczebiotały dziewczynki.
Szczerze mówiąc, czekałam na to z nie mniejszym podnieceniem niż na noc. Nawet wampiry, wbrew powszechnej opinii, lubią morze i światło słońca.
W zeszłym roku, pod koniec lata, pojechałam do Jurmały. Nie wiem, dlaczego właśnie tam, być może, chciałam znaleźć się w jakimś mało przyjemnym miejscu. Udało mi się doskonale: sierpień był deszczowy, zimny i smętny. Czupurni kelnerzy łotewscy zaczynali mówić po rosyjsku dopiero wtedy, gdy ocenili wartość zamówienia. Warunki w rzekomo czterogwiazdkowym hotelu pozostawiały wiele do życzenia. Przewędrowałam całe miasto: godzinami przesiadywałam w piwiarni w Majorii, spacerowałam po pustej plaży, wieczorami jeździłam do Rygi. Dwa razy próbowano mnie okraść, raz zgwałcić. Bawiłam się na całego. Posiadałam zdolności Innej i żaden człowiek na świecie nie mógł wyrządzić mi krzywdy. Było mi smutno i źle, ale miałam bardzo dużo siły.
A potem wszystko to obrzydło mi w ciągu jednego dnia. Może z powodu dwóch agentów operacyjnych Nocnego Patrolu, którzy zatrzymali mnie w Dzintari i próbowali obciążyć jakimś niewyjaśnionym przestępstwem z użyciem magii trzeciego poziomu. Byli niesamowicie uprzejmi i absolutnie odporni na wiedzę. Pewnie właśnie tacy byli łotewscy strzelcy, a nieco później leśni bracia. Bardzo konsekwentny i uparty naród ci Łotysze, jak już coś robią, to do końca…
Udało mi się odeprzeć zarzuty, całkowicie zresztą bezpodstawne. Ale następnego ranka poleciałam do Moskwy. Tamtego lata nie wykąpałam się ani razu.
Liczyłam, że teraz to sobie odbiję…
Wszystko przebiegało normalnie, swoją koleją. Spotkałam się z kierowniczką Lazurowego, bardzo miłą i rzeczową kobietą. Rozstałyśmy się zadowolone.
Może dlatego, że dzisiaj założyłam cienkie letnie spodnie, a nie wyzywającą miniówkę?
I wreszcie udało mi się popływać. Plaża w Arteku była wspaniała, trochę za dużo harmidru, ale to, niestety, nieuniknione. Moje dziewczynki profesjonalnie obracały się pod promieniami słońca, osiągając perfekcyjną opaleniznę. Niemal połowa miała kremy do opalania i po opalaniu, którymi dzieliły się z innymi, więc można było liczyć, że unikniemy wieczornego opatrywania poparzonych ramion.
Gdybym jeszcze nie musiała pilnować dziewczynek… Wyobraziłam sobie, jak wypływam dwa kilometry od brzegu, rozrzucam ręce i leżę na wodzie. Patrzę na krystaliczne niebo, kołyszę się na falach, o niczym nie myśląc, niczego nie słysząc…
Ale, niestety, trzeba pilnować. Musiałam uczyć Anię pływania, a Wieroczkę powstrzymywać od wypływania zbyt daleko. Musiałam wyganiać dziewczęta do cienia – kremy kremami, ale dyscyplina dyscypliną… Osiemnaście kapryśnych, krzykliwych, niespokojnych dziewczynek jako załącznik do tego cudownego morza. Jedynie mysi o nadchodzącej nocy sprawiała, że się uśmiechałam. Wtedy nastanie mój czas, wtedy rozprawię się z tymi, które najbardziej mi dopiekły – postanowiłam, że będą to Wieroczka, Olga i Ludmiła. Dziś w nocy nie zadowolę się przypadkowymi ogryzkami siły. Zasieję ziarno, które wzejdzie w ich snach.
A potem zobaczyłam jego.
Leżąc na ciepłym piasku i rozglądając się na boki, zwróciłam uwagę na dobrze zbudowanego chłopaka w moim wieku. Chlapał się w wodzie ze swoim drobiazgiem – dziesięcioletnimi chłopcami. Wrzucał ich do wody, podstawiał ramiona jak trampolinę i bawił się na całego. Nie był opalony, ale nawet to do niego pasowało – w otoczeniu brązowych dziecięcych ciał wyróżniał się niczym… niczym królewski biały słoń kroczący wśród tłumu ciemnoskórych Hindusów.
Ładny chłopak.
Poczułam ciepło w dole brzucha. Jakże niedaleko odeszliśmy od ludzi… Niby wiem, że między Innymi i człowieczkami istnieje ogromna przepaść, że ten chłopak nie może być mi równy i prócz seksu nic między nami nie będzie, a jednak…
Podobają mi się tacy wysportowani chłopcy o inteligentnej twarzy i kasztanowych włosach… Co ja na to poradzę…
Zresztą, przecież i tak planowałam, że poderwę chłopaka na lato…
– Oleczka, nie wiesz, jak się nazywa tamten opiekun? – spytałam tulącą się do mnie dziewczynkę. Oleczka wyraźnie była mi wdzięczna, że ją odrobinę wyróżniam, i teraz nie odchodziła, pragnąc utrwalić swój sukces. Ludzie są śmieszni w tym swoim pragnieniu troski i uwagi.
– To czwarty zastęp. Wcześniej mieli innego opiekuna.
W oczach dziewczynki pojawił się niepokój – jakby się bała, że przez jej niewiedzę się do niej rozczaruję. Może naprawdę się bała?
– Chce pani, to się dowiem? – zapytała. – Znam tam kilku chłopców…
– Dobrze – skinęłam głową.
Dziewczynka zerwała się, rozrzucając piasek, i pobiegła w stronę wody. Odwróciłam się, kryjąc uśmiech.
No proszę, mam pierwszą informatorkę. Chuda, zahukana, chciwie łowiąca moje spojrzenia mata dziewczynka.
– Nazywa się Igor – odezwała się nieoczekiwanie siedząca obok Natasza. To ta, która widziała we śnie piegowatego chłopca. Opalała się nie po dziecięcemu – siedziała z wyciągniętymi nogami, odchylając do tyłu głowę i opierając się rękami o piasek za sobą. Pewnie podpatrzyła tę pozę w jakimś modnym piśmie albo filmie. A może po prostu zauważyła, że w tej pozycji jej malutkie piersi zaczynają się rysować pod kostiumem kąpielowym? Daleko zajdzie…
– Dziękuję, Nataszko – powiedziałam. – Wydawało mi się, że go znam.
Dziewczynka spojrzała na mnie kątem oka, uśmiechnęła się i powiedziała rozmarzonym tonem: – Ładny… Ależ mamy młodzież!
– Tylko za stary, co? – Chciałam się trochę podroczyć.
– Dlaczego, jeszcze może być… – oznajmiła dziewczynka. I zaskoczyła mnie ostatecznie:
– Jest taki pewny, prawda?
– Dlaczego tak sądzisz?
Natasza zastanawiała się przez chwilę, w końcu leniwie odpowiedziała:
– Nie wiem. Tak mi się wydaje. Mama mówi, że najważniejsza rzecz w mężczyźnie, to żeby można było na niego liczyć. Nie musi być piękny, a już tym bardziej mądry.
– To zależy… – nie chciałam ustąpić jedenastoletniej mądrali.
– Tak – przyznała Natasza. – Ładny też może być. Ale ja nie mówię o jakichś tam głupstwach.
Cudo! Pomyślałam, że jeśli ta dziewczynka przypadkiem okaże się Inną, wezmę ją na uczennicę. Niewielkie szanse, ale może?…
W chwilę potem Natasza zerwała się i pobiegła brzegiem za jakimś chłopcem, który ochlapał ją wodą. Ciekawe, czy w pojęciu „pewny” mieści się codzienne polewanie wodą na plaży?
Znowu popatrzyłam na „mojego” chłopaka. Przestał pluskać się w wodzie i zaczął wyganiać chłopców na brzeg.
Ale ma figurę! I jaki regularny kształt czaszki… To śmieszne, ale prócz budowy cenię w mężczyznach dwie rzeczy – kształt głowy i zadbane palce nóg. Może to jakiś fetyszyzm?
Palców na razie nie widziałam, ale reszta robiła dobre wrażenie.
Wrócił mój szpieg z meldunkiem. Mokra, podniecona, radosna. Klapnęła na piasek obok mnie i zaszeptała, nerwowo nawijając lok na palec:
– Nazywa się Igor Dmitriewicz. Jest strasznie wesoły i dopiero wczoraj przyjechał. Śpiewa piosenki, gra na gitarze i opowiada interesujące historie. Opiekun czwartego zastępu musiał wyjechać, jego żona urodziła synka, on myślał, że za miesiąc, a okazało się, że to już!
– No proszę, jak nam się udało – powiedziałam bezwiednie. Ponieważ nie mam teraz żadnych szczególnych zdolności i nie mogę zmusić chłopaka, żeby się we mnie zakochał, taki zbieg okoliczności był mi bardzo na rękę. Dopiero przyjechał, nie zdążył jeszcze nawiązać z nikim romansu… Chyba nie ma zamiaru spędzić całego turnusu, zajmując się wyłącznie pedagogiką? Sam pcha się w ręce…
Oleczka zachichotała radośnie i cichym szeptem dodała:
– I jest kawalerem.
No i co ja mam z nimi zrobić?
– Dziękuję, Oleczko. – Uśmiechnęłam się. – Pójdziemy się wykąpać?
– Aha!
Wzięłam za rękę piszczącą radośnie dziewczynkę i wbiegłyśmy do wody. Wieczorem ulubionym tematem rozmów będzie nowy opiekun chłopców i mój stosunek do niego.
I bardzo dobrze.
Za kilka dni będę mogła sprawić, że zapomną, o czym tylko zechcę.
Dzień przemknął niczym film oglądany podczas przewijania.
Porównanie było tym trafniejsze, że przyjechałam do Arteku akurat na szósty turnus, gdy tradycyjnie odbywa się festiwal filmów dla dzieci. Za dwa dni miało nastąpić uroczyste otwarcie, a teraz występowali reżyserzy i aktorzy. Nie miałam najmniejszej ochoty oglądać żadnych dziecięcych filmów, ale to oznaczało przerwę w nadzorowaniu dziewcząt. A tak bardzo pragnęłam tej przerwy – nawet teraz, po kilku godzinach, czułam się wyczerpana jak po patrolu na moskiewskich ulicach.
Po deserze (sok jabłkowy i drożdżówka o romantycznej nazwie „lazurowa”) nie wytrzymałam i zadzwoniłam do Zawulona. Jego działający w każdym punkcie świata telefon nie odpowiadał, co mogło oznaczać tylko jedno: szef jest gdzieś w Zmroku.
Cóż, ma wiele spraw.
Czasem mało przyjemnych. Wędrówka przez dolne warstwy Zmroku, gdzie nikną wszelkie podobieństwa do świata ludzi, nie jest prostą sprawą. Nigdy nie wchodziłam tam sama (do tego potrzebna jest ogromna siła), a byłam tylko raz, po moim idiotycznym postępku, gdy wpadłam na nielegalnym odbieraniu ludziom energii…
Niewiele z tego pamiętam. Zawulon pozbawił mnie przytomności, jednocześnie karząc za mój czyn i chroniąc przed głębinowymi warstwami Zmroku. Ale pozostał jakby krótki przebłysk świadomości…
To było jak sen albo majaki. Zawulon w postaci demona niesie mnie na ramieniu. Pokryta łuską ręka obejmuje moje nogi, a moja głowa wisi nad ziemią, nad migoczącym tęczowym piaskiem. Patrzę w górę i widzę rozpalone niebo. Oślepiająca światłość, a na niej wielkie czarne gwiazdy.
A między mną i niebem dwa ogromne łuki. Szare, jakby uczynione z mroku… Nie ma w nich nic strasznego, ale mimo to zaczynam odczuwać lęk.
Słychać szmer – suchy, nieprzyjemny szmer, dobiegający ze wszystkich stron. Jakby tarły o siebie ziarenka piasku, jakby leciała chmura owadów…
Pewnie majaki.
Może teraz, gdy wszystko między nami się ułożyło, spróbuję zapytać Zawulona, co jest w głębinach Zmroku.
Dzień mknął ku wieczorowi. Pogodziłam Olgę i Ludmiłę, które się posprzeczały, znowu poszłyśmy na plażę, Ania po raz pierwszy przepłynęła sama kilka metrów. Z wytrzeszczonymi oczami, młócąc rękami wodę, ale przepłynęła…
Katorga, a nie wypoczynek! To coś w sam raz dla Jasnych, oni uwielbiają pracę pedagogów. Pocieszała mnie tylko myśl o nadchodzącej nocy. Jeszcze dwie godziny zajmowania się dziewczętami, i wreszcie, po drugiej kolacji (można by pomyśleć, że to turnus dla chorych na anoreksję!) nastanie pora snu.
Pewnie wszystkie te uczucia miałam wypisane na twarzy.
Podeszła do mnie Galina, zastępowa siódmego oddziału. Zapoznałam się z nią w ciągu dnia, raczej żeby nie wyjść z roli niż z rzeczywistego zainteresowania. Zwyczajna ludzka dziewczyna, gotowy produkt moralizatorstwa Jasnych – serdeczna, życzliwa, spokojna i rozsądna. Jej praca była trudniejsza, miała w zastępie dziewczynki dwunasto – trzynastoletnie. Czyli: ciągłe zakochania, histerie, łzy w poduszkę. I mimo to Galina płonęła chęcią udzielenia mi pomocy.
– Zmęczona? – spytała półgłosem, z uśmiechem spoglądając na moje dziewczynki.
Skinęłam głową.
– To normalne na pierwszym turnusie – przyznała Galina. – W zeszłym roku po miesiącu postanowiłam, że nigdy więcej tu nie przyjadę. A potem zrozumiałam, że nie mogę żyć bez Arteku.
– Jak narkotyk? – podpowiedziałam.
– Tak. – Galina nie zauważyła ironii. – Tutaj wszystko jest barwne, rozumiesz? I kolory są takie czyste, jasne. Jeszcze tego nie poczułaś?
Uśmiechnęłam się z przymusem.
Galina wzięła mnie za rękę i zerkając tajemniczo na dziewczynki, szepnęła:
– Wiesz co? Za chwilę czwarty zastęp urządza ognisko. Oni zaprosili nas, a ja zapraszam was! Odpoczniesz sobie dwie godzinki, a twoje dziewczyny będą się świetnie bawić.
– To wypada? – spytałam szybko. Tak bardzo nie chciałam odmawiać. Nie tylko dlatego, że zyskałabym możliwość tymczasowego zwolnienia z obowiązków, lecz z powodu sympatycznego zastępowego Igora.
– Oczywiście! – Galina popatrzyła na mnie zdumiona. – Igor jest w Arteku co roku, to jeden z naszych najlepszych opiekunów. Koniecznie musisz go poznać. Fajny chłopak, prawda?
Jej głos jakoś tak pocieplał. Nic dziwnego. Nie tylko mnie podoba się połączenie muskułów i inteligentnej twarzy.
– Na pewno przyjdziemy – powiedziałam.
Przebierałam się w takim tempie, że aż mnie samą to zdziwiło. Dokąd się tak śpieszę? Po co? Żeby poznać inteligentnego mięśniaka? Przecież za kilka dni każdy chłopak będzie mój! Nie jestem sukkubem, lecz zwykłą wiedźmą, ale już w dzieciństwie, ledwie posiadłam siłę, potrafiłam przyciągnąć przystojnego mężczyznę. Teraz wystarczyłoby tylko trochę poczekać i…
Niemniej założyłam najładniejszą bieliznę (nadającą się bardziej na wybieg modelek niż obóz pionierski) i cienki srebrny łańcuszek z brylantowym wisiorkiem (i tak nikt się nie pozna, że to prawdziwe brylanty, a nie imitacja). Kropla perfum za uszy, kropla na nadgarstek, kropla na czoło… Czy naprawdę chcę go dzisiaj poderwać?
Naprawdę!
I już wiedziałam, dlaczego.
Przywykłam do wykorzystywania zdolności Innej na każdym kroku, nawet gdy wystarczyłaby zwykła rozmowa czy prośba. Dziwne byłoby, gdybym nie przywykła. Ale skoro tak się złożyło, że na jakiś czas zostałam pozbawiona nadnaturalnych sił, dlaczego nie miałabym sprawdzić się jako człowiek?
Potrafię cokolwiek bez magii czy nie?
Choćby poderwać mężczyznę, który mi się spodobał?
Przecież jestem młoda, ładna, mądra… Morze, letni wieczór, ognisko… Dzieci, które tak mi obrzydły, poszłyby wreszcie spać… Czy rzeczy wiście nie umiem obejść się bez magii?
Wobec tego jako kobieta nie jestem warta złamanego grosza!
Obiecałam, że nie będę nosić miniówki, ale szorty, które wyjęłam z torby, były jeszcze bardziej wyzywające. Obróciłam się przed lustrem. W porządku. Lepsza byłaby bardziej odsłonięta bluzka, ale w końcu to obóz pionierski, a nie kurort.
Zaabsorbowana przygotowaniami, nie usłyszałam pukania do drzwi. Odwróciłam się dopiero, słysząc skrzypienie – do mojego pokoiku wsunęła się Oleczka i od razu zaczęła trajkotać:
– Alicjo, a myśmy się już zebrały… Ojej!
Wpatrywała się we mnie z takim zachwytem, że nawet nie upomniałam jej, że weszła bez pukania.
– Alicjo, jak pani ślicznie wygląda!
Uśmiechnęłam się z dumą. Pochwała od zahukanej dziewczynki, która starannie ozdobiła chude nadgarstki bransoletkami z perełek, a chudą szyjkę dziurawym kamyczkiem na sznurku (znowu e dziurawe kamienie, co za jakaś plaga!). Mała rzecz, a cieszy…
– Jak myślisz – zapytałam – można się we mnie zakochać?
– Na pewno się w pani zakocha! Jak tylko panią zobaczy, od razu się zakocha!
– To będzie nasza mała tajemnica! – powiedziałam szeptem. – Dobrze?
Oleczka pokiwała głową.
– Pędź do dziewczynek, ja już wychodzę – powiedziałam. Oleczka rzuciła mi pełne uwielbienia spojrzenie i wybiegła z pokoju.
Dobrze. Teraz odrobina makijażu. Jak się człowiek spieszy, to wszystko leci z rąk, ale…
Szybko pomalowałam usta stonowaną pomadką. Brwi pociągnęłam wodoodpornym tuszem – byłam pewna, że właśnie taki będzie potrzebny. Wystarczy.
Nie idę na koncert, tylko na małe ognisko!
Przed każdym letnim domkiem było miejsce na ognisko. Widocznie to jedna z tradycji Arteku. Drewno porąbane na zbyt równe kawałki odrobinę psuło efekt. Wyobraziłam sobie, jak opiekunowie przychodzą do działu gospodarczego i wypisują zamówienie: „Drewno na rozpalenie niewielkiego ogniska, które będzie trwało dwie godziny…”
Zresztą, nie było w tym nic śmiesznego. Może ja też będę musiała zorganizować coś takiego – wypisać zamówienie, dostarczyć drewno, a może przynoszą je robotnicy? Nieważne, dowiem się w swoim czasie.
Wszystko było już przygotowane, drewno ułożone, chłopcy z czwartego zastępu i dziewczęta z siódmego już się usadowili. Ale dla moich podopiecznych pozostawiono miejsce.
Łaskawcy…
Igor siedział przy ognisku, oblepiony swoimi chłopcami. Cichutko przebierał palcami po strunach gitary. Omal nie jęknęłam, przypominając sobie, że piosenki to niezbędny atrybut podobnych nasiadówek. Co za nieszczęsny instrument ta gitara! Szlachetny, prawdziwy król muzyki ograniczony do roli żałosnego drewienka z sześcioma strunami dla grajków pozbawionych słuchu i głosu!
No trudno, jakoś wytrzymam…
Szkoda tylko, że taki sympatyczny egzemplarz człowieka może okazać się śpiewakiem bez krzty talentu.
O rany! A jeśli zacznie śpiewać własne piosenki?
Koszmar. Napisze taki kiepski wiersz, nauczy się trzech akordów i dochodzi do wniosku, że minus i minus dają plus, więc zostaje autorem – wykonawcą. Ilu już takich widziałam! Zaczynają śpiewać, oczy zachodzą im mgiełką, a w głosie słychać romantyzm… I już po nich. Głusi i ślepi na wszystko, niczym tokujące głuszce! No, może zamiast podobnej twórczości zaprezentuje znane piosenki, zmienione nie do poznania. Coś z zespołu „Kino”, albo „Alicji”… Albo co tam się podoba obecnej młodzieży…
Wszystko jedno!
Na nasz widok Igor wstał. Od razu złe przeczucia gdzieś się zapodziały… Co za przystojniak!
– Witaj. – Od razu przeszedł na „ty”. – Nie zaczynaliśmy, czekaliśmy na was.
– Dziękuję – powiedziałam, tracąc cały rezon i tupet. Moje dziewczynki już siadały, odsuwały chłopców, trochę bocząc się na starsze dziewczyny, a ja nadal stałam jak głupia, mimo woli przyciągając spojrzenia.
– Świetnie pływasz. – Igor uśmiechnął się.
Aha! Jednak udało mu się wtedy trochę rozejrzeć!
– Dziękuję – powtórzyłam. Co się ze mną dzieje, stoję jak słup, jak niedoświadczona dziewczynka! Nawet nie muszę udawać!
Złość na siebie dodała mi sił. Szybko usiadłam na trawie między Oleczką i Nataszą. Moja mała gwardia, szpieg i doradca… Ale one, podekscytowane ogniskiem, nie zwracały na mnie uwagi.
– Aloszka, zaczynaj! – zawołał wesoło Igor, rzucając mocnemu, jasnowłosemu chłopcu pudełko zapałek. Ten zręcznie chwycił je w powietrzu, na czworakach podszedł do ogniska, usiadł po turecku. Najwyraźniej szykował się jakiś rytuał.
Chłopiec przyjrzał się badawczo zapałkom, wybrał jedną i zapalił, składając dłonie jak wytrawny palacz, chroniący płomyk przed wiatrem. Pochylił się nad ogniskiem. Nie było tam chyba papieru do rozpalenia, tylko igliwie i drobne szczapki. Wszyscy wstrzymali oddech.
Ale cyrk.
Mimo wszystko ja też byłam ciekawa, czy małemu piromanowi uda się zapalić ognisko jedną zapałką.
Udało się. W gęstniejącym mroku zatrzepotał pierwszy języczek płomienia. Powitano go takim wyciem, krzykami i piskiem, jakby przy ognisku zebrali się drżący z zimna ludzie pierwotni.
– Brawo! – Igor wyciągnął do chłopca rękę, mocno uścisnął jego dłoń i z uśmiechem zwichrzył mu włosy. – Mianuję cię strażnikiem ognia!
Twarz Aloszki wyrażała dumę.
Pięć minut później ognisko rozpaliło się na dobre. Dzieci rozmawiały, śmiały się, szeptały, odbiegały na bok i wracały, dorzucając do ognia jakieś gałązki i szyszki, próbowały przypiec nabite na patyki kawałki kiełbasy. Radość i zabawa. Igor siadał pomiędzy dziećmi, wtrącał do rozmów jakieś błyskotliwe powiedzonka, wywołując wybuchy śmiechu, degustował na wpół spalone kiełbaski, powstrzymywał tych, którzy ze zbytnią gorliwością pchali się do ogniska. Dusza towarzystwa… Galina też była oblepiona swoimi dziewczętami. I tylko ja siedziałam wśród weselącego się tłumu jak idiotka, odpowiadając bez sensu na pytania dziewczynek, zbyt późno wybuchając śmiechem i odrywając wzrok od Igora tylko wtedy, gdy on spojrzał na mnie.
Idiotka! Co za idiotka! Jeszcze tylko tego brakowało, żebym zakochała się w człowieku!
Gdy po raz kolejny nie zdążyłam w porę odwrócić wzroku, Igor uśmiechnął się do mnie, wyciągnął rękę i podniósł z trawy gitarę. Od razu zapanowała cisza – dzieci szturchały się i cichły, szykowały do słuchania.
Nagle rozpaczliwie zapragnęłam, żeby on zaśpiewał coś głupiego i bez sensu, coś starego, pionierskiego, o pieczonych w ognisku ziemniakach, o morzu, obozie, trwałej przyjaźni oraz gotowości do wypoczynku i nauki. Żeby tylko prysło to głupie oczarowanie, żebym przestała wymyślać nie wiadomo co i wypatrywać pod ładną powłoką nieistniejące zalety!
Igor zaczął grać i zrozumiałam, że przepadłam. Umiał grać. Melodia była nieskomplikowana, ale przyjemna, a on wcale nie fałszował. W końcu zaśpiewał:
Dwaj chłopcy przypadkiem widzieli
Jak anioł na strych wleciał, skrzydło się bieli
Ukradkiem po schodach na górę się wspięli,
Już niemal skrzydła widzieli.
Powoli weszli do środka
Myśleli – na strychu sam anioł ich spotka,
Lecz patrzą – wśród kurzu pajęczyn pod oknem
Bieleją dwa skrzydła samotne.
Tak, chłopcy, tak właśnie
Aniołem nie jesteś na zawsze
Kradzieżą sumienie obarczysz
Skrzydeł dla wszystkich nie starczy
Chcieliby wzbić się do nieba
Założyć dwa skrzydła – jedyne, co trzeba
Lecz się nie ważyli, nie darmo uczyli
Istnieje pojęcie „nie wolno”.
To nie była piosenka dla dzieci. Wprawdzie słuchały uważnie, ale teraz Igor mógłby równie dobrze odśpiewać przy akompaniamencie gitary kilka twierdzeń matematycznych i też by uszło. Wieczór, ognisko, gitara, ulubiony opiekun – w takiej sytuacji wszystko się podoba.
A ja wiedziałam, że Igor śpiewa dla mnie. Chociaż patrzył w ognisko, chociaż nie śpiewał o miłości, chociaż zamieniliśmy tylko kilka słów. Jakby wyczuł mój nastrój. Może tak właśnie było. Wielu ludzi posiada silną intuicję, choć nie należą do Innych.
Dwaj chłopcy wkrótce dorośli
Różnymi drogami przez życie swe poszli.
Ten został bandytą, a tamten gliniarzem,
Lecz nie są to drogi ich marzeń
Tak, chłopcy, tak właśnie!
Aniołem się nie jest na zawsze
Kradzieżą sumienie obarczysz
Skrzydeł dla wszystkich nie starczy.
Popatrzył na mnie i uśmiechnął się. Jego palce znowu przebiegły po strunach, cicho powtórzył:
Skrzydeł dla wszystkich nie starczy…
Wybuchła wrzawa.
Piosenka się spodobała, choć nie mam pojęcia, co dzieciaki mogły z niej zrozumieć. Może rozbawił je zwrot „nie wolno”, a może swoim malutkim rozumkiem wyobraziły sobie prawdziwą przygodę – wejść potajemnie na strych, dokąd przyleciał anioł…
Ja myślałam o tym, jak bardzo ta piosenka pasuje do Innych. Do Ciemnych i Jasnych.
Ładna piosenka. Tylko w treści trochę nieprawdziwa. Ten z chłopców, który przyjdzie do nas, założyłby skrzydła. Albo przynajmniej przymierzył.
Dla nas nie istnieje „nie wolno”.
– Ładna piosenka. Tylko bardzo poważna – powiedziała Galina. – To twoja?
Igor uśmiechnął się, pokręcił głową.
– Nie, coś ty. To Julij Burkin. Niezbyt znany wykonawca, niestety *.
– A może by tak coś naszego? – Galina kokietowała go ze wszystkich sił. Głupia…
– Proszę bardzo! – zgodził się bez oporu Igor.
I uderzył w struny, z miejsca nadając rytm i zaczynając opowieść o „najlepszym obozie na świecie, obozie pieśni i przyjaźni”. o to im chodziło! Już od drugiej zwrotki zaczęli śpiewać chórem, nietrudno było odgadnąć następne słowo. Refren o morzu, do którego trzeba biec z opiekunem, bo on też lubi bryzgi wody i piasek, śpiewali pełną piersią.
Wszyscy byli zadowoleni, nawet Galina i jej nastolatki. A gdy Igor zaśpiewał o znalezionym na brzegu kamieniu z dziurką w środku (tak jakby można było wyobrazić sobie kamień z dziurką na zewnątrz!), zauważyłam, że wiele dziewcząt sięgnęło do wiszących na rzemykach kamyków.
No nie! Wyznawcy kurzego boga! A może w Arteku jest specjalny etat dla producenta kamyków z dziurkami? Siedzi sobie nieogolony, podpity facet w swojej pracowni, od rana do nocy wierci dziurki w kamyczkach, a wieczorem rozrzuca je po plaży ku uciesze dzieciarni…
Brak takiego stanowiska byłby strasznym niedopatrzeniem!
Można by pomyśleć, że Igor bawi się równie świetnie jak dzieciaki. Owszem, śpiewał z entuzjazmem, ale… To był entuzjazm na pokaz. On ich zabawiał. Rozweselał. Jego ta piosenka ani ziębiła, ani grzała.
Rozluźniłam się.
Podobałam mu się.
I on mnie też.
Igor zaśpiewał jeszcze kilka piosenek. Potem gitarę przejęła Galina. Zawładnęła nią siłą, instrument stawiał opór, nie chciał wydawać właściwych dźwięków, a ona mimo wszystko odśpiewała „Weźmy się za ręce, przyjaciele” i jeszcze jedną pionierską piosenkę. Nawet chłopiec z czwartego zastępu, któremu ledwie starczyło sił, żeby przyciskać metalowe struny, grał bardziej przyzwoicie.
W końcu Igor klasnął w dłonie.
– Kończymy! Gasimy ognisko i idziemy na kolację!
Przyniesiono skądś dwa wiadra z wodą i zaczęto polewać dogasające drewno.
Stałam, patrząc na jego oszczędne, precyzyjne ruchy. Można było pomyśleć, że Igor nic innego w życiu nie robił, tylko gasił ogniska. Pewnie wszystko tak robi – gra na gitarze, gasi ogniska, pracuje przy komputerze i pieści kobiety. Starannie, stosownie, pewnie, dokładnie.
Od węgli buchała gorąca, biała para, dzieci rozbiegły się na boki. I nagle, nie przestając gasić ognia, Igor zapytał:
– Lubisz kąpać się nocą, Alicjo?
Drgnęłam.
– Tak.
– Ja też. Za godzinę, jak dzieci już zasną, pójdę na plażę, tam gdzie byliśmy rano. Przyjdź jeśli chcesz.
Speszyłam się. Jakie zapomniane wrażenie… Nie ja podrywam faceta, tylko on mnie!
Igor wylał resztkę wody na ognisko i popatrzył na mnie. Uśmiechnął się.
– Będzie mi bardzo miło, jeśli przyjdziesz. Tylko… nie zrozum mnie źle.
– Wydaje mi się, że dobrze cię rozumiem.
– Przyjdziesz?
Tak bardzo chciałam powiedzieć: nie. Tylko po to, żeby się podroczyć. Ale głupio byłoby odmawiać sobie przyjemności dla chwilowego żartu.
– Być może.
– Będę czekał – powiedział spokojnie Igor. – Idziemy? Szklanka maślanki to świetna rzecz dla zmęczonych opiekunów. Zapewnia mocny i zdrowy sen.
Miał piękny uśmiech.
Cisza nocna w Arteku zapada o wpół do jedenastej.
Triumfalnie zagrały trąbki w głośnikach i łagodny, kobiecy głos życzył wszystkim dobrej nocy. Stałam przed lustrem, patrząc na własne odbicie, i próbując zrozumieć, co się ze mną dzieje.
Zakochałam się?
Niemożliwe! Przecież kocham Zawulona. Kocham największego Ciemności maga Moskwy! Jednego z tych nielicznych Innych, którzy naprawdę kierują losami świata. Kim w porównaniu z nim był zwykły człowiek? Niechby nawet sympatyczny, o ładnej figurze, z tą idiotyczną czułością, którą widać w każdym geście? Zwykły samiec rodu ludzkiego. Ze zwykłymi myślami samców. Nieźle jak na wakacyjną przygodę, ale nic poza tym!
Przecież nie mogłam się w nim naprawdę zakochać?
W torebce brzęknął telefon i drgnęłam. Mama? Nie sądzę. Jest nieprawdopodobnie skąpa i nigdy nie dzwoni na komórkę.
Wyjęłam telefon i odebrałam.
– Witaj, Alicjo.
Głos Zawulona był zmęczony. Łagodny i zmęczony, jakby zadzwonił do mnie resztką sił, jakby nie mógł nie zadzwonić…
– Witaj – szepnęłam.
– Czuję, że się denerwujesz. Co się stało, dziewczynko? Nic się przed nim nie ukryje. Wie o wszystkim – przynajmniej o tym, o czym chce wiedzieć.
– Mam zamiar poderwać sobie kogoś na ten miesiąc – wykrztusiłam w słuchawkę.
– No i cóż z tego? – Zawulon wydawał się zdumiony. – Alicjo… Nie jestem zazdrosny o twojego psa, więc o człowieczka, który będzie dla ciebie rozrywką, też nie mam zamiaru być zazdrosny.
– Nie mam psa – przypomniałam posępnie.
Zawulon roześmiał się i wszystkie idiotyczne myśli wyleciały mi z głowy.
– Doskonale! Nie przejmuję się tym, czy masz psa. Nie martwię się też, czy masz kochanka – człowieka. Uspokój się, maleńka. Wypoczywaj. Nabieraj siły. Baw się, jak tylko chcesz. Zbałamuć cały Artek, razem z pionierami i dziadkami hydraulikami. Głuptasku…
– Zachowuję się jak człowiek, tak? – Poczułam wstyd.
– To nic. To nie potrwa długo. Zbieraj siły… tylko… – Zawulon zamilkł. – Dobrze, nic takiego.
– Powiedz! – Znowu się spięłam.
– Wierzę w twój zdrowy rozsądek. – Zawulon zawahał się. – Nie wpadaj w przesadę, dobrze? Twój wypoczynek odbywa się w ramach porozumienia obu Patroli. Masz prawo brać siłę, ale tylko drobinki. Nie stań się trywialnym wampirem energetycznym, jesteś na urlopie, nie na łowach. Jeśli przekroczysz określone granice, stracimy ten kurort na zawsze.
– Rozumiem – powiedziałam.
Długo jeszcze będzie mi się odbijała ta wpadka z piramidką mocy…
Nie obiecywałam, nie przysięgałam na Ciemność i własną Siłę. Obietnice są puste, Ciemność nie zniża się do takich drobiazgów, a Siły teraz nie mam. Po prostu obiecałam sobie, że za nic nie przekroczę określonych granic, nie zawiodę Zawulona i całego Dziennego Patrolu.
– W takim razie odpoczywaj, kochanie. – W głosie Zawulona dał się słyszeć leciutki smutek. – Wypoczywaj.
– Nie mógłbyś przyjechać na jeden dzień? – rzuciłam niedbale.
– Nie. Jestem bardzo zajęty, Alicjo. Obawiam się, że przez najbliższe kilka dni w ogóle nie będę miał czasu, żeby do ciebie zadzwonić. Ale nie martw się. Stary, nudny, zajęty światowymi problemami łajdak nie jest odpowiednim partnerem dla młodej wiedźmy, prawda?
Zaśmiał się.
Zazwyczaj staramy się nie mówić takich rzeczy przez telefon, zwłaszcza komórkowy, bo wiadomo, że rozmowy są podsłuchiwane i rejestrowane. Niby to tylko zabawna, żartobliwa rozmowa, ale zawsze istnieje pewne ryzyko. A nuż któryś z człowieczków zacznie rozplątywać nitkę i dojdzie do kłębka? Potem trzeba będzie tracić na niego siły i czas.
– Kocham cię – wyszeptałam. – Dziękuję.
– Powodzenia, malutka – powiedział czule Zawulon. – Całuję. Rozłączyłam się i uśmiechnęłam do siebie.
Wszystko jest w porządku. Skąd wziął się ten idiotyczny niepokój? Skąd ten szalony pomysł z zakochaniem w Igorze? Miłość to co innego, miłość to przyjemność, fontanna emocji, seksualnych doznań i wspólne spędzanie czasu. A to, co czuję teraz, moja dziwna nieśmiałość i niepokój, to tylko konsekwencja choroby. Dziwne uczucie, kontaktować się z mężczyzną i nie móc go kontrolować… Nie zagrożę mu przecież pistoletem, jak tamtym bandytom…
– Alicjo? – W drzwiach pojawiła się ciekawska buzia Oleczki. – Przyjdzie pani do nas na minutkę?
Dziewczynka była boso, w samych majteczkach i koszulce. Już się położyła, ale nie wytrzymała.
– Zaraz przyjdę – powiedziałam. – Opowiedzieć wam bajkę?
Twarz Oleczki rozjaśniła się.
– Aha!
– Wesołą czy straszną?
Dziewczynka zmarszczyła czółko i oczywiście ciekawość zwyciężyła.
– Straszną!
Wszystkie dzieci lubią straszne historie.
– Biegnij do łóżka – powiedziałam. – Zaraz przyjdę.
Dziesięć minut później siedziałam na łóżku Oleczki i opowiadałam półgłosem:
– …Rano dziewczynka obudziła się, przegląda się w lustrze, patrzy, a wszystkie zęby ma we krwi! Wyczyściła je pastą do zębów, umyła mydłem, ale zęby nadal były czerwone. Nie mogła odzywać się do rodziców, żeby czegoś nie zauważyli. Na szczęście młodszy braciszek dziewczynki zachorował i rodzice w ogóle nie zwracali na nią uwagi. Zawsze się tak dzieje, że na małych dzieciach skupia się cała uwaga, a na starsze wcale się nie patrzy, nawet jeśli mają czerwone zęby…
Co to za wspaniała rzecz te straszne historyjki! Zwłaszcza, jeśli opowiada się je stadku głupich dziewczynek, w tajemniczym świetle zapadającego zmroku…
– A ja już wiem… – powiedziała znudzonym głosem Natasza.
Bardzo rozsądna dziewczynka, trudno ją byle czym przestraszyć. Oburzone dziewczynki zaczęły syczeć i Natasza zamilkła. A ja mówiłam dalej, czując, jak wali serduszko przytulonej do mnie Oleczki… Oto, gdzie należy spodziewać się plonów…
– Na trzecią noc dziewczynka przywiązała sznurkiem swój prawy warkoczyk do łóżka – ciągnęłam szeptem – i dokładnie o północy obudziła się, bo sznurek się naciągnął i zabolała ją głowa. I dziewczynka zobaczyła, że stoi nad łóżeczkiem braciszka, a jej zęby szczękają!
Larysa pisnęła cicho. Ale raczej nie ze strachu, tylko dla podtrzymania atmosfery. Któraś z dziewczynek zaczęła radośnie szczękać zębami.
– Wtedy dziewczynka poszła do kuchni, wyjęła z szuflady młotek i obcęgi, które tam trzymał tata, i zaczęła powoli wyrywać sobie wszystkie zęby. Bardzo ją bolało, ale poradziła sobie, bo była dzielna i silna. I następnego ranka braciszek wyzdrowiał. A dziewczynce wyrosły nowe zęby, jeszcze ładniejsze, bo poprzednie to były mleczaki!
Zniżyłam głos do szeptu i triumfalnie dodałam:
– Ale nowe zęby też były różowe!
Któraś z dziewczynek, już nastawiona na szczęśliwe zakończenie, pisnęła przestraszona. A ja dokończyłam uroczyście:
– A rodzice i tak bardziej kochali braciszka dziewczynki niż ją, ponieważ on wtedy bardzo chorował i bardzo się o niego bali.
No i po wszystkim. Ciekawe, ile dziewczynek ma młodszych braci? Wprawdzie przyrost naturalny w kraju jest niski, ale z drugiej strony, jeśli pierwsza urodzi się córka, ludzie zazwyczaj starają się o drugie dziecko.
Moja mama też chciała mieć drugie. Na stare lata, po trzydziestce… Głupota. Ale ja miałam wtedy dwanaście lat i już byłam Inną. Szybko poradziłam sobie z tym nieoczekiwanym problemem. Teraz myślę, że niepotrzebnie. Miałabym brata… Co w tym złego? Niechby nawet przyrodniego… Tylko ja o tym wiedziałam, nawet mama miała wątpliwości… A przecież on mógł być Innym. Zawsze to jakiś sojusznik…
– A teraz spać! – zakomenderowałam wesoło.
Oczywiście, zaczęły mnie prosić, żebym opowiedziała coś jeszcze. Odmówiłam. Już wpół do dwunastej, a ja jeszcze muszę dojść do plaży… Zresztą, głosy dziewczynek były senne. Po moim wyjściu Gulnara zaczęła opowiadać jakąś straszną historię, ale, sądząc po przerwach i zająknięciach, narratorka zaśnie w połowie opowieści.
Wróciłam do swojego pokoju, wyciągnęłam się na łóżku i zaczęłam rozmyślać.
Ciekawe, co teraz robi Igor?
Opowiada coś swoim chłopcom?
Pije wódkę z jakimś opiekunem? Uprawia seks z opiekunką?
A może spokojnie śpi, zapomniawszy o wyprawie na nocną plażę?
Pokręciłam głową. Wszystko, tylko nie to ostatnie.
Jest pewny. Taki jak… jak Zawulon. Śmieszne porównanie. Niewielu Ciemnych Innych mogłoby określić Zawulona mianem „pewnego”. Ale ja mogę. Ja mam do tego pełne prawo. Miłość to taka wielka, straszna siła…
A jeśli Igor okaże się potencjalnym Innym?
Zamknęłam oczy, czując jednocześnie słodką nadzieję i panikę. Co wtedy? To już nie byłaby zabawa z człowiekiem, na którą dał swoje pozwolenie Zawulon. To byłby najprawdziwszy trójkąt…
Co się ze mną dzieje?
Jaki znowu trójkąt? Jeśli nawet Igor okaże się niezainicjowanym Innym, to na wieść o Zawulonie podkuli ogon pod siebie i będzie bał się wspominać, że miał romans z jego kochanką!
I ja też zapomnę.
Czas wlókł się w nieskończoność. Wskazówki zegarka pełzły w zadumie, bez pośpiechu, jakby nie były pewne upływu czasu. Chciałam odczekać pół godziny, ale poddałam się po dwudziestu minutach. Nie miałam już sił…
Wstałam i cichutko weszłam do sypialni dziewczynek.
Cisza. Dobra, spokojna cisza dużej dziecięcej sypialni. Słychać jedynie ciche dźwięki – oddech, sapanie, senne cmokanie…
– Dziewczynki! – zawołałam szeptem.
Odpowiedzi nie było.
Ruszyłam wzdłuż rzędów łóżek, leciutko dotykając ramion, rąk, włosów… pusto… pusto… pusto…
Jest.
To była Oleczka.
Przykucnęłam przy jej łóżku, położyłam dłonie na mokrym od potu czole. I „usłyszałam” jej sen – sączącą się Siłę.
Sen był bezładny, chaotyczny, nie mający nic wspólnego z moją wieczorną bajką. Oleczce śniło się, że wchodzi na wieżę, starą, przekrzywioną wieżę, z niemal rozwalonymi kamiennymi poręczami, w których zieją ogromne dziury. W dole, pod wieżą, widać panoramę jakiegoś średniowiecznego miasta albo starodawnego klasztoru. I chociaż wieża tonęła w półmroku, w dole pod nią lśniło słońce. I pośród starych, zniszczonych domów chodzili ludzie, weseli, radośni, w letnich ubraniach, z aparatami fotograficznymi i kolorowymi czasopismami w rękach. I nawet do głowy im nie przyszło, żeby spojrzeć w górę – i zobaczyć malutką dziewczynkę, która jak w transie, zahipnotyzowana podchodzi do dziury w poręczy…
Powinnam była jeszcze chwilę popatrzeć. Poczekać, aż Oleczka spadnie w dół – musiała spaść, jej sen właśnie do tego zmierzał. Nie rozumiejąc, co się ze mną dzieje, skoncentrowałam się i wyssałam jej sen. Do czysta.
Ciemną wieżę nad wesołym tłumem, dziury w poręczach, zimną obojętność i kuszącą wysokość. Wszystko, co mogło dać mi Siłę.
Oleczka na chwilę wstrzymała oddech. Aż się przestraszyłam, że wpadnie w śpiączkę – to się czasem zdarza, gdy zabiera się Siłę zbyt gwałtownie.
Ale ona znowu zaczęła oddychać.
Wstałam z kolan. Sama byłam zlana potem, czułam, jak w jamę na miejscu mojej poprzedniej siły wpadła wiązka energii. Daleko mi jeszcze do pełnej regeneracji… Pospieszyłam się… dlaczego?…
Ale już wracam do zdrowia.
I znowu delikatne muśnięcia – miękkie włosy, uchylone we śnie usta, rozluźnione palce…
Pusto… pusto… Jest.
To Natasza. Jej sen został zainicjowany przeze mnie.
Natasza stała w łazience, całkiem naga, miała namydlone ciało. Trzymała mocno pięcioletniego chłopca i uderzała jego głową o kafelki na ścianie, powtarzając: „Będziesz podglądał? Będziesz jeszcze podglądał?” Chłopiec wisiał w jej rękach jak szmaciana lalka. Oczy miał rozszerzone przerażeniem, ale usta zaciśnięte. Chyba bardziej niż gniewu siostry bał się kary rodziców…
A z Nataszą wyraźnie było coś nie w porządku. W jej duszy przemieszała się złość na brata i strach, że uderzy zbyt mocno, i wstyd, chociaż tak niedawno kąpali się razem, i wina… Specjalnie zostawiła otwarte drzwi, licząc, że braciszek kierowany naturalnym dziecięcym odruchem łamania wszelkich zakazów będzie chciał zajrzeć…
Co za namiętności w wieku dwunastu lat!
Natasza odetchnęła głęboko na jawie i we śnie bardzo mocno uderzyła chłopca o ścianę. Popłynęła krew. Nie wiadomo nawet skąd, ale zalała całą głowę.
Wessałam jej sen.
Do czysta. Złość, strach, wstyd, winę i słabą, budzącą się dopiero seksualność.
Ale sen wcale się nie skończył!
Natasza, która już prawie wypuściła swoją ofiarę, znowu chwyciła brata za ramiona i z zimnym wyrachowaniem oprawcy wsunęła jego głowę do wody w wannie. Woda poróżowiała. Nawet pokrywająca wodę piana stała się różowa. Chłopiec szarpnął się, próbując wyrwać głowę spod wody.
Osłupiałam. Zabójstwo, popełnione we śnie, daje niemal taką samą eksplozję siły jak prawdziwe. Za jednym zamachem zapełnię całą jamę w swojej duszy.
Muszę tylko wyciągnąć z Nataszy budzący się na nowo strach i…
Nic nie zrobiłam. Stałam, pochylona nisko nad łóżkiem i patrzyłam na cudzy sen – oglądając go niczym horror, który nieoczekiwanie puszczono w telewizji zamiast kreskówki.
Natasza szarpnięciem wyciągnęła brata z wody. Dzieciak łapczywie wciągnął powietrze. Krwi już nie było, tylko malutki siniak nad okiem. Każdy sen ma swoje reguły.
„Powiesz, że pośliznąłeś się w wannie i uderzyłeś, jasne?” – zasyczała Natasza. Przestraszony chłopiec szybko pokiwał głową. Natasza gwałtownie wypchnęła go z łazienki, zamknęła drzwi i powoli weszła do wody. Do różowej wody…
Odczekałam jeszcze kilka sekund, a potem wypiłam resztki snu. Triumf, podniecenie, uspokojenie…
Rana w mojej duszy zapełniła się do połowy.
Trzeba było pozwolić Nataszy zabić brata. Wystarczyło zabrać jej strach i ona utopiłaby braciszka jak kociaka.
Byłam zlana potem. Trzęsły mi się ręce. Kto by się spodziewał po tej rozsądnej mądrali takich koszmarów?
Dobrze. Wolniej jedziesz, dalej zajedziesz.
Poszłam dalej.
Do wpół do pierwszej w nocy wessałam jeszcze trzy sny. Już nie takie rozkoszne, ale z wyraźnymi przebłyskami Siły. Dobrze się tu wypoczywa, skoro dziewczynki akumulują tyle energii…
Niemal całkowicie odzyskałam utraconą Siłę. Lwią część ofiarowała mi Natasza. Miałam wrażenie, że jeśli wchłonę jeszcze jeden sen, zregeneruję się całkowicie, stanę się pełnowartościową Inną. Ale nie było już odpowiednich snów. Od jednego aż odskoczyłam: Gulnarze śniło się, że dba o swojego starego dziadka, krząta się po kuchni, dolewa mu herbaty, nieustannie o coś z troską wypytuje… Ta ich wschodnia kultura… rachatłukum przyprawione cyjankiem.
Gdyby nie Igor…
Wystarczyło odczekać jeszcze z pół godziny i któremuś z osiemnastu dawców przyśniłby się straszny sen…
Ale…
Nie wahałam się długo.
Następnej nocy wchłonę wszystko, czego potrzebuję. A dzisiaj mogę się rozluźnić. Spróbować swoich sił w roli zwyczajnej kobiety.
Dokładnie zamknęłam drzwi i wyśliznęłam się w letnią noc. Obóz spał. Świeciły nieliczne latarnie na ścieżkach, na niebie wisiał księżyc… Prawie pełnia…
W takie noce najlepiej czują się wilkołaki. Są wtedy u szczytu sił, lekko i swobodnie zmieniają postać, ogarnia je wesoła żądza życia, pragnienie łowów, rozszarpywania żywego ciała, podkradania się do ofiary i dopadania jej. Wampiry i wilkołaki to najniższa kasta Ciemnych, zazwyczaj faktycznie są tępe i prymitywne. Ale w takie właśnie noce odrobinę im zazdroszczę tej prymitywnej, płynącej z najbardziej zwierzęcych głębin jestestwa Siły. Zdolności przemiany w zwierzę i odcięcia się od głupich, ludzkich emocji.
Roześmiałam się. Biegłam teraz ścieżką z rozrzuconymi rękami, odrzuconą do tylu głową. Nie miałam jeszcze zdolności Innej, ale świeża Siła kipiała we krwi, ani razu nie zmyliłam drogi, nie zawahałam się w wyborze kierunku. To było jak przed Inicjacją, gdy do naszego domu nieoczekiwanie przyszła „stara przyjaciółka mamy” Irina Andriejewna. Czułam, że rodzice zachowują się dziwnie i nienaturalnie, czułam ukradkowe spojrzenia Iriny Andriejewny. Dziwne, oceniające spojrzenia i lekki, pobłażliwy uśmiech. Potem rodzice nagle w pośpiechu wyszli, zostawiając mnie pod opieką „starej przyjaciółki” na cały wieczór. I moja przyszła nauczycielka opowiedziała mi o wszystkim. O tym, że moich rodziców widzi pierwszy raz w życiu i że po prostu ich zaczarowała. O Innych, o Zmroku, dającym cudowne zdolności, i o tym, że od mojego pierwszego wejścia w Zmrok zależy, kim zostanę, Jasną czy Ciemną… O tym, że jestem przyszłą Inną. I że zauważył mnie jeden bardzo, bardzo silny mag… Potem często zastanawiałam się, czy nie był to czasem Zawulon, ale nie odważyłam się zapytać.
Wtedy długo się wahałam. Głuptas. Nie podobało mi się słowo „Ciemni”. W bajkach i filmach Ciemni zawsze byli źli. Panowali nad światem, kierowali państwami i armiami, ale jedli przy tym różne świństwa, mówili nieprzyjemnymi głosami i zdradzali wszystkich na prawo i lewo. W dodatku na końcu zawsze przegrywali.
Irina Andriejewna długo się śmiała, gdy jej o tym powiedziałam. I wyznała, że wszystkie te bajki wymyślają Jaśni. Ciemni zazwyczaj nie mają głowy do takich głupstw. I że tak naprawdę Ciemni są wolni i niezależni, nie dążą do władzy i nie narzucają otoczeniu swoich idiotycznych pragnień. Zademonstrowała część swojej mocy – i dowiedziałam się, że moja mama od dawna zdradza ojca, że tata wcale nie jest taki odważny i silny, jak myślałam, i że moja najlepsza przyjaciółka Wika opowiada o mnie różne świństwa…
O mamie i tak wiedziałam. Dowiedziałam się, jak miałam dziesięć lat. Ale długo starałam się nie myśleć o niej i wujku Witku. Z powodu taty strasznie się zdenerwowałam. A gdy dowiedziałam się o Wice, ogarnęła mnie złość. Chciałam się na niej jakoś zemścić. Teraz to wspomnienie mnie śmieszy, ale gdy ma się dziesięć lat, wszystko wygląda inaczej. I gdy usłyszałam, że moją najstraszniejszą tajemnicę – jak do ośmiu lat moczyłam się w łóżku – moja przyjaciółka opowiedziała naszemu koledze z klasy Romkowi… To było okropne! A ja zachodziłam w głowę, dlaczego on się tak paskudnie uśmiechał, gdy na Walentynki podarowałam mu pocztówkę i flamastry…
Irina pomogła mi po raz pierwszy wejść w Zmrok. Powiedziała, że tam rozstrzygnie się, kim chcę zostać. Zmrok zobaczy moją duszę na wylot i sam wybierze to, co dla mnie najodpowiedniejsze.
A jakiś czas później moja przyjaciółka Wika zjechała na dwóje, zaczęła kląć przy nauczycielach i odzywać się niegrzecznie do samego dyrektora. Zabrano ją z naszej szkoły i długo leczono w dziecięcym szpitalu psychiatrycznym z rzadkiej choroby: „syndromu Gillesa de la Tourette ’a”. Śliczny Romek popuścił w spodnie w czasie dyktanda i jeszcze przez dwa lata przezywano go siusiak, dopóki nie wyprowadził się z rodzicami do innej dzielnicy.
Wujek Witek utonął podczas kąpieli w płytkim stawie na działce dopiero trzy lata później. To mimo wszystko zbyt trudne zadanie dla dziecka. Niedobrze mi się robi, gdy sobie przypomnę, jak zdobyłam kosmyk jego włosów…
Nie żałuję swojego wyboru.
Niektórzy uważają, że my, Ciemni, jesteśmy źli. To nieprawda. Jesteśmy tylko sprawiedliwi. Dumni, niezależni i sprawiedliwi.
I sami o sobie decydujemy.
Plaża nocą pełna jest smutnego uroku. Niczym jesienny park albo sala koncertowa po premierze. Zmęczony tłum odchodzi, by nabrać sił przed nowymi szaleństwami; morze liże rany, wyrzucając na brzeg łupiny od arbuza, papierki od czekoladek, ogryzione kolby kukurydzy i inne ludzkie świństwa. Mokry, zimny piasek pokrywają ślady mew.
Igora usłyszałam, dochodząc do plaży. Najpierw gitarę, potem jego głos.
Śpiewał. I nagle, z przenikliwą jasnością zrozumiałam, że nic z tego nie będzie. Tam pewnie siedzi wesołe towarzystwo, zjedna czy dwiema butelkami oraz bułką z kolacji na zakąskę… A ja, głupia, myślałam… Jedyne, na co mogę liczyć, to propozycja spędzenia reszty nocy w jego pokoju…
Ale mimo wszystko poszłam – żeby się upewnić.
Mówisz, że nie ma miłości
Jest tylko marchewka i bat
Ja twierdzę, że nie wierząc w śmierć
Rozkwita każdej wiosny kwiat.
Mówisz, że nie pozwolisz
By ktoś cię uczuciem niewoli!
Ja mówię, to właśnie znaczy
Ten ktoś będzie w twojej niewoli…
Nie lubię tej piosenki. W ogóle nie przepadam za grupą „Nautilius Pampilius”. Ich piosenki są niby nasze, a jednak nie do końca. Nic dziwnego, że Jaśni tak je cenią.
A tej piosenki po prostu nie znoszę!
Gdy od Igora dzieliło mnie już kilka kroków, zrozumiałam, że jest na plaży sam. Igor też mnie zauważył – podniósł głowę i uśmiechnął się, nie przerywając śpiewu:
Być może ja się mylę
Być może ty rację masz
Ale widziałem na własne oczy
Rosną ku niebu trawy źdźbła
Czy warto się spierać do rana
Nie lepiej w nocy spać
Być może ja się mylę
Być może ty rację masz
Nastanie dzień, więc nie kłóćmy się nocą
Wtedy przekonasz się sama
Czy niebo miewa dno i po co
Rośnie ku niebu trawa…
Przysiadłam obok niego na rozłożonym na piasku frotowym ręczniku, cierpliwie czekając, aż skończy śpiewać. Dopiero gdy Igor odłożył gitarę, zapytałam:
– Koncert dla fal i piasku?
– Dla gwiazd i wiatru – poprawił mnie. – Pomyślałem, że trudno ci będzie odnaleźć mnie w ciemności. A dźwiganie magnetofonu nie miało sensu.
– Dlaczego?
Wzruszył ramionami.
– Nie czujesz? To pora żywych dźwięków.
Miał rację. Nie zgadzałam się wprawdzie z wyborem piosenki ale nie miałam nic przeciwko żywym dźwiękom.
Przyglądałam mu się w milczeniu – a raczej próbowałam mu się przyjrzeć w ciemności. Był w samych szortach, boso. Włosy połyskiwały wilgocią, pewnie już zdążył się wykąpać. Kogoś mi przypominał… może wesołego trubadura z dziecięcych bajek, a może księcia… przebranego za trubadura.
– Woda jest ciepła – powiedział Igor. – Idziemy?
Wtedy do mnie dotarło, że za bardzo spieszyłam się na plażę.
– Igorze… tylko się nie śmiej… nie mogę się wykąpać. Zapomniałam założyć kostium.
Milczał przez chwilę, potem sprecyzował:
– Wstydzisz się? Czy boisz się, że pomyślę, że zrobiłaś to specjalnie?
– Nie boję się, ale nie chcę, żebyś tak pomyślał.
– Nie myślę tak – Igor wstał. – Idę do wody. Przyłącz się.
Rozebrał się nad samą wodą, wbiegł w fale i niemal od razu zanurkował. Nie wahałam się długo. Naprawdę nie miałam zamiaru uwodzić Igora w tak prymitywny sposób, rzeczywiście zapomniałam kostiumu. Ale wstydzić się, w dodatku człowieka? Za nic!
Woda faktycznie była ciepła, a fale delikatne jak dotyk rąk kochanka. Płynęłam za Igorem, brzeg oddalał się, tracił zarysy, tylko światła latarni wydobywały Artek z nocy. Wypłynęliśmy daleko za boje, pewnie kilometr od brzegu. Dogoniłam Igora i teraz płynęliśmy obok siebie w milczeniu. Niby nie rywalizując, ale jednym tempem.
W końcu on się zatrzymał, popatrzył na mnie i powiedział:
– Wystarczy.
– Zmęczyłeś się? – spytałam z lekkim zdumieniem. Wydawało mi się, że mógłby tak płynąć bez końca, a ja… a ja mogłabym przepłynąć całe Morze Czarne i wyjść na brzegu Turcji.
– Nie. Ale noc jest złudna, Alicjo. To maksymalna odległość, z której zdołam doholować cię do brzegu, jeśli coś się stanie.
Znowu przypomniałam sobie słowa Nataszy o pewności. Patrzyłam na jego twarz i rozumiałam, że on się nie chwali i nie żartuje. Rzeczywiście kontroluje sytuację. I jest gotów mnie uratować.
Śmieszny człowieczku… Dziś rano albo jutro w nocy, gdy zdobędę jeszcze trochę Siły, będę mogła z tobą zrobić, co zechcę. I to nie ty będziesz mnie ratować, „jeśli coś się stanie”, lecz ja ciebie – takiego dużego, silnego, pewnego siebie… Ale teraz jesteś gotowy ochraniać mnie i ratować niczym chłopiec, który idzie obok mamy ciemną ulicą i mówi: „Nie bój się, mamo, jestem z tobą…”
To styl Jasnych, ale mimo wszystko było mi przyjemnie…
Powoli podpłynęłam do Igora. Bardzo blisko. Objęłam go i wyszeptałam:
– Ratuj.
Woda była ciepła, a jego ciało gorące. On też był nagi. Całowaliśmy się, niekiedy nurkując pod wodę, znowu wypływając, wciągając powietrze i znowu szukając swoich warg.
– Chcę na brzeg – wyszeptałam i popłynęliśmy z powrotem, czasem dotykając swoich ciał, czasem zatrzymując się, żeby wymienić jeszcze jeden pocałunek. Na wargach czułam sól i smak jego ust, ciało płonęło, krew tętniła w skroniach. W ten sposób można utonąć… z podniecenia, niecierpliwości, pragnienia bliskości…
Pięć metrów od brzegu, już na płyciźnie, Igor wziął mnie na ręce, zaniósł i położył na ręczniku. Nad głową kołysały się gwiazdy.
– Teraz… – szepnęłam rozchylając nogi. Niczym rozpustna dziewczynka, niczym dziwka… I to ja, wiedźma Dziennego Patrolu, kochanka samego Zawulona!
Teraz nic mnie to nie obchodziło.
Była tylko noc, gwiazdy i Igor…
Pochylił się nade mną, jego prawa dłoń zanurkowała pod moje plecy, zacisnęła się między łopatkami; lewa przesuwała się po piersi. Przez chwilę patrzył mi w oczy, jakby wątpił, wahał się, jakby nie czuł tej palącej żądzy bliskości, którą czułam ja. Wygięłam się ku jego ciału, poczułam biodrami jego podniecenie, poruszyłam się i dopiero wtedy wszedł we mnie.
Jak bardzo go pragnęłam…
Zupełnie nowe doznania. Nie przypominało to seksu z Zawulonem, który zawsze w czasie stosunku przyjmował postać demona. Z nim odczuwałam dziką, bolesną rozkosz i towarzyszące jej uczucie poniżenia – słodkiego, podniecającego, ale poniżenia. Nie przypominało to seksu ze zwykłymi ludźmi – z niedoświadczonymi, acz pełnymi wigoru młodzieńcami, z umięśnionymi buhajami czy doświadczonymi lowelasami. Wszystkiego spróbowałam, wszystko znałam i z każdym mężczyzną potrafiłabym spędzić interesujący wieczór.
Ale to było coś innego.
To było tak, jakbyśmy stali się jednością, jakbym ja odczuwała jego pragnienia, a on moje. Czułam w sobie jego męskość, wiedziałam, że w każdej chwili może skończyć, ale odsuwa tę chwilę; balansowałam na krawędzi rozkoszy, w słodkim upojeniu poza czasem…
Jakby znał mnie od wielu lat i czytał niczym w otwartej księdze… Jego ręce odpowiadały na pragnienia mojego ciała, nim zdążyłam je poczuć; jego dłonie wiedziały, kiedy mają być czułe, a kiedy brutalne; jego usta przesuwały się po mojej twarzy, nie zatrzymując się nawet na chwilę; jego ruchy stawały się coraz silniejsze, a ja pędziłam za nim na wzlatującej w niebo huśtawce i szeptałam coś, szeptałam, nie rozumiejąc słów…
A potem świat zastygł i jęknęłam, wbijające palce w jego ramiona, drapiąc, nie chcąc go wypuścić. Rozkosz była krótka niczym rozbłysk błyskawicy i tak samo oślepiająca. Ale on się nie zatrzymywał i znowu zaczęłam wznosić się na fali rozkoszy, i w tym momencie, gdy jego oczy rozszerzyły się, a ciało napięło, znowu miałam orgazm. Ale tym razem inaczej, rozkosz nie była już tak dojmująca, za to dłuższa, pulsująca w rytm jego nasienia wlewającego się w moje ciało.
Nie mogłam nawet jęczeć. Leżeliśmy obok siebie, ja na ręczniku, Igor na piasku, dotykając się, pieszcząc, jakby nasze ręce żyły własnym życiem i ja przytulałam się policzkiem do jego piersi, czując słony zapach morza i cierpki potu, a jego ciało drgało pod moją ręką. Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęłam go całować, schodząc coraz niżej i niżej, wtulając twarz w jego twarde włosy, pieszcząc ustami, językiem i czując rosnące w nim podniecenie. Igor leżał nieruchomo, tylko jego dłonie dotykały moich ramion i to było właściwe, i tak było trzeba… I gdy on znowu skończył, nie mogąc powstrzymać jęku, poczułam takie szczęście, jakby pieszczono mnie.
Wszystko było tak, jak trzeba.
Wszystko było tak, jak nigdy przedtem.
Żadna, nawet najweselsza orgia nie dała mi tyle przyjemności. Ani sam na sam z mężczyzną, ani z dwoma czy trzema, nie czułam takiego szczęścia, takiego wyzwolenia, takiego… takiego… zaspokojenia? Właśnie zaspokojenia. Nikt inny nie był mi teraz potrzebny.
– Kocham cię – wyszeptałam. – Igorze… Kocham cię…
Mógł odpowiedzieć, że też mnie kocha – i zepsułby wszystko, albo prawie wszystko. Ale on powiedział tylko:
– Wiem.
Gdy wstał i wyjął coś spod rzuconych na stertę ubrań, nie wierzyłam własnym oczom.
Butelka i kieliszek. Kryształowy kieliszek. Jeden.
– Jesteś czarodziejem – powiedziałam.
Igor uśmiechnął się, korek wyskoczył z trzaskiem, a pieniący się szampan pociekł na kieliszek. Napiłam się. Brut, w dodatku zimny.
– Dobry czy zły? – zapytał.
– Zły! – Podałam mu kieliszek. – Ukrywałeś taki skarb!
Igor uśmiechał się i pił wino. Potem w zadumie powiedział:
– Wiesz, ja chyba znowu…
Drgnął, zamilkł i gwałtownie wstał. Zerwałam się – w samą porę, żeby zobaczyć, jak zza plażowego kosza spiesznie wślizguje się w noc jakiś cień.
– Niedobrze się stało – wyszeptał Igor.
– Kto to był? – zapytałam. Świadomość, że ktoś nas obserwował, tym razem nie podniecała. Igor wystarczał mi absolutnie i całkowicie. Nawet łyk szampana był teraz przyjemnym, acz nie obowiązkowym dopełnieniem seksu. Tym bardziej nie potrzebowaliśmy żadnych obserwatorów.
– Nie wiem… chyba któreś z dzieci. – Igor był wyraźnie zmieszany. – Jak niedobrze… jak głupio.
– Nic takiego się nie stało. – Objęłam go. – Maluchy już śpią, a starszym to tylko wyjdzie na zdrowie… to również część wychowania.
Uśmiechnął się, ale był nieswój. Ci ludzie… Przydawać znaczenie takim drobiazgom…
– Pójdziemy do ciebie? – zaproponowałam.
– Chodźmy. – Igor potrząsnął głową i popatrzył na mnie. – Ale weź to pod uwagę, że dzisiaj już nie zaśniesz.
– Właśnie chciałam ostrzec cię przed tym samym.
Gdy byłam pełnowartościową Inną, mogłam nie spać przez pięć, sześć dni z rzędu. Ale nawet teraz nie czułam się senna. Przeciwnie, w żyłach kipiała energia. Zwykła, ludzka energia.
Do naszego domku wróciłam na godzinę przed pobudką. Zajrzałam do dziewczynek, niektóre już się kręciły. Wszystko w porządku. Nikt nie poleciał, żeby utonąć w morzu, nikogo nie porwali terroryści, nikt nie wpadł na pomysł poszukiwania zastępowej w środku nocy.
Z cielęcym uśmiechem weszłam do swojego pokoju. Rozebrałam się leniwie, stojąc przed lustrem. Z rozkoszą przesunęłam dłońmi po biodrach, wygięłam się niczym najedzona kotka.
Szalona noc. Magiczna noc. Chyba wyczyniałam wszystkie szaleństwa, jakie tylko może wyczyniać kobieta z ukochanym mężczyzną. Nawet to, co kiedyś mi się nie podobało, tej nocy sprawiało drażniącą radość.
Czyżbym się zakochała?
W człowieku? W zwykłym człowieku? Nawet jeśli rozumie mnie jak nikt na świecie?
To niemożliwe!
– Ciemności, niech on będzie Innym – wyszeptałam. – Błagam cię, wielka Ciemności…
Niebezpieczna to gra prosić pierwotną siłę o takie drobiazgi… Chociaż… Nie wierzę, żeby Ciemność mogła usłyszeć zwykłą wiedźmę. O, Zawulon, ten to pewnie umiałby się do niej dowołać…
Zawulon.
Usiadłam na łóżku, ukryłam twarz w dłoniach.
Kilka dni temu nic nie sprawiało mi większej radości niż jego miłość. A teraz?
No dobrze, ale przecież sam kazał mi się bawić. I miał gdzieś banalne ludzkie dogmaty z repertuaru Jasnych. Czym jest dla niego zdrada? Czym jest zazdrość? Na pewno nie miałby nic przeciwko temu, żebym ja i Igor…
Stop! Dokąd mnie to zaprowadzi?
– Alicjo, zwariowałaś… – wyszeptałam.
Czy naprawdę tak niedaleko odeszłam od ludzi? Czy mogłabym – aż strach powiedzieć! – wyjść za mąż za człowieka? Gotować mu obiadki, prać skarpetki, rodzić i niańczyć dzieci?
Jak mówią – za dnia w Patrolu, nocą bez honoru…
Mogłabym.
Pokręciłam głową, wyobrażając sobie reakcję dziewczyn. W samym fakcie małżeństwa nie było nic niezwykłego. Większość wiedźm wyszła za mąż, i to przeważnie za ludzi. Ale…
Co innego oczarować bogatego faceta, jakiegoś ważniaka, w ostateczności deputowanego do Dumy albo wpływowego bandytę. Ale zwykłego młodego chłopaka, studenta bez pieniędzy i wpływów? Będą się sypać takie żarty… I to nie bez podstaw!
A przecież nie dostaję bzika na jego punkcie z powodu seksu!
Co się ze mną dzieje?
Jakby mnie ktoś zaczarował…
Drgnęłam od strasznej myśli. A jeśli Igor jest zwykłym inkubem? Kolegą po fachu… W dodatku z prymitywnych Ciemnych!
Nie. To niemożliwe.
Inkub wyczułby we mnie Inną. Ciemną Inną, chwilowo pozbawioną Siły. I nigdy nie praktykowałby na wiedźmie – wie, jaka za to czeka zapłata. Starłabym go na proszek, gdy tylko wróciłaby mi Siła, gdybym się dowiedziała, że miłość była narzucona…
Miłość? Więc jednak miłość?
– Oj, Alicjo, Alicjo – wyszeptałam. – Aleś ty głupia…
No i dobrze!
Wyjęłam z torby czyste figi i poszłam pod prysznic.
Aż do wieczora latałam jak poparzona. Wszystko szło nieskładnie, ale to mnie nie martwiło. Nawet trochę posprzeczałam się z kierowniczką obozu, zdobywając dla swoich dziewczynek najlepsze miejsca na festiwal filmów. I zdobyłam je! Chyba przy tym nawet zyskałam w oczach kierowniczki. Potem rozdzielali przywiezione z Nikołajewa ciemne szkła do oglądania jutrzejszego zaćmienia słońca. Każdy zastęp otrzymał pięć szkieł, a mnie udało się zdobyć sześć. Nie przypuszczałam, że komuś przyjdzie do głowy, by je produkować, ale skoro już przyszło…
Potem była plaża i pech chciał, że chłopięce zastępy wysłano na jakąś głupią wycieczkę… Nawet morze mnie nie cieszyło. W pewnym momencie zerknęłam na Nataszkę, pochwyciłam jej smutne spojrzenie i dotarł do mnie cały komizm sytuacji. Nie tylko ja byłam głupia, były nas dwie. Dziewczynka, tęskniąca za swoim chłopcem i dochodząca w swoich fantazjach do pocałunków, i ja, wyrabiająca tej nocy takie rzeczy, jakich próżno by szukać w pornosach sprzedawanych na Gorbuszce *. Przeciwieństwa się przyciągają.
– Tęsknisz? – spytałam cichutko. Nataszka na sekundę zjeżyła się, popatrzyła na mnie nieprzyjaźnie i nagle westchnęła szczerze.
– Aha… Pani też tęskni?
Skinęłam głową. Po chwili wahania dziewczynka spytała:
– Była z nim pani do rana?
Nie zaprzeczyłam. Czemu miałabym kłamać, tym bardziej że nikt nas nie słyszał? Spytałam tylko:
– Podglądałaś?
– Bałam się w nocy – powiedziała cichutko. – Obudziłam się… śnił mi się taki koszmar… I poszłam do pani, a pani nie było w pokoju.
– Do rana – przyznałam się. – On mi się bardzo podoba, Nataszko.
– Kochaliście się? – spytała rzeczowo.
Pogroziłam jej palcem.
– Natasza!
Wcale się nie zmieszała. Przeciwnie, zniżyła głos i wyznała, jakby zwierzała się przyjaciółce:
– A mnie z moim nic nie wychodzi. Powiedziałam mu, że jak będzie chciał mnie pocałować, to mu podbiję oko, a on na to: „Akurat mi to całowanie potrzebne!” Dlaczego chłopcy są tacy głupi?
– Pocałuje – obiecałam. A w myślach dodałam: „Już ja się o to postaram”.
No bo co w tym trudnego? Jutro odzyskam swoje zdolności i rudy piegus będzie chodzić za Nataszą krok w krok, wodząc za nią zakochanymi oczami. Dlaczego nie miałabym sprawić przyjemności swojemu dawcy?
– A co ci się śniło?
– Koszmar – odparła krótko dziewczynka. – Nie pamiętam. Ale coś strasznie okropnego!
– O twoim młodszym braciszku?
Nataszka zmarszczyła czoło:
– Nie pamiętam… A skąd pani wie, że mam braciszka?
Uśmiechnęłam się zagadkowo i wyciągnęłam na piasku. Wszystko w porządku. Sen został wypity do czysta.
Wieczorem nie wytrzymałam.
Zrozumiałam, że już dłużej nie mogę. Odszukałam Galinę i poprosiłam, żeby popilnowała moich dziewczynek przez dwie godziny.
Popatrzyła na mnie dziwnie. Nie z urazą, chociaż wszystko zrozumiała, a przecież miała własne plany wobec Igora. I nie ze złością. Raczej ze smutkiem, jak niesprawiedliwie skarcony pies.
– Oczywiście, Alicjo – powiedziała tylko.
Ech, ci tak zwani dobrzy ludzie… Napluj im w twarz, pokrzyżuj szyki, podepcz butami, a oni wszystko cierpliwie zniosą.
Chociaż z drugiej strony, bardzo to wygodne.
Ruszyłam do domku drugiego zastępu. Po drodze wystraszyłam w krzakach dwóch chłopców, którzy przydymiali kawałki szkieł nad malutkim ogniskiem rozpalonym z jednorazowych plastikowych kubeczków. Zresztą, „wystraszyłam” to za dużo powiedziane. Chłopcy zmarszczyli brwi, spięli się, ale zajęcia nie przerwali.
– Jutro wszystkim dadzą specjalne szkła – powiedziałam pokojowo. – Tymi możecie się najwyżej pokaleczyć.
– Specjalnych jest za mało – odpowiedział rezolutnie jeden. – Sami sobie okopcimy, kubeczki się superowo dymią!
– A brzegi zakleimy plastrami – dodał drugi. – I po krzyku. Uśmiechnęłam się, skinęłam im głową i poszłam dalej. Prawidłowe zachowanie. Niezależne i pewne siebie.
Już podchodząc do letniego domku i słysząc dźwięki gitary, zobaczyłam Makara.
Chłopak stał przy drzewie, niby się nie chowając, ale tak, żeby od strony domku nie było go widać. Stał i patrzył na Igora. Słysząc moje kroki, odwrócił się gwałtownie, drgnął i opuścił wzrok. Wszystko zrozumiałam.
– To nieładnie podglądać, Makarze.
Chłopiec stał, zagryzając wargę. Ciekawe, co miał zamiar zrobić. Spłatać Igorowi głupiego figla? Wyzwać na pojedynek? A może po prostu w bezsilnej złości zaciskał pięści i patrzył na dorosłego mężczyznę, który wczoraj kochał się z kobietą, co mu się spodobała? Głupi chłopczyku… Powinieneś oglądać się za rówieśniczkami, a nie za dorosłymi, urokliwymi wiedźmami o długich nogach.
– Wszystko jeszcze przed tobą, Makarze – powiedziałam półgłosem. – Wszystko będzie – i dziewczyny, i noc na plaży, i…
Podniósł głowę i popatrzył na mnie – drwiąco? Pobłażliwie? „Nie będzie” – mówiły jego oczy. Nie będzie morza, nie będzie nagiej piękności na brzegu. Wszystko będzie inaczej – tanie wino w brudnym pokoju akademika, dziewczyna dostępna dla każdego po drugiej szklance, spocone ciało i przepalony, ochrypły szept: „Gdzie pchasz, młody?”
Cyniczna i doświadczona wiedźma o tym wiedziała. I on też to wiedział – ten przypadkowy gość Arteka, chwilowo przebywający na terytorium miłości i przyjaźni. Nie musieliśmy niczego udawać.
– Wybacz, Makarze – powiedziałam i delikatnie poklepałam go po policzku. – On mi się bardzo podoba. A ty rośnij silny, mądry i wszystko ci się…
Odwrócił się i zaczął biec. Niemal dorosły chłopiec, który nie chce tracić ani minuty ze swojego długiego, słonecznego lata, który nie śpi po nocach i wymyśla sobie inne, szczęśliwsze życie.
Ale co ja mogę zrobić? Dzienny Patrol nie potrzebuje ludzi – sług. Wystarczą wilkołaki, wampiry i inna drobnica. Pewnie, że potem sprawdzę Makara. Mógłby z niego wyjść wspaniały Ciemny. Ale marne szanse, że w chłopcu są zadatki Innego.
I moje dziewczynki to prawdopodobnie jedynie zwykli ludzie.
Równie niewiele jest szans, że zadatki na Innego ma Igor…
Może to i lepiej… Jeśli jest człowiekiem, będziemy mogli być razem. Zawulonowi nie będzie wadził mąż – człowiek. Ale męża – Innego nie zniesie…
W zadumie patrząc pod nogi, podeszłam do domku. Igor siedział na tarasie, strojąc gitarę. Obok niego było dwóch chłopców – strażnik ognia Aloszka i pulchny chłopiec, wyglądający na chorego, którego nie było na ognisku.
Igor patrzył na mnie i uśmiechał się. Chłopcy coś powiedzieli, przywitali się, a my nie powiedzieliśmy nic – wszystko można było przeczytać w spojrzeniu. I wspomnienie tej nocy, i obietnicę następnej… i jeszcze następnej…
Miał też w oczach lekkie zmieszanie i smutek. Jakby coś go bardzo martwiło. Kochany, gdybyś znał mój smutek… Gdybyś wiedział, jak mnie trudno się uśmiechać…
Niech nie będzie w tobie zadatków na Innego, Igorze. Niech koleżanki się ze mnie śmieją. Zniosę to. A o Zawulonie nigdy się nie dowiesz. O Patrolu też nie. Będziesz się tylko dziwił, że tak ci się wiedzie w życiu, że robisz karierę, cieszysz się idealnym zdrowiem – dam ci to wszystko!
Igor przesunął palcami po strunach i popatrzył łagodnie na swoich chłopców. Zaśpiewał:
Boję się trupów i lęk budzi niemowlę
Obmacuję palcami swoją własną głowę
Zlany zimnym potem w środku nocy się budzę
Czy naprawdę jestem taki jak ci wszyscy ludzie?
Ludzie, którzy mieszkają pode mną
Ludzie, którzy mieszkają nade mną
Ludzie, którzy chrapią za ścianą
Ludzie, którzy żyją pod ziemią…
Oddałbym wiele za parę skrzydeł
Oddałbym wiele za trzecie oko
Oddałbym wiele za czternaście palców
Całkiem innym gazem oddycham głęboko!
Słone są ich Izy a śmiech w gardle kłuje
Zawsze wszystkim wszystkiego brakuje
Lubią, gdy ich twarze pojawiają się w gazetach
Potem te gazety lądują w klozetach.
Ludzie, którzy dzieci kochają
Ludzie, którzy ludzi zabijają
Ludzie, którzy cierpią czując ból
Do swego żarcia wciąż dodają sól!
Oddaliby wiele za parę skrzydeł
Oddaliby wiele za trzecie oko
Za rękę z czternastoma palcami
Całkiem innym gazem oddychają głęboko!
Wewnątrz mnie poruszyło się coś zimnego. Wstrętne, smętne, beznadziejne uczucie.
Ta piosenka była nasza. Zbyt nasza… zbyt nasza… Inna.
Czułam emocje siedzących obok chłopców. Teraz byłam już prawie Inną, miałam wrażenie, że jeszcze chwila i będę mogła wezwać Zmrok. To było jak wtedy, gdy się kochaliśmy, upajające kołysanie się na huśtawce, balansowanie na ostrzu brzytwy, oczekiwanie na eksplozję, na przepaść pod nogami… Wokół płynęły strumyczki Siły ciągle zbyt topornej dla mnie, to nie bulion nocnych dziecięcych koszmarów, lecz tęsknota chłopca za rodzicami: chyba choruje na serce, rzadko bawi się z innymi dziećmi, chodzi za Igorem jak mały piesek, prawie tak jak Oleczka za mną.
To nie bulion…
Ale mimo wszystko to prawie to, czego potrzebuję.
Nie mogę dłużej czekać!
Pochyliłam się, wyciągnęłam rękę, dotknęłam ramienia chłopca, wchłaniając jego smutek. Omal nie skręciłam się od napływającej energii, ale świat wokół wypełnił się szarym chłodem, mój cień niczym czarna dziura spoczął na deskach werandy i ja upadłam w niego, upadłam w Zmrok, właśnie w tym momencie, gdy…
…gdy Igor wchłaniał w siebie siłę z przytulonego do niego Aloszy, cienki liliowy strumyczek energii: oczekiwanie na figle i przygody, zachwyty i odkrycia, radości i podniecenie – cały bukiet emocji i uczuć zdrowego, wesołego, zadowolonego z siebie i świata dziecka…
Jasny bukiet.
Jasna Siła.
Ciemnym to, co ciemne.
Jasnym to, co jasne.
Wstałam – do połowy w rzeczywistym świecie, do połowy już w Zmroku – na spotkanie wstającemu Igorowi, na spotkanie swojemu kochankowi i ukochanemu, na spotkanie Magowi Światła Nocnego Patrolu Moskwy.
Na spotkanie wrogowi.
I usłyszałam jego krzyk:
„Nie!!!”
I usłyszałam własny głos:
„Nie trzeba!”
Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, okazała się niesłuszna. Nie, Igor nie pracował przeciwko mnie, wykonując chytre plany Nocnego Patrolu. On był pozbawiony Siły – tak samo jak ja. Regenerował się, odpoczywając w Arteku – podobnie jak ja. Nie widział mojej aury i nie przyszło mu do głowy, że ma przed sobą wiedźmę.
Pokochał. Z zamkniętymi oczami. Tak samo jak ja.
Świat był szary i smętny, zimny świat Zmroku, czyniący nas takimi, jakimi jesteśmy, wyciągający Siłę i jednocześnie pomagający ją odnaleźć. Ani dźwięków, ani kolorów. Zastygłe liście na drzewach, zamarłe figurki chłopców, zawisła w powietrzu gitara – Igor wypuścił ją, wchodząc w Zmrok. Tysiące lodowatych igiełek kłuło skórę, wyciągając ze mnie niedawno odzyskaną energię, ale ja znowu byłam Inną, znów mogłam czerpać Siłę z otaczającego mnie świata. Wyciągnęłam rękę i wyjęłam wszystkie ciemne uczucia, które były w pulchnym chłopcu – już nie czując problemów z wchłanianiem Siły. Już nie zwracając uwagi, co i jak robię. Lekko. Jak zwykle.
To samo robił Igor z Aloszką, może mniej umiejętnie, Jaśni bardzo rzadko bezpośrednio wyciągają Siłę, spętani idiotycznymi ograniczeniami, ale on wypił jego wesołość do dna, a ja poczułam nienaturalną radość z powodu swojego ukochanego, swojego wroga, Jasnego Innego, który znowu odzyskał siłę…
– Alicjo…
– Igorze…
Było mu ciężko. Było mu znacznie trudniej niż mnie. Jaśni przez całe życie gonią za iluzjami, pełni fałszywych nadziei. Nie umieją przyjąć ciosu. Ale on przyjął i wytrzymał. I ja też się trzymałam… trzymałam… trzymałam…
– Jak głupio – wyszeptał. Potrząsnął głową. Dziwny gest w tej szarej mgle, w Zmroku… – Jesteś… jesteś wiedźmą…
Poczułam, jak sięga do mojej świadomości – nie w głąb, jedynie powierzchownie, po prostu chcąc się przekonać… albo w nadziei, że się rozczaruje. Nie sprzeciwiałam się. Też sięgnęłam.
I zaśmiałam się – od nieznośnego bólu.
Południowe Butowo.
Edgar – dający odpór magom Światła.
My zasilamy siłą Edgara, Jasnych wspomagają magowie drugiego rzutu…
Wśród nich jest Igor.
Poznałam jego aurę, przypomniałam sobie profil Siły. Czegoś takiego się nie zapomina.
On też mnie rozpoznał…
Oczywiście, nie znałam jego twarzy, rzecz jasna, nie słyszałam imienia. Skąd patrolująca wiedźma miałaby znać tysiąc pracowników Nocnego Patrolu Moskwy? Wszystkich magów, czarodziejów, odmieńców… W razie potrzeby dostawaliśmy konkretny plan sytuacyjny. Jak w przypadku Antoniego Gorodeckiego, którego obserwowaliśmy na tajne polecenie Zawulona półtora roku temu i przyłapaliśmy na niedozwolonej ingerencji… Inni mimo woli zapadali w pamięć… jak na przykład Tygrysek.
Igora nie znałam.
Mag Światła trzeciej rangi. Pewnie silniejszy ode mnie, choć trudno porównywać siły naturalnego maga i wiedźmy.
Mój ukochany, mój kochanek, mój wróg…
Mój los…
– Za co? – zapytał Igor. – Alicjo… Dlaczego ty… tak?
„Co – za co?” – chciałam krzyknąć. Ale powstrzymałam się, ponieważ wiedziałam, że on nie uwierzy. Nigdy nie uwierzy, że to, co się stało, to tylko przypadek, zbieg okoliczności, głupi i tragiczny, że nie ma tu niczyjej złej woli, że to bezwzględna ironia losu połączyła nas w chwili naszej słabości, gdy nie mogliśmy się rozpoznać, poczuć wroga… W chwili, gdy mogliśmy tylko jedno i pragnęliśmy tylko jednego – kochać.
Co w tym świecie zdarza się „po coś”? Dlaczego jestem Ciemna, dlaczego on jest Jasny? W każdym z nas przemieszane są Ciemność i Światło…
I tylko łańcuszek wydarzeń doprowadza do tego, że stajemy się tym, kim się stajemy…
Igor mógłby być moim kolegą, Ciemnym, przyjacielem…
A ja?… Zapewne mogłabym zostać Jasną. Wtedy uczyłaby mnie nie mądra wiedźma, lecz mądra czarodziejka… I nie odpłacałabym moim wrogom tą samą monetą, lecz nadstawiała drugi policzek… Kierowała na słuszną drogę… I cieszyła się z każdej bzdury… Własne łzy spostrzegłam dopiero wtedy, gdy świat wokół mnie zawirował. Nie wolno płakać w Zmroku, wszyscy to wiedzą. Zmrok czerpie z ciebie Siły tym chętniej, na im więcej emocji sobie pozwalasz.
Stracić siłę w Zmroku oznacza pozostać w nim na zawsze.
Próbowałam wziąć siłę od swojego pulchnego dawcy, ale już go opustoszyłam; sięgnęłam do Aloszki, ale on był absolutnie neutralny, wyżęty przez Igora… Z Igora nie mogłam i nie chciałam ciągnąć energii… A cała reszta była zbyt daleko… A świat wirował… Jak głupio…
Ziemia uderzyła mnie w kolana – nawet zdążyłam pomyśleć, że wybrudzę sobie spódnicę błotem, chociaż żadne błoto rzeczywistego świata nie przechodzi do Zmroku.
W chwilę później Igor cisnął we mnie ładunek energii.
Nie dobijał. Pomagał.
To była obca, Jasna Siła. Ale przefiltrowana przez niego. Oddana mnie.
A Siła to mimo wszystko Siła.
Wstałam, ciężko dysząc, wymęczona jak w nocy, nocy szalonej, nieprawdopodobnej miłości. Igor pomógł mi utrzymać się w Zmroku – ale nie podał mi ręki.
Płakał tak samo jak ja. Było mu tak samo źle.
– Jak mogłaś… – wyszeptał.
– To przypadek! – Zrobiłam krok w jego stronę, wyciągnęłam ręce, jakbym mogła jeszcze mieć jakąś nadzieję. – Igorze, to przypadek!
Odskoczył ode mnie niczym od trędowatej. Lekkim, eleganckim ruchem maga, który przywykł do pracy w Zmroku. Walki w Zmroku. Zabijania w Zmroku.
– Nie ma takich przypadków – powiedział. – Ty… ciemna istoto… ty wiedźmo… ty…
Zamarł, wchłaniając ślady ostatecznej magii.
– Odbierasz dzieciom siłę!
– A czym ty się tu zajmujesz, Jasny? – wypaliłam. Język nie chciał mnie słuchać, nie mogłam, nie potrafiłam tak go nazywać, ale on naprawdę był Jasnym i wyzwisko zabrzmiało jak zwykłe słowo. – Co ty tu robisz, przecież też odbierasz siłę ludzkim dzieciom!
– Światła nie można odebrać – pokręcił głową Igor. – To, co raz wzięte, powraca z nawiązką. Ty zabierasz Ciemność i Ciemność rośnie. Ja biorę Światło i ono przychodzi na nowo.
– Powiedz to Aloszce, któremu zepsułeś cały wieczór! – wykrzyknęłam. – Pociesz go, że radość powróci!
– Będę miał inne zajęcia, wiedźmo! Będę musiał ratować dzieci, które wpędziłaś w Ciemność!
– Ratuj i pocieszaj – powiedziałam obojętnie. Cały świat jakby pokrył się skorupką lodu. – To twoja praca… kochanie!
Co ja robię?
W ten sposób tylko go upewnię, że z góry o wszystkim wiedziałam, że Dzienny Patrol zaplanował sprytną operację, że okrutnie z niego zakpiono, że wszystko, co było między nami, to tylko gra…
– Wiedźma – powiedział z pogardą Igor. – Wyniesiesz się stąd. Rozumiesz?
„Z przyjemnością!” – omal nie krzyknęłam. Co mi teraz po tym lecie, tym morzu, tej obfitości Siły? Zregeneruję się spokojnie w Moskwie, to, co najważniejsze, już zostało zrobione.
– Możesz się sam wynieść – powiedziałam. – Mam pozwolenie na odpoczynek i wykorzystywanie ludzkich sił. Zapytaj swoich… A czy ty masz pozwolenie… najdroższy?
Co ty wyprawiasz, głupi? Co robisz, ukochany mój? Co ja robię…
Co ja robię? Jestem Ciemną. Jestem wiedźmą. Stoję ponad ludzką moralnością i nie mam zamiaru grać w koci – łapci z prymitywnymi organizmami o nazwie „ludzie”. Przyjechałam tu wypoczywać i wypoczywam! Ale co ty, co ty robisz? Jeśli naprawdę mnie kochasz? A przecież kochasz, wiem o tym! Nawet teraz to widzę i ty mógłbyś zobaczyć… Gdybyś zechciał…
Bo miłość stoi ponad Ciemnością i Światłem.
Bo miłość to nie seks, nie wspólna religia, nie wspólne „prowadzenie gospodarstwa domowego i wychowywanie dzieci”.
Miłość to również Siła.
Światło i Ciemność, ludzie i Inni, moralność i prawo, dziesięć przykazań i Wielki Traktat nie mają z nią nic wspólnego.
Ja też cię kocham, ty Jasny draniu, dobroduszny tępaku, pewny kretynie! Mimo wszystko cię kocham! Mimo że trzy dni temu staliśmy przeciwko sobie i marzyliśmy tylko o jednym – żeby się nawzajem zniszczyć. Kocham cię. Choć między nami jest przepaść, której nikt nigdy nie pokona.
Zrozum, że cię kocham!
I wszystkie moje słowa to tylko maska, to też łzy, tylko ty ich nie widzisz, nie chcesz zobaczyć…
Podejdź do mnie, wszystko jedno gdzie, w Zmroku, gdzie nikt nas nie zobaczy, albo na tej werandzie, na oczach zdumionych dzieci, obejmij mnie i rozpłaczemy się oboje, i słowa nie będą potrzebne, a ja wyniosę się stąd do diabla, do Zawulona i Moskwy, pod skrzydła zadowolonej Lemieszowej… Chcesz, to odejdę z Dziennego Patrolu? Chcesz? Nie przestanę być Ciemną, to nie w mojej mocy, nie chcę tego, ale usunę się z odwiecznej wojny Ciemności i Światła, będę po prostu żyć, nie będę nic brać z człowieczków, a jeśli mimo to nie zechcesz być ze mną – bo nawet o to nie proszę – zostaw mi tylko pamięć o naszej miłości!
Po prostu podejdź.
Nie odpowiadaj na moje słowa!
Jestem Ciemną.
Nie umiem być inna.
Kocham tylko siebie!
Ale teraz ty jesteś częścią mnie. Dużą częścią. Najważniejszą częścią. I jeśli będzie trzeba – zabiję część siebie, a to znaczy, że zabiję całą siebie.
Ale nie rób tego!
Jesteś Jasny!
Składacie swoje życie na ołtarzu, strzeżecie ludzi i bronicie siebie… Spróbuj popatrzeć w ten sposób na mnie, chociaż jestem wiedźmą, chociaż jestem wrogiem! Przecież czasem potraficie zrozumieć. Tak jak zrozumiał Antoni Gorodecki, zabierając potworną Siłę tylko po to, by jej nie użyć. Ale Antoniego mogę jedynie podziwiać jak prawdziwego wroga, a ciebie kocham, kocham, kocham! Zrozum to, podejdź do mnie, bydlaku ty mój ukochany, gnido ty moja, wrogu mój jedyny, kretynie mój piękny!
– Głupi! – krzyknęłam.
I twarz Igora wykrzywiła tak potworna męka, że zrozumiałam – to już koniec.
Światło i Ciemność.
Dobro i zło.
To tylko słowa.
Mówimy różnymi językami i nie zrozumiemy się – nawet jeśli chcemy powiedzieć to samo.
– Odejdź albo cię zniszczę.
Wypowiedział te słowa i wyszedł ze Zmroku. Jego ciało utraciło zarysy, rozmyło się, żeby od razu pojawić się w ludzkim świecie obok chłopców. A ja pobiegłam za nim, wyskakując ze swojego cienia – gdybyż można było wyjść z samej siebie, ze swojej istoty, ze swojego losu!
Nawet zdążyłam zobaczyć, jak pojawiający się w ludzkiej rzeczywistości Igor chwyta gitarę, która już niemal dotknęła podłogi, jak narzuca na swoją wykrzywioną bólem twarz parandżę – nie wiem, jak nazywają ją Jaśni – i jak wyprowadza chłopców z transu. Okazuje się, że wchodząc w Zmrok, pogrążył ich w otępienie. Żeby się nie przestraszyli zastępowych, którzy nagle zniknęli.
Jak to było, Nataszo?
Pewność?
Pewność.
– Czas na ciebie, Alicjo – powiedział Igor martwym głosem. – Chłopcy, co się mówi?
Tylko ja widziałam jego prawdziwą twarz. Tylko rozpacz i nic prócz rozpaczy…
– Do widzenia – powiedział gruby chłopczyk.
– Cześć – rzucił Aloszka.
Nogi się pode mną uginały. Oderwałam się od poręczy werandy, o którą się opierałam… Zrobiłam krok.
– Żegnaj – powiedział Igor.
Ciemno.
To dobrze, że jest ciemno.
Nie muszę tracić sił na parandżę. Nie muszę udawać wesołości. Muszę tylko kontrolować swój głos. Słabe światełko w oknie to drobiazg.
– …I wtedy podzielili się na Jasnych i Ciemnych – mówiłam. – Jaśni uważali, że trzeba oddać swoje życie na rozszarpanie innym. Że najważniejsze jest dawanie, nawet jeśli biorący na to nie zasługuje. A Ciemni twierdzili, że trzeba po prostu żyć. Że każdy zasługuje tylko na to, co sam zdobył w życiu, i na nic więcej.
Moje głupie dziewczynki milczały… Ludzkie dzieci, wśród których nie było ani jednej Innej. Ani Ciemnej, ani Jasnej. Ani czarownicy, ani wiedźmy, ani nawet wampira…
– Dobranoc, dziewczynki – powiedziałam. – Życzę wam dobrych snów, a jeszcze lepiej – żadnych snów.
– Dobranoc, Alicjo…
Ile głosów. Aż dziwne. To przecież nie bajka, to przypowieść, którą zna każdy Inny, Ciemny i Jasny. A jednak nie spały. Słuchały. Byłam już w drzwiach, gdy głosik Nataszy zapytał:
– Czy zaćmienie jest straszne?
– Nie – powiedziałam. – Wcale nie. Tylko trochę smutne. W swoim pokoju po raz kolejny wybrałam numer Zawulona. Abonent czasowo niedostępny…
Gdzie możesz być, Zawulonie, jeśli twój słynny „Irydium” nie działa? Gdzie jesteś? Gdzie?
Nie kocham cię, Zawulonie. I pewnie nigdy cię nie kochałam. Chyba dopiero teraz zrozumiałam, co znaczy miłość. Ale przecież ty mnie kochasz! Przecież byliśmy tak blisko, było nam tak dobrze, podarowałeś mi cały świat… i łyżwy na dodatek… Odbierz telefon! Jesteś moim naczelnikiem, moim nauczycielem, moim kochankiem, powiedz, co mam teraz robić? Gdy zostałam sam na sam ze swoim wrogiem? Ze swoim ukochanym? Uciekać? Walczyć? Umrzeć? Co mam zrobić? Zawulon!
Weszłam w Zmrok.
Cienie dziecięcych snów kołysały się wokół mnie. Uczta… Strumienie energii. Jasnej i Ciemnej. Lęki i smutki, tęsknoty i urazy. Teraz widzę cały „Lazurowy” na wylot. We śnie obraża się chłopiec Dimka, bo koledzy nie zawołali go na lemoniadę. Malej wiercipięcie o przezwisku „Energizer” ktoś zwędził nadmuchiwane koło i teraz ona cicho chlipie w poduszkę. Mój wierny energetyczny dawca, Nataszka, zgubiła w ciemnych zakamarkach snu małego brata i teraz biega, szuka, płacze…
Nie chcę zbierać siły, nie chcę szykować się do walki. Nic nie chcę.
– Zawulonie! – krzyknęłam w kołyszącą się mgłę. – Wzywam cię! Zawulonie…
Bez odpowiedzi. Łatwiej było cioteczce Polly dowołać się Tomka Sawyera, wyjadającego konfitury, niż mnie dowołać się Zawulona.
– Zawulonie… – powtórzyłam.
Nie tak wyobrażałam sobie tę noc… Nie tak.
Igor, Igor…
Co teraz robisz? Zbierasz Siłę? Prosisz o radę mądrego Hesera? A może siedzisz, wpatrując się w lustro… jak ja…
Lustereczko, lustereczko… Może powinnam sobie powróżyć?
Nie jestem zbyt mocna we wróżbach, ale czasem udawało mi się zobaczyć przyszłość…
Nie.
Nie chcę.
I tak wiem, że nic dobrego tam nie zobaczę.
Przyszliśmy na plażę, gdy zaćmienie już się zaczęło. Moje dziewczynki piszczały, wyrywając sobie nawzajem szkiełka. Nie rozumiały, dlaczego nie biorę udziału w tych przepychankach. Oj, dziewczynki, dziewczynki… Co mi tam oślepiające światło słońca? Mogę patrzeć na niknącą tarczę gołym okiem.
Chłopcy z czwartego zastępu skakali wokół Igora, ponaglając go. Nie rozumieli, dlaczego ukochany zastępowy wcale się nie spieszy. Nie wiedzieli, dlaczego prowadzi ich na plażę tak długą i okrężną drogą.
Ja wiedziałam.
Widziałam przez Zmrok rozbłyski odbieranej Siły.
Co ty robisz, Igorze… Ukochany mój…
Jeden krok i gaśnie uśmiech na kolejnej twarzy. Dziesięcioletni łobuziak przestał się cieszyć z pogodzenia z przyjacielem. Jedenastoletnia wiercipięta zapomniała o znalezionej na brzegu czarnej muszelce. Poważny, piętnastoletni mężczyzna już nie myślał o obiecanym wieczornym spotkaniu.
Igor szedł przez Artek jak niegdyś Antoni Gorodecki przez Moskwę.
A ja, jego odwieczna przeciwniczka, chciałam zawołać: – co ty robisz?
Antoni ograł Zawulona nie dlatego, że zebrał najwięcej Siły. Zawulon i tak był silniejszy.
Antoni umiał ją właściwie użyć…
Czy ty zdołasz?
Nie chcę twojego zwycięstwa. Kocham tylko siebie. Ale co mam zrobić, jeśli stałeś się większą częścią mnie? I przebiłeś moje życie jak uderzenie gromu?
Igor zbierał wszystko. Każdą kroplę energii Światła, jaka była wokół. Łamał wszystkie prawa i porozumienia, stawiał wszystko na jedną kartę – przede wszystkim swoje życie. Nie tylko dlatego, że pragnął ochronić ludzkie dzieci przed złą wiedźmą.
On też nie chciał żyć. Ale w przeciwieństwie do mnie, gotów był żyć dla innych. Skoro tak…
Na końcu wziął siłę od Makara.
Od dawna czułam na sobie spojrzenie tego dzieciaka. Spojrzenie chłopca, który pokochał dorosłą kobietę – spojrzenie pełne pożegnalnego smutku.
To nie ten smutek, który możemy wykorzystać my, Ciemni. To Jasny smutek.
Igor wypił go do dna.
Przekroczył wszystkie granice. A ja nie mogłam odpowiedzieć mu tym samym, mnie powstrzymywała obietnica dana Zawulonowi, mnie hamował dawny postępek.
I szalona nadzieja, że on postąpi słusznie. Ze mój wróg zwycięży, a to znaczy, że ja też nie przegram.
Na niebie powoli umierała tarcza słońca. Dzieciom już znudziło się patrzenie przez szkiełka, pluskały się teraz w morzu w dziwnym widmowym świetle, który dwojgu Innym przypominał Zmrok.
Odwróciłam się do Igora i pochwyciłam jego spojrzenie.
– Odejdź – szepnęły bezdźwięcznie jego wargi. – Odejdź albo cię zabiję.
– Zabij – odparłam bezgłośnie. Jestem Ciemną.
Nie odejdę.
Co chcesz zrobić, mój wrogu? Zaatakować? Mimo że mam prawo tu przebywać? Wciągnąć do sprawy jałtański wydział Nocnego Patrolu? I tak się już pewnie z nimi konsultowałeś… I wiesz, że nie ma mnie o co oskarżyć.
Igor zrobił krok do przodu.
– Wyzywam cię Światłem i Ciemnością… – wyszeptały jego wargi.
Zadrżałam.
Tego się nie spodziewałam.
– Poza Światłem i Ciemnością, ty i ja, jeden na jednego. Do końca.
Wyzywał mnie na pojedynek.
Stary zwyczaj, zrodzony wraz z Wielkim Patrolem. Niemal nie wykorzystywany. Dlatego, że zwycięzca odpowiada przed Inkwizycją. Dlatego, że pojedynek jest wtedy, gdy nie ma prawnych podstaw do walki, gdy Patrole nie mogą się wtrącić, gdy do głosu dochodzą emocje.
– Niech Światło będzie moim świadkiem.
Nie sądzę, by ktoś prócz nas dostrzegł płatek białego ognia, który na moment zapłonął na dłoni Igora. Igor drgnął. Wyższe Siły rzadko odpowiadają na wezwanie zwykłych patrolujących…
– Igorze… Ja cię kocham…
Jego twarz drgnęła jak od uderzenia. Nie wierzył mi. Nie mógł uwierzyć.
– Przyjmujesz moje wyzwanie, wiedźmo?
Owszem, mogę odmówić. Wrócić do Moskwy, poniżona i pozbawiona czci, z piętnem tej, która uchyliła się przed pojedynkiem. I każdy zawszony wilkołak będzie spluwał na mój widok.
Mogę też spróbować zabić Igora. Zebrać tyle Siły, by dać odpór.
– Niech Ciemność będzie moim świadkiem – powiedziałam, wyciągając rękę. I wiązka Ciemności drgnęła na mojej dłoni.
– Wybieraj – powiedział Igor.
Pokręciłam głową. Nie będę wybierać miejsca, czasu ani rodzaju pojedynku.
Zrozum mnie wreszcie, zrozum!
– Więc ja wybiorę. Teraz. W morzu. Prasa.
Jego oczy pociemniały. Zaćmienie jest wtedy, gdy coś zasłania światło.
Morze było nienaturalnie cieple. Może dlatego, że powietrze stało się chłodne, wieczorne? Ze słońca został tylko wąski sierp w górnej części tarczy, teraz nawet człowiek mógł patrzeć na nie gołym okiem.
Płynęłam w ciepłej wodzie, nie oglądając się na brzeg, na którym nikt nie zauważył, jak para zastępowych weszła do morza; nie zwracając uwagi na meduzy, które pospiesznie schodziły nam z drogi.
Przypomniałam sobie, jak pierwszy raz weszłam do morza. Mała dziewczynka, jeszcze nieświadoma tego, że nie należy do rodu ludzkiego, że jest jej sądzone zostać Inną. Mieszkaliśmy z tatą w Ałuszcie i on uczył mnie pływać… Pamiętam ten zachwyt, gdy woda po raz pierwszy była mi posłuszna…
I jeszcze pamiętam, że na morzu były fale. Bardzo duże. A może wtedy wszystkie fale wydawały się duże? Tata mnie trzyma, śmiesznie podskakuje na falach, oblewa nas piana, jest tak dobrze, tak wesoło… Krzyczę, że mogę przepłynąć całe morze, a tata odpowiada: „Oczywiście, że możesz”…
Będzie ci bardzo ciężko, tato.
Mamie też nie będzie łatwo.
Brzeg został daleko w tyle, brzeg pełen zachwyconych dzieci i zadowolonych dorosłych, prawdziwie radosny i szczęśliwy brzeg.
Nawet nie od razu poczułam prasę. Po prostu nagle trudniej mi było płynąć. Po prostu przestałam utrzymywać się na wodzie. Po prostu coś spoczęło na moich ramionach.
Zwykłe zaklęcie. Żadnych eleganckich chwytów. Siła przeciwko Sile.
Tato, ja naprawdę wierzyłam, że mogę przepłynąć morze…
Rozpostarłam nad sobą osłonę, zrzucając z ramion niewidoczny ciężar. I wyszeptałam, znowu, który to już raz…
– Zawulonie, wzywam cię…
Siły, które zdążyłam zebrać, szybko nikły. Igor atakował bezlitośnie, niszcząc moją ochronę.
„Tak, Alicjo”.
Jednak odpowiedział! Odezwał się! W samą porę, jak zwykle!
– Zawulonie, nieszczęście! „Wiedziałem o tym. Bardzo mi przykro”.
Nie od razu zrozumiałam, co znaczy to zimne „wiedziałem”. Ten bezosobowy ton i brak wrażenia Siły… Zawsze dzielił się ze mną Siłą, nawet gdy nie była mi potrzebna…
– Zawulonie, czyja umrę? „Przykro mi”.
Moja osłona topniała, a do mnie ciągle nie docierało, co się dzieje.
Przecież może ingerować! Nawet na odległość! Minimum jego Siły wystarczy, żebym wytrzymała nacisk, doprowadziła pojedynek do remisu.
– Zawulonie, mówiłeś, że Miłość to wielka Siła!
„Czyż nie przekonałaś się o tym sama? Żegnaj, maleńka”. Dopiero teraz wszystko zrozumiałam.
Moje siły stopniały. Niewidoczna prasa spadła na mnie znowu, wciskając w ciepłą, mroczną głębię.
– Igor! – krzyknęłam, ale fala stłumiła mój głos.
Igor płynął pięćdziesiąt metrów ode mnie. Nawet nie patrzył w moją stronę. Płakał. W morzu nie ma miejsca na łzy.
A mnie wciągało, wciągało, wciągało w ciemną otchłań.
Jak to tak… jak to tak…
Próbowałam czerpać Siłę z brzegu. Ale tam prawie nie było Ciemności, którą mogłabym wziąć. Radosny zachwyt, radosne krzyki – to nie dla mnie.
Jedynie sto metrów za mną i Igorem był Makar, daremnie próbujący położyć się na falach i rozmasować nogę, którą chwycił skurcz. Pechowo zakochany chłopiec, który jakimś cudem zauważył, że weszliśmy do wody, i próbował płynąć za nami. Dumny chłopiec o śmiesznym imieniu Makar, już rozumiejący, że nie zdoła wrócić do plaży.
Miłość to wielka Siła. Chłopcy, jacy wy się robicie głupi, gdy się zakochacie…
Szamoczący się w panice Makar… Mogę wziąć jego strach i przedłużyć swoją agonię o kilka minut…
Płynący z przodu Igor, który nie widzi, nie słyszy, nie czuje nic wokół siebie i myśli tylko o tym, że zabiłam jego miłość. Głupi mag Światła, który nie wie, że w pojedynkach nie ma zwycięzców, zwłaszcza gdy pojedynek został starannie przygotowany przez Zawulona…
– Igor… – wyszeptałam nurkując i czując, jak dławi, dławi, dławi mnie ciemne niebo, spycha ku ciemnemu, ciemnemu, ciemnemu dnu.
Wybacz mi, tato… Nie zdołam przepłynąć tego morza…