CZĘŚĆ DRUGA. OBCY DLA INNYCH

PROLOG

Z przodu widać już było światła dworca, ale obrzeża posępnego, zapuszczonego parku nieopodal fabryki „Zorza” nadal zalewała gęsta, zimowa ciemność. Pod nogami chrzęścił zmarznięty śnieg, który do południa pewnie znowu stopnieje. Odległe gwizdy lokomotyw, niezrozumiałe informacje podawane przez głośnik i chrzęst pod nogami – to wszystko, co mógłby usłyszeć spóźniony spacerowicz, gdyby przypadkiem zapuścił się o tej porze do parku.

Ale od dawna nikt nie przychodził tu nocą, wieczorem też zresztą nie. Nawet właściciele ogromnych i zębatych milusińskich.

Psy nie mogły ochronić przed tym, co pojawiało się nocą wśród dębów, które wyrosły tu w ciągu ostatniego czterdziestolecia.

Samotny przechodzień z torbą na ramieniu wyraźnie spieszył się na pociąg, pewnie dlatego postanowił ściąć róg i przejść przez park, po żwirowanej ścieżce. Gwiazdy spoglądały na śmiałka ze zdumieniem. Przez wygięcia nagich gałęzi przeświecała żółta jak kałuża likieru „Adwokat” tarcza księżyca. Wymyślne zarysy księżycowych mórz wydawały się cieniami ludzkich strachów.

Błysk pary oczu przechodzień zauważył, gdy do wyjścia z parku zostało jakieś trzydzieści metrów. Spoglądano na niego zza krzaków ciągnących się wzdłuż drogi – o tej porze roku krzaki wyglądały jak szkielety. W zaroślach czaiło się coś ciemnego, może nawet nie coś, tylko ktoś – ta wiązka mroku była żywa. A przynajmniej ruchoma.

Głuchy warkot, nie ryk, lecz cichy, dobiegający z głębi trzewi pomruk był jedynym odgłosem towarzyszącym błyskawicznemu atakowi. W świetle księżyca rozbłysły zęby – cały komplet.

Księżyc już przygotował się do widoku nowej krwi. Do przyjęcia nowej ofiary.

Ale atakujący nieoczekiwanie zamarł na chwilę, jakby natknął się na niewidoczną przegrodę, a potem upadł na ścieżkę ze śmiesznym piskiem.

Przechodzień zatrzymał się na chwilę.

– Co robisz, głupku? – syknął do napastnika. – Mam wezwać Nocny Patrol?

Wiązka ciemności pod nogami mężczyzny warknęła z urazą.

– Masz szczęście, że się spieszę… – Przechodzień poprawił torbę na ramieniu. – A tośmy czasów dożyli, Inni napadają na Innych… – Szybko pokonał ostatnie metry parku i nie odwracając się, pospieszył do dworca.

Napastnik odczołgał się ze ścieżki pod drzewa i dopiero wtedy dokonał transformacji, przemieniając się w nagiego, dwudziestoletniego chłopaka, wysokiego i barczystego. Szreń z oburzeniem zaskrzypiała pod bosymi nogami. Chłopak chyba nie czul zimna.

– Cholera! – wytchnął szeptem i dopiero potem się skulił. – Co za licho?

Był głodny i zły, ale dziwna, niedoszła ofiara sprawiła, że stracił ochotę na dalsze polowanie. Przestraszył się, choć jeszcze kilka minut temu był przekonany, że bać należy się właśnie jego – wilkołaka, który wyruszył na łowy. Na upajające, odurzające łowy na człowieka. Polowanie bez licencji sprawiało, że uczucie ryzyka i własnej odwagi stawały się jeszcze ostrzejsze.

Dwie rzeczy ostatecznie ostudziły łowcę. Po pierwsze, słowa o Nocnym Patrolu – wilkołak nie miał licencji. Po drugie, fakt, że nie zdołał rozpoznać w niedoszłej ofierze Innego, takiego samego jak on.

Jeszcze niedawno sam wilkołak i każdy z jego znajomków Innych stwierdziłby, że to niemożliwe.

W postaci nagiego młodego człowieka wilkołak pomknął przez zarośla do miejsca, w którym zostawił ubranie. Teraz przez wiele dni, zamiast włóczyć się po nocnym parku w poszukiwaniu ofiary, będzie się musiał ukrywać, siedzieć w zamknięciu i czekać na sankcje Nocnego Patrolu. A może również swoich.

Jedyna nadzieja, że samotny wędrowiec, który nie boi się w nocy przejść przez park, ten dziwny Inny albo ktoś udający Innego, rzeczywiście spieszył się na pociąg. Że zdąży i wyjedzie z miasta. A to znaczy, że nie powiadomi Nocnego Patrolu.

Inni też potrafią mieć nadzieję.

ROZDZIAŁ 1

Dopiero słuchając miarowego stukotu kół, wreszcie się uspokoiłem. Chociaż z drugiej strony, spróbuj tu się uspokoić… Zdolności logicznego myślenia w każdym razie nie odzyskałem.

Gdy istota z parku skoczyła na mnie, łamiąc krzaki, nie balem się – sam nie wiem, dlaczego. Tak samo jak nie mam pojęcia, skąd wziąłem odpowiednie słowa. Za to później, na placu przed dworcem, na którym parkowały nocujące mikrobusy, niejednego Przypadkowego przechodnia mógłby zastanowić mój chwiejny krok. Niełatwo stąpać twardo i pewnie, gdy nogi się pod człowiekiem uginają…

Co to za jakieś głupoty… Nocny Patrol… Co chciałem przez to powiedzieć? A ten zębaty od razu zaskowyczał i odczołgał się w krzaki.

Napiłem się piwa i po raz kolejny spróbowałem odtworzyć bieg wydarzeń.

A więc, wyszedłem z domu…

Stop.

Zdezorientowany, postawiłem butelkę na stoliczku. Pewnie miałem minę idioty, ale nie było żadnych obserwatorów, w przedziale jechałem sam.

Stop.

Nagle uświadomiłem sobie, że nie pamiętam własnego domu.

W ogóle nic nie pamiętam z minionego życia. Wspomnienia zaczynały się tam, w zimowym parku, na kilka sekund przed atakiem. Wszystko, co wydarzyło się wcześniej, było okryte mrokiem – szarą zasłoną, grząską i lepką, niemal nieprzeniknioną. Szary kłębiący się zmrok.

Nic nie pamiętam.

Stropiony i przestraszony, rozejrzałem się po przedziale. Nic nadzwyczajnego. Stoliczek, cztery kuszetki, brązowy plastik, czerwona derma. Za oknem pełzną rzadkie światełka. Na sąsiedniej kuszetce leży moja torba…

Torba!

Uświadomiłem sobie, że nie wiem, co mam we własnej torbie. Pewnie jakieś rzeczy. A na podstawie rzeczy można wiele zrozumieć. Albo sobie przypomnieć. Na przykład, po co jadę do Moskwy. Byłem przekonany, że zawartość torby pomoże obudzić pamięć. Chyba gdzieś o tym czytałem, albo od kogoś słyszałem.

Wsunąłem rękę pod sweter – w lewej kieszeni na piersi powinienem mieć paszport. Zacznijmy od prostych pytań – jak się nazywam. Może potem przypomnę sobie resztę.

Z mieszanymi uczuciami zerknąłem na pożółkłą stroniczke, ozdobioną wymyślnymi zawijasami. Na zdjęcie. Na twarz, którą od zawsze – może od trzydziestu lat, a może od tej chwili – przywykłem utożsamiać z jednym i niepowtarzalnym „ja”.

Twarz była znajoma do najmniejszej zmarszczki. Od blizny na policzku do wczesnej siwizny na włosach. Ale do licha z twarzą – Teraz interesowało mnie co innego.

Imię.

„Witalij Siergiejewicz Rogoża, urodzony 28 sierpnia 1965 roku”.

„Miejsce urodzenia – Nikołajew”.

Odwróciłem stronę i przeczytałem to samo po ukraińsku, jednocześnie upewniając się, że jestem płci męskiej, a paszport został wydany przez organizację o wyjątkowo długiej abrewiaturze – RO NGU UMWD Ukrainy. Rubryka „Stan cywilny” była dziewiczo czysta. Westchnąłem – trochę z ulgą, a trochę z rozczarowaniem.

Dalej było odwieczne brzemię i przekleństwo każdego mieszkańca byłego ZSRR: „Adres zameldowania”. „Miasto Nikołajew, ulica Czajkowskiego 28 m. 28”.

No proszę, znowu dwadzieścia osiem, i to dwukrotnie.

Adres uruchomił ciąg skojarzeń. Przypomniałem sobie, że dom stoi na rogu Czajkowskiego i Młodogwardyjskiej i że obok niego znajduje się szkoła numer dwadzieścia osiem (znowu ta liczba!). Przypomniałem sobie wszystko jasno i wyraźnie, aż do nadpalonej topoli pod własnym oknem – ofiary eksperymentów chemicznych mieszkającego piętro wyżej chłopaczka. Ciągle wylewał przez okno jakieś świństwa na to nieszczęsne drzewo! Przypomniałem też sobie, jak piliśmy pięć lat temu w sąsiednim domu u Docenta, jak lekkomyślnie posłałem do diabła sąsiadkę z dołu, która skarżyła się, że jest za głośno, a potem okazało się, że to Ormianka, żona jakiegoś miejscowego bonzy. Nazlatywało się tych Ormian do diabła i trochę, obili nam mordy, a ja wydostałem się z odległego pokoju przez lufcik, bo okno nie chciało się otworzyć, i zjechałem po rynnie. Widząc, że jeden z nieszczęsnych pijaków ulotnił się z zablokowanego mieszkania, Ormianie trochę ochłonęli i ostatecznie udało nam się z nimi dogadać. Przypomniałem sobie też gorzkie zdumienie, gdy wolałem na pomoc miejscowych kumpli, z którymi nie raz piliśmy piwo w pobliskich budkach, a żaden z nich ze mną nie poszedł.

Oderwałem się od nieoczekiwanie barwnych wspomnień.

Więc jednak miałem jakąś przeszłość? A może to tylko nagie wspomnienia, nie niosące żadnej treści?

Zobaczymy.

Z paszportu zaczerpnąłem jeszcze jedną, absolutnie zbędną informację, że wykorzystałem prawo do bezpłatnego przejęcia prawa własności mieszkania o powierzchni (metrażu nie wpisano) przy normie 24,3 metry.

To wszystko.

W zadumie schowałem dokument na powrót do kieszeni i bacznie przyjrzałem się torbie. Jakie wspomnienia przywołasz ty, moja czarno – zielona towarzyszko z zamorskim napisem FUJI na wypukłym boku?

Może pomożesz mi sobie coś przypomnieć…

Cicho zaśpiewał suwak. Odchyliłem klapę i zajrzałem do środka.

Na wierzchu, w plastikowej torebce była szczoteczka do zębów, tubka pasty blend – a – med, kilka tanich jednorazowych maszynek do golenia i czarna buteleczka wody kolońskiej. Dobra. Na półkę.

W następnej torebce znalazłem ciepły wełniany sweter, zrobiony na drutach. Na bok.

Przez kilka minut grzebałem wśród torebek – bielizna, podkoszulki, skarpetki, flanelowa koszula w kratę…

Aha, wreszcie coś ciekawego.

Komórka. Niewielki telefonik z wysuwaną antenką w skórzanym pokrowcu. Pamięć zareagowała natychmiast: „Po przyjeździe do Moskwy kupić kartę…”

Ładowarka.

I wreszcie, na samym dole, leżała jeszcze jedna torebka.

Zajrzałem do środka i osłupiałem. W zwykłej foliowej reklamówce z na wpół startym i niemal nierozpoznawalnym rysunkiem leżały w dwóch warstwach paczki pieniędzy. Amerykańskie dolary. Dziesięć paczek. Setkami. Sto tysięcy dolców.

Ręka sama sięgnęła do drzwi i przekręciła zamek.

Matko kochana, skąd ja mam tyle forsy? I jak przewiozę taką górę szmalu przez granicę? Zresztą, co za problem, celnikom można wcisnąć po setce w zęby, niech się udławią.

To znalezisko przywołało jedynie myśl o drożyźnie moskiewskich hoteli.

Ciągle oszołomiony włożyłem rzeczy do torby, zasunąłem zamek i rzuciłem ją na dolną kuszetkę. Trochę się ucieszyłem, że obok otwartej butelki piwa, stoi jeszcze jedna, nie napoczęta.

Czułem, że muszę te nieoczekiwane wiadomości zalać środkiem uspokajającym.

Nie wiedzieć czemu „środek uspokajający” podziałał jak nasenny. Myślałem, że będę długo leżał, wsłuchując się w stukot kół, mrużąc oczy przed nieoczekiwanie napływającym światłem i oddając się dręczącym rozmyślaniom.

Nic podobnego. Nie dopiwszy drugiej butelki piwa, zwaliłem się w ubraniu na pościel i wyłączyłem się.

Może zbyt blisko podszedłem do tego czegoś, co zamknięto w moich wspomnieniach?

Nie wiem.

Obudziłem się, gdy w okno zaglądało chłodne zimowe słońce. Pociąg stał. Z korytarza dobiegały znudzone oficjalne głosy: „Dzień dobry, rosyjska służba celna. Broń, narkotyki, waluta?…” Odpowiedzi były nie mniej znudzone i przeważnie niezrozumiałe.

Potem zastukano do drzwi. Wyciągnąłem rękę i otworzyłem.

Celnik okazał się dorodnym mężczyzną o czerwonej twarzy. Tłuszcz zaczynał zalewać mu oczy. Zwracając się do mnie zrezygnował z rutyny i zapytał po prostu:

– Co wieziemy? Proszę pokazać torbę.

I rozejrzał się po przedziale. Wszedł na drabinkę, zajrzał na miejsce na bagaż pod sufitem i dopiero potem skoncentrował spojrzenie na torbie spoczywającej samotnie na środku dolnej kuszetki.

Opuściłem półkę i usiadłem. Nadal bez słowa.

– Proszę otworzyć torbę – zażądał celnik.

„Ale ma nosa!” – pomyślałem ponuro i posłusznie odsunąłem suwak.

Plastikowe torebki po kolei wędrowały na kuszetkę. Gdy przyszła kolej na tę z pieniędzmi, celnik ożywił się i odruchowo zamknął drzwi do przedziału.

– Tak, tak, tak…

Przygotowałem się do wysłuchania obłudnego zdania o prawach i do odczytania akapitu z regulaminu, który, jak każde zapisane prawo, składał się ze zrozumiałych słów, nie niosących żadnego sensu. Wysłucham, odczytam i z miną skazańca zapytam: „Ile?”

Ale zamiast tego w myślach wyciągnąłem rękę do głowy celnika, dotknąłem jego umysłu i wyszeptałem:

– Idź… idź dalej. Tu wszystko w porządku.

Oczy celnika stały się nagle równie tępe i bezmyślne jak prawa celne.

– Taak… Szczęśliwej podróży…

Odwrócił się niczym drewniany pajacyk, przekręcił zamek i wypadł na korytarz bez słowa. Przypominał marionetkę. Posłusznego drewnianego pajacyka we władzy sprawnego lalkarza.

Skąd u mnie zdolności lalkarza?

Pociąg ruszył dziesięć minut później, a ja przez cały ten czas myślałem: co się ze mną dzieje?

Nie wiem, co robię, ale robię to, co trzeba. Najpierw istota w fabrycznym parku, potem ten otępiały celnik…

I po co, do licha ciężkiego, w ogóle jadę do Moskwy? Co zrobię, gdy już wysiądę z pociągu? Dokąd pójdę?

Z jakiegoś powodu poczułem pewność, że wszystko wyjaśni się we właściwym czasie. Nie wcześniej.

Szkoda, że ta pewność nie była absolutna.

Większą część dnia przespałem. Może była to reakcja organizmu – zapłata za przychodzące nieoczekiwanie odpowiedzi i zdolności. Jakim cudem udało mi się spławić celnika? Wyciągnąłem do niego rękę, wymacałem malinową aurę z zielenią w kształcie znaczków $… i zdołałem skorygować jego pragnienia.

Moim zdaniem, ludzie tego nie potrafią. Kim więc jestem, jeśli nie człowiekiem?

Ach, no tak. Jestem Innym. Sam to powiedziałem wilkołakowi w parku… Dokładnie w tej chwili uświadomiłem sobie, że w parku zaatakował mnie właśnie wilkołak. Przypomniałem sobie jego aurę, żółtopurpurowy płomień Łowów i Głodu.

Chyba powoli wychodzę z czerni niepamięci. Z przepaści. Wilkołak to pierwszy stopień. Celnik drugi. Ciekawe, jak długie są te schody. I co zobaczę na szczycie.

Na razie pytań było znacznie więcej niż odpowiedzi…

Obudziłem się dopiero za Tułą. Przedział nadal był pusty, ale teraz już wiedziałem, że sam tego pragnąłem. Zrozumiałem też, że moje życzenia w tym świecie zazwyczaj się spełniają.


* * *

Peron Dworca Kurskiego powoli przesuwał się za oknem. Już ubrany i spakowany, stałem w przedziale i czekałem, aż pociąg się zatrzyma. Niewyraźny głos oznajmiał przybycie sześćdziesiątego szóstego na jakiś tam peron i tor.

Jestem w Moskwie. I nadal nie wiem, co mam robić.

Przejście zdążyli już zastawić niecierpliwi pasażerowie. To nic, nie ma pośpiechu. I tak muszę poczekać, aż ożywająca pamięć coś podszepnie, smagnie mnie jak poganiacz leniwego muła.

Pociąg szarpnął po raz ostatni i stanął. Wagon wypełnił się gwarem. Szereg ożywionych ludzi drgnął i zaczął się powoli wylewać z pociągu. Jak zwykle zatroskane okrzyki, powitania, próby wciśnięcia się z powrotem do przedziału po rzeczy, których nie udało się wynieść od razu…

Ale wagonowa krzątanina szybko mija. Ludzie już wysiedli, juz otrzymali należną im porcję pocałunków i powitalnych uścisków. Albo nie otrzymali, jeśli witających nie było. Ktoś wyciągając szyję, rozglądał się po peronie, ktoś inny kulił się na przenikliwym moskiewskim wietrze. W wagonie zostali tylko ci, którzy przyszli odebrać przesyłki od konduktora.

Wziąłem torbę i wyszedłem do wyjścia, nadal nie wiedząc, co będę tu robił.

Przede wszystkim, rozmyślałem, trzeba będzie wymienić pieniądze. Przecież nie mam ani jednej rosyjskiej kopiejki. Tylko nasze, ukraińskie, „niezależne”, których, niestety, nie ma w obiegu. Tuż przed Moskwą przezornie rozerwałem jedną paczkę z torebki i część banknotów rozmieściłem po kieszeniach.

Zawsze czułem niechęć do portfeli…

Zresztą, czy to ja? Zawsze… moje „zawsze” zaczęło się minionej nocy.

Kuląc się w objęciach zimy, ruszyłem w stronę zejścia do tunelu. Chyba na dworcu musi być jakiś kantor?

Grzebiąc w pamięci, zdołałem odnaleźć dwie rzeczy: po pierwsze – nie pamiętałem, kiedy ostatni raz byłem w Moskwie, ale – po drugie – miałem ogólne pojęcie o tym, jak wygląda dworzec w środku, gdzie szukać kantoru i jak trafić do metra.

Tunel… podziemna poczekalnia… krótkie ruchome schody… kasy. Mój tymczasowy cel znajduje się tam, na pierwszym piętrze, przy kolejnych ruchomych schodach.

Niestety. Ten kantor wyglądał na zamknięty, i to od dawna. Ani światła, ani obowiązkowej tabliczki z aktualnym kursem.

Dobrze. W takim razie do wyjścia, na lewo, po łagodnej pochylni do stacji Czkałowska… Ale nie na stację, tylko obok.

Biały pawilon handlowy, schody na pierwsze piętro, zalane światłem puste boksy handlowe, zakręt… Ochroniarz obrzucił mnie szybkim spojrzeniem i od razu rozluźnił się, rozpoznając przyjezdnego.

– Proszę wejść – zezwolił wielkodusznie.

Wszedłem do malutkiego pokoiku, którego wyposażenie składało się z kosza na śmieci w rogu i malutkiego okienka z wysuwaną szufladką, która zawsze kojarzyła mi się z nienasyconą paszczą.

„Hej!” – upomniałem sam siebie. – „Nie zapominaj o młodości swojego»zawsze«…”

Ale z drugiej strony, skoro myślę jak człowiek urodzony trzydzieści pięć lat temu, to chyba jest ku temu jakiś powód?

Dobrze, potem się nad tym zastanowię.

Paszcza pochłonęła pięć studolarowych banknotów i mój paszport. Nie widziałem, kto kryje się za szczelną przegrodą, i niezbyt mnie to interesowało. Zauważyłem tylko pałce z pomalowanymi na perłowo paznokciami. Czyli kobieta. Niechętnie wysuwająca się paszcza wypluła spory stosik sturublówek i kilka papierków o mniejszych nominałach. Było nawet kilka drobnych monet. Bez liczenia wsunąłem pieniądze pod sweter, do kieszeni na piersi, drobniejsze banknoty wraz z monetami – do kieszeni spodni. Paszport – do drugiej kieszeni na piersi. Zielony prostokąt pokwitowania – do kosza.

Dobra. Teraz jestem człowiekiem. Nawet w tym obłąkanym mieście, może jednym z najdroższych na planecie. Chociaż nie. Chyba już jakiś czas temu Moskwa utraciła swoje niezbyt zaszczytne pierwszeństwo.

Zima znowu powitała mnie lodowatym oddechem. Wiatr przeganiał drobinki lodu przypominające kaszę manną. Taki niedorozwinięty grad.

Metro po lewej stronie. Ale ja idę do innego wyjścia.

Znowu przedefilowałem przed budynkiem dworca i zszedłem tam, gdzie coś mnie pchało – na okrężną linię metra.

Chyba zaczynałem rozumieć, dokąd chcę jechać. Cóż, cieszmy się z postępów, skoro nie udaje nam się cieszyć z nieokreśloności. I miejmy nadzieję, że do Moskwy przywiodły mnie jedynie dobre sprawy. Czułem, że nie mam sił, by służyć Złu.

Tylko rdzenni moskwianie wyjeżdżają z dworców taksówkami – jeśli pozwala im na to budżet. Każdy prowincjusz, nawet gdy ma forsy nie mniej niż ja w tej chwili, pojedzie metrem. Jest coś hipnotyzującego w tym labiryncie przejść i systemie tuneli. W huku przejeżdżających pociągów, w zamierających i ożywających strumieniach powietrza. W wiecznym ruchu. Tutaj, pod sklepieniami sal kipi nie zużyta darmowa energia – bierz, ile chcesz.

Poza tym, tu jest osłona. Chyba jest to jakoś związane z warstwą ziemi nad głową… I z tym, co w tej ziemi pogrzebano w ciągu minionych lat – czy wieków.

Wszedłem w rozsuwające się drzwi pociągu. Natrętne wycie z głośników, a potem modulowany męski głos: „Uwaga, drzwi się zamykają. Następna stacja – Komsomolska”.

Jadę obwodnicą. W stronę przeciwną do ruchu wskazówek zegara, ale na Komsomolskiej nie wychodzę na pewno. Na następnej? Być może. To będzie Prospekt Mira. Właśnie, powinienem był wsiąść do pierwszego wagonu. Miałbym bliżej do przejścia.

Czyli muszę przesiąść się na pomarańczową linię. Przy czym raczej na północ, inaczej po linii obwodowej jechałbym w przeciwną stronę, do stacji Oktiabrska.

Wagonem trzęsło, z nudów zacząłem oglądać porozklejane reklamy. Długowłosy mężczyzna, stojąc na palcach, reklamował damskie pończochy. Czyjaś uzbrojona we flamaster ręka nie omieszkała dorysować długowłosemu imponującego fallusa. Sąsiednia naklejka proponowała, żeby pędzić po mieście za barwnym dżipem, ale jakoś nie uchwyciłem sensu tej pogoni. Pewnie nagroda. Cudowny środek na większość chorób, a wszystko w jednej buteleczce; biura nieruchomości; najzdrowszy jogurt, autentyczne borżomi z barankiem na butelce… I wreszcie stacja Komsomolska.

Znudziło mi się czytanie reklam, postawiłem torbę przy wyjściu i zacząłem studiować plan metra. Moje spojrzenie od razu spoczęło na pomarańczowym kółku z napisem: WDNCh.

Właśnie tam muszę dojechać. Bez dwóch zdań. Potężny, wygięty w podkowę gmach. Hotel „Kosmos”.

Nie ma co, od razu łatwiej się człowiekowi żyje, gdy pozna swój cel. Odetchnąłem z ulgą i nawet uśmiechnąłem się do swojego mętnego odbicia w szybie drzwi. Szyba też nosiła ślady nadmiernej aktywności miejskich neandertalczyków – napis „nie opierać się” został lekko przerobiony na „nie opier…ać się”.

Interesujące wezwanie.

Dobrze, że nie jestem człowiekiem, tylko Innym.

Oto i Prospekt Mira – schody, zakręt w prawo, ruchome schody i nadjeżdżający pociąg. Ryska. Aleksiejewska. WDNCh. Z wagonu na prawo.

Bardzo wysokie ruchome schody, na których nie myśli się o niczym. Znowu natrętna reklama. Przejście podziemne. Hotel. Kolos w kształcie podkowy, architektura francuska. Zresztą, hotel bardzo się zmienił. Więcej podświetlonych szyldów, jasnych świateł kasyno i zachodni samochód na postumencie – główna wygrana. Jakieś dziewczyny mimo mrozu palą papierosy obok wejścia. Wewnątrz – szwajcar. Jego dłoń wchłonęła sto rubli – portier natychmiast odebrał mi torbę i zaprowadził do recepcji.

Nie było zbyt późno i w holu nadal kręciło się sporo ludzi. Ktoś rozmawiał przez komórkę, na cały hol wyszczekując zdania po arabsku, z kilku stron jednocześnie dobiegała muzyka.

– Apartament – rzuciłem niedbale. – Jednoosobowy. I bardzo proszę: żadnych telefonów z propozycjami dostarczenia dziewczyn. Przyjechałem tu pracować.

Pieniądze to wielka rzecz. Pokój znalazł się od razu, kolację zaproponowano mi z dostawą do pokoju, obiecano nawet, że nikt nie będzie dzwonił. W to akurat nie uwierzyłem. Od razu poproszono, żebym się zarejestrował, ponieważ mam ukraiński paszport. Wypełniłem formularze i następnie, zamiast spokojnie podejść do windy, dokąd mnie troskliwie skierowano, podszedłem do niepozornych drzwi w ciemnym i pustym rogu holu.

Na tych drzwiach nie było żadnych tabliczek.

Portier patrzył na mnie ze szczerym szacunkiem, a pozostali chyba w ogóle przestali mnie zauważać.

Za drzwiami był zapuszczony gabinet, zapewne jedyne pomieszczenie hotelu, które nie nabrało europejskiego wyglądu, lecz przeniosło się tu bezpośrednio z nieprzebytego socjalizmu lat siedemdziesiątych.

Zwykłe biurko – niezbyt zniszczone, ale wyraźnie po przejściach, zwykłe krzesło i stary polski telefon „Aster” na środku biurka. Na krześle siedział szczupły chłopak w mundurze sierżanta milicji. Rzucił mi pytające spojrzenie.

Sierżant był Innym. I to Jasnym – zrozumiałem to od razu. Jasny… Hm… A kim ja byłem? Chyba jednak nie Jasnym. Na pewno nie Jasnym.

Dobrze. Na razie kwestia została wyczerpana.

– Dzień dobry – przywitałem się. – Chciałbym zarejestrować się w Moskwie.

Milicjant popatrzył na mnie z rozdrażnieniem i wycedził:

– Rejestracja w recepcji… przy wynajmowaniu pokoju.

I zaszeleścił gazetą, którą przed moim wejściem studiował z ołówkiem w ręku. Chyba zakreślał interesujące go ogłoszenia z jakieś długiej listy.

– Zwykłą rejestrację mam już za sobą – wyjaśniłem. – Potrzebuję innej rejestracji. Przy okazji, nie przedstawiłem się. Witalij Rogoża, Inny.

Milicjant od razu się skoncentrował i teraz patrzył na mnie zaskoczony i stropiony. Chyba nie mógł rozpoznać we mnie Innego. Pomogłem mu.

– Ciemny – mruknął sierżant chwilę potem, jak mi się wydawało z ulgą, i też się przedstawił: – Zachary Zieliński, Inny. Najemny pracownik Nocnego Patrolu. Chodźmy…

W jego tonie wyraźnie słychać było standardowe: „Nazjeżdżało się hołoty do naszej Moskwy…” Inni mimo woli przejmowali od ludzi stereotypy i modele zachowań. Ten Jasny chyba był niezadowolony, że z powodu jakiegoś tam prowincjusza musi oderwać tyłek od krzesła, a wzrok od gazety, leźć do komputera, grzebać się w rejestracji…

Na środku ściany widniały jeszcze jedne drzwi, zwykły człowiek nie mógłby ich zobaczyć. Ale nie było potrzeby otwierania ich – przeszliśmy przez ścianę i szary Zmrok, który wypełnił wszystko wokół. Ruchy stały się miękkie i spowolnione, a lampa pod sufitem zaczęła wyraźnie migotać.

Drugi pokój wyglądał znacznie bardziej reprezentacyjnie niż pierwszy. Sierżant od razu usiadł przy komputerze, a mnie zaproponował miejsce na miękkiej kanapie.

– Na długo do Moskwy?

– Jeszcze nie wiem. Myślę, że co najmniej na miesiąc.

– Proszę okazać stałą rejestracje.

I tak mógłby ją zobaczyć wzrokiem Innych, ale chyba reguły zmuszały do użycia prostszej metody.

Kurtkę miałem już rozpiętą, więc tylko podciągnąłem sweter, koszulę i podkoszulek. Na piersi zalśnił niebieski stempel ukraińskiej stałej rejestracji. Sierżant sczytał ją ruchem dłoni i zaczął wystukiwać coś na klawiaturze. Przez jakiś czas porównywał dane, potem znowu stukał w klawisze, otworzył masywny sejf, zamknięty nie tylko na zamki, coś z niego wyciągnął, dokonał koniecznych procedur i w końcu rzucił we mnie wiązką światła. Górna część mojego ciała zapłonęła ogniem, a sekundę później na piersi miałem już dwie pieczęcie. Druga była tymczasową rejestracją moskiewską.

– Rejestracja jest tymczasowa, ale w zasadzie bezterminowa – wyjaśnił sierżant bez entuzjazmu. – Ponieważ w naszej bazie jest pan określony jako prawomyślny Ciemny, możemy pójść panu na rękę i pozwolić na bezterminową. Mam nadzieję, że Nocny Patrol nie będzie musiał zmieniać o panu zdania. Jeśli opuści pan Moskwę i będzie przebywał poza granicami miasta dłużej niż dobę, pieczęć dokona autodestrukcji. Jeśli zostanie pan zmuszony do opuszczenia Moskwy na czas dłuższy niż dwadzieścia cztery godziny, konieczna będzie powtórna rejestracja.

– Zrozumiałem – powiedziałem. – Dziękuję. Czy mogę już iść?

– Niech pan idzie… Ciemny.

Sierżant przez kilka chwil milczał, potem zamknął sejf (nie tylko na zamki), komputer zostawił bez zmian i wskazał dłonią wyjście.

I dopiero w zapuszczonym pokoju zapytał niezdecydowanie:

– Przepraszam… kim pan właściwie jest? Nie wampirem, nie wilkołakiem, nie inkubem, nie wiedźminem, to sam widzę. I chyba nie magiem. Czegoś tu nie rozumiem…

Sam sierżant był magiem Światła czwartej rangi. Niezbyt dużo, ale też niemało.

Faktycznie – kim jestem?

– To skomplikowana kwestia – odparłem. – Chyba jednak magiem. Do widzenia.

Wziąłem torbę i wróciłem do holu.

Kilka minut później już urządzałem się w pokoju.

Słusznie uczyniłem, nie wierząc recepcjoniście – pierwszy telefon z propozycją zorganizowania mi wypoczynku zastał mnie przy goleniu. Ponuro, acz grzecznie poprosiłem, by więcej tu nie dzwonić. Za drugim razem nieco ubyło uprzejmości w moim tonie, a za trzecim po prostu wlałem w Bogu ducha winną słuchawkę tyle grząskiej siły, że rozmówca zakrztusił się i zamilkł w pół słowa. Potem już nikt mnie nie niepokoił.

„Uczę się” – pomyślałem. – „To w końcu jestem magiem czy nie?”

Szczerze mówiąc, wcale nie zdumiały mnie słowa Jasnego sierżanta. Wampiry, wilkołaki, inkuby… One istnieją. Naprawdę istnieją. Ale tylko dla swoich, dla Innych. Dla zwykłych ludzi ich nie ma. Za to ludzie są dla Innych źródłem istnienia. Korzenie i pożywienie. Zarówno dla Jasnych, jak i dla Ciemnych, bez względu na to, jakie gadki wstawiają Jaśni na każdym kroku. Oni też czerpią swoją energię z ludzkiego życia. A cel… cel jest zawsze ten sam. Po prostu zarówno my, jak i Jaśni staramy się wyprzedzić konkurencję i pierwsi osiągnąć cel.

Z napływających objawień wyrwało mnie pukanie do drzwi – przyniesiono kolację. Dałem obsłudze sturublówkę (skąd ten wielkopański nawyk dawania tak wysokich napiwków?) i ponownie spróbowałem się skupić, jednak nastrój prysł. Szkoda.

Ale i tak byłem już na kolejnym stopniu. Wiem przynajmniej, że Inni mogą być różni. Jaśni i Ciemni. Ja jestem Ciemny. Za Jasnymi nie przepadam, ale nie powiem, żebym ich nienawidził. Przecież oni też są Innymi, tylko kierują się własnymi zasadami.

Chyba już zrozumiałem, co właściwie kryło się za moją groźbą rzuconą wilkołakowi w parku. To Nocny Patrol obserwuje Ciemnych nocą, ponieważ porą Ciemnych jest właśnie noc. Naturalnie, istnieje również Dzienny Patrol. To nasi, ale z nimi również trzeba się liczyć – jak zrobisz coś nie tak, to też możesz oberwać. Cały ten system znajduje się w chwiejnej równowadze, ponieważ każda ze stron stale szuka nowych dróg i sposobów rozgromienia konkurentów, żeby zapanować nad światem ludzi ostatecznie i niepodzielnie.

Ot i cała zabawa. Z tego schodka, na którym obecnie stoję, nic więcej nie widać…

Zew usłyszałem, gdy skończyłem kolację.

Nie cichy, nie głośny, nie żałosny i nie władczy. Ten, dla kogo był przeznaczony, też go usłyszał. I nie potrafił się oprzeć.

Zew nie był przeznaczony dla mnie. Dziwne, że go słyszę…

To znaczy, że trzeba działać.

Coś we mnie już wydawało komendy. Ubrać się! Torbę do szafy! Zamknąć okna i drzwi! Nie tylko na klucz i zasuwki, durniu!

Czerpiąc siłę zewsząd, dokąd tylko mogłem sięgnąć, sprawiłem, by ludzie nie interesowali się moim pokojem. Inni i tak nie mają tu nic do roboty.

W sąsiednim pokoju nieoczekiwanie wytrzeźwiał pijany jak bela Syryjczyk. Pietro niżej zwymiotował wreszcie chory na żołądek Czech i zastygł z ulgą, obejmując muszlę. W pokoju naprzeciwko biznesmen w podeszłym wieku z Uralu po raz pierwszy w życiu uderzył żonę w twarz, kładąc tym samym kres starej małżeńskiej kłótni. Za godzinę małżeńska para powinna świętować pogodzenie w restauracji na parterze. Jeśli w pobliżu znajdzie się Jasny – stół już będzie nakryty…

Ale to mnie nie interesowało. Ja szedłem na Zew. Na Zew, który nie był przeznaczony dla mnie.

Wieczór płynnie przechodził w noc, huczała ulica, wył wiatr na trolejbusowych drutach. Naturalne dźwięki wypierały głosy cywilizacji – może dlatego, że czujnie nasłuchiwałem?

Na prawo, wzdłuż ulicy. O, właśnie.

Mocniej naciągnąłem czapkę na uszy i ruszyłem chodnikiem.

Gdy doszedłem do długiego domu, którego parter zajmowała witryna sklepu z idiotyczną makietą samowara, zew umilkł. Ale ja i tak wiedziałem, dokąd mam iść.

Następny dom, o tam, prawie przy skrzyżowaniu, wąska, mroczna brama – tunel – tym razem wypełniona prawdziwym gęstym mrokiem.

Wiatr jak na złość nasilił się, chłostał twarz, przepychał się jak utalentowany rugbista, i musiałem pochylić się do przodu, żeby w ogóle się posuwać.

Oto i brama. Chyba się spóźniłem. Na tle nieco jaśniejszej plamy – przeciwległego wejścia do bramy, na chwilę zastygła niewyraźna sylwetka. Dostrzegłem bladą, nieludzką twarz i dwa słabe błyski oczu. I chyba zęby.

To wszystko. Ten, który tu był, uciekł, a ten, który pozostał, już nie istniał.

Wytężyłem wzrok, pochyliłem się nad nieruchomym ciałem. Dziewczyna, bardzo młodziutka, szesnastoletnia. Dziwne połączenie rozkoszy i męki w zastygłych oczach. Obok leży wełniany szalik i czapeczka. Kurtka jest rozpięta, szyja obnażona. Na szyi cztery wyraźne ślady.

Nawet się nie zdziwiłem, że tak dokładnie widzę wszystko w niemal całkowitej ciemności.

Przykucnąłem nad dziewczyną. Razem z niewielką ilością krwi, najwyżej ćwierć litra, wypito z niej życie. Wyssano całą energię, aż do ostatniej kropli. Parszywcy.

I wtedy jednocześnie ze wszystkich stron wpadli ludzie. A raczej Inni.

– Stać! Nocny Patrol! Wyjść ze Zmroku!

Wyprostowałem się, nie od razu rozumiejąc, czego ode mnie chcą, i od razu oberwałem. Cios nie został zadany ani ręką, ani nogą. Nie bolało, czułem jedynie urazę. Jeden z patrolujących wycelował we mnie krótki pręt z czerwonym kamieniem na końcu i chyba miał zamiar uderzyć powtórnie.

Wtedy od razu podrzuciło mnie na kolejny stopień. Może nawet na dwa.

Wyszedłem ze Zmroku. Teraz już rozumiałem, co to znaczy, gdy wszystko wokół zwalnia swój bieg, gdy pojawia się zdolność widzenia w absolutnej ciemności. To świat Innych. A teraz wydano mi rozkaz – bo raczej nie była to propozycja – bym powrócił do świata ludzi.

I ja wróciłem, posłusznie i bez stawiania oporu. Ponieważ tak było trzeba.

– Przedstaw się! – padło żądanie. Nie widziałem, kto mówi, ponieważ oślepiało mnie białe światło latarki. Mogłem próbować zobaczyć, ale na razie nie było mi to potrzebne.

– Witalij Rogoża, Inny, Ciemny.

– Andriej Tiunnikow, Inny, pracownik Nocnego Patrolu – przedstawił się z wyraźną przyjemnością ten, który walił do mnie z bojowej buławy.

Teraz już wiedziałem, że tamten cios był na pół gwizdka, profilaktyczny. W razie potrzeby ładunek buławy pozwalał walnąć mocniej.

– A więc, Ciemny, co my tu mamy? Świeżego trupa i ciebie obok niego. Będą wyjaśnienia? A może masz licencję? Co?

– Andriej, daj spokój – powstrzymał go ktoś z mroku. Ale Andriej nie słuchał, tylko z irytacją machnął ręką.

– Poczekaj!

I znowu do mnie:

– No, co jest? Milczysz, Ciemny? Nie masz nic do powiedzenia?

Milczałem.

Andriucha Tiunnikow był magiem, naturalnie Światła, zaledwie piątej rangi.

Taki byłem jeszcze wczoraj.

To nie on ładował amulet – czuło się robotę silniejszego maga. Ci dwaj, którzy stali za jego plecami, też byli silniejsi.

Z przeciwnej strony podwórko zamykała dziewczyna, niewysoka i młodziutka, ale wbrew pozorom to właśnie ona była najbardziej doświadczona i najgroźniejsza w grupie. Była bojowym magiem – transformem. Kimś w rodzaju wilkołaka Światła.

– No co tam, Ciemny? – nie poddawał się Andriucha. – Nic nam nie powiesz? Jasna sprawa. Pokaż rejestrację! Dajcie znać komuś z Dziennego Patrolu, że mamy tu Ciemnego kłusownika.

– Aleś ty głupi, Andriej – powiedziałem drwiąco. – A to ci gratka! Złapał kłusownika! Rzuciłeś chociaż okiem na ofiarę? Kto ją tak załatwił twoim zdaniem?

Andriej przygryzł wargę i zerknął na martwą dziewczynę. Chyba zaczynał rozumieć.

– Wa… waampir – wydukał. – A kim ja jestem?

– Maagiem – stropiony Andriej zaczął się jąkać. Odwróciłem się do dziewczyny – stwierdziłem, że rozmawiać należy właśnie z nią.

– Gdy tu przyszedłem, było po wszystkim. Wampira widziałem, ale poza bramą, uciekł na podwórko. Dziewczyna już była martwa, wyczyścił ją do zera, krew tylko łyknął. Jestem przyjezdny, kilka godzin temu wysiadłem z pociągu, zatrzymałem się w hotelu „Kosmos”.

Nie wytrzymałem i dodałem jeszcze:

– Nie pierwszy raz wampiry kłusują w tej bramie, co? Teraz, gdy skoczyłem kilka stopni wyżej, mogłem zobaczyć ślady przeszłości na asfalcie i ścianach.

– Tylko poprzednim razem mieliście więcej szczęścia, Jaśni. Ale ślady wyczyściliście niezbyt starannie, nadal je widać.

– Nie wyobrażaj sobie, że jesteśmy ci wdzięczni – wycedziła ponuro dziewczyna. – Poza tym chciałabym jednak zerknąć na twoją rejestrację.

– Ależ proszę – pokornie zademonstrowałem pieczęcie. – Mam nadzieję, że nie będę więcej potrzebny? Nie śmiałbym marnować czasu niezrównanym detektywom w poszukiwaniach kłusownika.

– Znajdą cię jutro – oznajmiła sucho dziewczyna. – Jeśli będziesz potrzebny.

– Nie mam nic przeciwko temu – prychnąłem, odsunąłem z drogi jednego z patrolujących i wyszedłem na ulicę.

Maskę zwykłego Ciemnego zrzuciłem sto metrów dalej.

ROZDZIAŁ 2

W ciągu kolejnych dwóch dni nie wydarzyło się nic ciekawego. Włóczyłem się po Moskwie, robiłem nieoczekiwane zakupy, trenowałem nowe umiejętności, starając się, by nie rzucało się to w oczy. Włączyłem swoją komórkę, nie wiadomo po co, skoro i tak nie miałem do kogo dzwonić. Kupiłem sobie odtwarzacz i przez dwie godziny kompletowałem do niego składankę, wyszukując w katalogu stare i nowe piosenki, które budziły jakieś wspomnienia w mojej nieustępliwej pamięci. Przywykałem do zmienionej Moskwy, która pod skrzącą się pozłotą świątecznych neonów była brudna i zniszczona. W hotelu witał mnie cały personel, chyba nawet zrobiono zapisy do obsługiwania mnie – nadal prowadziłem życie człowieka, który nie uznawał nominałów niższych niż sturublowe. Jednocześnie starannie brałem resztę w sklepach. Nie gardziłem nawet drobnymi niklowymi monetami, nadającymi się najwyżej na pamiątki dla obcokrajowców…

W ciągu tych dwóch dni spotkałem Innych tylko trzy razy – nocą natknąłem się na pijaniutką wiedźmę, która bez powodzenia próbowała wzlecieć na balkon trzeciego piętra, ponieważ zgubiła klucze od bramy i mieszkania, a nie miała siły, żeby przejść przez Zmrok. Pomogłem jej. W dzień wziął mnie za niezainicjowanego Innego dość silny mag Światła – nawet zapamiętałem Jego nazwisko – Gorodecki. Wszedł do sklepu w tej samej sprawie co ja – zamówić sobie kolejną składankę do odtwarzacza, widząc oficjalne pieczęcie, mag zdumiał się, ale zostawił mnie w spokoju. Nawet chyba miał zamiar wyjść, że niby taki dumny, ale właśnie skończyli mi nagrywanie dysku, więc to ja wyszedłem.

I tylko przez jakiś czas zastanawiałem się – za co on tak nienawidzi Ciemnych?

Zresztą, wszyscy Jaśni nas nienawidzą. No, prawie wszyscy. Nie chcą uwierzyć, że nam są co najwyżej obojętni. Ciągle stają nam na drodze. A my nie pozostajemy im dłużni.

Nikt z Nocnego Patrolu mnie nie niepokoił, podejrzewam, że nawet nie podjęli próby odnalezienia mnie i przesłuchania. Chyba do nich dotarło, że mag Ciemności nie potrzebuje ludzkiej krwi. Oczywiście, mógłbym zabawić się w wampira, skazując siebie na długotrwały rozstrój żołądka – gdyby nie mdliło mnie z obrzydzenia…

Czekałem na kolejny stopień, ale widocznie mogło się to wydarzyć jedynie w dramatycznych i niejednoznacznych sytuacjach, gdy coś zmuszało mnie do użycia magii. Nie drobne ingerencje, w rodzaju opędzania się od mordziastych kontrolerów w autobusie czy rzucania uspokajającej zasłony na nerwową kolejkę po karty w metrze, w której nie chciało mi się stać. Ten poziom był dla mnie – dosłownie i w przenośni – dniem wczorajszym. Żeby nauczyć się czegoś nowego, żeby odsłonić kolejną warstwę zamkniętej pamięci, zbudzić drzemiącą wiedzę, potrzebowałem znacznie silniejszych bodźców.

Ale nie musiałem długo czekać.

Podobnie jak wielu Ciemnych, okazałem się „sową”, nocnym markiem. Żyjąc pośród zwykłych ludzi, nie mogłem do końca ignorować istnienia dnia, ale mamiącemu wezwaniu nocy też nie mogłem się oprzeć. Wstawałem koło południa, może nawet później, do hotelu wracałem nad ranem.

Gdy moja czwarta noc w Moskwie zaczęła powoli przeradzać się w świt, gdy czerń wpuściła pierwsze odcienie ciemnoszarego dnia, byłem bardzo blisko następnego stopnia. Spacerowałem po pustym bulwarze Izmaiłowskim i nieoczekiwanie poczułem, że gdzieś, na jakimś podwórku, zapłonęła potężna magiczna eksplozja.

Nie chcę przez to powiedzieć, że na wolność wyrwała się niekontrolowana energia. Energia wydzieliła się i została wchłonięta, w przeciwnym razie doszłoby do banalnego wybuchu. Inni modyfikują siebie, świat i energię, ale bilans wydzielania i pochłaniania jest zawsze zerowy, inaczej świat przestałby istnieć. A my razem z nim.

Poczułem silne pchnięcie – idź tam! Idź!

Poszedłem.

Szedłem tak dwadzieścia minut, bez zastanowienia skręcając na skrzyżowaniach, przechodząc przez podwórka i ulice, aż wreszcie wyczułem Innych – pospiesznie zbliżali się z dwóch stron. Jednocześnie usłyszałem szum kilku samochodów. Niemal od razu z częstokołu wieżowców wyodrębniłem dom i mieszkanie, gdzie niedawno stało się coś, co zainteresowało tego mnie, który ciągle ukrywał się gdzieś w głębi mojej zwykłej istoty.

Standardowy czteropiętrowy blok z czasów chruszczowowskich. Kubły na śmieci przed domem i najmniejszego śladu tych ławeczek, do których tak przywykłem na południu.

Przed klatką ujrzałem trzy samochody. Ziguli, starą bezmarkową furgonetkę i wymuskane bmw. Stało tam sporo wozów, ale wszystkie były starannie zaparkowane na noc, a te przyjechały dosłownie przed chwilą i postawiono je byle jak. Silniki niechętnie oddawały zimie swoje ciepło.

Czwarte piętra. Jeszcze przed wejściem na klatkę (żelazne drzwi otwarte na oścież) wyczułem potężne bloki magiczne. Właśnie one sprawiły, że wyszarpnąłem z podłogi własny cień i wszedłem w Zmrok.

Zmrok wyciąga z Innych siły, jeśli, oczywiście, Inni nie wiedzą, jak mu się przeciwstawić. Nikt mnie tego nie uczył, robiłem to intuicyjnie, jakbym umiał to od zawsze. Może rzeczywiście umiałem?

Na ścianach i schodach, nawet na poręczy, było mnóstwo żerującego sobie spokojnie sinego mchu, mieszkańca pierwszej warstwy Zmroku. Widocznie musieli tu mieszkać pełni emocji ludzie.

Nareszcie znalazłem mieszkanie. Jeszcze mocniej zablokowane, drzwi zamknięto nawet w Zmroku.

Wtedy właśnie podrzuciło mnie o kilka stopni w górę. Pokonując chwilową słabość, powtórnie podniosłem z podłogi własny cień i wszedłem głębiej.

Od razu zrozumiałem, że niewielu Innych tu się pojawia.

Domu nie było. Nie było prawie nic, prócz gęstej, ciemnoszarej mgły i słabo widocznych przez nią trzech księżyców. Szalałby tu wiatr, gdyby czas nie płynął tak wolno, że nawet wiatr, nie uznający różnic między zwykłym światem i Zmrokiem, był ledwie wyczuwalny.

Zacząłem powoli spadać, zanurzać się w tę mgłę, ale podtrzymałem się. Okazało się, że to też umiem. Trochę wysiłku, jak zawsze trudnego do opisania, raczej intuicyjnego niż świadomego, i ruszyłem do przodu. Kolejny wysiłek… I mogłem już zajrzeć w poprzednią warstwę Zmroku.

Wydarzenia toczyły się bardzo powoli, jakby świat zanurzył się w szarej, a jednocześnie przezroczystej smole, dźwięki wydawały mi się odległymi basowymi łoskotami gromu. Ale po chwili dostosowałem się do tej powolności. Najprawdopodobniej sprowadziłem swój odbiór do tego samego tempa, odsunąłem się od realności i od tej pory wszystkie wydarzenia zaczęły przypominać zwykły świat – świat ludzi.

Złudzenie.

Wąski – jak zawsze w takich domach – przedpokój. Po lewej stronie dwoje drzwi – do toalety i łazienki, nieco dalej kuchnia, na lewo jeden pokój, na prawo drugi. Pokój po prawej był teraz pusty, w pokoju po lewej znajdowało się pięciu Innych i trup wśród rozrzuconej pościeli. Ciało trzydziestoletniego faceta, który w okolicy krocza i brzucha miał kilka rozerwanych ran, wykluczających wszelką myśl o ewentualnym ratunku. Rany przykryto pomiętym, zakrwawionym prześcieradłem.

Trzech Jasnych i dwóch Ciemnych. Jaśni – szczupły chłopak o nieco asymetrycznej twarzy i dwoje znajomych – meloman Gorodecki i dziewczyna – transform. Ciemni – mag przy tuszy, skupiony i czujny, oraz posępny typ, który wydawał się nieudaną parodią jaszczurki – był w ubraniu, a jego ręce i twarz były zielone i pokryte łuską. Inni spierali się.

– To już drugi przypadek w tym tygodniu, Szargonie. I znowu zabójstwo. Mam wrażenie, że położyliście laskę na Traktat.

Mówił nieznany mi Jasny.

Mag Ciemności zerknął na nieboszczyka.

– Nie możemy upilnować wszystkich i doskonale o tym wiecie – burknął. Nie uchwyciłem w jego głosie ani winy, ani żalu.

– Ale zobowiązaliście się, że uprzedzicie wszystkich Ciemnych o czystym tygodniu! Wasz szef obiecał to oficjalnie.

– Uprzedziliśmy.

– Wielkie dzięki! – Jasny zaczął bić brawo. – Efekt doprawdy przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Powtarzam: my, pracownicy Nocnego Patrolu, zwracamy się z oficjalnym żądaniem współpracy. Wezwijcie szefa!

– Szefa nie ma teraz w Moskwie – powiedział ponuro mag. – I wasz szef doskonale o tym wie. Nie wiem, po co dał wam pełnomocnictwo do żądania współdziałania.

– To znaczy – zapytał z lekką groźbą w głosie Gorodecki – że odmawiacie współdziałania?

Ciemny pokręcił głową – nieco szybciej, niż należało.

– Dlaczego mielibyśmy odmawiać? Nie odmawiamy. Po prostu nie rozumiem, jak moglibyśmy wam pomóc.

Jaśni chyba zapłonęli sprawiedliwym gniewem. Znowu odezwał się nieznany mi mag:

– Co to znaczy – jak pomóc? Dziwka – wilkołak urywa jaja klientowi, w dodatku – niezainicjowanemu Innemu, i szczęśliwie ucieka! Kto lepiej zna waszą hałastrę – wy czy my?

– Czasem mam wrażenie, że wy – odgryzł się Ciemny i zerknął na dziewczynę. – Pamiętasz naszą rozmowę w „Siódmym niebie”, gdy łapali Inkwizytora i – skinął w stronę Gorodeckiego – jego?…

Ciemny zamilkł, jakby zastanawiając się.

– Najprawdopodobniej był to niezarejestrowany wilkołak. Może klienta za bardzo poniosło… i… ee… ujmijmy to tak – zażądał czegoś, czego dziwka nie zaakceptowała. Oto efekt.

– Szargonie, nie zrzucisz tej sprawy na ludzkie mendy – dziwka zabiła go w Zmroku. To już sprawa Patroli! Mów jasno, będziecie przeprowadzać dochodzenie, czy my się mamy tym zająć? Nie licz na to, że uda wam się grać na czas. Żądamy obecności w trybunale sobotniego wampira i tej kotki, i to jeszcze przed najbliższym weekendem. Rozumiesz nasze żądania? – Szczupły mag naciskał na Szargona, żądał i domagał się, i robił to z wyraźną przyjemnością Innego, który niezbyt często zajmuje się podobnymi rozprawami. Jego żądania były prawdopodobnie w pełni uzasadnione…

– Cholerne pożądliwe kotki – zamruczał nagle łuskowaty. – Bezmózgie kretynki, suki…

– Zamknij się – zaproponowała zimno Jasna. – Przerośnięty jaszczur…

No tak, przecież ona też jest kotką, tyle że Jasną…

– Tygrysku, spokojnie – zwrócił się do niej Gorodecki i znowu przełączył się na Ciemnego.

– Zrozumieliście nasze żądania?

Wtedy wróciłem w pierwszą warstwę Zmroku. Gdybym powiedział, że nastąpiła niema scena – byłoby to za wiele.

– Ty? – wykrzyknęła dziewczyna. – Znowu ty?

– Buenos nochas, panie i panowie. Wybaczcie, wpadłem tylko na chwileczkę.

– Antoni, Tolik – powiedziała Tygrysek dźwięcznym i nieco drżącym głosem, po dziecięcemu wskazując mnie palcem. – W sobotę nad ofiarą wampira znaleźliśmy właśnie jego. Tego Ciemnego z Ukrainy!

Cała piątka wpatrywała się we mnie.

– Mam nadzieję – powiedziałem z ironią – że dziwkę – wilkołaka przypominam nie bardziej niż stukniętego wampira?

– Kim jesteś? – zapytał nieprzyjaźnie Ciemny, którego nazywano Szargonem.

– Magiem, kolego. Magiem Ciemności. Przyjezdnym.

Próbował mnie wymacać i poczułem, że jeśli nawet nie wszedłem schodek wyżej, to w każdym razie byłem bardzo blisko niego. Nie zdołał mnie wymacać. Przy okazji zauważyłem, że ochrona Szargona nie jest do końca jego własnym dziełem – wyczuwało się pracę maga ekstraklasy. Pewnie słynnego nieobecnego szefa.

– Drugie zabójstwo i ty znowu na miejscu zbrodni – powiedział z niedowierzaniem Tolik, też próbując mnie wysondować. Bez powodzenia. Zarejestrowałem ten fakt z niejaką przyjemnością. – Nie podoba mi się to. Może byś nam to wyjaśnił?

Tolik rzeczywiście wyglądał na niezadowolonego, ale zachowywał się przyzwoicie. Natomiast reakcje Gorodeckiego budziły pewne obawy. Najwyraźniej był w tej trójce najważniejszy i teraz zastanawiał się nad ewentualnymi krokami. Możliwości było sporo.

– Proszę uprzejmie – powiedziałem. – Właśnie się przechadzałem po okolicy. Poczułem, że dzieje się coś niedobrego i przyszedłem – a nuż będę mógł jakoś pomóc?

– Pracujesz w Patrolu na Ukrainie? – zapytał nieoczekiwanie łuskowaty.

– Nie.

– No to jak chciałeś pomóc?

– Różnie to bywa – wzruszyłem ramionami.

Język łuskowatego był oczywiście długi i rozdwojony. No cóż, ludzie nie mają zbyt wybujałej wyobraźni… W przeciwieństwie do Jasnych, Ciemni w Zmroku mogą przybrać dowolną postać, co daje im ogromne pole do popisu. Jaśni mają standardowy zestaw – albo aureola, albo jasne stroje. Szczególnie sentymentalni, przeważnie kobiety, noszą wianek. A Ciemnym, mimo niewątpliwych możliwości, wystarcza fantazji zaledwie na łuskowatego demona z rogami i rozdwojonym językiem.

– Z tymi zabójstwami nie masz, rzecz jasna, nic wspólnego? – spytała dziewczyna ze źle ukrywanym sarkazmem.

– Rzecz jasna.

– Nie wierzę mu. – Dziewczyna odwróciła się. – Antoni, trzeba go wymacać.

– Wymacamy – obiecał Antoni. – Po powrocie osobiście zażądam jego danych.

Uśmiechnąłem się ironicznie.

– Dobrze. Nie chcecie pomocy, to trudno. Nie będę się narzucał. W takim razie do zobaczenia…

Ruszyłem do wyjścia.

– Hej, Ciemny – rzucił Tolik. – Nie radzę ci wyjeżdżać z Moskwy. To oficjalny zakaz Nocnego Patrolu.

– Wezmę to pod uwagę – odparłem chłodno. I tak nie miałem zamiaru wyjeżdżać.


* * *

– Pojadę z wami – powiedział Tolik do Antoniego i Tygryska. – Mamy kilka spraw do omówienia.

Antoni pomyślał, że znowu źle zatarł ślady – z jakiegoś powodu słowa dziwnego Ciemnego rozjątrzyły go. Tygrysek przekazała opinię tego Ukraińca bardzo wiernie, doskonale naśladując intonację, i Antoni po raz kolejny pomyślał, że byłaby świetną aktorką. Kto wie, kim by została, gdyby nie była Inną…

Szargon z kumplem dawno wsiedli do swojego szpanerskiego bmw. Tolik wyciągnął rękę i Antoni posłusznie oddał mu klucze od służbowego żiguli. Tygrysek w milczeniu usiadła z tyłu. Antoni obok Tolika.

Tolik szybko wyjechał na bulwar Sirieniewyj i pognał na wschód.

– Kim jest ten Ciemny? – zapytał Antoni, żeby przerwać ciszę. Wszyscy byli w parszywym nastroju. Znowu trup, i to niezainicjowany Jasny!

– To bardzo silny mag – powiedział Tolik przeciągając słowa.

– Silniejszy ode mnie. Chciałem go wymacać, ale nie dało rady, od razu się zamknął.

– Zamknął? – ożywiła się siedząca z tyłu Tygrysek. – A co, przyszedł bez tarczy?

– W tym rzecz! – wyjaśnił ponuro Tolik. – Gdy wszedł, wyglądał jak średni mag, mniej więcej trzeciej albo czwartej rangi. Jak ja albo Antoni.

Antoni nic nie powiedział – Tolik miał w zasadzie rację. Heser nazywał Antoniego magiem drugiej rangi, ale na ten poziom siły Antoni wszedł zaledwie kilka razy. Teraz prezentował raczej trzecią rangę.

– Ale gdy spróbowałem go wymacać – koniec – kontynuował Tolik. – Mur. Jest znacznie silniejszy ode mnie. Antoni, obmacywałeś go?

– Nie.

– Chyba pierwsza ranga… – zasugerował z westchnieniem Tolik. – Jak przyjdzie co do czego, trzeba będzie poprosić Ilję o pomoc…

– Obawiam się, że trzeba będzie również poprosić szefa, Olgę i Swietę – zauważył Antoni. Nikt mu nie odpowiedział – nikogo nie bawiła perspektywa korzystania z pomocy wyższych magów.

Tygrysek zakręciła się, siadając wygodniej.

– To niemożliwe, żeby nie miał nic wspólnego z tymi zabójstwami. Tamto w sobotę to jeszcze rozumiem, przyjechał, wyszedł się przejść i przypadkiem wpadł na kłusownika. Ale teraz? Jakim cudem zaniosło go na Pierwszomajową?

– Na pewno przyjechał w sobotę? – zapytał Tolik.

– Na pewno – potwierdziła Tygrysek. – Od razu mi się nie spodobał, rozumiesz? Nawet wyłapałam jego pociąg, zeskanowałam wspomnienia konduktorki. Prawie nie wychodził z przedziału, ale na pewno jechał w tym pociągu.

– Co na niego mamy? – Antoni odniósł wrażenie, że Tolik pyta z cichą nadzieją.

– W sensie materiału kompromitującego? Nic. Żadnego złamania prawa. Licencje nie są mu potrzebne, nie jest wampirem ani wilkołakiem. Zresztą zainicjowano go niedawno, siedem lat temu… tak jak mnie.

Tolik kiwał w zadumie głową.

– W Nikołajewie jest niewielu Innych, Patrole też są małe, ze dwudziestu pracowników… Dobra, jak przyjedziemy do biura, pogrzebiemy głębiej – obiecał Antoni. – Zamknąłeś furgonetkę?

– A co, stanie jej się coś? – Tolik wzruszył ramionami. – Zamknąłem. I tak chyba trzeba będzie zadzwonić do szefa. Chociaż…

Tolik wyraźnie czuł się nieswojo. Kierował wydziałem systemowców od ponad roku, od czasu, gdy Antoni przeszedł do pracy operacyjnej. Ponieważ jednak żaden pracownik Nocnego Patrolu nie może tracić kwalifikacji, musiał odpracować miesiąc jako agent operacyjny. I od razu pierwszego dnia taki nieprzyjemny incydent…

– Pewnie będzie trzeba – zdecydował Antoni.

– W takim razie nie ma co tego odkładać – westchnął Tolik.

Tygrysek ochoczo podała mu telefon, ale Tolik nawet nie zdążył wziąć go do ręki, gdy telefon zagrał „Podmoskiewskie wieczory”.

Antoni już miał zabrać mu słuchawkę, ale powstrzymał się. Dzwonił wyraźnie ktoś ze swoich, ale nie czuło się energii dzwonka służbowego. Może po prostu któryś z patrolujących dzwonił do Tygryska? Każdy ma swoje życie osobiste, nawet patrolujący.

Tygrysek odebrała. Słuchała w milczeniu, raz tylko powiedziała: „Nie wiem”.

– To Garik – oznajmiła cicho, z niepokojem. – Andriuszka zaginął.

– Tiunnikow?

– Tak. Garik myślał, że jest z nami.

– Ostatni raz widziałem go w dzień – oznajmił Tolik. – Chciał jechać do domu, żeby się przespać.

– Telefon nie odpowiada, a Garik nie może go wyczuć. A przecież jest opiekunem Andriuszki…

Antoni odwrócił się do Tygryska.

– Od soboty zachowywał się, jakby go coś opętało. Co mu wtedy powiedział ten Ciemny w bramie?

Tygrysek wzruszyła ramionami.

– Nic szczególnego, sto razy ci opowiadałam. Ze niby jest detektywem. Andriej rzeczywiście się wygłupił – od razu było widać, że Ciemny nie jest żadnym wampirem. Sama mu to powiedziałam.

– Niekoniecznie od razu trzeba być wampirem – oznajmił Tolik mentorskim tonem. – Ten Ciemny mógł się okazać organizatorem całej akcji. Trzeba przyznać, że ma nieprzeciętne talenty organizatorskie.

– Pionek Zawulona? – zasugerował Antoni. – Bardzo możliwe.

– Mierz wyżej! To nie pionek. I nawet nie skoczek. To wieża. A może goniec. Potężna figura… Może nawet hetman…

– Nie przesadzaj. Bez Zawulona Ciemni przegrają z kretesem. A Zawulona nie ma w Moskwie.

– To Ciemni tak mówią. Kto ich tam wie…

– W ostatnim czasie Zawulon faktycznie się nie pokazywał… – rzucił Antoni.

– Właśnie. Siedział cicho i przygotowywał operację… Najgorzej, że nie mam pojęcia, co on chce osiągnąć… Zresztą, na razie mamy dwa wątpliwe zabójstwa, które nie wiadomo, jak się ze sobą łączą.

– Jeśli w ogóle się łączą. – Antoni chyba sam nie wierzył w to, co mówił.

– Daj spokój, na pewno – upierał się Tolik. – Czuję to. A ogniwem łączącym jest właśnie ten parszywy mag.

– Nad czym się tu zastanawiać? – wzruszyła ramionami Tygrysek. – Wraz z pojawieniem się Swietłany zdobyliśmy poważną przewagę. Ciemni zaczęli oddawać pozycję za pozycją, przypomnij sobie, jak szef naciskał Zawulona podczas ostatnich negocjacji. A Zawulon się wycofywał – no bo co mógł zrobić? Chyba Ciemni zaczęli operację zmierzającą do odzyskania równowagi sil. I to tak pechowo, tuż przed czystym tygodniem.

– Dla Ciemnych to idealny moment – warknął Antoni. – Przecież wiedzą, że my nie zaczniemy starcia bez poważnego powodu. A powodu chyba na razie nie ma.

– Żebyś tylko czegoś nie wykrakał – mruknął Tolik.

Żiguli mknęło po Leningradzkim Prospekcie, wyprzedzając nadchodzący świt.

Do biura dojechali w milczeniu…

Przed wejściem czekał na nich Garik, nerwowo przestępując z nogi na nogę. Obok tkwił Ilja, mrużąc oczy z niewyspania.

– Tak – powiedział Tolik niewesoło. – Doczekaliśmy się…

Ilja i Garik szybko wsiedli do samochodu, jeden z jednej strony Tygryska, drugi z drugiej. Antoni od razu zrozumiał, dlaczego tak usiedli i co zaraz powie wściekły i dlatego tak opanowany Garik…

– Do hotelu „Kosmos”. Andriej nie żyje…

Tolik wdusił pedał gazu, ale śmierci nie zdoła dogonić nawet najpotężniejszy samochód. Tygrysek szarpnęła się, mocno ściśnięta przez przyjaciół, i zastygła.

– Jak to się stało? – zapytał głucho Antoni.

– Przed chwilą dzwonił Ciemny – Witalij Rogoża. Mówi, że znalazł w swoim pokoju ciało Innego.

– Osobiście przegryzę mu gardło – obiecała ochryple Tygrysek. – Spróbujcie mnie tylko powstrzymać!

– Na wszelki wypadek zadzwoniłem do Niedźwiadka – powiedział Ilja neutralnie. – Pewnie już jest pod „Kosmosem”.

Antoniemu zdawało się, że koledzy od razu zrozumieli, iż walka jest nieunikniona. Pogładził pistolet w kaburze pod pachą – broń, której nie miał jeszcze okazji użyć.


* * *

Miałem nieodparte wrażenie, że ta noc jeszcze się nie skończyła. Chyba powoli zacząłem przewidywać najbliższe wydarzenia. Nie widziałem szczegółów, jedynie splątany kłębek nici prawdopodobieństwa. Zacząłem wyczuwać, dokąd prowadzą najgrubsze z nich.

Nieszczęście, niepokój, niebezpieczeństwo, zagrożenie – oto, co szykowała dzisiejsza noc. Początkowo chciałem poczekać na Ciemnych przy bmw na dole. Potem zrozumiałem, że nie warto. Nie należy ich wprowadzać w moją niewiedzę. Niech myślą, że naprawdę prowadzę jakąś grę. Szefa Dziennego Patrolu w Moskwie nie ma, a pozostali chyba nie są dla mnie konkurencją…

O co mi chodzi? Czy nie za wysoko podskakuję? Czy w Moskwie mało jest silnych magów – nawet nie pracujących w Patrolach? Przecież nie będzie mnie wiecznie wciągało w górę po moich „schodkach”, nie ma nieskończonych schodów. Znajdzie się sposób i na mnie, moskwianie to doświadczeni magowie, wielu z nich działa od wieków. A ja nawet nie wiem, co umiem, a czego nie. Zresztą, kto powiedział, że moja siła nie ulotni się w tak samo cudowny sposób, w jaki się pojawiła?

Więc, Witaliju, nie działaj pochopnie i nie szukaj przygód. Zastanów się, co złego może przynieść ci umierająca noc. I raczej przyspiesz kroku…

Doszedłem do szosy Szczełkowskiej, zanurkowałem w przejście podziemne i na przeciwległej stronie drogi zacząłem łapać okazję.

Najbardziej lubię w Moskwie to, że nawet w środku nocy, nawet o świcie wystarczy podnieść rękę i do pobocza od razu przytuli się samochód. W Nikołajewie można tak sterczeć pół godziny i żadnemu kierowcy nawet nie przyjdzie do głowy, żeby się zatrzymać. Tutaj o wszystkim decydują pieniądze. Wszyscy ich potrzebują.

WDNCh, pięćdziesiąt rubli. Standardowa stawka.

Wsiadłem do odmłodzonego volkswagena i ruszyłem na spotkanie niemal wyczuwalnych kłopotów.

Już przed hotelem poczułem, że ochrona mojego pokoju została naruszona. Zadziałała, i to zadziałała jak należy, i właśnie na tym polega mój największy problem. Szybko podszedłem do windy, wjechałem na piąte piętro, doszedłem do pokoju, wsunąłem klucz w zamek i na chwilę zastygłem.

Dobra. Co ma być, to będzie.

Leżał na środku pokoju z rozrzuconymi rękami. Jego twarz zastygła w wyrazie dziecięcej urazy i zdumienia, jakby zamiast upragnionego cukierka w torebce znalazł się zły szerszeń, który wbił żądło w nieostrożnie podstawiony palec.

Natknął się na Pierścień Saaby – niezbyt skomplikowana magia, ale potężna – i oczywiście nie znał odpowiedniego słowa. Biedny, młody detektyw Andriej Tiunnikow, który próbował mnie oskarżyć o zabójstwo dziewczyny, Jasny z Nocnego Patrolu.

Gdyby miał więcej doświadczenia, nie pchałby się do zamkniętego Pierścieniem miejsca. Przecież nie opasałem w nim całego pokoju, tylko szafę z torbą!

Jeszcze mi tego brakowało. Jeśli śmierć zwykłych ludzi Jaśni traktują jak kłusownictwo, to zabójstwo Innego było przestępstwem na zupełnie innym poziomie. To już pachniało Trybunałem.

A ja tylko zamknąłem własny teren – i to w sposób zrozumiały dla Innych! To było jak okrzyk: „To moje! Nie pchajcie się tu, bo to moje! Nie wolno!”

Ale nie, wepchał się. I teraz uspokoił się w Zmroku… Cholerny, nadgorliwy małolat!

Trzeba będzie się przyznać – inaczej załatwią mnie na cacy.

Sięgnąłem po telefon – nie komórkę, lecz zwykły, stojący na stoliku. Numer usłużnie wychynął z pamięci.

– Nocny Patrol? Witalij Rogoża, Inny, Ciemny. Jest tu u mnie wasz pracownik, Andriej Tiunnikow, jeśli się nie mylę. Nie żyje. Może przyjedziecie? Hotel „Kosmos”, pokój pięćset dwanaście.

O dziwo, pierwsi zjawili się wcale nie Jaśni. Gdy tylko na piętro weszli Inni – było ich dwóch – poczułem, jak zalewa mnie czyjaś energia. Obaj byli magami Ciemności, obaj byli pełni mrocznej siły, przypominającej Zmrok, ale bardziej szczelnej i ciemniejszej. Długi, stopniowo zwężający się język Zmroku płynął przez dach hotelu ku ziemi. Może nawet niżej. Pod ziemię.

Rozległo się delikatne pukanie do drzwi.

– Proszę – odezwałem się, wstając fotela. – Otwarte, wejdźcie.

Weszli. Mój znajomy z mieszkania na Pierwszomajowej, Szargon. I jeszcze jeden, też mag, o ile mogłem zrozumieć. Brunet, również dość gruby. Bardzo silny, silniejszy od swojego towarzysza. Ale rozmowę zaczął Szargon – widocznie taki był zwyczaj, najważniejszy milczy – Antoni też przede wszystkim słuchał.

– Dobry wieczór, kolego.

Prychnąłem.

– Dobry? Żartujecie, kolego. Powiedziałem to dokładnie takim tonem jak Szargon. Ale niełatwo było go zdenerwować i dzięki temu miał nade mną sporą przewagę. Był doświadczonym magiem, a ja mogłem liczyć tylko na tanie kawaleryjskie wypady, nieoczekiwane olśnienia i swoje mistyczne schody, które usłużnie podstawiały mi stopień za stopniem i organizowały odpowiedni kopniak w odpowiednie miejsce.

– Nie żartuję, kolego, witam się. Szkoda, że nie poczekał pan tam na nas. Bardzo liczyłem na rozmowę.

– Nie chciałem przeszkadzać – wyznałem, co było prawdą w ponad pięćdziesięciu procentach. Normalne zachowanie Innego, wszystko jedno, Ciemnego czy Jasnego.

– Liczyłem na pomoc. Pomoc ziomka. A pan wolał zniknąć. To „ja” było charakterystyczne dla Ciemnych. Każdy Jasny na miejscu Szargona powiedziałby „my” – i w dodatku absolutnie szczerze. I miałby na myśli dokładnie to samo, co Szargon.

– Dobrze. Poznajcie się. To jest Edgarze, nasz kolega z Estonii, od niedawna w Nocnym Patrolu Moskwy. Co tu mamy?

– Mamy kolejnego trupa – przyznałem się. – Jasny, Inny, patrolujący. Zresztą, przecież jest pan doskonale zorientowany, kolego Edgarze, nieprawdaż?

– A czasu mamy niewiele, bo zaraz będą tu Jaśni – to chciałeś powiedzieć? – odezwał się po cichu Edgar, odrzucając dyplomację i przechodząc na „ty”. Zrozumiałem, że z tym czarnym Estończykiem nie warto krzyżować szpad.

– W zeszłą sobotę, wieczorem, w dniu mojego przyjazdu ten Jasny kierował operacją schwytania wampira kłusownika…

– Wampirzycy – sprecyzował Edgar i skrzywił się. – Dalej.

– Przypadkiem znalazłem się w pobliżu. Zastali mnie obok trupa i rozpoznali we mnie Ciemnego. Widocznie na skutek niedoświadczenia, bo innych przyczyn nie widzę, Tiunnikow oskarżył mnie o to, czego dokonał wampir… wampirzyca. Osadziłem go, przyznaję, dość ostro. Sam się o to prosił. To właściwie wszystko… wychodząc dzisiaj z pokoju, zostawiłem zaklęcie ochronne. Wracam, a on tu leży. Nie mogłem mu już pomóc.

Ostatnie zdanie wyrwało się samo, nie miałem zamiaru go wypowiadać. Chyba znowu zaczynało mnie ponosić…

– Taki szczeniak kierował operacją? – zapytał zdumiony Szargon. – Przecież byli tam znacznie bardziej doświadczeni Jaśni. Tygrysica, magowie…

– Tiunnikow miał staż, zwykła sprawa – burknął Edgar i znowu popatrzył na mnie. – Postawiłeś Pierścień Saaby o takiej mocy, że zabił stażystę Jasnych na miejscu?

Pytanie było czysto retoryczne. Wychodziło na to, że postawiłem nieskomplikowane zaklęcie, ale włożyłem w nie zbyt wiele Siły… Chyba…

Nadchodzących Jasnych poczułem w tej samej chwili co Edgar – właśnie podjeżdżali pod hotel. Kilka sekund później wykrył ich również Szargon.

– Co im powiedziałeś? – spytał pospiesznie Edgar – Tylko szybko.

Chyba osłonił nas niewidocznym kloszem. Nim zdążyłem powiedzieć choć słowo, odruchowo dodałem do „klosza” swoją moc, częściowo pochodzącą z mojej świadomości, a częściowo z otoczenia. W oczach Edgara wyczytałem nieme zdumienie.

– Zadzwoniłem i powiedziałem, że w moim pokoju jest martwy Jasny. Podałem jego imię. To wszystko.

Edgar skinął głową i popatrzył znacząco na Szargona. Ten lekko wzruszył ramionami.

Na pukanie do drzwi czekaliśmy już w milczeniu.

Jaśni nie czekali na sakramentalne „proszę”. Po prostu weszli.

Było ich pięcioro. Tolik, Antoni i dziewczyna – odmieniec chyba ledwie zdążyli dojechać z Pierwszomajowej do biura. Prócz nich zjawiło się jeszcze dwóch – inteligentny chłopak w okularach z oprawką za osiemset dolców i jeszcze jeden, o opalonej twarzy, jakby za oknem było lato.

Ci dwaj oraz Tolik starannie obmacali i zeskanowali każdy centymetr pokoju. Tak intensywnego oddziaływania magicznego tutejsze ściany chyba jeszcze nie widziały.

Antoni i dziewczyna nie wtrącali się, ale wyraźnie czuło się płynącą od nich antypatię. To nie była nienawiść, Jaśni nie umieją porządnie nienawidzić. Raczej pragnienie przyciśnięcia mnie, osądzenia, ukarania. A może po prostu chcieli się ze mną rozprawić, na zawsze wpędzić do Zmroku.

Poza granicami pokoju wyczułem jeszcze jednego Jasnego, chyba na piętrze albo przy windzie. Widocznie służył jako osłona. Był przy tym tak dobrze zamaskowany, że znalazłem go zupełnie przypadkiem. Szargon i Edgar pewnie nawet nie domyślali się jego obecności.

Spochmurniałem. Jaśni mieli przewagę liczebną. Nie mówiąc już o tym, że ci dwaj, których widziałem po raz pierwszy, byli bardzo silnymi magami, chyba pierwszego stopnia. W każdym razie, obaj byli silniejsi od Szargona i Edgara. Antoni też był silny i zostawała jeszcze dziewczyna – bojowy transform. I ten niewiadomy tuż obok. Nieciekawy układ. Zetrą nas na proszek.

Tymczasem Jaśni skończyli skanowanie. Okularnik zbliżył się do mnie i z udawaną obojętnością zapytał:

– Czy pańskim zdaniem stawianie zaklęcia ochronnego o takiej mocy było konieczne?

– Czy sądzi pan, że w przeciwnym razie traciłbym tyle Siły?

Okularnik i nieznajomy wymienili szybkie spojrzenia.

– Żądamy rewizji pańskich rzeczy.

– Stop, stop – zaprotestował natychmiast Edgar. – Na jakiej, jeśli można zapytać, podstawie?

Okularnik uśmiechnął się nieładnie – samymi wargami:

– Nocny Patrol podejrzewa, że na terytorium Moskwy wwieziono zakazany artefakt o wyjątkowej mocy. Powinniście wiedzieć, że podobne działania są sprzeczne z Traktatem.

Moi koledzy Ciemni popatrzyli na mnie wyczekująco. Chyba spodziewali się jakiejś jednoznacznej reakcji. Ale jakiej? Moja wewnętrzna czarodziejska różdżka tym razem nie dawała znać o sobie. Ale z drugiej strony, doskonale wiedziałem, że żadnych zakazanych artefaktów nie mam. Dlatego obojętnie machnąłem ręką.

– Niech sobie patrzą, choćby do rana!

– Protestuję – powiedział Edgar cicho i chyba bez szczególnej nadziei. – Nie macie sankcji zwierzchnictwa.

– Protest został odrzucony – odparował spokojnie okularnik. – Ja jestem tu zwierzchnictwem. Proszę pokazać rzeczy, Ciemny.

Nie trzeba było prosić mnie o to dwa razy. Jednym ruchem neutralizując ochronę, otworzyłem szafę, gdzie w całkowitej samotności, obok dwóch szczotek do ubrań spoczywała moja torba. Część napisu spoglądała na nas jakby z pretensją „FUJ…” Wyobraziłem sobie nudny, skrzypiący glos, wymawiający to „fuj”…

Wziąłem torbę i wysypałem na łóżko zawartość. Rzeczy osobiste nie wzbudziły zainteresowania, natomiast ostatnia paczka owszem. Drugi nieznajomy dotknął ręką amuletu w kieszeni kurtki.

Gdy wytrząsnąłem pieniądze, gapili się na mnie wszyscy: i Ciemni, i Jaśni. Patrzyli jak na nieuleczalnego psychopatę.

– Proszę – powiedziałem. – To wszystko, co mam. Sto tysięcy. Zresztą, teraz już trochę mniej.

Okularnik zrobił krok do przodu, podszedł do łóżka, pogrzebał w rzeczach, zajrzał do torebek. Zrozumiałem, że potrzebował kontaktu osobistego – nie wystarczało mu skanowanie na odległość!

Rany, o co oni mnie podejrzewają? Prawdopodobnie jakiś kretyn rzeczywiście próbował wwieźć do Moskwy coś zakazanego i ponieważ ja odrobinę przesadziłem z ochroną swoich nieszczęsnych dolców, zaczęli podejrzewać mnie. Ha. Im dalej, tym weselej.

Okularnik obwąchiwał mój bagaż przez minutę, w końcu się poddał.

– Dobrze. Rzeczywiście nic tu nie ma. Pokój zostaje uznany za teren zamknięty. Proszę przenieść się do innego.

Dziewczyna – odmieniec drgnęła, ze zdumieniem popatrzyła na okularnika. Ten ledwie zauważalnie wzruszył ramionami. Zrozumiałem sens tego gestu. Nie ma się do czego przyczepić. Brak podstaw. Dziewczyna była spięta, ale drugi mag położył dłoń na jej ramieniu, jakby ostrzegając przed nieprzemyślanymi postępkami.

– Taak? – powiedział przeciągle Edgar i w tym „taaak” zabrzmiał estoński akcent. – Przenieść się? Wobec tego żądamy oficjalnego zezwolenia na ingerencję siódmego stopnia w celu uniknięcia zbędnych pytań ze strony administracji.

Jaśni byli niezadowoleni.

– Po co? Oddziaływać na personel można bez korekcji psychiki.

– Ha, a potem najmniejszą ingerencję uznacie za naruszenie! – odparował Edgar niewinnym tonem.

– Zezwa… – zaczął Ilja i urwał. – Nie. Nie zezwalam. Antoni, idź z nimi i zrób wszystko sam. Postaraj się, żeby tego tu ulokowali daleko stąd, żeby nie… Zresztą, wykonaj.

Edgar westchnął, rozczarowany.

– No cóż… nie to nie. Proszę mi tylko powiedzieć, czy macie jeszcze jakieś pytania do naszego kolegi?

W głosie Edgara było tyle uprzedzającej grzeczności, że aż się przestraszyłem, czy Jaśni nie pomyślą, że Estończyk się zgrywa. Ale chyba go tu nieźle znali. A może ta zjadliwa uprzejmość była normą w kontaktach Patroli?

– Nie śmielibyśmy dłużej go zatrzymywać. Ale pozwolimy sobie przypomnieć, że aż do zakończenia dochodzenia w trzech sprawach, zabrania mu się opuszczać Moskwę.

– Pamiętam – powiedziałem.

– W takim razie pożegnamy się. Kolego Witaliju, spakujcie się…

Wrzuciłem rzeczy do reklamówek, reklamówki do torby, podniosłem z fotela kurtkę i wstałem. Edgar zapraszającym gestem wskazał drzwi.

Wyszliśmy na korytarz i zjechaliśmy windą do westybulu, gdy Edgar nieoczekiwanie zwrócił się do Jasnego:

– Antoni! Nasz kolega nie będzie dłużej mieszkał w tym hotelu. Zabieramy go ze sobą. Jeśli będzie wam potrzebny, pytajcie w biurze Dziennego Patrolu.

Jasny chyba się stropił, zerknął na drzemiącego w recepcji mężczyznę i niepewnie skinął głową. Poszliśmy do wyjścia.

Nawet nie zakładałem kurtki – spostrzegłem znajome bmw przed wejściem do hotelu. Zauważyłem je tylko dlatego, że byłem Innym.

Wewnątrz samochodu było ciepło, przytulnie i przestronnie – kolana nie wbijały się w oparcie przedniego fotela. Usiadłem wygodnie i zapytałem:

– Gdzie mam teraz mieszkać?

– W biurze Dziennego Patrolu, kolego. A raczej w hotelu przy biurze. Trzeba było od razu tam jechać.

– Gdybym tylko wiedział, dokąd… – wymamrotałem.

Samochód ruszył, podjechał do wyjścia z parkingu i zanurkował pod szlabanem, który właśnie zdążył się podnieść, i od razu włączył się w rzadki strumień samochodów na Prospekcie Mira.

Jeśli nawet Szargon nie był bardzo silnym magiem, to na pewno był świetnym kierowcą. Prospekt Mira znikł za tylną szybą równie szybko jak łuk Sadowego Kolca. Twerska sprawiała wrażenie ciągu witryn, który wkrótce się skończył.

Wysiedliśmy z samochodu w pobliżu Kremla. Magowie porzucili swoje bmw na poboczu, nawet go nie zamykając. Chciałem spojrzeć na nie przez Zmrok, byłem ciekaw, jakich zaklęć ochronnych użyli – żeby już więcej nie robić z siebie głupka.

Osłupiałem. Nie z powodu samochodu, lecz z powodu wyglądu budynku, który w zwykłym świecie nie robił większego wrażenia.

W Zmroku budynek miał trzy piętra więcej. Jedno z nich wklinowało się między parter i pierwsze piętro, pozostałe narosły na i tak już sporym gmachu. Zmrokowe piętra wykonano z czarnego, wypolerowanego granitu, niemal wszystkie okna były ciemne, zasłonięte roletami, jedynie na białych pudełkach klimatyzatorów połyskiwały pierwsze promienie słońca.

Natychmiast zapomniałem o wszelkich zaklęciach ochronnych.

Niewielki portal wychodził bezpośrednio na Twerską, za szklanymi drzwiami można było dostrzec sylwetkę Innego.

– No, no… – powiedziałem. Głos zabrzmiał głucho, jak każdy dźwięk w Zmroku. Moi koledzy jak na komendę odwrócili głowy.

– Nie widział pan tego wcześniej? – Nie.

– Za pierwszym razem na każdym robi wrażenie. Chodźmy, jeszcze się pan napatrzy.

Minęliśmy kilka stopni i znaleźliśmy się w malutkiej dyżurce. Niewyraźna postać za drzwiami przemieniła się w chudego, smętnego chłopaka, chyba wilkołaka. Czytał Pielewina Problem wilkołaka w pasie środkowym i uśmiechał się radośnie.

Wystarczyło, by do dyżurki wszedł Edgar, i chłopak się przeobraził. Oczy mu zapłonęły, książka upadła na blat stołu.

– Czeeść, Oleeg – przywitał się Edgar, nagle z estońskim akcentem.

Szargon tylko skinął głową.

Ja też postanowiłem się przywitać.

– Dzień dobry.

– To nasz kolega z Ukrainy – przedstawił mnie Edgar. – Jakby co, do sektora dla gości wpuszczajcie go bez kontroli.

– Zrozumiałem – powiedział Oleg. – Wprowadzić do bazy?

– Wprowadzić.

Oleg popatrzył mi w oczy, uśmiechnął się serdecznie, z pewnym wysiłkiem odczytał rejestracje, usiadł przy biurku i wyjął z szuflady notebooka.

– Gdzie twój partner? – zainteresował się Edgar.

Oleg uśmiechnął się przepraszająco.

– Wyskoczył po papierosy… na minutkę.

– Chodźmy – westchnął Edgar, wziął mnie za rękaw i pociągnął do wind. Szargon już zdążył wcisnąć przycisk wezwania.

Jechaliśmy długo, w każdym razie dłużej, niż się spodziewałem. To pewnie przez te dodatkowe piętra…

– Sektor gościnny mieści się na ósmym piętrze – wyjaśnił Edgar. – To też hotel, tylko bezpłatny. Chyba nawet ktoś tam teraz mieszka.

Drzwi windy rozsunęły się bezgłośnie i znaleźliśmy się w kwadratowym holu, który stanowił rozsądne połączenie wyszukanej elegancji i oszczędnej funkcjonalności. Skórzane kanapy i fotele, żywa palma, grafiki, dywany, boazeria. Przypominało to hotelową recepcję, z tą różnicą, że tu stał zamknięty sekretarzyk, z eleganckim metalowym kluczem w zamku.

Edgar otworzył biurko, w środku były haczyki z numerami, na każdym wisiał klucz.

Tylko przy numerze drugim i czwartym nie było kluczy.

– Wybierz sobie. Jeśli klucz wisi tutaj, to znaczy, że mieszkanie jest wolne.

Powiedział „mieszkanie”, a nie „pokój”, jakby możliwość bezpłatnego mieszkania była dla Innych granicą, która oddziela bezosobowe pokoje hotelowe od miejsca, które można nazwać domem.

Wziąłem klucz numer osiem. Pierwszy z prawej strony w drugim rzędzie.

– Potem sobie obejrzysz – uprzedził Edgar. – Zostaw rzeczy i od razu wracaj.

Skinąłem głową. Ciekawe, co planują moi Ciemni koledzy? Pewnie uprzejme, acz upierdliwe przesłuchanie.

Dobra. Dam sobie radę. W końcu to swoi.

Mieszkanie rzeczywiście było mieszkaniem. Z kuchnią, oddzielną toaletą, trzema przestronnymi pokojami i ogromnym przed – pokojem. Typowe mieszkanie z czasów stalinowskich po gruntownym remoncie. Wysokość – trzy i pół metra, może nawet więcej.

Powiesiłem kurtkę na wieszaku, torbę rzuciłem w przedpokoju. Wyszedłem na korytarz i zatrzasnąłem drzwi.

Z mieszkania numer cztery dobiegała cicha muzyka. Gdy przechodziłem minutę temu, leciał jakiś zachodni pop. Teraz była już inna piosenka. Raczej odgadywałem, niż słyszałem słowa, niemal całkowicie zagłuszone ostrą muzyką:


Strącony przez los w dół, na stos

Poniżony i zmiażdżony

Zapomnieć pora, kim byłeś wczoraj

Pamiętaj, kim jesteś teraz

Zrzucony na dno, gdzie wszystko jedno

Za co cię sława ukochała

Ognistą ręką podłość stawia piętno

Twoja dusza opustoszała


Ludzie na dnie w mroku grzebią się

Pragną przedłużyć swe dzikie życie

Gotowi pożreć bliźniego swego

Oderwać choćby strzęp kłami…

Zły pośród nich, żałosnych i złych

Razem ze stadem biegniesz w koło

Czołgasz się już do koryta pod nóż

Z prorokami i niewolnikami…


Nie wiem, dlaczego, ale zamarłem przed obcymi drzwiami. To było coś więcej niż tylko słowa. Wchłaniałem je wszystkimi porami skóry, całym ciałem. Zapomniałem, kim byłem, ale jak mam sobie przypomnieć, kim jestem? I czy przypadkiem nie wyszedłem na nowy krąg wraz z nieznanym mi stadem?


Gdybyś mógł słyszeć tylko ciszę

Kłamstw, pochlebstw

Południa, mroku nie słyszeć

Topnieć jak śnieg od słońca

Nie zdradzać i kochać bez końca

Umarłbyś z tęsknoty!


Na ciszę w najbliższym czasie nie ma co liczyć. Zbyt wiele osób interesowało się moją skromną osobą.

Głos śpiewaka okrzepł, stał się triumfujący i bezczelny.


Hej, mieszkańcy nieba!

Kto nie był z was na dnie

I kto nie przeszedł piekła

Nie wie, jak raj buduje się!

Hej, mieszkańcy dna!

Grom śmieje się z was

I żeby mu dorównać

Jest tylko jedna droga w górę

Jest tylko jedna droga w górę!


A więc to tak… W górę. Jak się okazuje, nie osiągniemy raju, jeśli uprzednio nie przejdziemy przez piekło. Ale każdy ma swój raj i swoje piekło. O tym właśnie śpiewa Kipielow.

Dziwne. Słyszałem już tę piosenkę, nazwisko wykonawcy zapadło mi w pamięć, nawet miałem ją na swojej składance na dysku. Ale teraz zabrzmiała na nowo, nieoczekiwanie zapłonęła w mózgu, uderzyła w świadomość kawałkiem niewidocznego szkła.

– Kolego! Szybciej! – ponaglił mnie Edgar.

Z żalem odszedłem od drzwi.

Trzeba będzie potem posłuchać… kupić cały album… i posłuchać…

Głos śpiewaka zamierał za moimi plecami:

Lecz jeśli płomień w mózgu zapłonie Wybije klinem pokorę i strach Ożyją w duszy dni minione Dokona się nowy grzech. Krew na rękach, na stercie kamieni Po ciałach i żałosnych grzbietach Gotowych zdechnąć w zniewoleniu Znowu w górę wspinasz się!

Pomyślałem nagle, że Kipielow śpiewa ze zbyt dużą znajomością rzeczy. O krwi. O dnie. O niebie. Bardzo możliwe, że ten długowłosy idol rosyjskich metalowców jest Innym…

Razem z Edgarem i Szargonem wszedłem piętro wyżej i znalazłem się w małym biurze. Przestronna sala podzielona na niewielkie, odgrodzone parawanami kabinki, z osobnym gabinetem nieco dalej, z holem oddzielonym od Twerskiej wielką zaciemnioną szybą. Zauważyłem, że Ciemni prawie nie korzystali z komputerów stacjonarnych, w każdym razie trzej pracownicy – nocne marki albo ranne ptaszki – wpatrywali się w matryce notebooków.

– Hellemar! – zawołał Edgar i jeden z nich, również wilkołak, niechętnie oderwał się od jakiejś doomopodobnej gry.

– Tak, szefie?

– Wiadomości operacyjne! Przemieszczenie się reagentów i artefaktów dużej mocy. Zaginięcia, zniknięcia, kontrabanda. Najświeższe wiadomości!

– A co? – ożywił się Hellemar. – Coś się szykuje?

– Jaśni są w posiadaniu informacji, jakoby do Moskwy przywieziono artefakt. Ruchy, Hellemar!

Hellemar odwrócił się do pozostałych graczy:

– Hej, nicponie! Do roboty!

„Nicponie” szybko się przełączyli, sekundę później już słyszałem ciche klikanie klawiszy, a bezkresne, pełne potworów korytarze na ekranach zostały zastąpione okienkami Netscape’a.

Edgar zaciągnął mnie do gabinetu oddzielonego od sali ogólnej szybą i żaluzjami. Szargon uciekł na chwilę i szybko wrócił z puszką „Tchibo” i butelką wody mineralnej. Wodę wlał do czajnika, nacisnął przycisk. Niemal od razu czajnik zaszumiał pracowicie.

– Cukier jest, mam nadzieję – mruknął Szargon.

– Znajdzie się. – Edgar usadowił się w fotelu i zaproponował: – Proszę siadać, kolego. Nie ma pan nic przeciwko, że będę zwracał się do pana po prostu per Witalij?

– Oczywiście, że nie.

– Znakomicie. A więc, Witaliju, będę mówił, a pan poprawi mnie, jeśli wkradną się jakieś nieścisłości. Umowa stoi?

– Stoi – zgodziłem się ochoczo i zacząłem się zastanawiać, jakież to kity przyjdzie mi wciskać tym rzeczowym pracownikom Dziennego Patrolu.

– Czy dobrze zrozumiałem, że o wspomnianym artefakcie nie ma pan żadnych wiadomości?

– Dobrze.

– Szkoda – zmartwił się szczerze Edgar. – To by nam bardzo ułatwiło zadanie…

Szczerze mówiąc, nie miałem też bladego pojęcia o żadnym innym artefakcie, który mógłby zainteresować Edgara. Na dziedzinie, w której doświadczeni Inni mogli uchodzić za znawców, ja na razie znałem się jak kura na pieprzu.

– W takim razie przejdźmy do następnego punktu. Przybył pan z Ukrainy, dobrze zrozumiałem?

– Dobrze. Z Nikołajewa.

– W jakim celu?

Zastanawiałem się przez pół minuty. Nikt mnie nie poganiał.

– Trudno powiedzieć – wyznałem szczerze. – Raczej bez konkretnego celu. Po prostu znudziło mi się siedzenie w domu.

– Zainicjowano pana niedawno, prawda?

– Prawda.

– Nabrał pan chęci, żeby obejrzeć kawałek świata?

– Chyba tak.

– W takim razie dlaczego Moskwa, a nie wyspy Bahama?

Wzruszyłem ramionami. No właśnie, dlaczego? Chyba nie dlatego, że nie mam do tej pory paszportu zagranicznego?

– Nie wiem. Na Bahamy należałoby lecieć latem.

– Na półkuli południowej jest teraz lato. I mnóstwo miejsc wartych zobaczenia.

Faktycznie, o tym nie pomyślałem.

– Nie wiem – odparłem. – Może kiedyś…

Wydawało mi się, że Edgar chce jeszcze o coś zapytać, ale wtedy do gabinetu wpadł Hellemar. Oczy miał okrągłe niczym myszka Jerry, która spostrzega nieoczekiwanie swojego wiecznego prześladowcę Toma.

– Szefie! Berno! Pazur Fafnira! Wyciągnęli go z magazynu Inkwizycji! Cała Europa stoi na rzęsach!

Szargon zerwał się z fotela. Edgar zdołał się opanować, oczy mu zabłysły i nawet nie zanurzając się w Zmroku, dostrzegłem pomarańczowe strumienie, które zrodziły się w jego aurze. Szybko jednak wziął się w garść.

– To jawna informacja?

– Nie. Tajna. Inkwizycja nie składała jeszcze oficjalnych oświadczeń.

– Źródło informacji?

Wilkołak zawahał się.

– Źródło też jest nieoficjalne. Ale wiarygodne.

– Hellemarze – w głosie Edgara zabrzmiał wyrzut. – Źródło?

– Mój człowiek w praskiej agencji informacyjnej – przyznał się Hellemar. – Inny, Ciemny. Wyłapałem go na prywatnym czacie.

– Tak, tak, tak…

Bardzo chciałem o coś zapytać, ale oczywiście mogłem tylko mrugać i milczeć, wchłaniając istotne, acz kompletnie niezrozumiałe informacje.

– A skąd Jaśni wiedzą? – spytał zdumiony Szargon.

– Też zadajesz pytania… – Edgar śmiesznie poruszył brwiami. – Oni mają szeroką sieć informatorów.

– Stan „Aleph” – oznajmił Edgar. – Hellemarze, wezwij personel…

Pół godziny później w biurze zrobiło się tłoczno. Rzecz jasna, wszyscy obecni byli Innymi. Rzecz jasna, Ciemnymi. A ja nadal nic nie rozumiałem.

Gdy Anton wrócił do pokoju numer pięćset dwanaście, Ilja siedział w fotelu i masował skronie, a Garik nerwowo chodził po dywanie – od okna do kanapy. Tolik z Tygryskiem przysiedli na kanapie, w drzwiach sypialni majaczył Niedźwiadek.

– Zauważył mnie – powiedział. – Twoja zasłona nie pomogła.

– A Estończyk?

– Estończyk nie. Szargon oczywiście też nie. A ten – niemal do razu.

– Wychodzi jakiś melanż, chłopaki. Przecież on nie może być silniejszy od Estończyka! – powiedział Garik.

– Dlaczego nie może? – zapytał Ilja, nie podnosząc głowy. – Jeszcze kilka godzin temu wydawało mi się, że znam wszystkich czterech Ciemnych Moskwy, z którymi nie poradzę sobie w pojedynkę. Teraz nie jestem już niczego pewien.

Antoni oparł się o lodówkę. Pytanie, które już miał zadać, zawisło w powietrzu. Rozmowa stawała się coraz bardziej interesująca.

Uprzedziła go Tygrysek.

– Ilja! Nie chciałbyś nam czegoś wyjaśnić? W kwestii artefaktu?

Ilja szybko wstał.

– Z magazynu Inkwizycji w Bernie wyniesiono Pazur Fafnira. Dwie… – spojrzał na zegarek – a właściwie już trzy godziny temu. Oddział szwajcarski jest spanikowany. Inkwizycja ciska gromy, ale na razie nie wydała oficjalnego oświadczenia. Szczegóły nieznane, wiadomo tylko, że Pazur znajduje się w sezonowym szczycie siły. W Ciemnej fazie, oczywiście. Konsekwencją uwolnienia na terenie Rosji Centralnej choćby części siły zakumulowanej w Pazurze będą potężne wyrzuty, aż do lokalnego inferno. Tak się sprawy mają…

– A Zawulona nie ma w Moskwie – powiedział znacząco Tolik.

– To znaczy, że za tym stoją Ciemni.

– No, przecież nie my – Ilja poruszył ramionami, jakby nieoczekiwanie poczuł dreszcz.

– Ignatiewicz o tym wie?

– Oczywiście. To on mnie poinformował. Powiedział, żeby nie panikować, tylko pracować, pracować…

Ilja znowu usiadł.

– Nie wiem, co o tym myśleć – powiedział twardo i jednocześnie bezradnie. – Jeśli mam być szczery, to na wieść o Pierścieniu Saaby, który zabił Andrieja, zacząłem podejrzewać, że Pazur już tu jest. No bo po co stawiać Pierścień o tak ogromnej mocy? Przecież to bezsensowne marnotrawstwo. Ochronę Pazura jeszcze bym zrozumiał, ale parszywe dolce? Kompletny idiotyzm.

– Ciemny nie zostawiłby Pazura w pokoju – rzucił Garik.

– Oczywiście. To byłaby głupota.

– Głupota – przyznał Ilja. – Ale musieliśmy sprawdzić.

– I co teraz? – spytała ponuro Tygrysek. – Wychodzi na to, że Andriuszka zginął, a my nie możemy nawet ukarać zabójcy?

– Katiu – Ilja popatrzył na nią ze współczuciem. – Ja wiem, że to przykre, ale tak właśnie jest. Tym bardziej że teraz zwalił się na nas problem, wobec którego śmierć Andrieja schodzi na dalszy plan. Analitycy od czwartej rano oceniają przybliżoną równowagę sił globalnych ognisk. Jeśli Pazur przemieści się, równowaga zostanie zakłócona.

– Są już wyniki?

– Są. Godzinę temu stało się jasne, że Pazur albo już jest w Moskwie, albo zaraz się w niej pojawi.

– Poczekaj – odezwał się Tolik – to znaczy, że przypadki kłusownictwa i nieumotywowanej agresji Ciemnych to wpływ Pazura?

– Prawdopodobnie.

– Ale przecież pierwszy przypadek zdarzył się w sobotę! – zdumiała się Tygrysek.

Ilja pomasował skronie. Widać było, jaki jest zmęczony.

– Pazur to bardzo silny artefakt, Tygrysku. Nici prawdopodobieństwa ciągną się daleko w przyszłość. A Ciemni są bardziej podatni na wpływ Ciemnych artefaktów niż my. Szczególnie tak starożytnych. I dlatego drobnica już zaczęła się biesić…

– Skoro to taki silny przedmiot, jak Inkwizycja mogła to przegapić?

– Nie wiem – uciął Ilja. – Nie było mnie tam. Ale jestem przekonany, że wszystko, co można zrobić, wcześniej czy później zostanie zrobione.

– Nasi idą – zauważył ni w pięć, ni w dziewięć Garik. Rzeczywiście przyjechał ktoś z wydziału administracyjnego, żeby zabrać ciało Andrieja Tiunnikowa, który pechowo wcisnął się między siły, do jakich nie dorósł.

– A tamten Ciemny? – zapytał w końcu Antoni. – Myślisz, że jest jakoś związany ze złodziejami?

– Niekoniecznie. – Ilja posępnie patrzył, jak wkładają Tiunnikowa do czarnego worka i zasuwają suwak. – Możliwe, że on odwraca naszą uwagę. A może sam nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi. Kieruje nim Pazur albo aktualny posiadacz Pazura. Od sobotniego starcia w bramie na WDNCh Ciemny stał się znacznie silniejszy.

– Czyli musimy go obserwować? – zasugerował Tolik. – Jeśli jest związany z Pazurem, to naprowadzi nas na złodziei?

– Jeśli jest związany – naprowadzi.

– A jeśli nie? Ilja westchnął.

– Nastawcie się na różne niespodzianki i wyjątkowe sytuacje. Ten Ciemny będzie zamieszany w jeszcze inne sprawy.

– Chwila – sposępniał Garik. – A jeśli on jest przeznaczony Pazurowi?

– Tego właśnie się boję…

Antoni potrząsnął głową. Po wydarzeniach sprzed półtora roku przez jakiś czas miał wrażenie, że może się uważać za doświadczonego patrolującego. A teraz znowu był czeladnikiem wśród wirtuozów. Uczucie nie było przyjemne.

Zadzwonił telefon – miejscowy, hotelowy. Dzwonek zwykłego telefonu po trelach komórek brzmiał dziwnie.

– Halo? – Tolik podniósł słuchawkę i odwrócił się do Ilji. – Do ciebie, to Siemion.

Ilja wziął słuchawkę, posłuchał chwilę i obrzucił wszystkich badawczym spojrzeniem.

– Na koń, chłopaki. Szef jest już w biurze.

Antoni, znużony, pomyślał, że zaraz zobaczy Swietłanę. I znowu poczuje, jak dzieląca ich przepaść rozszerza się z każdą sekundą.

Nie wysiedziałem długo w biurze Dziennego Patrolu. Zacząłem drzemać na siedząco i odesłali mnie, żebym się przespał. Nie miałem nic przeciwko temu – nie spałem ponad dobę i oczy same mi się zamykały.

Zasnąłem, słuchając dobiegającego skądś śpiewu Kipielowa:


Hej, mieszkańcy nieba!

Kto nie był z was na dnie…

ROZDZIAŁ 3

Obudziło mnie wyraźne uczucie – słyszę Zew. Słyszę Zew, jakim wampiry przywołują ofiarę. Nie do końca obudzony, wstałem i po omacku zacząłem szukać ubrania na krześle.

Zew był słodki i mamiący, pieścił, popychał i nie można go było nie usłuchać, brzmiał jak muzyka, jak śpiew, jak szept i w każdej swej postaci był doskonałością, odbiciem mojej własnej duszy.

I jak uderzenie pod kolana – pchnięcie na następny stopień.

Zew przestał mieć nade mną władzę, choć nie przestał rozbrzmiewać. Upuściłem spodnie i potrząsnąłem głową.

Boli…

Hipnotyczna melasa powoli ze mnie wyciekała i spadała gdzieś pod podłogę. Jasna energia, mroczna Siła.

Teraz już wiedziałem, dlaczego ofiary podstawiają szyje pod wampirze kły z uśmiechem na ustach. Gdy brzmi Zew, są szczęśliwi. Jakby przez całe życie dążyli do tego słodkiego momentu, jakby w porównaniu z nim całe życie było puste i szare jak świat Zmroku.

Zew to jakby prezent. Wyzwolenie.

Ale ja mam jeszcze trochę czasu do wyzwolenia.

Nie wiem, dlaczego moja nowa umiejętność polegała na odporności na magiczny Zew. Słyszałem go, rozumiałem, a jednocześnie w pełni się kontrolowałem. I oczywiście odgrodziłem świadomość od wzywającego, żeby ten nie zaczął podejrzewać, iż ofiara z somnambulika przemieniła się w łowcę.

„Łowcę?” – zapytałem w myślach sam siebie. – „Hmm…”

A więc będę musiał polować. Interesujące.

Zew brzmiał nadal.

„No, no” – pomyślałem. – „Przecież to rezydencja Dziennego Patrolu, gdzie wszystko jest przesiąknięte magią. Zrobili tu taką ochronę, że hej. A jednak Zew działa… działał?”

Jaśni nieźle się wykosztowali na ten trick. I na to, żeby skryć swój postępek przed obcym wzrokiem. Mają szczęście, że szefa Dziennego Patrolu nie ma w Moskwie – jego by nie oszukali.

Ubierałem się spokojnie, myśląc smętnie, że marzenie o kolacji w restauracji, gorącej solance i kaczce w wiśniowym sosie znowu się odsuwa. Postawiłem trzy słabe zaklęcia ochronne i wyszedłem z poko… ach tak, z mieszkania. Nie będziemy łamać tradycji. Płaski jak naleśnik odtwarzacz przypiąłem do paska, małe guziki słuchawek wsunąłem do uszu. Naciągnąłem czapkę.

„Ustawmy losowe wybieranie” – pomyślałem, manipulując przyciskami sterowania. – „Zabawmy się z losem”.

Podszedłem do wind, czekając, co wybierze dla mnie los. Los znowu wybrał piosenkę z albumu Kipielowa i Mawrina, ale tym razem inną.


Głucha cisza nade mną

Niebo wody pełne

Deszcz przepływa przeze mnie

Ale bólu już nie ma

W lodowatym szepcie gwiazd

Płonącego mostu trzask

Wszystko w przepaść spadło wraz

Wolny stanę się

Ucieknę przed dobrem i złem

Duszę mą rozetną cienkim ostrzem


Taak. Ponure proroctwo. I kiedyż to zdążyłem spalić most? Może właśnie po to wyszedłem z pokoju? Zamiast wejść piętro wyżej i zainteresować się losem jakiegoś tam potężnego Pazura? Ale coś pchało mnie na ten Zew, to samo „coś”, co od niedawna kryło się we mnie.


Jestem wolny – niczym ptaki na niebie

Jestem wolny – zapomniałem strach i ciebie

Jestem wolny – z dzikim wiatrem się bawię

Jestem wolny – nie we śnie, lecz na jawie!


Głos Kipielowa hipnotyzował nie gorzej niż Zew. Był przekonujący, pewny siebie, niczym sama prawda. Nagle pojąłem, że słyszę hymn Ciemnych. Ucieleśnienie ideału ich miotających się, nie znających granic i zasad dusz.


Głucha cisza nade mną

Niebo ognia pełne

Światło bije przeze mnie

I wolny jestem znów

Jestem wolny od miłości

Jestem wolny od wrogości

Plotek i nieuchronności

Od ziemskich oków

Wolny od dobra i od zła

W mojej duszy nie ma już dla ciebie miejsca


Wolność. Jedyne, co nas naprawdę interesuje. Wolność od wszystkiego. Nawet od panowania nad światem. Szkoda, że Jaśni nie potrafią tego zrozumieć, nie mogą w to uwierzyć, szkoda, że plotą swoje niekończące się intrygi, i zamiast po prostu być wolni, jesteśmy zmuszeni stawać do walki.

Winda zjechała na dół, mijając piętra – zwykłe i zmrokowe. Jestem wolny.

Jeśli Kipielow jest Innym, to na pewno Ciemnym. Nikt inny nie mógłby TAK śpiewać o wolności. I nikt, prócz Ciemnych, nie usłyszy w tej piosence jej prawdziwego, głębszego sensu…

Dwóch milczących wiedźminów w dyżurce na dole wypuściło mnie bez przeszkód. Nie na darmo Edgar kazał wprowadzić obraz mojego znaku rejestracyjnego do bazy roboczej. Wyszedłem na Twerską, w rodzący się zmierzch kolejnego moskiewskiego wieczoru. Szedłem ku wezwaniu, ale już wolny. Wolny od wszystkiego na świecie.

Komu byłem potrzebny? Wśród Jasnych nie ma wampirów – mam na myśli typowych wampirów. Wszyscy Inni są energetycznymi wampirami, wszyscy czerpią siłę z ludzi. Z ich strachów i lęków, z ich przeżyć i radości. W sumie od zmrokowego mchu różni nas tylko zdolność przemieszczania się i myślenia. I fakt, że skupioną siłę wykorzystujemy nie tylko jako pożywienie.

Zew prowadził mnie Twerską w stronę Dworca Białoruskiego. Szedłem przez wieczorny tłum niczym napiętnowany. Tak zresztą było – zostałem naznaczony przez Zew. Nikt mnie nie widział, nikt nie zauważał. Nikomu nie byłem potrzebny. Ani grzejącym się w samochodach dziewczynom, ani sutenerom, ani posępnym kolesiom w zachodnich brykach na poboczu. Nikomu.

W prawo. Na Strastny Bulwar.

Zew nasilił się. To oznaczało, że wkrótce dojdzie do spotkania.

Po grząskim, mokrym śniegu mknęły stada samochodów. Drobne śnieżynki wodziły w świetle reflektorów wymyślne korowody.

Zimno i ciemno. Zimowa Moskwa.

Śnieg kładł się równą warstwą na ścieżkach bulwaru, na ławeczkach, pustych o tej porze roku, na krzakach, na płotkach oddzielających jezdnię od chodnika.

Spróbowali mnie wziąć w połowie drogi do Karetnego Riada.

Zaklęcie spadło jakby z nieba, wszystko, co miało wydarzyć się na bulwarze, nie dotyczyło zwykłych ludzi. Samochody mknęły dalej w swoich sprawach, a nieliczni przechodnie przystawali na chwilę i z obojętną miną zawracali.

Jaśni wyskakiwali ze Zmroku jeden po drugim. Czworo. Dwóch magów i dwa transformy, już w stanie bojowym. Potężny, biały jak śnieg niedźwiedź i ruda tygrysica.

Omal mnie nie rozpłaszczyło – magowie zaatakowali z dwóch stron, ale nie docenili zdobyczy – uderzenie było obliczone na tego mnie, który podporządkowałby się wezwaniu.

Ale teraz byłem już inny.

W myślach rozkładając ręce, zatrzymałem dwie gotowe zetknąć się i uwięzić mnie ściany. Zatrzymałem się, zaczerpnąłem siłę i odepchnąłem je od siebie. Niezbyt mocno.

Nigdy nie widziałem tsunami. Ale to było pierwsze, co przyszło mi do głowy, gdy oceniłem konsekwencje.

Ściany magów Światła, jeszcze przed chwilą sprawiające wrażenie monolitów, zostały zmiecione jak przegródki z papieru ryżowego. Obu magów odrzuciło do tyłu – przejechali po śniegu z dziesięć metrów i tylko barierki odgradzające jezdnię od bulwaru nie pozwoliły im wpaść pod koła samochodów. W powietrzu zawirował śnieżny pył.

Jaśni zrozumieli, że czystą magią mnie nie wezmą. Wtedy do przodu skoczyły transformy. Odmieńcy w postaci zwierząt.

Pospiesznie zaczerpnąłem siłę, skąd tylko mogłem – i na jezdni rozległ się huk, brzęk szkła, kolejny huk i natrętne wycie.

Niedźwiedzia przyjąłem na wklęsłą „tarczę” i odrzuciłem w głąb bulwaru. Przekoziołkował. Przed tygrysicą po prostu się uchyliłem.

Nie podobała mi się od samego początku…

Nie wiem, skąd magowie – odmieńcy biorą masę do transformacji. Ta dziewczyna w ludzkiej postaci ważyła najwyżej pięćdziesiąt pięć kilo. Teraz to było półtora cetnara mięśni, żył, pazurów i zębów. Prawdziwa bojowa maszyna śmierci.

Jaśni to uwielbiają.

– Hej! – krzyknąłem. – Zaczekajcie! Może najpierw pogadamy? Magowie zdążyli wstać i znowu spróbowali się za mnie wziąć, ale ja bez zbędnych wysiłków związałem kołyszące się nici w węzeł i odrzuciłem właścicielom. Obaj znowu upadli, ale teraz obeszło się bez jazdy na plecach – przecież zwróciłem im jedynie ich energię. Niedźwiedź stał z boku, groźnie przestępując z nogi na nogę. Wyglądał, jakby miał zamiar stanąć na tylnych łapach.

– Nie radzę – powiedziałem mu i uderzyłem atakującą tygrysicę.

Niezbyt mocno. Nie chciałem zabijać.

– O co wam, do licha, chodzi? – krzyknąłem ze złością. – To taka moskiewska tradycja?

Nie mogłem nawet wezwać Nocnego Patrolu, przecież napastnicy właśnie tam pracowali. No to może powinienem wezwać Dzienny? Tym bardziej że biuro jest całkiem blisko. Przylecą błyskawicznie. Ale co mi to da?

Magowie nie mieli zamiaru kapitulować. W rękach jednego z nich płonęła załadowana buława. Drugi miał jakiś dość potężny amulet unieruchamiający.

Na amulet straciłem aż dwie sekundy – rzuconą na mnie sieć musiałem pruć „potrójnym kindżałem”, zaklęcie było proste, ale zużyłem na nie tyle Siły, że mógłbym spalić całe centrum Moskwy – A tu jeszcze drugi zdążył zaczepić mnie „ogniem betlejemskim”. Ten atak Jasnego tylko mnie rozzłościł, chyba znowu stałem się silniejszy.

Buławę zamroziłem – przemieniłem w długi sopel lodu i posłałem zaklęcie odrzucenia. Kawałeczki lodu trysnęły z dłoni Jasnego niczym szalony biały fajerwerk. Jednocześnie uderzyła w górę uwolniona energia.

Przecież nie będę jej zrzucać na ludzi, do licha! Wystarczy tych kilku stłuczek na pobliskich skrzyżowaniach…

Niedźwiedź nie ruszył się z miejsca. Chyba zrozumiał, że mimo przewagi liczebnej siły są nierówne. Za to tygrysica nie miała zamiaru się poddać. Rzucała się na mnie z furią oszalałej samicy, której dzieci zaatakował nieprzyjaciel. Oczy, żółte jak płomyki świec w cerkwi, płonęły nienawiścią.

Tygrysica się mściła. Mściła się na mnie, Ciemnym, za wszystkie swoje krzywdy i straty. Za zabitego przeze mnie Andrieja. Za wiele innych rzeczy. Nic nie mogło jej powstrzymać.

Być może, rzeczywiście miała powody do zemsty, w końcu Patrole walczyły od dawna, ja też nieźle dałem się jej we znaki… Ale dlaczego ja mam z tego powodu umierać?

Jestem wolny. Wolny, bo mogę ukarać tego, kto stanął na mojej drodze, kto nie chce zakończyć sprawy pokojowo. Czy nie o tym chciała powiedzieć piosenka?

Uderzyłem „Mgłą Transylwanii”.

Tygrysicę rozciągnęło na ziemi. Nawet przez huk silników i przenikliwe wycie systemów alarmowych słychać było chrzęst kości. Zaklęcie zmięło odmieńca jak dziecko zgniata plastelinowego człowieczka. Połamane żebra rozpruły skórę i niczym zakrwawiona brona wbiły się w śnieg. Głowa przemieniła się w płaski pasiasty placek. Piękne zwierzę było teraz kłębkiem zakrwawionego ciała.

Ostatnim wyrachowanym ciosem cisnąłem duszę tygrysicy w Zmrok.

Nie miałem prawa się zatrzymać. Jaśni zastygli. Nawet niedźwiedź przestał dreptać. „No i co dalej?” – pomyślałem ze znużeniem. Być może, musiałbym zabić ich wszystkich. Ale chwała niebu czy też piekłu, do tego nie doszło.

– Dzienny Patrol! – usłyszałem znajomy głos. – Stwierdzono atak na Ciemnego. Wyjść ze Zmroku!

Edgar mówił twardo i bez żadnego akcentu. Zdanie o Zmroku było niepotrzebne. Żywi nie walczyli w Zmroku, a tygrysica nie miała dokąd wrócić.

– Dzienny Patrol żąda natychmiastowego zwołania Trybunału – powiedział złowieszczo Edgar. – A na razie bądźcie uprzejmi wezwać szefa Nocnego Patrolu.

– Rozgoni was jak kocięta – rzekł poważnie jeden z magów Światła.

– Nie rozgoni – uciął Edgar i wskazał na mnie. – Dopóki mamy jego. Jeszcze tego nie zrozumiałeś?

W tym momencie ktoś umiejętnie przetasował siły w przestrzeni i obok mnie pojawił się smagły mężczyzna o ostrych rysach twarzy. Jego kolorowy wschodni chałat pośród zaśnieżonego bulwaru wyglądał wyjątkowo głupio.

– Jestem – burknął przybyły, spoglądając ponuro na pole niedawnej bitwy.

– Heser! – ożywił się Edgar. – Dzień dobry. Pod nieobecność naszego szefa będziesz się tłumaczył przede mną.

– Przed tobą? – Heser zerknął koso na Estończyka. – Chciałbyś.

– W takim razie przed nim. – Edgar wzruszył ramionami i zjeżył się, jakby zamarzł. – A może to też zbyt wielki honor?

– Przed nim się wytłumaczę – rzekł sucho Heser i odwrócił się do mnie. Jego spojrzenie było bezdenne jak wieczność. – Wynoś się z Moskwy – powiedział niemal bez emocji. – I to zaraz. Wsiadaj do pociągu i wynoś się do diabła. Zabiłeś już dwoje naszych.

– Mam wrażenie – zauważyłem bardzo spokojnie – że właśnie próbowano zabić mnie. Ja się tylko broniłem.

Heser odwrócił się do mnie plecami. Nie miał ochoty mnie słuchać. Nie miał ochoty rozmawiać z Ciemnym, który na zawsze wysłał do Zmroku jednego z jego najlepszych bojowników. A właściwie – jedną.

– Chodźmy – powiedział do swoich.

– Hola, hola! – rozzłościł się Edgar. – To przestępcy! Nigdzie nie pójdą! W imieniu Patrolu!

Heser znowu odwrócił się do Estończyka.

– Pójdą i nic na to nie poradzisz. Są pod moją ochroną.

Czekałem, aż podrzuci mnie na kolejny schodek. Moich obecnych zdolności wystarczało jedynie na to, by zrozumieć, że nie mogę startować do Hesera. Zetrze mnie na proszek. Nie bez trudu, bo mimo wszystko zdążyłem wspiąć się po swoich „schodach” dość wysoko. Ale zetrze.

Jednak nic się nie stało. Widocznie czas starcia z Heserem jeszcze nie nadszedł.

Edgar popatrzył na mnie żałośnie. Chyba bardzo na mnie liczył.

Jaśni wśliznęli się w Zmrok, zabrali zwłoki bojowniczki i zeszli niżej, w głębszą warstwę.

Koniec.

– Naprawdę nie mogę go powstrzymać – wyznałem przepraszająco. – Wybacz, Edgarze.

– Szkoda – powiedział Estończyk samymi wargami.

Do biura Dziennego Patrolu zawieziono mnie tym samym bmw. Po raz pierwszy od przybycia do Moskwy poczułem się zmęczony.

Ale nadal wolny.

Nie pamiętam, którędy mnie wieziono, jak wepchnięto do windy, a potem zaprowadzono do gabinetu, posadzono w fotelu, wciśnięto w rękę filiżankę kawy. Oto zapłata za zmęczenie. Czułem ból mięśni, czułem ból całej mojej istoty, która całkiem nie – dawno władała silami Zmroku. Nieźle ich załatwiłem, Jaśni na długo zapamiętają to starcie. A przecież nie napadły na mnie przedszkolaki. Obu Jasnych oceniałem na pierwszy poziom siły.

– Popędź analityków – polecił Edgar jakiemuś chłopakowi. – Chcę wreszcie wiedzieć, co się dzieje.

Zerknąłem na niego i Edgar zrozumiał, że dochodzę do siebie.

– Opowiadaj – polecił.

– Zew – powiedziałem ochryple i zakasłałem. Spróbowałem napić się kawy, sparzyłem się i syknąłem z bólu. – Zew – powtórzyłem, gdy już byłem w stanie mówić. – Nakryli mnie we śnie.

– Zew? – zdumiał się Szargon, siedzący w fotelu przy sąsiednim biurku. – Jaśni nie używali go ze trzydzieści lat!

– Nakryli cię w budynku Dziennego Patrolu? – zapytał z niedowierzaniem Edgar. – No nie! I nikt niczego nie zauważył?

– To był starannie, wirtuozersko wycelowany Zew. Chyba wtopili go w naturalne tło zamieszkanych pięter.

– Posłuchałeś wezwania?

– Oczywiście, że nie. – Znowu spróbowałem napić się kawy, tym razem z powodzeniem. – Ale chciałem się dowiedzieć, co oni właściwie kombinują.

– I nikomu nie powiedziałeś? – zdumienie Edgara mieszało się z niezadowoleniem. – Amator przygód…

– Gdybym poszedł na Zew z wami, rozwaliliby mnie w ciągu sekundy – wyjaśniłem. – Musiałem iść sam i bez osłony. Poszedłem. Na Strastnym Bulwarze spróbowali mnie wziąć, musiałem się bronić. Trzy razy odrzucałem tygrysicę, żeby się uspokoiła, dopiero potem uderzyłem na poważnie.

Edgar patrzył na mnie.

– Ciemna z ciebie osoba, Witaliju – powiedział.

– Ciemna – przyznałem z zadowoleniem. – I to jeszcze jak.

– Jesteś magiem poza kategorią? – zapytał.

– Niestety, nie – rozłożyłem ręce – ostrożnie, żeby nie rozlać kawy. – W przeciwnym razie nie puściłbym Hesera.

Edgar zabębnił palcami po stole i niecierpliwie zerknął na drzwi.

– Co tam u analityków? – burknął.

Drzwi otworzyły się. Na progu stanęła wiedźma w średnim wieku i dwóch magów.

– Dzień dobry, Anno Tichonowna – przywitał się pospiesznie Szargon. Był od niej silniejszy, ale bał się jej. Nic dziwnego. Siła wiedźm ma nieco inną naturę niż siła magów. Wiedźma może bez większego trudu narobić przykrości nawet bardzo silnemu magowi.

Edgar tylko skinął głową.

– To on? – spytał jeden z magów, patrząc na mnie.

– Tak, Jura.

Zrozumiałem od razu, że Jura jest starym i silnym magiem. Zrozumiałem też, że „Jura” nie jest jego imieniem. Prawdziwe imię chronione było w nieprawdopodobnej głębi – nie sposób się do niego dokopać.

Słuszna decyzja – jeśli naprawdę ceni się wolność.

– Niech pani siada, Anno Tichonowna. – Szargon ustąpił wiedźmie fotel i podszedł do magów, którzy obsiedli szeroki parapet.

– Edgarze – zaczęła wiedźma – Jaśni zagrali va banque. Takiego skandalu nie urządzali od czterdziestego dziewiątego roku. Muszą mieć bardzo poważne powody, żeby złamać Traktat!

Edgar wzruszył ramionami i krótko wyjaśnił:

– Pazur Fafnira.

– Ale my go nie mamy! – powiedziała z naciskiem wiedźma i znaczącym spojrzeniem obrzuciła wszystkich obecnych. – A może jest inaczej? Szargon?

Szargon pospiesznie pokręcił głową. Chyba miał jakieś stare zatargi z wiedźmą, z których wyszedł nie do końca zwycięsko. Ciotka wyglądała na ostrą babkę.

– Kola?

Drugi z przybyłych magów spokojnie odparł:

– Nie. I nie sądzę, by w ogóle był nam potrzebny…

– Was nie pytam – rzuciła wiedźma w stronę Edgara i Jury. Dopiero wtedy popatrzyła na mnie.

– Anno Tichonowna – powiedziałem z uczuciem – o istnieniu Pazura dowiedziałem się wczoraj i większość czasu od tamtej pory przespałem.

– Po co przybyłeś do Moskwy? – zaatakowała ostro.

– Nie wiem. Coś mnie pchało, żeby przyjechać, więc przyjechałem. Ledwie wysiadłem z pociągu, wdepnąłem w historię z wampirzycą i Nocnym Patrolem. Z deszczu pod rynnę, można powiedzieć…

– Jeśli cokolwiek rozumiem – odezwał się mag Jura – to było to przeznaczenie. To wyjaśniałoby wszystko – Silę, historię ze zniknięciem Pazura i zachowanie Jasnych. Oni po prostu próbują go usunąć, albo przynajmniej odizolować, dopóki Pazur nie wpadł nam jeszcze w ręce. Potem będzie już za późno.

– To dlaaczego nie użyyli swojej czarodzieejki? – zapytał Edgar, znowu rozciągając samogłoski. Widocznie jego akcent pojawiał się jedynie w chwilach zdenerwowania i koncentracji na czymś innym niż własna mowa.

– Heser też włączył się dopiero w krytycznym momencie – odezwał się Szargon. – I przecież… On tylko ich osłaniał!

– Kto wie. – Wiedźma świdrowała mnie spojrzeniem. – Może po prostu za nim nie nadążają?

– Nazywam się Witalij. Bardzo mi przyjemnie. Kto lubi, żeby mówiono o nim per „ten” albo „on”? Rozmówcy puścili moją uwagę mimo uszu.

Jura spojrzał mi w oczy i błyskawicznie obmacał. Nie zasłaniałem się – po co?

– Porządny pierwszy poziom – oznajmił. – Co prawda, z dziurami. Jeszcze wczoraj ucieszyłbym się z pojawienia się takiego maga.

– Dzisiaj się zmartwiłeś? – prychnęła wiedźma.

– Dzisiaj powstrzymuję się od jakichkolwiek ocen. Jaśni zerwali się z łańcucha, a my zostaliśmy bez Zawulona. Heser plus tamta czarodziejka, plus Olga, nawet jeśli nie jest w pełni sil, Igor, Ilja, Garik, Siemion… Nie damy rady.

– My mamy Pazur i tego… Witalija – sparowała wiedźma. – Nie gorączkuj się. Poza tym Zawulon zazwyczaj pojawia się w odpowiednim momencie.

– Pazura jeszcze nie mamy – zauważył Jura. – Ani gwarancji, że będziemy mieć. Poza tym, Kola ma rację, co mielibyśmy z nim zrobić? Owszem, to starożytna i potężna Siła. Ale jeśli się ją niepotrzebnie obudzi… żebyśmy się potem nie dziwili…

– Popracujemy nad tym – powiedziała serdecznie wiedźma. – Edgarze, co z tymi analitykami?

Jakby na zamówienie, w progu stanął niedawny władca notebooków o imieniu Hellemar.

– Jest! – wykrzyknął triumfalnie. – Wnukowo! Lot piętnaście zero pięć z Odessy. Dwa razy odwoływany z powodu złej pogody, niedawno wyleciał. Wyląduje na lotnisku Wnukowo w Moskwie za dwadzieścia minut. Pazur jest na pokładzie.

– Sztab operacyjny na lotnisko! – zerwał się Edgar. – Kontrolować pogodę! Odciąć Jasnych! Figę będą mieli, a nie obserwatora!

– Szefie – odezwał się Hellemar z kwaśną miną. – Sztab Jasnych jest we Wnukowie od piętnastu minut. Niech pan to weźmie pod uwagę.

– Weźmiemy – obiecała wiedźma. – Ruszamy… Wszyscy wstali, ktoś chwycił za telefon, ktoś pospiesznie wyciągnął z sejfu załadowane amulety, ktoś głośno wydawał rozkazy personelowi…

I tylko ja ze znużeniem postawiłem na stole pustą filiżankę.

– Czy w waszym sztabie dają jeść? – rzuciłem w przestrzeń. – Od kilkudziesięciu godzin łykam tylko ślinę.

– Wytrzymasz – pocieszyli mnie. – Ruszaj na dół. I nawet nie myśl o samodzielnych akcjach…

Nie miałem najmniejszej ochoty na samodzielne akcje…

Do Wnukowa przemknęliśmy zdumiewająco szybko. Za kierownicą mikrobusu siedział młody, rezolutny chłopak, którego nazywali Deniską. Był magiem i jeszcze lepszym kierowcą niż Szargon. Nabrzeża, Ordynka, Leninski Prospekt, Południowy – Zachód, obwodnica. Nawet nie zdążyłem się rozejrzeć. Szargon z Edgarem gdzieś się zapodziali, Jura i Kostia też znikli, zostałem z Anną Tichonowną i trójką dziewczyn – wiedźm, które od czasu do czasu rzucały mi ciekawe spojrzenia. Pewnie Anna Tichonowną kazała zostawić mnie w spokoju, bo żadna nie próbowała się do mnie odezwać. Z tyłu siedział gruby wilkołak. Opony piszczały na wirażach, skrzynia biegów jęczała, silnik huczał równo jak pracowity majowy trzmiel.

Na lotnisko przybyliśmy pierwsi. Deniską podjechał do służbowego wejścia. W chwilę po nas podjechało bmw Szargona i jeszcze jeden mikrobus z technikami. Patrolowi działali wyjątkowo sprawnie – rzucili zaklęcie, które sprawiło, że dla zwykłych ludzi byliśmy pustym miejscem. Grupa techników z notebookami ruszyła do wejścia, ktoś już wybrał miejsce dla sztabu – obszerne pomieszczenie z tabliczką „Dział księgowości” na drzwiach. Pracowników – ludzi zagonili chyba do sąsiedniego gabinetu albo do sali konferencyjnej i pogrążyli w radosnym oszołomieniu. Osobiście wybrałbym dla sztabu właśnie salę konferencyjną, ale Helle – mar powiedział, że w księgowości jest więcej linii telefonicznych.

Zjawił się Jura. Ciekawe, dlaczego obowiązki szefa pełni Edgar, mimo że osiągnął dopiero drugi poziom siły. Jura wydawał mi się silniejszy. Ale w końcu były to sprawy Dziennego Patrolu. Wcisnąłem się w kąt i zacząłem myśleć, czy uda mi się skoczyć na dziesięć minut do restauracji. Tymczasem technicy wzięli się za swoje notebooki.

– Samolot nadlatuje. Czas do lądowania – plus minus pięć minut.

– Znaleźliście Jasnych? – spytała Anna Tichonowną.

– Znaleźliśmy. W salach odpoczynku, obok poczekalni. W sąsiednim budynku.

– Co robią?

– Pewnie czarują pogodę – podpowiedział ktoś.

– Po co? Żeby nie pozwolić samolotowi wylądować?

– Chyba nie pozwolą pasażerom zginąć – prychnęła Anna Tichonowna.

Też mi się wydawało, że najprościej byłoby spowodować katastrofę samolotu. Ale Jaśni to Jaśni. Nawet w takiej sytuacji martwią się o zwykłych ludzi. Zresztą, nie wiadomo, czy awaria samolotu zaszkodziłaby artefaktowi z Berna. Możliwe, że nie. To przecież Siła.

– Kto u nas jest specjalistą od pogody? – spytała Anna Tichonowna.

– Ja – odpowiedziały chórem dwie wiedźmy.

– No to już, bierzcie się do roboty…

Wiedźmy zaczęły obmacywać, czyli skanować okolicę pod kątem zaklęć zmieniających pogodę. Poczułem szczelne wachlarze energetycznych przesyłek, nieodczuwalne i niewidoczne nawet dla wielu Innych. Nie dlatego, że Inni nie mogą ich zarejestrować – większość po prostu tego nie umiała. Meteomagia zawsze była specjalnością wiedźm i niektórych czarodziejek, wymagała subtelności i wyczucia.

– Spędzają chmury – oznajmiła jedna z wiedźm. – Potrzebna jest siła…

Mag z rezerwy od razu wziął do ręki amulet, drugą dłonią wymacał rękę wiedźmy. Koncentrowali się przez jakiś czas, w efekcie cała trójka zapadła w niezbyt głęboki trans.

– Wszyscy, którzy mogą, niech pomagają – poleciła Anna Tichonowna.

Na razie nie mógłbym pomóc – energia, którą dysponowałem, nie dorównywała sile amuletu. Nieźle się wyprztykałem na Strastnym Bulwarze…

Patrol zajmował się swoimi sprawami. W sztabie wrzało – niby nikt nie biega, nie krząta się, ale napięcie wisi w powietrzu. Poczułem się nieswojo – byłem jedynym człowiekiem, który próżnował, i coś mi mówiło, że w najbliższym czasie i tak nie zdołam pomóc.

Dlatego postanowiłem się wyśliznąć. Wstałem i wszedłem w Zmrok. A potem jeszcze głębiej, na drugi poziom.

Zejście zajęło mi trzy minuty, spieszyłem się, jak mogłem. Myślałem, że Zmrok wyciągnie ze mnie resztkę sił, ale przeciwnie, poczułem orzeźwienie jakbym wziął prysznic i strzelił setkę. Dziwne.

Z tą setką to wcale nie był taki głupi pomysł…

Wynurzyłem się ze Zmroku i skierowałem do sąsiedniego gmachu – wydłużonej sztabki ze szkła i betonu, nie wyglądającej na budynek administracji, zwieńczonej iglicą – wspomnieniem po pompatycznej architekturze lat pięćdziesiątych.

Kurtkę zostawiłem w sztabie i do wejścia musiałem zrobić przebieżkę. Wiatr niósł drobną śnieżną kaszę, a ja zastanawiałem się, jak ten samolot z Odessy ma zamiar lądować. Śnieg, ciemno, pogoda, że psa by z domu nie wygonił. A tu jeszcze Jaśni robią, co mogą, żeby ją bardziej zepsuć. No dobrze, załóżmy, że samolot nie wyląduje – co wtedy? Skierują go na inne lotnisko – Bykowo albo Domodiedowo?

Trzeba będzie wspomnieć o tym Edgarowi albo Annie Tichonownie. Żeby na wszelki wypadek wysłali patrolujących…

Równie dobrze mogą zawrócić samolot do Kaługi albo Tuły, jeśli oczywiście tam jest lepsza pogoda. Bardzo możliwe, że tutejsza aura jest zasługą meteomagów Jasnych.

W budynku lotniska było ciepło i przytulnie – w porównaniu z tym, co działo się na ulicy. Od razu wszedłem na pierwsze piętro, do baru, gdzie kiedyś, czekając na samolot z Boriańskim, piliśmy piwo, jedliśmy orzeszki i słuchaliśmy prześladującej nas w tej podróży piosenki, że „lato dobiegło końca, wszystko zostało za nami”.

Uświadomiłem sobie, że to jedno z nielicznych wspomnień, jakie mi zostały. Skąd się wynurzyło, z jakich głębin świadomości?

Próbowałem sobie przypomnieć, kim jest Boriański, ale nie pamiętałem nawet jego twarzy. Po co i gdzie lecieliśmy?… Nagle pojawiło się natrętne wspomnienie, że w jego mieszkaniu w dawnych latach ZSRR był ogromny, nieczynny bidet. No bo po co człowiekowi radzieckiemu bidet?

Ale bar wyglądał dokładnie tak samo, jak go zapamiętałem. Wysokie stołki, lśniące krany do piwa i telewizor w rogu. Tylko teraz leciał inny klip. Chłopak o podejrzanie czerwonych oczach całował w deszczu rękę dziewczyny w czerwonej sukience. Dalej – jak w każdym szanującym się thrillerze – pojawiły się wilcze szczęki itd. Szczególnie spodobał mi się moment, gdy po jakimś czasie chłopak, nie wiadomo, dlaczego ubrany w czerwoną sukienkę dziewczyny, wszedł do sali balowej i rozpadł się na kilka wilków.

Oj, ludzie, ponosi was wyobraźnia… Podobnie było zresztą z Pielewinem, który przedstawił wilkołaki jako chciwe, żarłoczne i niechlujne stworzenia. Ale trzeba przyznać, że klip robi wrażenie. Niewykluczone, że wilkołaki się zrzuciły, zapłaciły producentowi, wpłynęły na muzyków – i otrzymały romantyczny klip o sobie. Kiedyś tak właśnie zrobiły rosyjskie wampiry.

Na wszelki wypadek zapamiętałem nazwę grupy – Rammstein. Potem poszukam nagrania i uważnie posłucham.

Zamówiłem piwo i dwa hamburgery, usiadłem bokiem do telewizora, tyłem do sali. Kiszki grały mi marsza od dłuższego czasu, najwyższa pora z tym skończyć.

Gdy zabrałem się za drugiego hamburgera, za plecami wyczułem Jasnych. Zamknąłem się, nim zdążyli mnie zarejestrować.

Trzeba przyznać, że mimo braku doświadczenia jestem silnym Innym. Ci dwaj w najlepszym razie byli czeladnikami. Słabiutki dwudziestoletni mag i początkujący jasnowidz. Wydawało mi się, że potrafię zobaczyć przyszłość znacznie lepiej od tego jasnowidza – cały ogrom możliwości i wariantów – i przepowiedzieć najbardziej prawdopodobne z nich.

Jaśni rozmawiali półgłosem. Na obu leżało zaklęcie odwracania uwagi, rzucone przez kogoś bardzo silnego. Wytężyłem słuch.

– …już tu są. Szef mówi, że może dojść do starcia – powiedział cicho mag.

– Nas i tak wyślą do kordonu – zauważył smętnie jasnowidz.

– Zwłaszcza po tym, co się stało z Tygryskiem i Andriejem.

– Potrzebna będzie cała siła, rozumiesz? Cała! Pazur nie może trafić do Ciemnych, to byłby koniec wszystkiego. Koniec światła…

– Ale… – wyraził wątpliwość jasnowidz. – Zaraz tam koniec.

Mag poprawił się:

– Koniec naszej przewagi. Nie zdołamy w najbliższym czasie przycisnąć Ciemnych.

– A czy to w ogóle możliwe? – w słowach jasnowidza zabrzmiał zdrowy sceptycyzm. – Od tysięcy lat Jaśni i Ciemni istnieją obok siebie. Od tysięcy lat ze sobą walczą. Od wielu lat trwa współzawodnictwo Patroli. A przecież jest jeszcze Inkwizycja, która nie dopuszcza do zakłócenia równowagi…

Jaśni na moment przerwali rozmowę, poszli na początek kolejki składającej się z trzech osób, i lekko zamroczyli wszystkich, nie wyłączając barmana.

– Dwadzieścia hamburgerów i karton soku – polecił mag i znowu odwrócił się do swojego rozmówcy.

Ja też udałem zamroczonego. Czasem Inni są bardzo beztroscy. Zwłaszcza młodzi. Poczucie przewagi nad zwykłymi ludźmi może zawrócić w głowie. Dopiero z upływem czasu zaczyna się rozumieć, że znacznie łatwiej być człowiekiem niż Innym.

– I tak będzie walka. Antoni powiedział, że pojawił się jakiś przyjezdny czarownik – Farida i Danilę załatwił na Strastnym jedną ręką. To on zabił Tygryska. Sukinsyn…

„Nie trzeba było startować z łapami do spokojnego Ciemnego – pomyślałem z rozdrażnieniem. – To nie ja na nią polowałem, tylko ona na mnie…”

A jeśli chodzi o „jedną rękę” – to już były wymysły Jasnych. Tamto starcie drogo mnie kosztowało.

I wtedy zrozumiałem – coś się zaczęło. Jaśni jak na komendę odwrócili głowy w stronę pasów startowych i weszli w Zmrok. Ja zrobiłem to sekundę później.

Na pasach już ktoś był. Ciemny stał przed zaśnieżonym pasem, wyciągając przed siebie buławę, długi język płomienia liznął raz i drugi zimny beton. Mag suszył pas przed lądowaniem samolotu z Odessy. Z budynku, grzęznąc w zaspach, spieszyli Jaśni.

Wypuszczając jeszcze kilka języków płomieni, mag wszedł głębiej w Zmrok.

To chyba był Kola.

Gaduły z restauracji wrzuciły żarcie do biało – zielonych reklamówek i ruszyły biegiem, depcząc dywan sinego mchu.

Dobrze mu się tu żyje. Tyle ludzi, tyle emocji… Jeden pasażer, który spóźnił się na samolot, zapewnia dobową rację dla tego nienasyconego, płożącego się żarłoka.

Zsunąłem się ze stołka, zostawiając na barze nie dopite piwo. Przez ścianę budynku widać było tylko cienie Innych z kolorowymi plamami aur nad głową i wiązkami uwolnionej siły. Nadal widziałem wnętrze sali i ludzi, cierpliwie czekających w plastikowych fotelach na swoje samoloty.

W Zmroku rozległy się basowe pomruki – to spikerka informowała, że „samolot piętnaście zero pięć z Odessy wylądował”. Rzuciłem się w dół po schodkach, lawirując pomiędzy snującymi się ludźmi.

Na dół, prosto, na prawo…

Przeskoczyłem przez bramkę i znalazłem się przy wyjściu na pas startowy.

Tam już trwała poważna walka – czułem energetyczne wyładowania, moc amuletów i umiejętności magów, wszystko to, czego można było użyć do tylu celów innych niż rzeź. Jakże Jaśni skostnieli w swoim sprawiedliwym gniewie! Nawet nie przyszło im do głowy, żeby po prostu pogadać – od razu rzucali się do walki.

Jeden z wikingów powiedział coś ze złością po angielsku, He – ser mu odpowiedział. Pożałowałem, że nie rozumiem ani słowa. Następnie wikingowie wstali i posłusznie podeszli do portalu. Mnie udało się stanąć na czworakach.

Gdy trzeci z wikingów zrównał się ze mną, czwarty nagle gwałtownie wszedł głęboko w Zmrok.

Heser zareagował od razu – zarzucił Sieć i znikł. Czarodziejka została.

Pozostałych wikingów przygwoździło do podłogi. Byłem teraz rozpłaszczony na podłodze, tym razem twarzą do ziemi. Czułem się jak żaba na autostradzie, miałem wrażenie, że spadła na mnie betonowa płyta z przejeżdżającej wywrotki – nie mogłem się ani ruszyć, ani nabrać powietrza. I coś zaczęło mnie cisnąć w pierś, coś długiego i lekko zagiętego.

Leżenie z nosem w podłodze było mało przyjemne, napiąłem się i udało mi się odwrócić głowę.

Napotkałem spojrzenie leżącego obok wikinga.

Poczułem taki chłód, jakiego nie czuje się w czasie moskiewskich zim.

„Ty!”

„Ja…”

„Ty – Inny!”

„Tak…”

„Służysz Ciemności…”

„Zapewne…”

„Przechowaj to!”

„Co?”

Wiking już zamknął oczy. Bezgłośny dialog trwał sekundy.

Co mam przechować? To cholerstwo, które wbija mi się w żebra?

Czarodziejka na wszelki wypadek zrzuciła na nas jeszcze jedną płytę – wikingowie zachrypieli, a z mojej piersi wyrwało się coś w rodzaju jęku.

A potem pomyślałem: „Do cholery z tym!”

Zamknąłem oczy, skoncentrowałem się w poszukiwaniu siły i poczułem tuż obok praktycznie niewyczerpane źródło – otwarty portal.

Jakie to proste… Regeneracja utraconej na Strastnym siły była kwestią sekund. Co z tego, że to portal Jasnych? Natura Siły jest podobna…

Zacząłem wchłaniać moc portalu. Powoli, żeby Swietłana nie od razu poczuła, co się dzieje.

Na początek leciutko zsunąłem ciężar z siebie. Potem ukryłem w kokonie powierzony mi przedmiot i schowałem go za pazuchę, nadal leżąc na podłodze. Czarodziejka chyba zaczęła się denerwować.

Już miałem wstać, ale wrócił Heser – promieniujący białym blaskiem niczym anioł. Jedną ręką trzymał za ramię bezwolnego, pokornego uciekiniera. Dwa kroki i wiking leży obok swoich towarzyszy. Ale na twarzy Hesera nie było radości.

– Gdzie Pazur?

Zerknął na czarodziejkę – wciągnęła głowę w ramiona, poczułem, jak skanuje wszystkich jednocześnie.

O nie, kochana. Mojego kokonu nie przebijesz.

Heserowi też się to nie uda. Mówię to wam z wysokości kolejnego schodka.

Nie tracąc czasu, Heser podszedł do mnie.

– To znowu ty… – W jego głosie nie było nienawiści. Tylko bezgraniczne zmęczenie.

Wstałem i z jakiegoś powodu otrzepałem ubranie.

– Ja.

– Zdumiewasz mnie – przyznał, przewiercając spojrzeniem moją skromną osobę. – Zadziw mnie jeszcze raz. Oddaj Pazur.

– Pazur? – uniosłem brwi. – Co masz na myśli, kolego?

Heser zacisnął usta. Widziałem, jak poruszyły się mięśnie jego szczęk.

– Dość tej komedii, Ciemny. Musisz mieć Pazur, bo nie ma innej możliwości. Przestałem go czuć, ale to niczego nie zmienia. Oddasz mi Pazur i wyniesiesz się z Moskwy na zawsze. Weź pod uwagę, że jesteś pierwszym, któremu po raz drugi proponuję opuszczenie miasta w pokoju. Pierwszym od wielu lat. Czy wyrażam się jasno?

– Aż za bardzo – warknąłem, oceniłem swoje siły i zdecydowałem, że gra jest warta świeczki.

W myślach sięgnąłem do niczego nie podejrzewającej czarodziejki, błyskawicznie zabrałem jej tyle Siły, ile tylko zdołałem, i wyciągnąłem jeszcze trochę z portalu.

I otworzyłem portal pod swoimi nogami, jednocześnie wychodząc ze Zmroku.

Gdybym stał na klapie studzienki kanalizacyjnej i klapa nagle by znikła, efekt byłby podobny. Po prostu się zapadłem.

Nie ryzykowałem czerpania Siły z Hesera, coś mi podpowiadało, że na razie nie warto się z nim ścierać. Mogłeś stworzyć kokon, do którego Heser nie mógł zajrzeć nieprzygotowany, mogłeś ściągnąć energię z czarodziejki, która miała zostać Wielką – to jednorazowe sztuczki. Ale otwarta konfrontacja z szefem Nocnego Patrolu – na to dla ciebie za wcześnie, Witaliju Rogoża, Inny, Ciemny.

Ciesz się, że udało ci się ujść cało.

Ucieszyłem się i spadłem w zaspę z wysokości kilku metrów. Wokół panowała niemal absolutna ciemność. Nad moją głową świecił księżyc. Wokół mnie był las.

Znajdowałem się na przesiece, prostej jak strzelił, niczym Prospekt Lenina w Nikołajewie, o szerokości piętnastu metrów. Z lewej strony ściana lasu, z prawej strony ściana lasu, nad srebrzystym pasem nietkniętego śniegu – księżyc. Prawie pełnia.

To było piękne aż do bólu – zalana światłem księżyca przesieka, noc, śnieg… mógłbym podziwiać ten widok bez końca.

Gdybym nie zaczął marznąć.

Wydostałem się z zaspy i rozejrzałem. Śnieg wydawał się nietknięty, ale gdzieś w oddali usłyszałem charakterystyczny stukot kół podmiejskiego pociągu.

Cholerny mag! Władca Ciemnych portali! Portal otworzyłem, ale o punkt docelowy już się nie zatroszczyłem. Oto rezultat – w samym sweterku w zimowym lesie.

Zły na siebie, wymacałem za pazuchą podłużny przedmiot w kokonie i poszedłem ku księżycowi, po dziwnym śnieżnym ugorze księżycowej przesieki.

Szybko zrozumiałem, że przechadzka po zaspach to wątpliwa przyjemność, i wszedłem do lasu, zakładając, że pod drzewami śniegu powinno być mniej.

Miałem rację w dwustu procentach. Po pierwsze, na brzegu lasu rzeczywiście nie było zasp, po drugie, znalazłem ścieżkę. W cieniu drzew po prostu jej nie dostrzegłem.

Któryś ze starożytnych powiedział, że drogi prowadzą do tych, którzy je budowali. Ale nie miałem innego wyjścia. Szedłem drogą, a wkrótce zacząłem biec, żeby się rozgrzać.

„Będę biegł, dopóki się nie zmęczę” – pomyślałem. – „Potem wejdę w Zmrok, żeby się ogrzać”.

Miałem nadzieję, że wystarczy mi sił zarówno na bieg, jak i na Zmrok.

Biegłem tak z piętnaście minut. Wiatru prawie nie było, nawet udało mi się odrobinę rozgrzać. Przesieka ciągnęła się bez końca, śnieg srebrzył się tajemniczo. Pomyślałem, że tędy powinien biec witeź w kurtce z futrem na wierzchu i zaczarowanym mieczem przy pasie. I wiernym, oswojonym wilkiem kilka kroków przed sobą…

Ledwie zdążyłem pomyśleć o wilku, gdy z lewej strony rozległo się szczekanie psa – wilk wydawałby inny dźwięk.

Przystanąłem i obejrzałem się. Pomiędzy drzewami migotało ciepłe, pomarańczowe światło, prócz szczekania psów usłyszałem również głosy ludzi.

Nie zastanawiałem się długo. Doszedłem do rozwidlającej się w stronę ogniska ścieżki i skręciłem.

Wyskoczyły na mnie dwa psy – biała, niemal niewidoczna na śniegu karelska łajka i czarny jak smoła, kudłaty nowofundlandczyk. Łajka szczekała dźwięcznie jak dzwoneczek, nowofundlandczyk szczekał głucho: „bauff, bauff”!

– Pietro! To ty? – dobiegło od ogniska.

– Nie – powiedziałem z żalem. – Nie jestem Pietro. Można się ogrzać?

Szczerze mówiąc, nie tyle chciałem się ogrzać, ile dowiedzieć, gdzie jestem. Żeby nie lecieć bez sensu przez las, lecz wyjść prosto na pociąg.

– Chodź tutaj, psów się nie bój, nie ruszą!

Psy rzeczywiście nie atakowały, łajka biegała w stałej odległości czterech metrów, zaś nowofundlandczyk podbiegł do moich nóg, obwąchał buty, prychnął i wrócił do ogniska.

Przy ognisku było kilkanaście osób. Na długim łańcuchu, przerzuconym przez grubą, poziomą gałąź sosny, wisiał kociołek, w którym coś obiecująco bulgotało. Ludzie siedzieli na bierwionach, prawie wszyscy trzymali metalowe kubki, ktoś właśnie otwierał kolejną butelkę wódki.

– Ożeż ty! – powiedział brodaty, przypominający geologa chłopak, gdy wyszedłem z ciemności. – W sweterku!

– Przepraszam – westchnąłem. – Miałem małe problemy.

– Siadaj. – Ktoś się przesunął, robiąc mi miejsce. Posadzili mnie niemal siłą i dali do ręki kubek z wódką.

– No!

Wolałem się nie sprzeciwiać. Wódka spaliła gardło, ale kilka sekund później już zapomniałem, że na dworze mamy zimę.

– Stiopa! Chyba miałeś jakąś kurtkę? – dyrygował dalej brodaty.

– Miałem – potwierdził ktoś z przeciwległego bierwiona i żwawo pomknął w bok. Pomiędzy drzewami czerniały rozbite namioty.

– A ja mam czapkę! – oznajmiła pulchna dziewczyna z warkoczykami jak uczennica. – Chwilę…

– Długo tak marzniesz? – zapytał brodaty.

– Nie. Ze dwadzieścia minut. Tylko błagam, nie pytajcie, jak się tu znalazłem.

– Nie będziemy – obiecał brodaty. – Pilaw zaraz będzie gotowy. Jesteśmy tu do jutra. Możesz przenocować, jakiś śpiwór się znajdzie. Jutro wracamy do Moskwy, chcesz, to wracaj z nami, nie chcesz – zostań.

– Dziękuję – powiedziałem. – Z przyjemnością wrócę.

– Właśnie świętujemy urodziny – wyjaśnił Stiopa, podchodząc z niebiesko – zieloną kurtką w ręku. – Trzymaj.

– Wielkie dzięki – powiedziałem szczerze, dziękując nie tyle za serdeczne przyjęcie i gościnność, ile za brak pytań.

Kurtka była ciepła. Cieplejsza niż mogłoby się wydawać.

– Czyje to urodziny? – zapytałem.

Jedna z dziewcząt przestała całować się z kolejnym brodaczem.

– Moje – oznajmiła. – Nazywam się Tamara.

– Wszystkiego najlepszego! – powiedziałem. Zabrzmiało to dość smętnie. Szczerze pożałowałem, że nie mam nic do podarowania, a głupio było dać sto dolców. Przypominałoby to moje hojne napiwki w hotelu, zmieniłaby się tylko waluta…

– Jak się nazywasz? – zapytał brodacz numer jeden. – Bo ja Mateusz.

– Witalij – uścisnąłem wyciągniętą dłoń. – Urodziny w zimowym lesie – pierwszy raz biorę udział w takiej uroczystości.

– Zawsze musi być ten pierwszy raz – zauważył filozoficznie Mateusz.

Psy znowu zaszczekały i pobiegły w ciemność.

– Może tym razem to już Pietro? – spytała jubilatka z nadzieją.

– Pietro, to ty? – wrzasnął Stiopa nieoczekiwanie dźwięcznym barytonem, zupełnie nie przypominającym głosu, którym normalnie rozmawiał.

– Ja! – dobiegło z lasu.

– Masz szampana? – krzyknęła Tamara.

– Mam! – oznajmił radośnie Pietro.

– Huraa! – wykrzyknęły chórem wszystkie obecne dziewczyny. – Hura, niech żyje Pietro, nasz zbawca!

Ukradkiem pomacałem kokon za pazuchą, najwidoczniej kryjący w sobie tajemniczy Pazur Fafnira. I pomyślałem, że do rana mogę się rozluźnić i zanurzyć w cudzym świecie. Ludzie przy ognisku nie zwracali na mnie szczególnej uwagi, po prostu dolewali mi do kubka wódki, a potem dali talerz z parującym pilawem. Zachowywali się tak, jakby co noc przyłączał się do ich kompanii na wpół rozebrany wędrowiec.

Szkoda, że wśród nich nie było żadnego Innego, choćby niezainicjowanego.

ROZDZIAŁ 4

Siemion wszedł do gabinetu Hesera, na sekundę zamarł przed drzwiami i ledwie zauważalnie pokręcił głową.

– Nie ma go w Moskwie.

– Głupio wyszło – prychnął z fotela Ignat. – Przecież powinien zrobić coś z Pazurem w Moskwie! Po co w takim razie otwierał portal sięgający poza granice Moskwy?

Heser popatrzył na Ignata spode łba. W jego spojrzeniu było coś zagadkowego, coś, co można by nazwać wyższą wiedzą.

– Daj spokój – rzekł cicho. – Ciemny nie miał wyjścia. Mógł albo zostać w Moskwie i stracić Pazur, albo wynieść się razem z nim i później spróbować przedrzeć się jeszcze raz. Niedobrze, że Braciom mimo wszystko udało się przekazać pazur temu Ciemnemu z Ukrainy. I że on zdołał nas oszukać.

Heser westchnął, na chwilę przymknął oczy i poprawił się:

– Zresztą, dlaczego zaraz nas… mnie zdołał oszukać. Mnie. Świetlana, która przycupnęła na kanapie przy oknie, znowu chlipnęła.

– Przepraszam, Borysie Ignatiewiczu…

Antoni, który siedział wyprostowany jakby połknął kij od szczotki, teraz przysiadł się do niej i objął ją w milczeniu.

– Nie płacz, Swietłano – rzekł Heser. – Nie jesteś niczemu winna. Jeśli nawet ja nie zdołałem przewidzieć posunięć Ciemnego, ciebie tym bardziej nie można obwiniać.

Głos Hesera był oschły, ale neutralny. Szef Nocnego Patrolu faktycznie nie mógł nic zarzucić Swietłanie. To, co się stało, wykraczało poza jej obecną wiedzę i nawyki.

– Nie rozumiem tylko jednego – powiedziała gwałtownie Olga. Siedziała na pufie pomiędzy biurkiem Hesera i oknem i nerwowo paliła. – Jeśli faktycznie nie dało się zawczasu przewidzieć działań Ciemnego, czy to znaczy, że działał intuicyjnie? Niczego nie planując i nie przemyśliwując?

– Na to wychodzi – przyznał Heser. – Widocznie woli tworzyć linie prawdopodobieństwa, niż wybierać jedną z już istniejących. Dość śmiałe podejście, ale niebezpieczne. Intuicja może go zawieść. Wtedy go dopadniemy.

Na jakiś czas zapadła cisza. Siemion bezgłośnie przeciął gabinet i przysiadł na kanapie, w pewnej odległości od Antoniego i Swietłany.

– Jeśli mam być szczery, zastanowiło mnie co innego – Heser wyjął z kieszeni paczkę pall mali. Popatrzył na nią ze zdumieniem, wsunął z powrotem do kieszeni i wyciągnął cygaro w metalowym opakowaniu, nożyczki dla obcięcia końcówki i ogromną zapalniczkę. – Zupełnie co innego.

– Że Ciemny wykorzystał energię portalu i częściowo Swietłany? – domyślił się od razu Siemion. – Należało się tego spodziewać.

– Dlaczego należało? – Heser stał się czujny.

Siemion wzruszył ramionami.

– Moim zdaniem on jest silniejszy, niż nam się wydaje. Po prostu się maskuje. W zasadzie ja, Ilja, a nawet Garik moglibyśmy wykorzystać siłę Ciemnych – w określonej sytuacji. Z określonymi konsekwencjami dla siebie.

– Ale nie tak bezczelnie i nie tak szybko – pokręcił głową Heser. – Przypomnij sobie Hiszpanię, gdy Awwakum próbował skorzystać z portalu Ciemności. Pamiętasz, czym się to skończyło?

– Pamiętam. – Siemion nie wyglądał na speszonego. – To świadczy jedynie o tym, że nasz Ciemny jest znacznie silniejszy od Awwakuma. O niczym więcej.

Heser przez kilka sekund patrzył na Siemiona, w końcu z powątpiewaniem pokręcił głową i spojrzał na Swietłanę.

– Swieta – powiedział łagodnie – spróbuj jeszcze raz przypomnieć sobie wszystko, co wtedy poczułaś. Tylko się nie spiesz. I bardzo cię proszę, nie denerwuj się. Wszystko zrobiłaś tak jak trzeba, rzecz w tym, że to było za mało.

Siemion ze zdumieniem popatrzył na Swietłanę – z miną człowieka, który przegapił najciekawszy moment filmu.

– Jak to: „spróbuj”? Stwórz obraz i po krzyku.

– Obraz nie chce powstać – warknął Heser. – Na tym polega problem. Niby głupstwo, ale obraz nie chce się uformować.

– A próbowaliście stworzyć inny obraz? – zainteresował się żywo Siemion. – Abstrakcyjny, nie związany z Ciemnym?

– Próbowała – odpowiedział za Swietłanę Heser. – Inny można. Tego nie.

– Taak – wymamrotał Siemion. – Może to przez zbyt gwałtowne i przytłaczające przeżycia? Pamiętam, że przez dwadzieścia lat próbowałem odtworzyć obraz wiru inferno nad Reichstagiem w chwili dojścia Hitlera do władzy i nie mogłem osiągnąć żadnego prawdopodobieństwa…

– Nie mówimy o prawdopodobieństwie – rzekł Heser. – Nie ma w ogóle żadnego obrazu. Szara mgła, jakby Świetlana próbowała przypomnieć sobie świat Zmroku.

Antoni, nadal bez słowa, popatrzył z nadzieją na Swietłanę.

– A więc tak – zaczęła. – Najpierw w ogóle nic nie zauważyłam. Gdy pan, Borysie Ignatiewiczu, ruszył za zbiegłym Bratem, zostałam przy portalu. Zauważyłam, że Ciemni na podłodze poruszyli się, więc podładowałam pańską Sieć. Ciemnych znowu przygniotło do podłogi i wtedy pan wrócił. I niemal od razu, niczym utrata przytomności – ciemność przed oczami, słabość… i przepaść. Ocknęłam się na podłodze, gdy Antoni spryskiwał mi wodą twarz. Ani śladu Siły… Nic więcej nie pamiętam. – Czarodziejka zagryzła wargi, walcząc z płaczem. Antoni popatrzył na nią, jakby wierzył, że zdoła uspokoić ją jednym spojrzeniem.

– Nie widzę żadnego logicznego wytłumaczenia – odezwał się Ilja. – Zwyczajnie nie ma punktu oparcia. Za mało danych.

– Danych jest pod dostatkiem – prychnął Heser. – Ale i ja nie widzę żadnego wytłumaczenia… to znaczy, żadnego stuprocentowo pewnego. Mam tylko domysły, które należy jeszcze sprawdzić. Olga?

Olga wzruszyła ramionami:

– Jeśli ty nie masz nic do powiedzenia, ja nawet nie będę próbować. Albo to mag wyższej rangi, z nieznanych przyczyn nigdzie nie zarejestrowany, albo ktoś nam tu robi wodę z mózgu. Ja nadal nie mogę pojąć, dlaczego nie wtrącił się Zawulon. Wydawałoby się, że wwiezienie Pazura to operacja o wyjątkowym znaczeniu. A on nawet nie kiwnął palcem, żeby pomóc swojej hałastrze.

– Otóż to – powiedział w zadumie Heser. W końcu wyciągnął cygaro, obejrzał je uważnie, z rozkoszą wciągnął aromat tytoniu i wsunął z powrotem do futerału. – Dzienny Patrol Moskwy może w ogóle nie mieć nic wspólnego z operacją wwozu Pazura Fafnira. Całkiem możliwe, że Bracia Regina działali na własną rękę. W takiej sytuacji nie moglibyśmy mieć pretensji do Zawulona. Jego hałastra prawdopodobnie działała z własnej inicjatywy – gdyby było inaczej, nie udałoby się nam przechwycić Braci.

– Co tam Bracia, szefie. – Ignat wstał. – Jeśli Ciemny z Ukrainy był przeznaczony Pazurowi, starcie na lotnisku wygrali Ciemni.

– Gdyby Ciemny z Ukrainy był przeznaczony Pazurowi – odezwał się cicho Heser – powoli przywykalibyśmy do wiecznego przebywania w Zmroku. Nawet ja nie mógłbym uratować nikogo z was. Nikogo. Rozumiecie?

– Aż tak? – zapytał spokojnie Siemion. – Tak poważnie?

– Tak, Siemionie. Liczę tylko na to, że Ciemny sam nie zdaje sobie sprawy z własnej roli. Dlatego się miota. Nasza jedyna szansa to uprzedzić go i pozbawić Pazura. Wtedy szanse się wyrównają.

– Ale jak go uprzedzić? – Ignat nie mógł się uspokoić. – Może należałoby z nim pogadać, przekonać go? Umiem dobrze przekonywać. Musimy go tylko znaleźć…

– Nie będzie siedział z założonymi rękami, bo Pazur parzy go w ręce. Na pewno pojawi się w Moskwie. – Heser wstał, popatrzył na podwładnych, ze zmęczeniem przesunął ręką po policzku. – Koniec. Odpoczywajcie. Wszyscy mają odpocząć.

I odwrócił się do Antoniego.

– Antoni… Nie zostawiaj Swiety samej. Nie spuszczaj jej z oczu. Nie jedźcie ani do ciebie, ani do niej – zostańcie tutaj.

– Dobrze, Borysie Ignatiewiczu – odezwał się po raz pierwszy Antoni Gorodecki. Nadal obejmował Swietłanę.

Dziesięć minut później w przytulnym pokoju, w którym zazwyczaj wypoczywali dyżurni, a obecnie pustym, Antoni podał wyczerpanej czarodziejce odtwarzacz i słuchawki.

– Wiesz – powiedział – mam taką grę. Na dysku są różne piosenki różnych zespołów. Ustawiam losowe wybieranie i zawsze wychodzi odpowiednia piosenka. Chcesz spróbować?

Swietłana uśmiechnęła się leciutko i wzięła słuchawki.

– Naciśnij tutaj.

Nacisnęła, odtwarzacz mignął zielonym okiem wprawiając dysk w ruch, laser prześliznął się po ścieżkach i zatrzymał na jednej z nich.


Śnią mi się stwory, śnią mi sfory

Dzikie stworzenia o oczach jak lampy

Wbiły się w me skrzydła pod samym niebem

Runąłem w dół jak upadły anioł…


– „Nautilius” – powiedziała Swietłana, wyjmując słuchawki. – „Upadły anioł”. Faktycznie, pasuje do nastroju…

– Wiesz – powiedział poważnie Antoni – możesz mnie uznać za przesądnego, ale byłem pewien, że wyjdzie „Nautilius”. Bardzo lubię tę piosenkę.

– Posłuchajmy razem – poprosiła Swietłana, siadając na kanapie.

– Dobrze – zgodził się Anton, w myślach dziękując człowiekowi, który wymyślił słuchawki – guziki.


Nie pamiętam upadku, pamiętam tylko

Głuche uderzenie o zimne kamienie

Czy naprawdę wzbiłem się tak wysoko

I spadłem tak nisko jak upadły anioł?

Prosto w dół – tam, dokąd my

W nadziei na nowe życie wyszliśmy

Prosto w dół, tam skąd właśnie my

Na błękit nieba chciwie patrzyliśmy

Prosto w dół…


Długo tak siedzieli objęci, i każdemu w uchu dźwięczał mały „Nautilius”. Było im gorzko i dobrze we trójkę – jej, jemu i „Upadłemu aniołowi”.


* * *

– Gdy wszedłem do budynku lotniska – mówił Szargon – nikogo już nie było. Prawie przy samym wejściu, po prawej, tam gdzie jest sala bagażowa, właśnie zamknięto portal. Jaśni już zwinęli sztab, wyczułem ich na samych obrzeżach. Albo wsiadali do samochodów, albo już odjechali.

– A Bracia? – zapytał Edgar.

– O nich w ogóle nic nie wiadomo. Chyba któryś zginął. Pozostałych Jaśni unieruchomili i zabrali ze sobą.

– Po co? – Deniska tak się zdumiał, że aż oderwał się od kawy. – Czemu nie załatwili ich na miejscu?

– No coś ty, przecież to Jaśni! – zdumiał się z kolei Jura. – Bracia się poddali, więc po prostu ich aresztowali. Pewnie oddadzą Inkwizycji… Sadyści. Lepiej by było, gdyby od razu ich zabili.

– A ja myślę, że on jednak uciekł – powiedział Mikołaj, bezmyślnie bawiąc się rozładowaną buławą, której moc w jednej chwili roztopiła śnieg na pasie startowym i wysuszyła beton. – Jak myślisz, Jura?

– Nie czuję Pazura. W Moskwie go nie ma.

– Ale jak on mógł uciec? – Anna Tichonowna ściągnęła wargi, co upodobniło ją do surowej nauczycielki. – Wyrwał się z łap Hesera? Coś mi się nie chce wierzyć.

– Nie wiem – uciął Jura. – Widocznie jakoś…

– A nie mógł skorzystać z portalu? – zapytał ostrożnie Edgar.

– Z portalu? – prychnął Jura. – A ty możesz skorzystać z portalu?

– Z trudem – przyznał Edgar. – Za mało sił.

– Właśnie! – Jura znacząco wskazał palcem sufit. – Nie mówiąc już o tym, że po starciu na bulwarze nasz bohater przypominał wyciśniętą cytrynę.

– Za to po starciu na lotnisku wyciśniętą cytrynę przypominała czarodziejka Jasnych – zauważył niewinnie Mikołaj. – I niech ktoś spróbuje mnie przekonać, że oddała siłę dobrowolnie.

– Faktycznie! – ożywił się Szargon. – Jak się dobrze zastanowić, to energetyczny obraz wydarzeń na Wnukowie bardzo przypomina wulgarny wampiryzm. Wszystko było takie liliowe…

Jura sceptycznie pokręcił głową.

– Przyznaję, że początkowo nie doceniłem tego Ukraińca. Ale żeby ściągnąć siłę ze Swietłany, w dodatku na oczach Hesera, to trzeba być co najmniej Zawulonem. I mieć prawo do ingerencji pierwszego stopnia…

– Jakie znowu prawo! – wybuchła Anna Tichonowna. – W ciągu ostatniej doby ze strony Jasnych zarejestrowano trzy poważne naruszenia Traktatu, włączając atak z użyciem Siły! Jaśni zapomnieli, co to znaczy prawo!

– Anno Tichonowna – powiedział z emfazą Edgar. – Inkwizycja dała Jasnym kolejną indulgencję. Póki ich działania mają na celu zwrot skradzionego artefaktu, Traktat został zawieszony – aż do chwili, gdy Pazur Fafnira zostanie przekazany Inkwizycji, Nocny Patrol ma prawo robić wszystko. Faktycznie jesteśmy w stanie wojny. Jak w czterdziestym dziewiątym – powinniście pamiętać.

W pokoju zrobiło się cicho jak w kosmosie.

– I ty milczałeś? – zapytała z wyrzutem Anna Tichonowna.

– Po co miałem denerwować młodzież? Wybacz, Deniska. I tak jesteśmy na przegranej pozycji. Szefa nie ma, to raz, Pazur przypisują nam – to dwa, plus jeszcze te dwa niezbyt udane lata… Ile razy w ciągu dwóch ostatnich lat byliśmy zmuszeni ustępować Jasnym? Pięć, dziesięć?

– Unikamy nastrojów defetystycznych? – zapytał złośliwie Jura. – Milczymy? Chronimy młodzież przed zgubnymi wpływami? No, no…

– Co „no, no”? – warknął Edgar. – Lepiej byś wymyślił, co robić dalej.

– Szef ciebie mianował swoim zastępcą – powiedział obojętnie Jura – więc ty myśl.

– Ty i Kola odmówiliście, to wyznaczył mnie. – Edgar był ponury i nieprzyjazny. – Bojownicy się znaleźli…

– Hej, chłopcy, spokój mi tu! – Anna Tichonowna aż poczerwieniała z oburzenia. – Znaleźliście sobie porę na kłótnie! Nawet moje wiedźmy działają w większej zgodzie!

– Dobrze, dobrze – machnął ręką Jura. – Co robimy? Nic. Ukrainiec nie mógł wynieść się daleko. Pazur ma pewnie przy sobie. Skoro nic nie zrobił, to znaczy, że nie nadszedł czas. Poczekamy, aż wróci. Nie może nie wrócić – Pazur musi trafić do Moskwy w ciągu najbliższych dwóch dni. W przeciwnym razie minie szczyt prawdopodobieństwa i Pazur stanie się jedynie silnym artefaktem, niczym więcej.

Mikołaj pokiwał głową, Edgar uważnie patrzył na magów.

– W takim razie czekamy – westchnął. – Nasz Ukrainiec okazał się bardzo sprytny. Sprytniejszy od Hesera.

– Nie mów hop – poradził Koła. – Tak się mówi na Ukrainie…

– Anno Tichonowna – zaczął Szargon nieśmiało. – Czy może pani poprosić dziewczyny, żeby zaparzyły kawy? Nie mamy po tym wszystkim siły się ruszać…

– Leniuch z ciebie, Szargonie – pokręciła głową Anna Tichonowna. – Ale dobrze, wezmę pod uwagę, że się wyróżniłeś. Będziesz przykładem dla pozostałych.

Szargon wyszczerzył się w uśmiechu.


* * *

Ku mojemu niepomiernemu zdumieniu w namiocie było ciepło. Spaliśmy oczywiście w ubraniach, zdjąłem tylko kurtkę i buty i wcisnąłem się do pożyczonego śpiwora. Namiot należący do brodatego Mateusza mógł pomieścić ze cztery osoby, ale było nas tylko dwóch. W sąsiednim namiocie, oddalonym o dwadzieścia metrów, przez jakiś czas jubilatka jęczała słodko w czyichś mocnych objęciach. Ciepło było nie tylko mnie. Dziwne. Mnie, człowiekowi południa, zawsze wydawało się, że w zimowym lesie jest zimno i nieprzyjemnie.

Chociaż, w lesie mogło być zimno i nieprzyjemnie. Ale przytulność i ciepło człowiek niesie w sobie i zanosi wszędzie, dokąd idzie. Natura musi wówczas trochę ustąpić, ale to już zupełnie inna historia…

Mateusz obudził się pierwszy. Wyszedł ze śpiwora, przy wejściu do namiotu włożył swoje alpinistyczne buty (nie to, co moje pantofle), rozsznurował wejście i wydostał się na zewnątrz. Poczułem liźnięcie mrozu i jednocześnie jakiś podłużny przedmiot na piersi, ten sam, który podrzucili mi wikingowie na lotnisku. Do tej pory nawet nie miałem czasu go obejrzeć.

Jednocześnie uświadomiłem sobie, że w ciągu nocy nie podładowany kokon ochronny nieco stajał. Od przedmiotu płynęła Siła – a raczej SIŁA. Gdyby był tu choć jeden Inny, na pewno wyczułby Pazur.

Wyciągnąłem zza pazuchy podłużny, lekko zagięty… futerał? Jakby pochwa kindżału, tylko otwierająca się jak morska muszla. Jeśli oczywiście w morzu zdarzają się takie muszle – wąskie i długie na trzydzieści kilka centymetrów.

Futerał był zamknięty w Zmroku, zwykły człowiek nie zdołałby go otworzyć. Mrużąc oczy, przysunąłem się do wyjścia i odchyliłem połę namiotu, żeby wpadło trochę światła.

Na wiśniowym aksamicie rzeczywiście leżał czarno – granatowy pazur jakiegoś ogromnego stworzenia. Od wklęsłej strony wydawał się ostry jak kindżał czerkieski. Długie wyżłobienie ciągnęło się przez całą jego długość. Szeroka krawędź sprawiała wrażenie, że pazur wyrąbano z czyjejś łapy dość bezceremonialnie. Być może, tak właśnie było.

Jakież to musiało być zwierzę z takim pazurem! Może legendarny smok? Ale czy smoki w ogóle istniały? Pogrzebałem w pamięci, w nadziei, że znajdę jakąś odpowiedź, i z powątpiewaniem pokręciłem głową. Wiedźmy i wampiry istniały na pewno, to przecież Inni. Ale smoki?…

Od strumienia po skrzypiącym śniegu szedł Mateusz. Westchnąłem z żalem, na chwilę wśliznąłem się w Zmrok, zamknąłem futerał i wsunąłem go za pazuchę.

– Obudziłeś się? – stwierdził Mateusz podchodząc bliżej.

– Aha.

– Nie zmarzłeś?

– Nie. Dziwne, myślałem, że jak las i zima to będzie zimno. A było ciepło…

– Dziwni z was ludzie, południowcy! – prychnął Mateusz. – To mają być mrozy? Na Syberii, o, tam to są mrozy! Wiesz, jak mówią? Sybirak to nie ten, kto nie boi się zimna, lecz ten, kto jest ciepło ubrany.

Zaśmiałem się. Dobrze powiedziane! Będę musiał zapamiętać.

Mateusz uśmiechnął się w brodę.

– Tam jest strumień, możesz się umyć.

– Dzięki. – Wyszedłem z namiotu i przespacerowałem się do zamarzniętego strumienia. W tym miejscu, w którym podchodził do brzegu, ktoś starannie wyrąbał przerębel. Przez noc przerębel pokrył się cienkim, niemal przezroczystym lodem, który Mateusz znowu rozbił. Woda była zimna, ale nie na tyle, żeby moja ciepłolubna dusza nie odważyła się chlapnąć kilka razy na twarz. Poczułem się rześko, zapragnąłem coś robić, gdzieś biec…

A może to nie była zasługa wody? Wczoraj przed lotniskiem wyłożyłem się niemal całkowicie i czułem się odpowiednio do tego stanu. Potem zaczerpnąłem siłę z portalu i czarodziejki, i znowu niemal wszystko straciłem. W ciągu nocy chyba podładowałem się od Pazura.

Jego Siła była prawidłowa, Ciemna. Energia Jasnych nie dawała radości, to była niepokorna, obca Siła. A moc Pazura była niczym dotyk ciała matki dla niemowlęcia. Jego tchnienie wydawało się czymś do bólu znajomym.

Wydawało mi się, że mogę przenosić góry.

– Kiedy planujecie zwinąć obóz? – zapytałem Mateusza po powrocie do namiotu. A raczej do ogniska, gdzie brodacz już rąbał drewno. Obok kręciły się oba psy, zerkając na wiszący nad ogniskiem kociołek.

– Ludzie się obudzą, zagrzejemy pilaw, chlapniemy jeszcze dla rozgrzewki po parędziesiąt gramów i zwijamy się. A co? Spieszy ci się?

– Powiedzmy, że pośpiech byłby wskazany – powiedziałem ogólnikowo.

– Cóż… Jak się spieszysz, to idź. Zatrzymaj kurtkę. Dam ci adres Stiepana, oddasz mu przy okazji.

Gdybyś wiedział, komu pomagasz, człowiecze…

– Mateuszu – powiedziałem półgłosem – poważnie wątpię, czy będę miał okazję odszukać Stiopę. Dzięki, nie zamarznę.

– Nie wygłupiaj się. – Mateusz wyprostował się, trzymając siekierę w wyciągniętej ręce. – Nie oddasz, to nie oddasz. Zdrowie ważniejsze.

Postarałem się, aby mój uśmiech wydal się mądry i smutny.

– Mateuszu… Dobrze, że nikogo nie ma. Ja nie jestem człowiekiem.

Brodacz wyglądał teraz na znudzonego. Pewnie pomyślał, że jestem jakimś tam jasnowidzem czy innym szarlatanem. Udowodnijmy mu…

Psy od razu przestały poszczekiwać i skamląc żałośnie, rzuciły się do nóg Mateusza. Podniosłem ze śniegu swój ledwie widoczny poranny cień i wszedłem w Zmrok.

Wytrzeszczający oczy, kompletnie zbity z tropu Mateusz wyglądał zabawnie. Upuszczony topór uderzył nowofundlandczyka w łapę, biedny pies zawył ogłuszająco.

Mateusz nie widział mnie. Nie mógł widzieć.

Ściągnąłem kurtkę – brodacz zobaczy ją dopiero wtedy, gdy wyrzucę ją ze Zmroku. Wymacałem w kieszeni koszuli pieniądze, wsunąłem do kurtki dwie studolarówki i rzuciłem Mateuszowi.

Mateusz drgnął, niezgrabnie łapiąc kurtkę, która nagle wyłoniła się z powietrza, i obejrzał się. Szczerze mówiąc, wyglądał trochę żałośnie, ale czułem, że tylko taka demonstracja może go przekonać.

Nie chciałem zabierać ze sobą nic cudzego, nawet tej parszywej kurtki. Od ludzi, bez pytania pomagających na wpół rozebranemu nieznajomemu, który w nocy wyszedł do ich ogniska, nie wolno brać tego, bez czego możesz się obyć. Kurtka była porządna i na pewno dość droga. Nie chcę. Jestem Ciemnym. Nie potrzebuję nic cudzego.

Wyłoniłem się ze Zmroku i stałem za plecami Mateusza, który nadal wpatrywał się w pustkę.

– Jestem tutaj – powiedziałem.

Brodacz odwrócił się gwałtownie. W oczach miał obłęd.

– Aa… – wybełkotał i zamilkł.

– Dziękuję. Naprawdę poradzę sobie bez kurtki.

Mateusz skinął głową, wyraźnie stracił ochotę do przekonywania mnie. Chyba właśnie intensywnie myślał o tym, że spędził noc w namiocie z potworem, który potrafi znikać ludziom z oczu. I pewnie nie jest to jego jedyna umiejętność.

– Powiedz mi, jak się stąd wydostać?

– Tam – Mateusz machnął ręką w kierunku ścieżki, którą tu przyszedłem. – Pociąg. Już chodzi.

– A szosy tam nie ma? Wolałbym okazję.

– Jest. Zaraz za torami.

– Super! – ucieszyłem się. – No, bywaj! I jeszcze raz dziękuję. Przekaż jubilatce moje najlepsze życzenia i… i jeszcze to…

Ku mojemu własnemu zdumieniu z łatwością poradziłem sobie z nieskomplikowanym, acz nieznajomym zaklęciem. Wsunąłem rękę za plecy, dotknąłem uwięzionej w lodzie gałęzi, odłamałem i podałem Mateuszowi żywą, ściętą z krzaka różę. Na zielonych listkach drżały krople rosy, płatki płonęły czerwienią. Jak ładnie wyglądała świeża róża w zaśnieżonym lesie…

– Aa… – wyszeptał Mateusz, odruchowo przyjmując kwiatek. Ciekawe, czy przekaże go jubilatce, czy zakopie w zaspie, żeby nie wdawać się w zawiłe wyjaśnienia. O to już nie pytałem. Wszedłem w Zmrok – nie miałem ochoty grzęznąć w zaspach. Co było dobre wczoraj, gdy uciekałem przed Heserem, nie pasowało do mnie dzisiaj, gdy byłem wypoczęty i pełen sił.

Jeszcze coś… Ach tak! Czapka! Przecież nie jest moja, a nadal mam ją na sobie. Rzucę na kurtkę… W drogę.

Przemieszczałem się susami po sto, dwieście metrów. Otwierałem słabe portaliki w granicach wzroku i kroczyłem niczym wielkolud, połykając odległość.

W dzień przesieka wyglądała całkiem zwyczajnie, tracąc bezpowrotnie swój magiczny urok. Nic dziwnego, że prawdziwi romantycy i miłośnicy wolności wybrali noc. Noc, a nie dzień, gdy nędza i śmieci skaczą do oczu, gdy widać, jak brudne i brzydkie są nasze miasta, gdy na ulicach pełno jest głupich ludzi, a na drogach – śmierdzących samochodów. Dzień to czas więzów i pęt, obowiązków i zasad. Noc to czas wolności.

Wolności, której prawdziwy Inny na nic nie zamieni. Ani na efemeryczny obowiązek, ani na służbę tanim, zmiennym ideałom, wymyślonym przez kogoś na długo przed tobą. Wszystko to mit, fikcja, „ucho od śledzia”, jak mawiali bracia Polacy. Jest tylko wolność, dla wszystkich i dla każdego, jest tylko jedno ograniczenie – nikt nie ma prawa ograniczać wolności innych. Niech spryciarze i obłudnicy Jaśni doszukują się na każdym kroku paradoksów i sprzeczności! Wszyscy, którzy są wolni, dojdą do ładu z innymi równie wolnymi jak oni i nie będą sobie nawzajem przeszkadzać.

Samochód musiałem zatrzymać jako Inny – nikt nie chciał zabrać człowieka bez kurtki. Lekko musnąłem świadomość kierowcy podrasowanej łady w kolorze „mokry asfalt”.

Rzecz jasna, samochód zatrzymał się.

Za kierownicą siedział krótko obcięty, dwudziestopięcioletni chłopak, kompletnie pozbawiony szyi. Głowa łączyła się bezpośrednio z tułowiem, oczy, całkowicie puste, „tęskniły za rozumem”. Za to refleks godny pozazdroszczenia. Niewykluczone, że mógłby prowadzić samochód nawet po utracie przytomności.

– Co? – zapytał, gdy usiadłem z tyłu, obok jego ogromnej skórzanej kurtki.

– Jedź, jedź. Do Moskwy. Wysadzisz mnie na Twerskiej.

I znowu musnąłem go przez Zmrok.

– A… – powiedział chłopak i ruszył. Mimo śliskiej drogi i narzuconego przeze mnie lekkiego otępienia leciał setką. Samochód trzymał się drogi idealnie, jakieś specjalne opony czy co?

Do Moskwy wjechaliśmy od północnego zachodu, wykręcając na szosę Wołokołamską. Dzięki temu niemal cały czas jechaliśmy prosto i przez połowę stolicy przemknęliśmy błyskawicznie. Aż do biura Dziennego Patrolu na Twerskiej.

Kierowca był naprawdę dobry, a trasa pozwalała nie zdejmować nogi z gazu. W dodatku trafiliśmy na falę zielonych świateł.

Gdy przejeżdżaliśmy obok parku Sokolniki, zrozumiałem, że Jaśni mnie zarejestrowali.

Mnie i Pazur.

Ale dogonienie samochodu w porannej Moskwie graniczy z cudem.

Na Twerskiej wysiadłem, wciskając pozbawionemu szyi kierowcy setkę. Rubli.

– A? – wytchnął i zaczął się rozglądać. Oczywiście nic nie pamiętał i teraz za pomocą skąpego intelektu próbował rozwiązać nierozwiązywalne zadanie: jak z podmoskiewskiej trasy przeniósł się do centrum Moskwy?

Nie przeszkadzałem mu w tym.

Kierowca znowu zaskoczył mnie refleksem – łada ruszyła z miejsca niemal od razu. Twarz chłopaka z opadniętą szczęką zwrócona była w stronę bocznej szyby.

Przeciąłem ulicę i skierowałem się ku wejściu do biura.

W poczekalni wisiał papierosowy dym. Z magnetofonu Philipsa leciała jakaś piosenka. Muzyka była potężna, a głos śpiewaka tak ochrypły i niski, że nie od razu poznałem Butusowa:


W otwartym oknie zimny wiatr

Na stole długi spoczął cień

Gość w progu, na nim srebrny płaszcz

Wiesz, czemu odwiedziłem cię

By dać ci siłę

Władzę ci dać

Całować cię w szyję

Całować cię w kark!


Młody wampir, który mrużąc oczy, bezgłośnie śpiewał refren, na mój widok zaniemówił. Drugi dyżurny, równie młody mag – alchemik, już meldował coś przez telefon.

– Czekają na pana – oznajmił. – Na ósmym.

Oniemiały wampir ściągnął windę.

I nagle poczułem, że nie mogę wejść do windy, a tym bardziej wjechać nią na górę. Nie mogę i koniec.

– Przekażcie, że żyję i wszystko ze mną w porządku. Spieszę się – powiedział ktoś wewnątrz mnie.

Wyszedłem z powrotem na Twerską.

Znowu mnie niosło. Bez zastanowienia skręciłem w lewo. Na plac Czerwony.

Jeszcze nie wiedziałem, co mnie tu gnało i po co. Ale musiałem posłuchać tej wewnętrznej siły.

Jednocześnie poczułem, że ożył Pazur Fafnira.

Każda piędź ziemi, każdy centymetr kwadratowy asfaltu były tu przeniknięte magią. Starą, wbitą w kamienie budynków i kurz drogi.

Z prawej strony wznosiła się czerwona bryła Muzeum Historycznego. Nawet nie wiedziałem, czy nadal jest otwarte, czy może w wyniku kolejnej zmiany historii Rosji zostało zamienione na kasyno. Zresztą, nie było czasu na zastanowienie. Szedłem dalej.

Bruk placu Czerwonego – pamiętającego krew Miejsca Kaźni i niespieszny krok carów, buty żołnierzy rewolucji i gąsienice radzieckich samochodów opancerzonych oraz kolumny pierwszomajowych defilad – wydawał się ucieleśnieniem moskiewskiej niewzruszoności. To miasto stało, stoi i stać będzie. I nic, ani walki zwykłych ludzi, ani odwieczne starcia Patroli, nie jest w stanie nim zachwiać.

Wyszedłem na plac i rozejrzałem się. Nieco z lewej stał GUM *. Z prawej strony widać było mury Kremla, przed nimi piramidkę Mauzoleum Lenina. Czy nie tam mnie przypadkiem ciągnie?

Nie, nie tam. Chwała Bogu. Bez względu na mój stosunek do byłego wodza Rosji, zakłócanie spokoju zmarłych to grzech. Przy czym – zmarłych na zawsze i bezpowrotnie. On nie był Innym… Dobrze, że nie był.

Szedłem przez plac, nie przyspieszając kroku. Kilka rządowych limuzyn wyjechało zza murów Kremla i zanurzyło się w zaułkach. Bezgłośnie powitało mnie Miejsce Kaźni. Odprowadzili mnie wzrokiem obywatel Minin i książę Pożarski **. Pomachała kolorowymi kopułami świątynia Wasyla Błogosławionego.

Siła. Siła. Siła.

Było jej tu tyle, że wyczerpany Inny mógłby zregenerować się w ciągu kilku chwil.

Ale nikt nigdy nie zrobi nic podobnego. To obca siła. Niczyja. Niepokorna i niepodległa. Siła minionych stuleci. Siła obalonych carów i sekretarzy generalnych. Wystarczy dotknąć, by się rozwiała.

Obejrzałem się.

I wtedy go dostrzegłem.

Inkwizytora.

Inkwizytora nie sposób pomylić z nikim – ani z Jasnym, ani z Ciemnym, ani tym bardziej ze zwykłym człowiekiem.

Inkwizytor popatrzył na mnie. Nie wiem, dlaczego zauważyłem go dopiero teraz.

Był sam, absolutnie sam, poza wszelkimi układami sił, poza aliansami i traktatami. Uosabiał sprawiedliwość i Inkwizycję. Strzegł równowagi. Wiedziałem, po co przybył.

Podszedłem bardzo blisko.

– Dobrze zrobiłeś, że posłuchałeś – powiedział inkwizytor. Znałem go skądś – nazywali go Maksym.

Podał mi rękę i polecił:

– Pazur.

W jego głosie nie było nawet odrobiny władczości, nawet cienia nacisku. Ale nie miałem wątpliwości, że temu głosowi podporządkowałby się każdy, z szefami obu Patroli włącznie.

Powoli, z nieukrywanym żalem, wsunąłem rękę za pazuchę.

Pazur wrzał, przemielając okoliczną siłę. Gdy znalazł się w moim ręku, zalała mnie fala siły, w każdą komórkę ciała wlała się podarowana przez Pazur moc, miałem wrażenie, że cały świat padnie przede mną na kolana i będzie mi posłuszny. Mnie, posiadaczowi Pazura Fafnira.

– Pazur – powtórzył inkwizytor.

W jego głosie pojawiła się nutka prośby, bym powstrzymał się od robienia głupstw. Inkwizycja jest ponad dawaniem bezmyślnych rad.

Nadal się wahałem. Czy można dobrowolnie oddać skupisko niewyczerpanej siły? Taki artefakt to marzenie każdego Innego!

Odruchowo zarejestrowałem podrozdzielnie energii – nieopodal otworzył się jasny portal. No tak. Zjawił się Heser, szef Nocnego Patrolu.

Inkwizytor nie zareagował na pojawienie się nieoczekiwanego świadka. Jakby nie otwierał się żaden portal, jakby nikt nie wychodził ze Zmroku.

– Pazur – powiedział inkwizytor po raz trzeci. Trzeci – i ostatni. Więcej nie powie ani słowa. Wiedziałem o tym.

Wiedziałem też, że nawet gdyby obok mnie stanęli wszyscy Ciemni Moskwy i tak nie ma co się szarpać – nie pomogą mi. Przeciwnie, staną po stronie inkwizytora. Intrygi wokół Pazura mogły ciągnąć się jedynie dopóty, dopóki na scenie nie pojawił się stróż Traktatu we własnej osobie.

Zmrużyłem oczy i zaczerpnąłem tyle siły, ile tylko mogłem w sobie utrzymać, omal się nie zachłystując, i drżącą ręką podałem inkwizytorowi futerał z artefaktem. Jednocześnie odczytałem niejasne, z trudem hamowane pragnienie Hesera, by skoczyć do przodu i przechwycić Pazur. Ale, oczywiście, szef Nocnego Patrolu nawet się nie ruszył. Doświadczenie to przede wszystkim umiejętność powściągania porywów.

Inkwizytor zerknął na mnie. Myślałem, że zobaczę w jego spojrzeniu satysfakcję i aprobatę – brawo, Ciemny, zuch z ciebie, nie szarpałeś się niepotrzebnie, posłuchałeś. Zuch.

Ale w oczach inkwizytora nie było nic.

Heser patrzył na nas z niekłamanym zainteresowaniem.

Niespiesznie chowając futerał z Pazurem do wewnętrznej kieszeni marynarki, inkwizytor bez pożegnania wszedł w Zmrok. I od razu przestałem go czuć – Inkwizycja ma swoje własne drogi.

– Ha – powiedział Heser, patrząc gdzieś w bok. – Głupiś, Ciemny.

Potem zatrzymał wzrok na mnie, westchnął i dodał:

– Głupiś. Ale mądry.

I też odszedł, tym razem zwyczajnie, bez portalu. Jeszcze przez chwilę czułem go w głębszych warstwach Zmroku.

A ja zostałem na placu Czerwonym, na przenikliwym wietrze, sam, bez Pazura, do którego mocy zdążyłem się już przyzwyczaić, bez ciepłego ubrania, w samym swetrze, spodniach i butach. Brakowało tylko widzów, którzy mogliby zachwycić się tym obrazkiem. Nawet Heser już sobie poszedł.

– Rzeczywiście jesteś głupcem, Witaliju Rogoża – wyszeptałem. – Mądrym i posłusznym głupcem. Może właśnie dlatego jeszcze żyjesz?

Ale ten ktoś wewnątrz mnie nieoczekiwanie poruszył się i uspokoił: wszystko idzie zgodnie z planem. Postąpiłeś słusznie, pozbywając się Pazura Fafnira. Ogarnęło mnie tak spokojne, tak niezachwiane przekonanie o własnej słuszności, że nawet wiatr przestał być zimny i przenikliwy.

Wszystko idzie dobrze. Wszystko jest w porządku. Dzieci nie powinny bawić się bombami atomowymi.

Wzruszyłem ramionami, odwróciłem się i ruszyłem w stronę Twerskiej.

Dopiero po zrobieniu kilku kroków dostrzegłem „górkę” Dziennego Patrolu w niemal pełnym składzie (brakowało tylko maga Koli i oczywiście szefa), plus kilkunastu wykonawców niższej rangi, nie wyłączając wiedźmy Anny Tichonowny, braci wampirów i wilkołaka. I całe to towarzystwo gapiło się na mnie niczym ludziska na zbiegłego z zoo pingwina.

– Witam – powiedziałem nieoczekiwanie wesoło. – A co wy tu wszyscy robicie, hę?

„Znowu mnie ponosi” – pomyślałem ze znużeniem. – „O ho ho…”

– Powiedz nam, Witaliju – rzekł Edgar dziwnie zdławionym głosem. – Czemu to zrobiłeś?

Oderwał się ode mnie na sekundę i odwrócił uwagę nadgorliwego milicjanta, który już zmierzał w stronę podejrzanego – jego zdaniem – towarzystwa. Po czym znowu popatrzył na mnie:

– Czemu?

– Czy Ciemni potrzebują bezmyślnej jatki? Potrzebują bezsensownych ofiar? – odpowiedziałem pytaniem.

– Moim zdaniem on kłamie – powiedziała agresywnie Anna Tichonowna. – Wymacać go?

Edgar skrzywił się. Jakby chciał powiedzieć: akurat go wymacasz…

Bali się mnie w Dziennym Patrolu! Niech to!

– Anno Tichonowna – zwróciłem się z szacunkiem do starej wiedźmy. – Pazur Fafnira to nieprawdopodobnie silny element destabilizujący. Naruszyciel równowagi numer jeden. Gdyby pozostał Moskwie, rzeź byłaby nieunikniona. Inkwizycja podjęła odpowiednie kroki, żeby do tej rzezi nie dopuścić. Jako prawomyślny Inny podporządkowałem się werdyktowi Inkwizycji i oddałem Pazur. To wszystko, co mam do powiedzenia.

O sile, która wlała się we mnie po kontakcie z Pazurem, nie wspominałem.

– Czy postąpilibyście inaczej? – zapytałem, doskonale wiedząc, że nikt nie zaprzeczy. Wszyscy chcieliby dotknąć artefaktu… wyciągnąć z niego siłę… i wszyscy obawiali się konsekwencji tego czynu.

– Może wrócimy do biura? – warknął mag Jura. – Sterczymy na wietrze bez sensu…

W jego słowach było sporo logiki – znowu poczułem zimne dreszcze. Niepotrzebna strata świeżo nabytej siły byłaby karygodnym niedbalstwem.

Jura z pomocą Edgara stworzył ekonomiczny portal (nie mogę nie zauważyć, że ja zrobiłbym to lepiej) i po kilku minutach Patrol grupami wjechał windą do biura.

Miałem wrażenie, że oddając Pazur Fafnira, pokonałem kolejny stopień na schodach donikąd i teraz jestem silniejszy niż wszyscy tu obecni razem wzięci. Ale nadal byłem niedoświadczony i naiwny, a najważniejszą rzeczą, jakiej się jeszcze musiałem nauczyć, było rozsądne używanie własnej siły.

Technicy z niestrudzonym Hellemarem na czele pastwili się nad sztabowymi notebookami. Czy oni w ogóle odpoczywają? Czy to już była inna zmiana, tylko ja nie potrafiłem ich rozróżnić?

– No i co tam, Hellemarze? – zapytał Edgar.

– Jaśni likwidują posterunki – zameldował dziarsko wilkołak. – Jeden po drugim. Nie zmieniają, tylko zwijają. Zdjęli też kordony na wyjazdach z miasta i dworcach.

– Uspokoili się – westchnęła Anna Tichonowna.

– Pewnie, że się uspokoili – burknął Jura. – Pazur wybył. Założę się, że jest już w Bernie.

Miał rację. Kilka minut temu poczułem, jak źródło mojej siły nagle wpadło w Zmrok i przemieściło się gdzieś daleko. Ciekawe, czy uda mi się jeszcze kiedyś wziąć je do rąk?

– Zabijcie mnie, ale nie rozumiem – po co ta cała kołomyja z Pazurem? Co chcieli osiągnąć Bracia Regina? Dlaczego działali na własną rękę, nie informując nas? Przecież to jakaś bzdura.

– Skąd pewność, że Bracia Regina nie osiągnęli swego celu? – zapytałem niewinnie.

Popatrzyli na mnie jak na dziecko, które zadało dorosłym niezręczne pytanie.

– Jesteś innego zdania? – zapytał ostrożnie Jura, rzucając szybkie spojrzenie Edgarowi.

– Tak – wyznałem uczciwie. – Ale nie pytajcie mnie o szczegóły, bo ich nie znam. W Moskwie dojrzewało poważne zakłócenie równowagi na korzyść Jasnych, na tyle poważne, że zaniepokoiło Europę. Zostały podjęte odpowiednie kroki. Akcja Braci Regina to tylko element mozaiki, z której w efekcie ułoży się nowa równowaga.

– Twoje pojawienie się to również element mozaiki? – domyślił się Edgar.

– Najwidoczniej.

– A nieobecność Zawulona w Moskwie? Naszego szefa?

– Prawdopodobnie.

Ciemni przez jakiś czas spoglądali na siebie pytająco.

– Nie wiem – powiedziała Anna Tichonowna z pewnym niezadowoleniem. – Dziwnie mi to wszystko wygląda. Gdybyśmy mieli Pazur, po prostu przycisnęlibyśmy Jasnych.

– Pytanie tylko, czy umielibyśmy nim kierować… – zauważył Jura.

Anna Tichonowna znowu westchnęła.

– W każdym razie – odezwał się po chwili Edgar – mamy prawo żądać od Jasnych satysfakcji. Kilku poważnych ingerencji. Niedawne zabójstwa to pikuś w porównaniu z ich ostatnimi wyczynami! Śmierć Tiunnikowa należałoby raczej uznać za nieszczęśliwy wypadek. Niech no tylko Heser spróbuje to zakwestionować! Trybunał rozniesie w pył jego argumenty. A wampirzyca – kłusownik i dziwka – wilkołak to przestępstwo najwyżej piątego poziomu. Zresztą, one działały na własną rękę, Dzienny Patrol nie miał z tym nic wspólnego… Mamy więc prawo żądać kilku ingerencji drugiego stopnia. Czyli w ostatecznym rozrachunku wygrał Dzienny Patrol. I to mimo nieobecności szefa i jego potężnego wsparcia.

– Poczekaj z tym dęciem w fanfary – przyhamował go sceptycznie Jura.

Edgar rozłożył ręce z miną człowieka, który zdania nie zmieni. On naprawdę wierzył w to, co powiedział. Nietrudno było go zrozumieć.

Nie wiadomo, czym zakończyłby się ten spór, gdyby na pasie Edgara nie zadzwoniła komórka – wszyscy zwrócili się w jego stronę.

To mógł być prywatny telefon albo telefon od służby technicznej. Ale w biurze znajdowali się teraz wystarczająco silni Inni, by wyliczyć prawdopodobieństwo i konsekwencje prostych wydarzeń.

Ten telefon niósł w sobie grubą i wyraźną nić – nić prowadzącą do wydarzeń szczególnej wagi.

Edgar odebrał telefon i przez jakiś czas słuchał.

– Przyprowadź – powiedział w końcu, nacisnął guzik i umieścił telefon na pasie. – Inkwizytor – oznajmił z kamienną twarzą.

– Przybył z oficjalnym oświadczeniem.

Nie minęło nawet pół minuty, gdy wiedźmin z dyżurki otworzył drzwi do głównego biura Dziennego Patrolu. Sekundę potem do pokoju wszedł nieustraszony inkwizytor Maksym.

– W imieniu Traktatu – powiedział, a jego głos był pozbawiony jakiejkolwiek intonacji. Ton był czysto informacyjny, głupio byłoby podejrzewać inkwizytora o sympatyzowanie z którąś ze stron. – Jutro o świcie odbędzie się rozszerzone posiedzenie miejscowego kolegium Trybunału pod patronatem Inkwizycji. Temat – szereg działań Innych Jasnych i szereg działań Innych Ciemnych, sprzecznych z postanowieniami Traktatu. Obecność wszystkich powiadomionych jest obowiązkowa. Nieobecność powiadomionego, podobnie jak spóźnienie, zostanie potraktowana jako magiczna ingerencja powyżej piątego poziomu siły włącznie. Niech zatriumfuje równowaga.

Wypowiedziawszy te słowa, inkwizytor pospiesznie odwrócił się i wyszedł.

Wiedźmin przelotnie zerknął na szefostwo i zamknął drzwi. Widocznie uważał za swój obowiązek odprowadzenie inkwizytora do wyjścia.

W pomieszczeniu przez jakiś czas panowało milczenie, nawet technicy przy notebookach przycichli.

– Jak w czterdziestym dziewiątym – zauważyła Anna Tichonowna. – Dokładnie tak samo.

– Będziemy wierzyć – powiedział głucho Jura. – Będziemy wierzyć, Anno Tichonowna. Ze wszystkich sił.

ROZDZIAŁ 5

Każdy człowiek miał, przynajmniej raz w życiu, wrażenie, że to, co się właśnie dzieje, już się kiedyś wydarzyło. Istnieje nawet specjalny termin – déjà vu. Fałszywa pamięć.

Inni też ją mają.

Pracownik Nocnego Patrolu Antoni Gorodecki stał przed drzwiami swojego mieszkania i walczył z natrętnymi wspomnieniami. Kiedyś dokładnie tak samo dreptał przed nie zamkniętymi drzwiami swojego mieszkania i zastanawiał się, kto mógł do niego przeniknąć. Wchodząc, w charakterze nieproszonego gościa rozpoznał swego zaprzysięgłego wroga, szefa Dziennego Patrolu, znanego Jasnym pod imieniem Zawulon.

– Déjà vu – wyszeptał Antoni i przekroczył próg. Ochrona znowu się nie odezwała, ale w pokoju ktoś był. Kto tym razem?

Ściskając w ręku medalion – talizman, Antoni wszedł do pokoju.

W fotelu siedział Zawulon i czytał „Argumenty i Fakty”. Ubrany był w elegancki czarny garnitur, jasnoszarą koszulę, na nogach miał wyczyszczone do połysku sznurowane pantofle z kwadratowymi noskami. Gość zdjął okulary i przywitał się:

– Witaj, Antoni.

– Deja vu… – powtórzył Antoni. – Witaj.

O dziwo, tym razem nie bał się Zawulona. Może dlatego, że poprzednio Zawulon wyjątkowo starannie zaaranżował swoją wizytę?

– Możesz wziąć mój amulet. Jest na biurku, czuję go. Antoni wypuścił talizman, który miał na szyi, zdjął kurtkę i posłusznie podszedł do stołu. Amulet Zawulona krył się wśród papierów i innych kancelaryjnych drobiazgów, które zazwyczaj pojawiają się same z fatalną nieuchronnością.

– Nie masz nade mną władzy, Zawulonie – powiedział obcym głosem Antoni.

Mag Ciemności skinął głową z zadowoleniem.

– Doskonałe. Muszę to przyznać: wtedy trzęsłeś się jak galareta. Dziś jesteś spokojny. Dorastasz, Antoni.

– Spodziewasz się podziękowań? – zapytał sucho Antoni. Zawulon odchylił głowę i zaśmiał się bezgłośnie.

– Dobrze – powiedział po kilku sekundach. – Widzę, że nie masz ochoty tracić czasu. Ja również. Przyszedłem, by zaproponować ci zdradę, Antoni. Drobną, wyrachowaną zdradę, na której wygrają wszyscy, ty również. Brzmi paradoksalnie, nieprawdaż?

– Prawdaż.

Antoni patrzył w szare oczy Zawulona, próbując zrozumieć, jaką pułapkę zastawia on tym razem. Człowiekowi można wierzyć w połowie, Jasnemu w jednej czwartej, Ciemnemu – wcale.

Zawulon był najsilniejszym, a co za tym idzie, najbardziej niebezpiecznym Ciemnym w Moskwie. Może nawet w Rosji.

– Wyjaśniam – rzekł Zawulon spokojnie. – Zapewne wiesz już o jutrzejszym posiedzeniu trybunału, prawda?

– Wiem.

– Nie idź na nie.

Antoni w końcu zdecydował się usiąść na kanapie pod ścianą. Teraz Zawulon był po jego prawej stronie.

– A czemuż to? – zainteresował się Antoni.

– Jeśli nie pójdziesz – zostaniesz ze Świetlaną. Jeśli pójdziesz – stracisz ją.

W piersi Gorodeckiego pojawił się gorący kłąb. Nie chodziło o to, czy wierzy Zawulonowi czy nie. Chciał wierzyć. Bardzo chciał.

Ale nie zapominał, że Ciemnym wierzyć nie można.

– Zwierzchnictwo Nocnego Patrolu planuje kolejny globalny eksperyment społeczny. Na pewno o tym wiesz. Swietłana ma odegrać w tym eksperymencie dość ważną rolę. Nie będę próbował cię przekonać ani skłonić ku Ciemności – obaj wiemy, że to beznadziejna sprawa. Po prostu opowiem ci, czym grozi zrealizowanie podobnego eksperymentu. Otóż grozi to zakłóceniem równowagi – rzeczą banalną i tak upragnioną dla tej silniejszej strony. W ostatnim czasie Światło stało się silniejsze i, szczerze mówiąc, niezbyt mnie to cieszy. W interesie Dziennego Patrolu leży przywrócenie równowagi. Jesteś tym, który może nam pomóc.

– Dziwne – powiedział w zadumie Antoni. – Szef Dziennego Patrolu zwraca się o pomoc do pracownika Nocnego Patrolu. Bardzo dziwne.

– W zasadzie twoja pomoc nie jest nam niezbędna. Poradzimy sobie sami. Ale jeśli pomożesz sobie – przede wszystkim sobie – pomożesz również nam. A także Swietłanie oraz wszystkim, którzy ucierpią od kolejnego globalnego eksperymentu.

– Nie rozumiem, jak mogę pomóc sobie i Swietłanie.

– Czego nie rozumiesz? Świetlana to potencjalnie bardzo silna czarodziejka. W miarę wzrostu jej siły, rośnie również dzieląca was przepaść. Jej moc to ten czynnik, który przesuwa równowagę na korzyść Światła. Jeśli Swietłana na jakiś czas zostanie pozbawiona swojej mocy, równowaga powróci. I nic nie będzie was dzielić, Antoni. Ona cię kocha, to przecież widać! I tyją kochasz. Czy poświęcisz dla sprawy Światła swoje szczęście i szczęście ukochanej kobiety? A przecież to poświęcenie będzie absolutnie bezcelowe! Dlatego właśnie proponuję ci malutką i bezbolesną zdradę.

– Zdrada nie może być mała.

– Może, Antoni. I to jeszcze jak. Wierność składa się z szeregu małych, wyrachowanych zdrad. Możesz mi wierzyć, żyję na tym świecie wystarczająco długo, żeby zdążyć się o tym przekonać.

Antoni milczał przez jakiś czas.

– Jestem Jasnym Innym i nie mogę zdradzić Światła. Z samej swojej istoty nie mogę. Powinieneś to rozumieć.

– Nikt cię nie zmusza, byś postępował wbrew Światłu. Swoim czynem pomożesz wielu ludziom. Bardzo wielu, Antoni. Czyż nie to jest właśnie celem maga Światła – pomagać ludziom?

– Jak potem spojrzę w oczy swoim? – uśmiechnął się niewesoło Antoni.

– Oni zrozumieją – powiedział Zawulon z dziwną pewnością w głosie. – Zrozumieją i wybaczą. A jeśli nie – to jacy z nich wówczas Jaśni?

– Niezły jesteś w sofistyce, Zawulonie. Na pewno lepszy ode mnie. Ale nazywając rzeczy cudzymi imionami, nie zmienisz ich istoty. Zdrada pozostanie zdradą.

– Dobrze – zgodził się nieoczekiwanie Zawulon. – W takim razie zdradź miłość. Możesz wybrać pomiędzy dwiema zdradami – nie rozumiesz tego? Zdradzić siebie albo nie dopuścić do kolejnego krwawego cyklu. Nie dopuścić do nieuniknionych walk pomiędzy Patrolami albo pozwolić im się toczyć. Czy za mało ci śmierci? Nieraz chodziłeś w patrolu z Andriejem Tiunnikowem, przyjaźniłeś się z Tygryskiem, dziewczyną – odmieńcem. Gdzie oni teraz są? Kogo jeszcze gotów jesteś poświęcić w imię Światła? Nie idź jutro na posiedzenie Trybunału, a twoi przyjaciele będą żyć. Nie potrzebujemy nowych śmierci, Antoni. Jesteśmy gotowi uniknąć walki i odejść w pokoju. Dlatego proponuję ci możliwość udzielenia pomocy wszystkim. Wszystkim! Ciemnym i Jasnym. A także zwykłym ludziom. Rozumiesz?

– Nie rozumiem, jak moja nieobecność na posiedzeniu pomoże w odzyskaniu równowagi.

– Nie? A przecież stykałeś się już z Ciemnym, który przyjechał z Ukrainy, prawda? Z Witalijem Rogozą?

– Stykałem – odparł niechętnie Antoni.

– On nie jest Innym.

Antoni speszył się.

– Jak to – nie jest Innym?

– A raczej niezupełnie nim jest. To tylko zwierciadło. I zostało mu już niewiele życia.

– Czym… kim jest zwierciadło?

– Czym. – Zawulon westchnął. – Niestety – czym. Nieważne, Antoni. Lepiej będzie, jak dowiesz się czegoś innego. Jeśli nie Przyjdziesz na posiedzenie Inkwizycji, przelewu krwi nie będzie. Jeśli przyjdziesz – dojdzie do rzezi.

– Niestawienie się na posiedzeniu podlega karze…

– Twoją niechęć do udziału w pojedynku z Rogozą Inkwizycja uzna za uzasadnioną. Zdarzały się już precedensy, jeśli chcesz, mogę zdobyć odpowiednie dokumenty. Ale możesz wierzyć mi na słowo. Jeszcze cię nie okłamałem.

– Podoba mi się to „jeszcze”…

Zawulon uśmiechnął się kącikiem ust.

– Cóż zrobić, przecież jestem Ciemnym. Nie kłamię bez potrzeby.

Zawulon wstał, Antoni też się podniósł.

– Myśl, Antoni. Myśl, Jasny. I pamiętaj – od twojej decyzji zależy twoja miłość i życie twoich przyjaciół. Tak się czasem zdarza – żeby pomóc przyjaciołom, trzeba najpierw pomóc wrogom. Przyzwyczajaj się.

Zawulon opuścił pokój, następnie wyszedł z mieszkania. W tym samym czasie w Zmroku rozległo się wycie Znaku ochronnego, a maska Dżo – Hena na ścianie zrobiła straszną minę. Antoni zaprowadził porządek i spróbował zebrać myśli.

Wierzyć Zawulonowi czy nie wierzyć?

Być ze Świetlaną czy nie być?

Wezwać Hesera i opowiedzieć mu o wszystkim czy milczeć?

Każda walka, od banalnego mordobicia począwszy, a na intrygach państwowych i patrolowych skończywszy, to pojedynek informacji. Kto dokładniej wyobrazi sobie siły i cele przeciwnika, ten wygrywa.

Cele Zawulona i cele Antoniego nie mogły być takie same. To było absolutnie wykluczone. Jeśli szef Dziennego Patrolu powiedział to wszystko, licząc, że Antoni odrzuci myśl opuszczenia posiedzenia trybunału?

Gdzie jest prawda, a gdzie kłamstwo? Słowa Zawulona to klatka, w środku klatki jest zasadzka, w zasadzce pułapka, a w pułapce zatruty przysmak… Ile warstw kłamstwa trzeba zdjąć, żeby odnaleźć prawdę?

Antoni wyjął z kieszeni monetę. Podrzucił… i uśmiechnął się, chowając ją i nie patrząc nawet, co wypadło – orzeł czy reszka.

To nie metoda.

Jeśli jedno z dwóch wyjść jest pułapką, należy poszukać trzeciego.


* * *

Żeby zdążyć na posiedzenie trybunału o świcie, trzeba bardzo wcześnie wstać, albo w ogóle się nie kłaść. Wybrałem to drugie. Wyśpię się innym razem.

Koledzy Ciemni przez jakiś czas usilnie próbowali wyciągnąć ze mnie motywy, ale ponieważ sam nie bardzo rozumiałem, dlaczego postępuję tak a nie inaczej, niewiele się dowiedzieli.

Do wieczora nie wydarzyło się nic szczególnego. Pojechałem do sklepu, w którym nagrywałem minidyski, i zapytałem, czy przypadkiem nie mają matryc składanek zamawianych przez klientów. Okazało się, że mają. Zamówiłem kopię składanek Antoniego Gorodeckiego, maga Światła. Czy próbowałem w ten sposób wyobrazić sobie jego muzyczne pasje, zrozumieć jego spojrzenie na świat? Nie wiem… Ostatnio przestałem zadawać sobie pytania – zbyt rzadko znajdowałem odpowiedzi. A jeszcze rzadziej – słuszne odpowiedzi.

Jeszcze jedno wydarzenie tego wieczoru utkwiło mi w pamięci: spotkanie w metrze. Ze sklepu muzycznego wracałem metrem, siedziałem z rękami w kieszeniach kurtki (na szczęście koledzy Ciemni zabrali moje rzeczy z lotniska) i przesłuchiwałem kupiony dysk. Nikolski z grupy „Woskriesienije” śpiewał „Zwierciadło świata”. Było mi dobrze i spokojnie.


Istota zjawisk i szeregi lat

Twarze przyjaciół i maski wrogów

Zostawią bardzo wyraźny ślad

W duszy poety – władcy wieków.

Światło gwiazd i początek świtu

Tajniki miłości i życia sekrety

W chwili natchnienia ogrzany słońcem

Wszystko odbija się w duszy poety

W zwierciadle świata


I nagle coś się nieuchwytnie zmieniło. Przez głośnik padło ostrzeżenie, że drzwi się zamykają. Nacisnąłem pauzę i uniosłem głowę, rozglądając się.

Zobaczyłem go. Czternasto -, może piętnastoletni chłopiec. Na pewno był Innym. Na pewno inicjowanym, ponieważ jak zahipnotyzowany patrzył na mnie przez Zmrok, od którego osłaniał się umiejętnie. Jego aura była dziewiczo czysta. Czysta jak świeży śnieg, równie daleka od Światła, jak i od Ciemności. On był Innym, ale nie Jasnym i nie Ciemnym.

Patrzyliśmy na siebie bardzo długo, całą drogę do następnej stacji. Zapewne patrzylibyśmy dalej, ale chłopcem potrząsnęła stateczna kobieta – może matka.

– Igor! Zasnąłeś? Wychodzimy.

Chłopiec pokręcił głową, rzucił mi ostatnie, pełne niejasnego smutku spojrzenie i wyszedł na peron. Ja zostałem w wagonie.

Jeszcze przez minutę nie mogłem dojść do siebie, nadal nie rozumiejąc, co właściwie poruszyło mnie, gdy patrzyłem na tego chłopca. Jakby o czymś mi przypomniał. O czymś bardzo ważnym, ale nieuchwytnym.

Dopiero Nikolski i jego „Zwierciadło świata” pomogło mi trochę ochłonąć.


W zwierciadle widać, kto i jak żył

Widać, kto pieśń fałszywą stworzył

Widać, kto pragnie wiecznej nocy

Widać, że ludzie potrzebują pomocy

Zwierciadło świata mam właśnie ja

Chcesz zajrzeć, więc nie lękaj się ognia

Ów ogień opiewać będzie moja lira

Niech ludzie wiedzą, że jest dobra siła

W zwierciadle świata!


Dziwne. Ta piosenka bardziej pasowałaby do Jasnych. Więc dlaczego tak chwyta za serce mnie, Ciemnego?

Z tym niejasnym uczuciem wróciłem do biura Dziennego Patrolu. Starszawy wujaszek wampir odskoczył ode mnie jak świętoszek od pokusy. Otrząsnąłem się i wtedy zrozumiałem, że w mojej własnej aurze płonie kilka błękitno – białych pasów.

– Przepraszam. – Szybko doprowadziłem aurę do porządku. – To maskowanie.

Wampir popatrzył na mnie podejrzliwie, a z dyżurki wychynęła wampirzyca – pewnie żona.

Sprawdzili moje pieczęcie bardzo starannie i chyba mieli zamiar trzymać mnie tu, jak długo się da, ale do biura wszedł Edgar z młodziutką wiedźmą. Zrozumiał wszystko od razu. Nadgorliwym wartownikom wystarczył jeden ruch brwiami. Edgar skinął mi głową i poszedł do wind. Wiedźma pożerała mnie wzrokiem, ale dopiero w windzie odważyła się zadać pytanie:

– Jest pan nowy?

Jej głos wyrażał całą gamę emocji, na których analizę nie miałem ani ochoty, ani możliwości. Przy Edgarze i pozostałych Innych nie chciałem demonstrować swojej siły.

Edgar wyglądał na zaciekawionego, przy czym odniosłem wrażenie, że naprawdę interesuje go moja odpowiedź.

– W pewnym sensie tak.

Wiedźma uśmiechnęła się.

– Czy to prawda, że sam jeden rozgonił pan czterech bojowników Jasnych i zabił tygrysicę?

Edgar ledwie zauważalnie wykrzywił usta w sarkastycznym uśmiechu, ale nawet w jego milczeniu wyczuwało się ciekawość.

– Prawda.

Wiedźma nie zdążyła zadać kolejnego pytania, bo dojechaliśmy na miejsce.

– Alita – powiedział Edgar głębokim basem Szalapina *. – Potem będziesz dręczyć naszego gościa. Teraz zamelduj się u Anny Tichonowny…

Alita z entuzjazmem skinęła głową i zwróciła się do mnie:

– Mogłabym wpaść do pana za godzinkę na kawę?

– Proszę bardzo – pozwoliłem. – Tylko ja nie mam kawy.

– To nic, przyniosę – obiecała wiedźma i skierowała się do biura.

Nie spytała, gdzie mieszkam. Widocznie wiedziała.

Przez kilka chwil patrzyłem na plecy odchodzącej. Modna srebrzysta puchowa kurtka (od razu przypomniałem sobie leśnych znajomych) ozdobiona była kolorowym rysunkiem: wielkooka dziewczynka z wyciągniętą do ciosu nogą i napis „Battle Angel Alita”. Rysunek i napis zasłaniały częściowo rozsypane na kurtce długie włosy.

Edgar też patrzył na Alitę. Było na co, nawet mimo zimowego stroju.

– Przyjdzie, przyjdzie – zapewnił Edgar. – Już wcześniej o ciebie pytała.

– Jutro trybunał – zmieniłem temat. – A co ze mną? Mam sobie pójść na spacer czy iść ze wszystkimi?

– Ze wszystkimi, przecież jesteś świadkiem. – Edgar rozejrzał się. – Może przejdziemy do gabinetu?

– Dobrze.

Byłem przekonany, że z tego gabinetu nigdy nie korzystał prawdziwy szef Dziennego Patrolu, teraz nieobecny w Moskwie. Prawdopodobnie był to gabinet Edgara albo któregoś z wyższych Ciemnych. Z przyjemnością zwaliłem się na fotel, odruchowo rejestrując, że jest on znacznie wygodniejszy od zapadniętych kanap w wagonach metra. Edgar wyjął spod biurka napoczętą butelkę koniaku.

– Napijemy się?

– Napijemy.

Dlaczego miałbym odmawiać lampki starego dobrego koktebela?

– Dobrze, że przyjechałeś – powiedział Edgar, nalewając koniak. – Inaczej musielibyśmy cię szukać.

– Żeby omówić taktykę i strategię zachowania na jutrzejszym posiedzeniu trybunału? – spróbowałem odgadnąć.

– Właśnie.

Koniak był dobry, delikatny i aromatyczny. Może nie była to znana i uznana marka, ale mnie smakował.

– Nie będę pytał, czemu się tak dziwnie zachowujesz. Szczerze mówiąc, zabroniono mi o to pytać. Stamtąd – Edgar znacząco wskazał wzrokiem sufit. – Tym bardziej nie będę próbował wyciągnąć z ciebie, kim właściwie jesteś. Chcę tylko zapytać: czy jesteś z nami, z Dziennym Patrolem, z Ciemnymi? Możemy jutro liczyć na ciebie jak na swojego?

– Bez wątpienia – odparłem, nie namyślając się długo. – To odpowiedź na wszystkie pytania.

– To dobrze – westchnął Edgar nieco smętnie i jednym haustem osuszył kielich.

Chyba mi nie wierzył.

Koniak wypiliśmy w absolutnym milczeniu. Nie omawialiśmy nawet mojego zachowania na posiedzeniu. Widocznie Edgar doszedł do wniosku, że i tak postąpię po swojemu. Było w tym sporo racji.

Noc spędziłem z Alitą – przy rozmowie i kawie; wiedźmie udało się zdobyć zapomnianą obecnie „Casa Grandę”. Siedząc w fotelach, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Dawno już nie zdarzyło mi się tak po prostu siedzieć i rozmawiać. O muzyce, na której, jak się okazało, znałem się całkiem nieźle. O literaturze, na której znałem się nieco gorzej. O filmie, na którym nie znałem się wcale. Alita od czasu do czasu próbowała skierować rozmowę na moją osobę, ale tak nieumiejętnie, że nawet przestałem podejrzewać, iż nasłała ją czujna Anna Tichonowna.

Godzinę przed świtem rozległo się stukanie do drzwi.

– Otwarte! – krzyknąłem. Weszli Edgar i Anna Tichonowna.

– Gotów? – zapytał Edgar.

– Jak pionier – zapewniłem. – Ruszamy całą gromadą? W samochodzie opancerzonym czy pieszo?

– Nie wygłupiaj się. – Anna Ticłionowna zacisnęła usta i surowo popatrzyła na Alitę. Młoda wiedźma niewinnie mrugała oczami.

– Dobrze, nie będę – obiecałem. – Dokąd jedziemy, bo nawet nie wiem?

Nie wątpiłem, że kierunek i miejsce przeznaczenia podpowie mi moja niezawodna, ukryta w głębiach świadomości gwiazda przewodnia, ale wolałem zapytać.

– Główny budynek MGU * – oznajmił Edgar. – Na górze. Szargon siedzi w samochodzie przed biurem, możesz pojechać z nim.

– Chętnie.

– Powodzenia – powiedziała Alita, idąc do wyjścia. – Przyjdę jutro, dobrze, Witaliju?

– Nie – powiedziałem posępnie. – Nie przyjdziesz. Wiedziałem, że tak właśnie będzie. Ale nie wiedziałem jeszcze, dlaczego.

Alita wzruszyła ramionami i wyszła. W ślad za nią wyśliznęła się Anna Tichonowna. Hmm… Może jednak stara podesłała mi dziewczynę? A ta dała sobie spokój i o nic nie wypytywała. Jeśli tak było, Anna Tichonowna nie da jej żyć.

Sięgnąłem po komórkę i wybrałem numer Szargona. Nawet nie zdążyłem się zdziwić, że go znam.

– Szargon? Mówi gość z południa. Podrzucisz mnie? Aha… Dobra, już wychodzę.

– Ja też ruszam – powiedział Edgar. – Tylko nie grzebcie się tam, Inkwizycja bardzo nie lubi, gdy ktoś się spóźnia.

Ubrałem się, zamknąłem drzwi i zjechałem na dół. Wampiry – wartownicy patrzyli na mnie bez szczególnego zainteresowania. Albo bezpośredni zwierzchnicy przeprowadzili z nimi serdeczną rozmowę, albo sami dokopali się prawdy. Zresztą, jakiej prawdy? Prawda nie chce się odkryć nawet przede mną. Od czasu do czasu wyłania się kawałek mozaiki, zasłona unosi się na chwilę i znowu opada. Auto Szargona stało dwadzieścia metrów od wejścia, pod znakiem zakazu postoju. Usiadłem obok kierowcy.

– Dzień dobry.

– Miejmy nadzieję – burknął Szargon. – Jedziemy?

– Jeśli na nikogo więcej nie czekamy…

Szargon w milczeniu włączył się w strumień samochodów.

Jazda po zaśnieżonej Moskwie w godzinach szczytu to oddzielna opowieść. Szargon co chwila uspokajał przez Zmrok zbyt wyrywnych kierowców. W przeciwnym razie ciągle przyciskaliby nas do sąsiedniego pasa, odsuwając od otwierających się nieoczekiwanie „przejść”. Na wszelki wypadek zapiąłem pasy. Szargon syczał coś przez zęby. Pewnie klął.

Po bezsennej nocy strasznie chciało mi się spać, a wygodny fotel porządnej niemieckiej bryki wyraźnie do tego zachęcał. Gdybym słuchał muzyki, już by mnie ukołysało. Ale teraz nie miałem ochoty na muzykę i tkwiłem w świecie, wypełnionym hukiem dziesiątków silników, cichym szumem włączonego klimatyzatora, ostrymi ruladami klaksonów i szmerem brudnoszarej kaszy śniegu pod oponami.

Metrem dojechalibyśmy znacznie szybciej, samochodem wlekliśmy się niemiłosiernie. Pół godziny później nadal pełzliśmy po zakorkowanej Ostożence w stronę Prospektu Wernadzkiego. Korek przybrał niebotyczne rozmiary, jego „ogon” sięgał aż do centrum Moskwy.

– Psiakrew – warknął Szargon. – Jeszcze tu utkniemy…

– Otwórzmy portal – wzruszyłem ramionami.

Szargon popatrzył na mnie dziwnie.

– Jedziemy na posiedzenie trybunału pod patronatem Inkwizycji! Twój portal zdechnie dwa kilometry od celu!

– Aha – powiedziałem beztrosko. – Faktycznie. Zapomniałem.

Właściwie mogłem się tego domyślić. Magiczna ingerencja oraz używanie magii podczas pracy trybunału są zabronione. Coś we mnie podpowiedziało usłużnie, że zdarzały się już przypadki łamania tego zakazu, ale jedynie w latach okrutnych przemian bezpośrednio związanych z tymi właśnie naruszeniami.

Teraz też był czas zmian. Koniec tysiąclecia. Przełom. Latem ludzie z przerażeniem czekali na zaćmienie, drżeli przed tureckim trzęsieniem ziemi… Ale jakoś przeżyli.

Po tych przeżyciach coś się w nas zmieniło. Zarówno w Innych, jak i w ludziach.

– Kurwa! – wrzasnął Szargon, wyrywając mnie z zadumy.

Nie zdążyłem spojrzeć na przednią szybę. Coś z ogłuszającym hukiem rzuciło mnie do przodu, pasy do bólu wbiły się w pierś. Na kierownicy z cienkim świstem wyrosła poduszka, Szargon przejechał po niej twarzą i piersią i grzmotnął głową w miejsce, gdzie szyba łączy się z dachem. Na zewnątrz rozległ się nieprzyjemny brzęk, posypało się szkło, bezgłośnie spadając na śnieg i bębniąc po karoserii sąsiednich samochodów.

Kolejny ułamek sekundy i huk z tyłu. Ktoś trzasnął nas w bagażnik.

Wreszcie poczułem, że przestało nas rzucać i zgniatać. Nastąpił błogosławiony moment dynamicznego spokoju.

Szargon zsunął się po kierownicy na fotel, zostawiając krwawy ślad na poduszce. Chyba miał w dodatku złamaną rękę. Nie zapiął pasów, głupek… Ile czasu zajmie mu regeneracja?

Wokół nas wyły klaksony.

Z mieszanymi uczuciami odpiąłem pas, pchnąłem drzwi i stanąłem na zrytym śniegu przemieszanym z potłuczonym szkłem.

Z przodu bmw został staranowany przez czerwoną ładę niwę. W pognieciony, jakby nadgryziony bagażnik wbił się wymuskany japoński dżip… niegdyś wymuskany. Zresztą, dżip specjalnie nie ucierpiał, miał rozbity reflektor a zderzak lekko wgięty. Widocznie zdążył zahamować.

– Ty co, kurwa? – zaatakował mnie typ z dżipa. Składał się z ciemnych okularów, ogolonego łba, beczkowatego torsu, obciągniętego w malinowo – czarne coś oraz butów numer czterdzieści.

Oczy miał białe jak aura niemowlęcia… albo tego chłopca z metra.

Co on, nie widzi, że staranowała nas niwa?

I wtedy malinowy strój typa zapłonął delikatnym błękitnym światłem. Buc zawył jak zarzynane prosię.

Bezbłędnie rozpoznałem zaoceaniczne zaklęcie zwane przez ludzi „spiderflame” – pajęczy płomień. Nie zdążyłem się jeszcze otrząsnąć z szoku, gdy ktoś wziął mnie za kołnierz i gwałtownie odwrócił.

Mógłbym się spodziewać każdego, tylko nie jego, nie Jasnego maga – melomana, Antoniego Gorodeckiego.

– Kim jesteś? – zapytał wściekły. – Kim jesteś, niech cię Ciemność pochłonie? Tylko nie kłam!

Oczy miał białe jak ten wijący się typ z dżipa. W mojej głowie coś szczęknęło, wargi same wyszeptały dwa słowa:

– Zwierciadłem świata…

– Zwierciadłem – powtórzył jak echo Jasny. – Bądź przeklęty! Niech to wszystko szlag trafi!

Chciałem złośliwie skomentować, że przeklęcia to specjalność Ciemnych, ale powstrzymałem się. Aura Antoniego płonęła purpurą i fioletem. Wprawdzie byłem silniejszy od niego, ale… Miałem wrażenie, że teraz Gorodeckiego wspiera jakaś niezrozumiała siła, nie mająca nic wspólnego ani z Ciemnością, ani ze Światłem, ale nie mniej potężna. Wynik ewentualnego pojedynku stał pod znakiem zapytania.

Puszczając kołnierz mojej kurtki, Antoni odwrócił się i zaczął przeciskać między samochodami, nie zwracając uwagi na klaksony i bluzgi lecące zza opuszczonych szyb. W pobliżu rozległo się wycie syreny pomocy drogowej. Cała Ostożenka była już bezpowrotnie zakorkowana, jedynie na przeciwnym pasie została wąska szczelina, w którą pospiesznie wciskali się pojedynczo nieliczni szczęśliwcy.

Spojrzałem na zegarek. Na dojazd do uniwersytetu zostało piętnaście… czternaście minut, a magia transportowa była wykluczona.

Dobra. Najpierw zobaczmy, co z Szargonem.

Ominąłem niwę i podszedłem do bmw od strony kierowcy. Szargon był nieprzytomny, ale, na szczęście, nim stracił przytomność, zdążył wygenerować zasłonę ochronną i wsunął się w Zmrok. I teraz po prostu regenerował się – chciwy Zmrok nie mógł mu nic zrobić.

Przeżyje. Dojdzie do siebie. Prawdopodobnie już w karetce pogotowia, jeśli pogotowie zdoła przebić się przez korek. Szargon jest zbyt silnym magiem, by taki drobiazg jak wypadek samochodowy mógł mu poważnie zaszkodzić.

Trzymaj się, Szargonie. Myślę, że Inkwizycja nie będzie miała pretensji. W końcu to siła wyższa.

I wtedy zobaczyłem swój ratunek – zręcznie lawirującego samym brzegiem jezdni chłopaka na pomarańczowym skuterze. Takiemu korki niestraszne…

Wprawdzie nie był to sezon na skuter, ale co tam…

Wśliznąłem się w Zmrok.

W Zmroku skuter wyglądał jak baśniowy Konik Garbusek. Malutki, z różkami – kierownicą i oczkiem – reflektorem.

– Złaź – rzuciłem chłopakowi.

Posłusznie zszedł.

Przeskoczyłem przez maskę beżowego opla i chwyciłem kierownicę. Skuter parskał i prychał na jałowym biegu.

Naprzód!

Chłopak stał na chodniku jak manekin, ściskając w ręku dolary, które mu wcisnąłem, a ja przekręciłem gaz i omal nie rysując wypolerowanego boku najbliższego samochodu, zacząłem przeciskać się do granicy korka. Do Sadowego.

Malutka honda, przywykła do japońskiego ciepłego asfaltu, a nie pokrytych lodem moskiewskich ulic, szybko się zaadaptowała. Nawet mnie udawało się lawirować zręcznie między samochodami. Zręcznie, ale niezbyt szybko – skuter wyciągał zaledwie trzydzieści kilometrów.

Zrozumiałem, że nie zdążę.

Jeśli nawet porzucę biedną hondę na chodniku i skoczę do najbliższej stacji metra, od stacji Uniwersytet do głównego budynku i tak jest kawał drogi. Mógłbym oczywiście zahipnotyzować kolejnego kierowcę, ale gdzie gwarancja, że unikniemy porannych korków? Kojarzyłem, że w okolicy uniwersytetu ulice są bardzo szerokie, ale pewności nie miałem. Jeśli dalej pojadę hondą, zachowam mobilność praktycznie do samego celu. Z drugiej strony – drogę pamiętałem jedynie w zarysach, w końcu nie jestem moskwianinem. Liczyć na wewnętrznego pomocnika, który jeszcze mnie nie zawiódł? A jeśli zawiedzie właśnie teraz, w najmniej odpowiedniej chwili? Przecież zazwyczaj tak się właśnie dzieje…

Wsłuchałem się w siebie. Cisza. Twarz chłostał zimny, przesiąknięty spalinami wiatr. Moskwa oddycha dwutlenkiem węgla…

Mój wierny pomocnik najwyraźniej spał.

Sadowe Kolco i metro Park Kultury jakoś przeskoczyłem. Ale gdy zamajaczył budynek stacji Frunzeńska, postanowiłem zjechać pod ziemię. Czas naglił.

Nie zdążyłem nawet dojść do schodów przed wejściem do metra, gdy silnik skutera zachrumkał – jakiś spryciarz podwędził niezawodny japoński mechanizm, by czym prędzej zanurkować w boczne zaułki. Ech, ludzie, ludzie… Jaśni się o was troszczą, chronią was, strzegą, a wy jak byliście bydłem, tak bydłem zostaniecie. Zwierzęta bez czci i wiary. Rozpychać się łokciami, ukraść, sprzedać, nabić kabzę, a po mnie choćby potop. Co za ohyda…

Przeskoczyłem przez bramki – w Zmroku, jako niepozorny cień. Nie było czasu na kupowanie biletu i wsuwanie go do szczeliny czytnika. To nic, kraj nie zbiednieje.

Po ruchomych schodach ześliznąłem się, nie wychodząc ze Zmroku. Wyskoczyłem na pełznącą powoli taśmę poręczy i runąłem w dół, ledwie nadążając z przestawianiem nóg w grząskim, szarym kisielu. Do peronu właśnie podjechał pociąg, nim się zorientowałem, czy jedzie do centrum czy w przeciwną stronę, drzwi zdążyły się zamknąć. To nic. Zamknięte drzwi nie są dla mnie przeszkodą.

Wskoczyłem przez drzwi, przez Zmrok. Leciutko rozsunąłem zdumionych pasażerów i pojawiłem się jakby znikąd.

– Ojej – powiedział ktoś.

– Przepraszam, czy to Moskwa? – palnąłem z głupia frant. Stary kawał.

Nikt nie zareagował. Nie, to nie. Za to wokół mnie zrobiło się jakby więcej przestrzeni. Złapałem za poręcz i zamknąłem oczy.

Sportowa. Zamknięte Worobiowe Wzgórza – pociąg sunie powoli, przez szczeliny między metalowymi płytami drzwi widać światło elektryczne, potem szary półmrok nadchodzącego ranka. Już świta…

I wreszcie Uniwersytet. Ruchome schody – długie i wypełnione ludźmi. Znowu będę musiał czekać. Spóźnienie rosło.

Uświadamiając sobie wreszcie, że na otwarcie posiedzenia już i tak nie zdążę, uspokoiłem się i przestałem się spieszyć. Całkowicie. Wyjąłem z kieszeni guziki słuchawek, ożywiłem odtwarzacz z dyskiem Antoniego Gorodeckiego i poszedłem łapać okazję.


* * *

– Już pora – powiedział cicho inkwizytor. – Ci, którzy nie zdążyli, zostaną za to później ukarani z całą surowością Traktatu.

Wszyscy obecni wstali. Ciemni i Jaśni. Pracownicy Patroli i sędziowie. Heser i Zawulon, o którym myślano, że nie będzie go w Moskwie. Inkwizytor Maksym i dwóch inkwizytorów – obserwatorów w szarych płaszczach. Wszyscy, którzy zebrali się na wieży głównego budynku uniwersytetu. Małe pięciokątne pomieszczenie niewidocznym zmrokowym piętrem nakrywało Muzeum Ziemi i służyło wyłącznie rzadkim posiedzeniom trybunału Inkwizycji. W latach powojennych zmrokowe pomieszczenia budowano dość często, było to tańsze niż ciągłe przeciwdziałanie bezpiece i milicji, stale wtykającym nos w nie swoje sprawy.

Na wschodzie zza linii horyzontu wysuwała się czerwona tarcza słońca, z każdą minutą bladły feeryczne rozbłyski, tańczące nad budynkiem MGU od czasu koncertu Jean Michela Jarre’a na jubileuszu Moskwy. Ślady laserowego przedstawienia Inni będą widzieli jeszcze długo, nawet bez wchodzenia w Zmrok, gdzie kolory blakną i nikną. Zbyt wielu ludzi patrzyło z zachwytem na piękne przedstawienie, wylewając swoje emocje w Zmrok.

Maksym, ubrany w zwykły garnitur, rozwinął w Zmroku szare płótno z płonącymi czerwonymi literami. Trzydzieści głosów zaczęło czytać chórem:

– „Jesteśmy Inni. Służymy różnym siłom. Ale w Zmroku nie ma różnicy między brakiem Ciemności i brakiem Światła…”

Ani wielkie miasto, ani wielki kraj nie wiedzieli, że niemal wszyscy decydujący o losach Rosji zebrali się teraz tutaj, nie na Kremlu, lecz w MGU. W zapuszczonej, ciasnej klitce pod iglicą uniwersytetu, gdzie na zakurzonej podłodze ustawiono krzesła, lekkie wiklinowe fotele, a nawet leżaki. O stół nikt się nie zatroszczył – więc stołu nie było.

Inni nie są czuli na tanie rytuały. Sąd to nie przedstawienie. Dlatego nie było żadnych tóg ani peruk, jedynie szare płaszcze obserwatorów. Nikt już chyba nie pamięta, dlaczego czasem inkwizytorzy noszą takie stroje…

– „…Ograniczamy swoje prawa i swoje reguły. Jesteśmy Inni…”

Czerwone litery płonęły w półmroku, uosabiając prawdę i sprawiedliwość.

– „Jesteśmy Inni…”

Trzydzieści głosów:

– „Czas zadecyduje za nas.”

Traktat został odczytany, rozpoczęło się posiedzenie trybunału. Zgodnie z tradycją, na pierwszy ogień poszły najmniej ważne sprawy.

Sędzia, jeden z ubranych w płaszcz inkwizytorów, nie wstając z obrotowego taboretu, głosem wypranym z emocji oznajmił:

– Sprawa pierwsza: kłusownictwo ze strony Ciemnych. Proszę wprowadzić winną.

Nie podejrzaną, lecz winną – wina już została udowodniona. Świadkowie mogą jedynie sprecyzować okoliczności i stopień winy. Sąd wyda wyrok. Bezlitosny i sprawiedliwy.

– Niestety, nie przybyli wszyscy świadkowie. Brakuje Witalija Rogoży, Innego, zarejestrowanego w Nikołajewie, Ukraina, i tymczasowo zarejestrowanego w Moskwie, nieobecnego z nieznanych powodów, oraz Andrieja Tiunnikowa i Jekateriny Sorokinej, którzy zginęli w efekcie spraw, które zostaną rozpatrzone później…

Sprawa nie trwała długo:

– Wiktoria Manguzowa, Inna, Ciemna, zarejestrowana w Moskwie, winna nielicencjonowanych łowów. Skazana na odejście w Zmrok. Czy są sprzeciwy albo uzupełnienia wyroku ze strony Patroli?

Sprzeciwów nie mieli ani Ciemni, ani tym bardziej Jaśni.

– Wyrok wykonać natychmiast – rzekł inkwizytor i popatrzył na Jasnych. Zgodnie z tradycją wyrok wykonywali pracownicy Patroli.

Ilja wstał, poprawił okulary i uważnie popatrzył na wampirzycę. Zaczęła wyć, zrozumiała, że nie ma już dla niej ratunku. W spojrzeniu maga nie było nienawiści ani radości, jedynie skupienie. Wyciągnął rękę i przez Zmrok dotknął pieczęci rejestracyjnej na piersi wampirzycy.

Po chwili Wiktoria osunęła się na podłogę. Nie znikła, co stałoby się zapewne ze znacznie starszą wampirzycą, jej ciało nadal istniało. Ale to, co zastępuje wampirom siły witalne, to, co latami odbierają ludziom, rozwiało się w Zmroku. W pokoju powiało chłodem. Ilja skrzywił się i kolejnym oszczędnym gestem odesłał jej ciało w Zmrok.

Na zawsze.

Tak odbywa się sąd Innych.

– Sprawa druga. Zabójstwo niezainicjowanego Innego przez Inną wilkołaka, Ciemną. Wprowadzić winną…

Pytania. Odpowiedzi. Krótka narada inkwizytorów.

– Oksana Daciuk, Inna, Ciemna, zarejestrowana w Moskwie. Uznana za niewinną popełnienia zabójstwa z premedytacją. Jej działanie zostaje zaklasyfikowane jako obrona. Uznana za winną przekroczenia obrony koniecznej, zostaje pozbawiona licencji myśliwego na dziesięć lat. W wypadku recydywy bądź jakiegokolwiek innego naruszenia do piątego poziomu siły włącznie zostanie poddana natychmiastowemu odesłaniu w Zmrok. Czy są jakieś sprzeciwy bądź uzupełnienia ze strony Patroli?

Ilja popatrzył na Hesera i wstał.

– Chcieliśmy zgłosić sprzeciw. Życiu Innej nie zagrażało niebezpieczeństwo. Zabójstwo człowieka nie było konieczne. Żądamy podwyższenia okresu pozbawienia licencji do lat pięćdziesięciu.

– Trzydziestu – odparł Maksym, który najprawdopodobniej spodziewał się takiego żądania.

– Czterdziestu – powiedział zimno Heser, nie wstając. – Czy mamy przedstawić wszystkie niezbędne argumenty?

– Do czterdziestu – zgodził się Maksym. Popatrzył na Ciemnych. Nie wtrącali się, wychodząc z założenia, że los wilkołaka nie jest wart sporu.

– Wypuścić winną…

Przed bladą, przerażoną dziewczyną otworzono drzwi. I ona wybiegła, nie wierząc własnemu szczęściu i jeszcze nie rozumiejąc, że została skazana. Czterdzieści lat to bardzo dużo dla wilkołaka, który ciągnie siłę z ludzkich żyć. Zdąży się zestarzeć, a może nawet umrzeć, niezdolna do obrony przed nadchodzącą starością.

– Sprawa trzecia. Atak pracowników Nocnego Patrolu na Innego, Ciemnego. Ponieważ pokrzywdzony nie stawił się, sąd uważa za uzasadnione przesłuchanie ocalałych Innych oraz kierownictwa Nocnego Patrolu, które dopuściło się nieuzasadnionego użycia siły przeciwko Innemu, Ciemnemu. Wszystkie protesty ze strony Jasnych zostają z góry odrzucone.

Heser skrzywił się, Zawulon pozwolił sobie na uśmiech.

Swietłana Nazarowa, czarodziejka Światła, zerknęła z niepokojem na zegarek. Denerwowała się spóźnieniem Antoniego Gorodeckiego, maga Światła.

– Być może, byłoby celowe stwierdzenie przyczyny nieobecności trojga zaproszonych? – zapytał ostrożnie Heser, mimo woli naśladując oficjalny styl sędziów. – Proszę mi wierzyć, bynajmniej nie staram się grać na czas. Niepokoi mnie nieobecność pracownika Nocnego Patrolu i jednego z głównych burzycieli spokoju ostatnich dni.

Inkwizytorzy popatrzyli na siebie, jakby bezgłośnie podejmowali wspólną decyzję.

– Inkwizycja nie ma nic przeciwko – powiedział spokojnie Maksym. – Zezwala się na niezbędne oddziaływanie magiczne.

Obserwatorzy Inkwizycji poruszyli płaszczami, przemieszczając amulety ochronne. Może właśnie dlatego noszą te stroje, żeby nikt nie mógł zobaczyć, jak używają tych (jakich właściwie?) amuletów? Inkwizycja ma swoje metody, swoje prawa i broń…

W powietrzu pojawiła się kula obserwacyjna – szara mgła, poprzecinana liniami. Po chwili większość linii znikła, zostały jedynie trzy.

Trzy nici losów, które zetknęły się niedawno w jednym punkcie. Jedna z nich zblakła, ledwie się tli. Inny jest ranny…

– To Szargon – powiedział mag Ciemności Edgar, który zdjął z siebie pełnomocnictwa zastępcy szefa.

Dwie inne nici rozeszły się, by już niedługo spotkać się przed budynkiem uniwersytetu.

Kolejne starcie Ciemnych i Jasnych i kolejna ofiara. Na razie nie śmiertelna.

– Nocny Patrol prosi Inkwizycję o ingerencję! – zawołał Heser. – Maksym, Oskar, Raul, przecież oni się pozabijają!

Obok szefa Nocnego Patrolu stanęła kobieta – Inna, Olga, która niedawno odzyskała zdolności czarodziejki, i to bardzo silnej. Już straciła prawo do nazwiska, a jeszcze nie otrzymała prawa do zmrokowego imienia. Dotknęła łokcia Hesera i popatrzyła pytająco na sędziów.

Swietłana pobladła.

Ciemni milczeli. Zawulon w zadumie podrapał koniec nosa.

– Trybunał zakazuje ingerencji – oznajmił sucho jeden z sędziów.

– Dlaczego? – zapytała bezradnie Swietłana. Próbowała wstać z wiklinowego fotela, ale nie starczyło jej fizycznych sił. Prawdziwa magiczna Siła, siła Innej, czarodziejki Światła, powoli zaczęła tworzyć wokół Swietłany spiralę.

W gniewie czy sytuacjach ekstremalnych Inni, podobnie jak ludzie, stają się często silniejsi od samych siebie w chwili spokoju.

– Dlaczego? – w głosie Swietłany dźwięczała stal. – Wszędzie, gdzie pojawia się ten Ciemny, giną Inni albo umierają ludzie. To zabójca! Czy pozwolicie mu dalej zabijać?

Sędziowie byli niewzruszeni.

– Witalij Rogoża, Inny, Ciemny, podczas swojego pobytu w Moskwie nie złamał żadnego z postanowień Traktatu. Ani razu nie przekroczył obrony koniecznej. Jest czysty wobec Inkwizycji. Nie mam żadnych podstaw do ingerencji.

– Gdy pojawią się podstawy, będzie już za późno – zauważył ostro Heser.

Inkwizytor wzruszył ramionami.

– Będzie chciał pomścić Szargona – powiedział półgłosem któryś z Jasnych i zakasłał.

Dwóch magów – Światła i Ciemności – podchodziło do budynku MGU. Im bardziej zmniejszał się dystans między nimi, tym bardziej rosło przekonanie, że na wieżę wjedzie już tylko jeden.

Który?


* * *

Z podwożącego mnie samochodu wysiadłem trzysta metrów od wejścia do kompleksu uniwersyteckiego. Widziałem wiszące nad budynkiem rozbłyski kolorowych plam, promieni i figur, czułem, że jakaś niezrozumiała siła powstrzymuje zwykłą wyższą magię, nie pozwala się nią posłużyć. I czułem, jak tam, na samej górze, skąd wyrasta ostra szpica moskiewskiego wieżowca, powstaje jasnoszary obłok przypominający bombę o opóźnionym zapłonie.

Rozejrzałem się i ruszyłem chodnikiem. Powinienem biec, ale szedłem dość swobodnym krokiem. Pewnie tak było trzeba.

Pytanie tylko, komu to potrzebne…

Odtwarzacz sączył kolejną melodię. Nie spodobała mi się, przeskoczyłem do następnej. Co tym razem?


Me imię brzmi – wytarty hieroglif

Moje ubranie połatane wiatrem

Co niosę w zaciśniętych dłoniach

Nikt nie zapyta i ja nie odpowiem…


„Piknik”, utwór „Hieroglif. W sam raz – niespieszna melodia dla kogoś, kto i tak jest już spóźniony, kto może jedynie skoncentrować się i osiągnąć wszechogarniający spokój wschodnich mędrców.

Ciekawe, czy wśród wschodnich mędrców zdarzali się Inni. A może należałoby zapytać – czy wśród wschodnich mędrców zdarzali się ludzie?

Udało mi się zamroczyć wartowników – widocznie zwyczajne, codzienne zaklęcia nie były zakazane.

Podszedłem do wind – westybul był dziwnie pusty. Może ludzie podświadomie wyczuwali obecność potężnych Innych Moskwy i starali się omijać to miejsce? Nacisnąłem przycisk, drzwi jednej z wind otworzyły się natychmiast. Wszedłem i odwróciłem się odruchowo, by zobaczyć, czy czasem ktoś nie biegnie do tej windy…

I zobaczyłem Antoniego. Właśnie przeszedł obok „wyłączonych” ochroniarzy.

Jakim cudem mnie dogonił? Też zarekwirował skuter albo motocykl?

Stałem, czekając. Antoni patrzył na mnie, jakby się zastanawiał, i też czekał.

Po krótkim wahaniu nacisnąłem guzik i drzwi windy zamknęły się. Zacząłem wjeżdżać na górę, mniej więcej na dwie trzecie wysokości budynku. Wyżej trzeba wjechać inną windą, działającą wyłącznie na górnych piętrach. A tam, dokąd zmierzałem, prowadziły już tylko szerokie marmurowe schody, ze starymi plamami wapienia na stopniach. Schody biegły do drzwi, otwartych w Zmroku i na głucho zamkniętych w zwykłym świecie.

Tuż przed schodami zakończyła się celebracja „Piknika” i odtwarzacz na chybił trafił wybrał kolejny utwór:


Śnią mi się stwory, śnią mi sfory

Dzikie stworzenia o oczach jak lampy

Wbiły się w me skrzydła pod samym niebem

Runąłem w dół jak upadły anioł…


Słyszałem już kiedyś tę piosenkę „Nautiliusa”, ale tylko przelotnie. Dopiero teraz znalazła ona odzew w mojej duszy. Podchodząc do zamkniętych drzwi i wkraczając w Zmrok, śpiewałem razem z Butusowem:


Nie pamiętam upadku, pamiętam tylko

Głuche uderzenie o zimne kamienie

Czy naprawdę wzbiłem się tak wysoko

I spadłem tak nisko jak upadły anioł?

Prosto w dół, tam właśnie, dokąd my

W nadziei na nowe życie wyszliśmy

Prosto w dół, tam skąd właśnie my

Na błękit nieba chciwie patrzyliśmy

Prosto w dół…


Butusowa i mnie mógł słyszeć dowolny Inny, mimo iż rzeczywisty dźwięk rodził się w malutkich guzikach słuchawek i niknął krok ode mnie.

Do pomieszczenia, w którym odbywał się trybunał, weszliśmy razem – ja i upadły anioł.


Próbowałem myśleć sprawiedliwie i dobrze

Nie sądziłem, by było to dziwne czy złe

Że na dole, na ziemi, gromadzą się tłumy

Ludzie przyszli popatrzeć, jak upada anioł


Heser. Zawulon. Inkwizytor Maksym. Ciemni – z którymi w ostatnich dniach piłem kawę i rozmawiałem: Edgar, Jurij, Kola, Anna Tichonowna… Jaśni – z którymi w ostatnich dniach walczyłem i ścierałem się na granicy faulu: Ilja, Garik, Tolik, Niedźwiedź… Nieznajomi Inni, Ciemni i Jaśni, niektórzy w żaden sposób nie związani z patrolami. Dwóch mężczyzn w płaszczach – chyba inkwizytorzy.

I czarodziejka Światła o wykrzywionej twarzy. Tak wyglądają ludzie oraz Inni, gdy tracą swoich bliskich.


W uchylone usta wiatr sypie biały pył

Może to zimny śnieg, może słodka manna

A może białe pióra spadające na dół

Za lecącym ku ziemi, jak upadły anioł…


I w tym momencie coś pociągnęło mnie w górę po widmowych schodach, na szczyt niewidzialnej piramidy, po której przez cały czas wchodziłem. Niemal jednocześnie dwóch inkwizytorów w płaszczach zdjęło zakaz używania wyższej magii i Świetlana cisnęła we mnie jasnoszary obłok, który mógł w każdej chwili rozerwać się i runąć. Siłę, wobec której megatonowe bomby są zabawką.

Czas się zatrzymał.

A ja wszystko zrozumiałem. To, co się wydarzyło, to, co dzieje się teraz, i to, co wydarzy się w najbliższym czasie. Zrozumiałem i przełknąłem kulę, która nagle pojawiła się gardle.

Stałem się najsilniejszym magiem na Ziemi. Magiem poza kategoriami. Jednodniowym władcą… gdzie tam jednodniowym – jednominutowym. Jedynym Innym w tej małej sali, który nie miał przyszłości.

Niektórzy Inni nie mają przyszłości.

Zwierciadło! Jestem tylko zwierciadłem! Zwierciadłem świata. Odważnikiem, rzucanym przez Zmrok na szalę, gdy równowaga sił Światła i Ciemności zostaje zakłócona.

Światło miało Wielką Czarodziejkę. Ciemność nie posiadała tak silnego adepta. Światło zdobyło możliwość rozprawienia się z Ciemnością – raz na zawsze.

Ale Światło nie może istnieć bez Ciemności. I dlatego Zmrok zrodził mnie. Znalazł dziwnego Innego, nie skłaniającego się do żadnej ze stron, Innego z dziewiczo czystą aurą i pokolorował go na czarno. Odebrał poprzednią pamięć, podarował umiejętność odbijania i wchłaniania cudzej siły. Im mocniej mnie biją, tym silniejszy się staję. Wskakuję na następny stopień. A gdy nie ma już dokąd skakać, gdy jest już tylko szczyt, a ponad nim wieczność i Zmrok, zwierciadło przestaje być potrzebne. Bo wówczas to zwierciadło mogłoby zakłócić równowagę.

Czeka mnie Zmrok. Zmrok na zawsze. Nie wiem, co stanie się z ciałem Witalija Rogoży, do niedawna jeszcze Innego bez przeznaczenia. Nie wiem, co będzie z jego pamięcią i osobowością. Za każdym przyjściem zwierciadła wszystko układa się inaczej. Wiem tylko, że ten ja, który uświadomił sobie siebie w zimowym parku w Nikołajewie, zmierzając na dworzec, zniknie na zawsze, przemieni się w bezcielesny cień, w widmowego mieszkańca Zmroku.

Albo stanie się częścią Zmroku… Nie tak znowu biernego, jak by się mogło wydawać…

Zrozumiałem to wszystko w jednej krótkiej chwili, nim wypiłem całą siłę Swietłany, która myślała, że straciła Antoniego Gorodeckiego. A pomyślała tak z powodu dziwnego kaprysu rzeczywistości – wszedłem do sali trybunału z takim samym odtwarzaczem jak jego, z kopią jego składanki w odtwarzaczu, z jego ulubioną piosenką na ustach i w duszy. Zrozumiałem, że Inkwizycja zna prawdę. Że nikt z nich nie powie ani słowa, żeby uspokoić Innych Moskwy, którzy uwierzyli w moją hipotetyczną walkę z Antonim i w to, że w tej walce Antoni zginął.

Jaśni znali jego ulubione piosenki…

– Umrzyj!

Nie umrę, Swietłano. A raczej umrę, ale nie teraz. Jestem zwierciadłem. Próbując mnie zniszczyć, słabniesz, a ja staję się silniejszy. Widzę, co cię czeka – powolna, rozciągnięta na kilkadziesiąt lat regeneracja sił. Po kawałeczku, okruchami, będziesz zbierała to, co utraciłaś. Trzydzieści, a może nawet więcej lat to czas całkowicie satysfakcjonujący Ciemność, czas, który pozwoli przygotować się do następnej próby zakłócenia równowagi, nie wiadomo tylko, która strona ją podejmie. Czekają cię lata, w ciągu których możesz osiągnąć – albo nie – szczęście z Antonim.

Tak czy inaczej, w ciągu tych lat będziecie sobie równi.

Ja daję ci szansę… Szansę, której sam nie mam.

Ucichła muzyka, odtwarzacz nie wytrzymał magicznego ciosu – technika w ogóle kiepsko znosi silną magię – i trysnął drobnymi plastikowymi odłamkami. Czapka poleciała gdzieś ku wyjściu, kurtka pękła w kilku miejscach.

Ale ja utrzymałem się na nogach.

– Zwierciadło! – wykrzyknął Heser z całą gamą intonacji i nieprzekazywalnych uczuć w głosie. – Po raz trzeci i po raz trzeci Ciemnym!

– My nie urządzamy globalnych eksperymentów społecznych, kolego – Zawulon, szef Dziennego Patrolu, nie krył triumfu.

Dziś on jest zwycięzcą. Jaśni zostali pokonani. Ile razy było tak samo, ile razy na odwrót? Swietłana, pozbawiona sil i oszołomiona, jeszcze chwilę temu zdławiona rozpaczą, teraz nie umiejąc ukryć radości, krzyknęła:

– Antoni!

Mag Światła stał przy wejściu, cały i zdrowy.

– Dziękuję, Antoni – zwrócił się do niego zadowolony Zawulon. – Doskonale wykonałeś moje polecenie. Mam nadzieję, że nagroda ci odpowiada?

– Polecenie? – wykrzyknął Heser. – Antoni?

Zawulon roześmiał się, wstając. Szef Nocnego Patrolu rzucił przelotne spojrzenie na upajającego się zwycięstwem przeciwnika i znowu popatrzył na Antoniego.

A ten podszedł do Swietłany, szczęśliwej i niczego nie rozumiejącej, objął ją, coś wyszeptał i podszedł do mnie.

Przez kilka sekund patrzyliśmy sobie w oczy. Jak przyjaciel na przyjaciela, wróg na wroga. Inny na nie – Innego. Nie wiem, jak to powiedzieć, by zabrzmiało prawdziwie. Przecież prawdy są zwykle co najmniej dwie.

– Weź – powiedział Antoni.

I podał mi swój odtwarzacz.

– Dziękuję – szepnąłem. Zdjąłem z pasa szczątki własnego, w milczeniu wyjąłem swoją składankę i włożyłem do podarowanego odtwarzacza, jakby obecnie była to najważniejsza rzecz na świecie. I pomyślałem: a teraz inkwizytor wstanie i powie, że mogę odejść.

Zgadłem. Magowie mojej rangi nie mylą się, nawet jeśli są nie – Innymi.

– W imieniu Traktatu – rzekł Maksym jak zawsze sucho i obojętnie. – Ponieważ zostało stwierdzone, że Witalij Rogoża nie jest Innym w zwykłym rozumieniu tego słowa, działania Nocnego Patrolu w stosunku do Witalija Rogoży nie podlegają rozpatrzeniu Inkwizycji. Witalij Rogoża nie podlega również Traktatowi. Pozostawiamy go jego własnemu losowi.

Tak jakbym kiedykolwiek miał własny los! Ja, zwierciadła, które przychodziły przede mną, chłopiec Igor, którego czas jeszcze nie nadszedł…

– Inkwizycja zakończyła posiedzenie. – Maksym obrzucił magów uważnym spojrzeniem. – Czy Patrole mają jeszcze jakieś wnioski albo uwagi?

Nacisnąłem play, odwróciłem się i poszedłem do wyjścia. Rozerwana kurtka upodobniała mnie do bezdomnego włóczęgi albo stracha na wróble. Ale kto by się tym przejmował?

Odtwarzacz Antoniego działał w trybie wyboru losowego i znowu wybrał z dziesiątków ścieżek tę właściwą. Kipielow i Mawrin, – „Niepewny czas”. Jedyne, co mi pozostało, to śpiew.

Więc zaśpiewałem:


Niepewny czas

Widmo wolności na koniu mknie

Krwi aż po pas

Niczym w jakimś obłąkanym śnie

Cieszy się lud

Niszczy starych bogów

Modli się lud

Czeka nowych słów

Na niebie kometa

Widomy znak klęsk i ciosów

Żołnierze światła

Rozpalili tysiące stosów

Ciemności żołnierze

Otoczyli świat

Wrzaskliwym deszczem

Spada z nieba ptak


Niepewny czas, ty, który nie masz prawa nazywać się Witalijem Rogozą. Niepewny czas dla ciebie, który wzbiłeś się, aby spaść. Dla upadłego anioła… Ciemnego anioła. Niepewny czas dla ciebie i Innych. Koniec tysiąclecia. Czas, gdy nie sposób odróżnić ciemności od światła. Czas śmierci i walk. Niepewny czas.


Kim my jesteśmy

Dzieci czerwonej gwiazdy

Dzieci czarnej gwiazdy

Albo nowych grobów

Taniec śmierci jest prosty i straszny

Lecz na razie nie wybiła godzina

I za grzechy wszystkich żyć naszych

Niepewny czas ukarze winnych


Ja również nie wiem, kim jestem. Wiem tylko jedno: za cudze grzechy niepewny czas najczęściej karze tych, którzy nie grzeszyli. Albo grzeszyli, ale i tak zostają ukarani za inne grzechy. Mnie nie dano wyboru. Mnie nie dano losu.


Jeszcze żyjemy

Ktoś uratuje się, ktoś nie

Dzikością wzniesieni

W twierdzy światło nie pali się

Zerwany sztandar -

Hańba!

Nie poddamy się wrogom!

Ty nas nie weźmiesz

Łżesz,

Wziąć nas nie mogą!


Jeszcze żyję i śpiewam. Śpiewam, choć dokładnie wiem, że w innej piosence Kipielowa i Mawrina są również takie słowa:


Nie proś mnie, nie zabiorę cię ze sobą

Nie patrz tak, wszak ja nie znam sensu życia

Już nie pragnij poznać cudzej tajemnicy

Oto koniec, jestem duchem, a więc znikam


Jestem tylko duchem. Tylko zwierciadłem. Zwierciadłem, które odbiło wszystko, co miało odbić. Ale nie mogę nie prosić i nie wierzyć. Odchodzę, żeby zniknąć, ale proszę, mam nadzieję, chcę wierzyć – zabierzcie mnie ze sobą! Zabierzcie!


Wierzę.

Mam nadzieję.

Wierzę.

Mam nadzie…

Загрузка...