— Zabije cię, manhundr! Oblałeś wodą moją twarz — ryczał Ottar.
— Stop! — Barney zszedł na pokład i podał mu ręcznik. — Twoja kwestia brzmi: „Nie zbliżaj się do żagla! Zabije pierwszego, który położy na nim rękę! Nie zwijać żagli. Mówię wam — czuję ląd! Nie traćcie nadziei!”. To masz powiedzieć. W tym kawałku nie ma nic na temat wody.
— On chlusnął tą wodą naumyślnie — odparł gniewnie Ottar.
— Pewnie, że tak, jesteś na pełnym morzu, wiele mil od lądu, w samym sercu sztormu, wiatr miota ci — rozbryzgi piany prosto w twarz. Musi ci się to zdarzać ilekroć jesteś na morzu. Wtedy chyba się nie wściekasz ani nie obrzucasz oceanu najgorszymi wyzwiskami — czemu wiec teraz to robisz?
— Na morzu nie. Tylko gdy suchy ląd. Naprzeciw domu.
Wyjaśniać jeszcze raz na czym polega produkcja filmu, że obraz na ekranie musi do złudzenia przypominać rzeczywistość i że aktorzy muszą myśleć o tym tak, jakby wszystkie te sceny rozgrywały się naprawdę, nie miało najmniejszego sensu. Ten temat był już poruszany co najmniej o czterdzieści razy za dużo. Dla tego, złożonego z samych cnót męskich Skandynawa, kino nic nie znaczyło. Co mogło mieć dla niego znaczenie? Jedzenie, picie i inne przyjemności natury czysto fizjologicznej. I poczucie dumy!
— Dziwi mnie, że przejmujesz się taką drobnostką, jak trochę wody, Eddy — Barney zwrócił się do rekwizytora — chluśnij mi wiadro wody prosto w gębę.
— Jestem do usług, panie Hendrickson.
Eddy wziął solidny rozmach i wlał zawartość wiadra prosto w strumień powietrza wydmuchiwanego przez urządzenie wytwarzające sztuczną wichurę. Silny prysznic uderzył w twarz Barneya.
— Wspaniałe! — krzyknął, usiłując przezwyciężyć szczekanie zębów. — Bardzo odświeżające. Nic mnie nie obchodzi woda na mojej twarzy!
Uśmiech Barneya wyglądał dość upiornie. I nic dziwnego, bowiem Hendrickson był na poły zamarznięty. Wrześniowe wieczory na Orkneyach i bez przemoknięcia były wystarczająco chłodne. Teraz lodowaty wiatr przenikał jego ubranie; tnąc ciało boleśnie jak ostrze noża.
— Oblejcie mnie wodą! — nakazał Ottar. — Ja wam pokażę jak robić z wodą.
— Zaczynamy! I nie zapomnij roli — Barney wycofał się spoza zasięgu kamery, lecz w tym momencie zwrócił się do niego jeden z operatorów:
— Taśma w rzutniku tła jest na wykończeniu, panie Hendrickson.
— Przewińcie ją natychmiast. Pośpieszcie się albo zostaniemy tu do rana.
Miotane sztormem morze zniknęło z ekranu, markującego tło sceny i wszyscy mogli chwile odpocząć. Rekwizytor, zawieszony na specjalnej platformie tuż przy burcie knorra, włączył elektryczną pompę, by uzupełnić zapas wody morskiej w beczce. Ottar stał samotnie przy wiośle sterowym spoczywającego na plaży okrętu i z dezaprobatą patrzył w przestrzeń. Silne reflektory tworzyły oślepiająco jasny krąg światła obejmujący knorra i kawałki plaży po obydwu jego burtach — reszta świata pogrążona była w ciemnościach.
— Daj mi papierosa, moje zupełnie przemokły — zwrócił się Barney do sekretarki.
— Gotowe, panie Hendrickson — krzyknął operator.
— Doskonale! Wszyscy na plan! Kamera!
Dwóch techników wparto się całym ciężarem ciała w długie dźwignie, które powodowały, że sztuczny pokład okrętu wraz ze stojącym na nim Ottarem wznosił się i opadał w rytm wyświetlanych na ekranie fal.
— Ruszamy!
Ottar zacisnąwszy zęby stawiał czoła zawierusze i zmagał się z wiosłem sterowym, które usiłował mu wyrwać z rąk człowiek ukryty poza zasięgiem kamery.
— Zostaw ster! Na Thora! zabije każdego kto dotknie steru — krzyknął. Strumień wody rozbryznął się ponad nim i Ottar zaśmiał się lodowato. — Nie boje się wody, kocham wodę! Rozwinąć żagle — czuje ląd. Nie traćcie nadziei…!
— Stop! — nakazał Barney.
— Przekręca wszystko z podziwu godnym talentem. Niczego takiego nie napisałem — obruszył się Charley Chang.
— Dajmy temu spokój, Charley. Za każdym razem, gdy jest choć trochę bliski oryginału, uważam to za uśmiech fortuny. — Barney podniósł głos. — W porządku. Na dziś koniec. Jutro zbiórka o 7.30, tak żebyśmy złapali poranne światło. Jens, Amory — zanim odejdziecie, chciałbym z wami chwilę porozmawiać.
Stali teraz na śródokręciu, w pobliżu głównego masztu. Barney na próbę uderzył piętą w pokład.
— To ma dopłynąć do Ameryki Północnej? — spytał.
— Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości — odparł Jens Lynn. — Z reguły knorry były znacznie lepsze — i szybsze — od statków Kolumba, a także od innych statków, którymi Hiszpanie i Anglicy podróżowali do Nowego Świata pięćset lat później. Losy tych okrętów są dokładnie opisane w sagach.
— Tak, ale niech pan nie zapomina, że mieliśmy ostatnio wiele wątpliwości co do informacji zawartych w tych sagach.
— Są i inne dowody. W roku 1932 wierna kopia takiego okrętu, długa na 60 stóp, popłynęła na zachód jedną z tras używanych przez Kolumba i pokonała ją w czasie o 30% krótszym od jego najlepszego rezultatu. Na temat tych okrętów panuje mnóstwo niedorzecznych opinii, uważa się na przykład, że przy pomocy swojego wielkiego, prostokątnego żagla w stanie płynąć tylko z wiatrem. Okazuje się jednak, że mogły, a raczej że mogą trzymać kurs przy wietrze bocznym, nawet przy odchyleniu o pięć rumbów. Co najbardziej interesujące, ten sposób żeglugi i stosowany do niego żagiel nazywane były „beita”, od tego też słowa pochodzi angielskie określenie, oznaczające „wyostrzać do wiatru”.
— Mam na to pańskie słowo! Ale co tak cuchnie?
— Ładunek — odparł Jens wskazując na umieszczone wzdłuż burt okazałe wzgórki, okryte przywiązanymi mocno pokrowcami. — Tego typu okręty nie mają ładowni i całe cargo spoczywa na pokładzie.
— Dobrze, ale co to jest — ser limburski?
— Nie, przeważnie żywność, pasza dla bydła, piwo i inne podobne rzeczy. A ten odór wydobywa się z płóciennych pokrowców. Zaimpregnowano je tranem, dziegciem i masłem.
— Nader pomysłowo — Barney wskazał na otwarty, ciemny otwór studni, ziejący na śródokręciu tuż za masztem. — Co się stało z pompami ręcznymi, które mieliśmy tu zamontować? Ten okręt musi dopłynąć do Winlandu — albo nici z filmu — i żeby mieć te pewność trzeba podjąć wszelkie możliwe środki bezpieczeństwa. Amory uważa, że pompy byłyby bardzo na miejscu — a zatem gdzie one są?
— Ottar się na nie nie zgodził. Odniósł się do nich z wielką podejrzliwością. Obawia się, że się zepsują i nikt nie będzie umiał złożyć ich do kupy. Cokolwiek by powiedzieć na temat ich własnego systemu jeden facet wyciąga kubłem wodę ze studni, a drugi wylewa ją za burtę — to chociaż można nazwać go prymitywnym, ale zawsze działa.
— Dopóty, dopóki są ludzie i wiadra, a tego o ile wiem im nie brak. W porządku, skapowałem. Nie mam zamiaru uczyć Ottara jego fachu — chciałem się tylko upewnić, czy rzeczywiście go zna. A co z tym nawigacyjnym interesem, który zamontowałeś, Amory? — spytał Barney.
— Żeby zabezpieczyć przed ewentualnymi wstrząsami, umieściłem go w kadłubie. Na wierzchu jest tylko nieskomplikowana tarcza, którą sternik może z łatwością obserwować.
— A będzie to działać?
Czemu nie? Ci Normanowie całkiem nieźle znają się na nawigacji. Ich szlaki morskie nie są zazwyczaj zbyt długie, wiec ustalają sobie kurs i żeglują od jednego widocznego punktu wybrzeża do nastopnego. Znają kierunki prądów oceanicznych i obyczaje ptactwa morskiego — w ten sposób mogą z łatwością odnaleźć ląd. W dodatku potrafią precyzyjnie określać swoją pozycje badając wysokość Gwiazdy Polarnej. Wszelka pomoc, jakiej zamierzamy im udzielić, musi się mieścić w granicach systemu nawigacyjnego, do którego przywykli — ma ona ułatwić im żeglugo, lecz nie może spowodować tragedii w razie, gdyby zawiodła. Najbardziej oczywista byłaby prosta busola, ale mogłaby ona być dla nich urządzeniem zbyt dziwnym. Poza tym posługiwanie się kompasem na tych szerokościach geograficznych jest dość skomplikowane. Zbyt wiele tu anomalii magnetycznych i rozbieżność miedzy północą geograficzną a magnetyczną jest bardzo wyraźna.
— Dobrze, na razie opowiedziałeś, czego nie zrobiłeś. Teraz chciałbym wiedzieć, czego dokonałeś.
— Wmontowałem w rufo żyrokompas z zapasem baterii o przedłużonej żywotności. Włączymy go, gdy odpłyną — baterie powinny działać co najmniej miesiąc. Sam żyrokompas to jedna z tych zminiaturyzowanych, supertrwałych, a zarazem nieskomplikowanych zabawek, jakie wymyślono do sterowania pociskami rakietowymi. A na prawo, w nadburciu, tuż przy miejscu sternika jest repetytor kompasu.
Barney spojrzał na białą strzałko wyraźnie widoczną na tle ciemnej, przykrytej grubą powłoką szkła tarczy. Tarcza była prawie pusta. Tkwiła na niej jedynie wielka, biała kropka.
— Mam nadzieje, że Ottar znacznie lepiej niż ja wie do czego to służy.
— Jest z tego niezwykle rad — odparł Amory. — Prawdę mówiąc jest wręcz rozentuzjazmowany. Myślę, że jeśli ci naszkicuje stanie się to dla ciebie jaśniejsze. I Amory, wyjętym z kieszeni flamastrem, szybko narysował w notesie prosty schemat trasy.
— Linia przerywana odpowiada sześćdziesiątemu równoleżnikowi szerokości północnej. Weź pod uwago, że jest to droga jaką Ottar zwykł żeglować do Cape Farewell, tu, na samym koniuszku Grenlandii, płynąc cugle na zachód i trzymając kurs przy pomocy Gwiazdy Polarnej. Ustawie żyrokompas tak, by wskazywał ciągle na Cape Farewell. Kiedy wskazówka bodzie pokrywać się z kropką — a obie są fosforyzujące i świecą w nocy — oznacza to, że statek płynie we właściwym kierunku. Powinni dokładnie trafić na południowy cypel Grenlandii.
— Gdzie spędzą zimę u krewnych Ottara. Jak dotąd wszystko w porządku, ale co się stanie wiosną, gdy wyruszą ponownie? Kurs wzdłuż sześćdziesiątego równoleżnika doprowadziłby ich do Zatoki Hudsona.
— Przestawimy kompas. Ottar zaczeka na nas, a my wymienimy baterie i skierujemy żyrokompas na Belle Isle — o tu. Powinni mieć dostateczne zaufanie do tego przyrządu, by żeglować poprawnie — nawet jeśli trasa nie będzie przebiegać równoleżnikowo. Ponadto Prąd Wschodniogrenlandzki płynie w tym samym kierunku, o czym Ottar takie wie. Nie powinien mieć żadnych kłopotów z dotarciem do wybrzeży Labradoru, czy Nowej Fundlandii.
— No dobrze — trafi do Winlandu — odrzekł Barney — ale jak go tam znajdziemy?
— Zainstalowałem również nadajnik radiowy. Rozpocznie emisji automatycznie w momencie, w którym odbierze nasze sygnały. Prosty przykład praktycznego zastosowania pelengatora.
— Wygląda to solidnie i nie pozostaje nam nic innego, tylko ufać, że rzeczywiście nie zawiedzie Barney obrzucił wzrokiem niski pokład i cienki maszt statku. — Nie przepłynąłbym czymś takim nawet zatoki, ale cóż, nie jestem Wikingiem. Zaczekajmy do jutra. Nakręciliśmy już w zasadzie wszystko, co było możliwe w tych warunkach. Rano spuścimy oktet na wodę i kilka razy wpłyniemy i wypłyniemy z zatoki. Nakręcimy to z brzegu i pokładu statku. Potem włączymy tę twoją sztuczną Gwiazdę Polarną i wyprawimy ich stąd. Wierz mi Amory, byłoby najlepiej, gdyby ta cała aparatura rzeczywiście zadziałała. Jeśli nie, to wszyscy możemy pozostać w Winlandzie i ożenić się z Indiankami. Bez tego filmu nie mamy po co wracać.
Gino wytknął głowę zza zwiniętego żagla zupełnie jak kukiełka wyskakująca na sprężynie z otwartego pudła i dał znak ręką.
— Możecie zaczynać, jestem gotów.
— Możesz wydać rozkazy — Barney zwrócił się do opartego niedbale o rumpel Ottara.
Zmęczeni żeglarze, zapędzeni po raz kolejny do kołowrotu, klęli półgłosem. Już od wschodu słońca, to jest od momentu, kiedy rozpoczęto zdjęcia manewrującego okrętu, lawirowali po zatoce, to wciągając, to spuszczając na dół wielki, prostokątny żagiel. Bęben kołowrotu drgnął, nasycone tłuszczem liny ze skór morsa skrzypnęły w otworze na szczycie masztu i dźwignęły masywny, wełniany żagiel. Jego i tak niemały ciężar zwiększały dodatkowo pasy z foczej skóry, którymi był obszyty w celu nadania mu właściwego kształtu. Obiektyw kamery Gina podążał uważnie w ślad za wznoszącym się takielunkiem.
— Jest późno — stwierdził Ottar — jeśli mamy płynąć dziś, płyńmy zaraz.
— Już kończymy. Chciałbym tylko mieć dobre ujęcie momentu, w którym opuszczasz zatokę — i na tym koniec.
— Nakręciłeś to rano. Płynęliśmy w stronę zorzy porannej — tak mówiłeś.
— Tak, ale to było z brzegu. Teraz chciałbym zrobić zdjęcie twoje i Slithey, jak oboje wsparci o rumpel wypływacie z rodzinnego domu w nieznane.
— Żadna kobieta nie śmie dotknąć steru na moim statku!
— Przecież nie musi! Po prostu stanie obok ciebie, może weźmie cię za rękę i tyle.
Wciągnięto już żagiel i Ottar grzmiącym głosem wydał kilka poleceń. Od bębna kołowrotu odczepiono koniec fału, który umocowano potem jako jedną z want, a jego miejsce zajęła lina kotwiczna. Kilka nastopnych obrotów — sfilmowanych skwapliwie przez Gina — i wydobyta z dna kotwica, czyli zamknięty w czymś w rodzaju wiklinowej klatki, obrośnięty długimi pasmami wodorostów kamień, znalazła się na pokładzie. Wiatr wydął żagiel i statek ruszył powoli. Barney w pośpiechu ustawił kamero we właściwym miejscu:
— Slithey — krzyknął. — Na plan! Pospiesz się!
Dostać się z dziobu na mostek naładowanego po brzegi knorra nie było sprawą prostą. Ponieważ na statku nie było żadnych innych pomieszczeń poza dwiema, służącymi jako sypialnie niewielkimi kabinami, na pokładzie spoczywał nie tylko ładunek. Kręciło się po nim ze czterdziestu mężczyzn, sześć wynędzniałych krów, spętany byk, niewielkie stadko owiec i dwie kozy, stojące dumnie na szczycie przykrytej płótnem góry zapasów. Ryk bydła i beczenie owiec zmieszane z okrzykami ludzi, zlewały się w jedną, uniemożliwiającą jakiekolwiek intelektualne operacje całość. Slithey z trudem torowała sobie drogo w tym rozgardiaszu. Na koniec Barney pomógł jej wspiąć się na wąski pokład rufowy. Slithey, ze swymi jasnymi, splecionymi w warkocze włosami i zaróżowionymi od wiatru policzkami, ubrana w długą białą tunikę i króciutki kubraczek, wyglądała doprawdy prześlicznie.
— Stań obok Ottara. Kamera! — Barney usunął się spoza zasięgu obiektywu.
— Byłoby lepiej, gdyby stanęli tyłem do mnie — powiedział Gino.
— Ottar, na litość Thora! Odwróć się, patrzysz w złą stronę — zawołał Barney.
— Stoję z prawej strony. Do sterowania — odparł nieustępliwie Ottar dzierżąc w dłoni rumpel i patrząc wprost przez rufę na oddalający się ląd. — Kiedy opuszcza się brzeg, zawsze patrzy się na niego, by ustalić właściwy kurs. Tak to trzeba robić.
Po licznych błaganiach i pochlebstwach popartych obietnicą łapówki Barneyowi udało się ulokować Ottara i Slithey z drugiej strony rudla, skąd Ottar zmuszony był sterować oglądając się przez ramie. Slithey stanęła obok niego, wsparłszy ręko na wiośle, tuż obok dłoni Ottara i w rezultacie nakręcono wreszcie te sceno w sposób zadowalający.
— Stop! — zarządził Barney, a Ottar z uczuciem ulgi zajął natychmiast właściwe miejsce przy sterze. — Wysadzę was na brzeg w tym miejscu — oznajmił.
— Dobrze. Przywołam przez radio jedną z ciężarówek.
Wyładowanie kamery ze statku było nie lada sztuką. Mimo iż wszyscy zeszli już na ląd, Barney pozostał na pokładzie dopóki nie ustawiono jej bezpiecznie na brzegu.
— Do zobaczenia w Winlandzie — powiedział wyciągając rękę na pożegnanie. — Szczęśliwej podróży.
— Jasne — odparł Ottar miażdżąc jego dłoń w swojej. — Znajdź dla mnie dobre miejsce. Woda, trawa dla zwierząt i dużo, długo twardego drewna.
— Zrobię, co będę mógł — Barney potrząsał ręką, usiłując przywrócić dopływ krwi do zmartwiałych palców.
Wiking nie tracił czasu. Gdy tylko Barney wyskoczył na brzeg, ustawiono, przy akompaniamencie głośnych przekleństw i okrzyków zadowolenia, beity. Jeden koniec długiego masztu został umocowany w specjalnym otworze w pokładzie, drugi sięgał brzegu żagla, który natychmiast wypełnił się wiatrem. Po raz ostatni tego dnia okręt odbił od brzegu i skierował się w stronę otwartego morza. Okrzyki ludzi i ryk bydła powoli rozpływały się w oddali.
— Żeby im się tylko udało — mrukną półgłosem Barney. — Musi im się udać.
Odwrócił się gwałtownie wszedł do ciężarówki.
— Podrzuć mnie do, platformy, a sam na nią wjedź — polecił kierowcy. Sprawdzając czy okręt dotarł bezpiecznie do Islandii, Barney chciał uspokoić przynajmniej połowę swych obaw. Wehikuł czasu niczego nie mógł zmienić, skracał jednak o niebo czas bezmyślnego oczekiwania.
Zastali obóz w stanie kompletnego chaosu. Zwijano namioty, cały sprzęt ładowano na ciężarówki, szykując się do generalnej przeprowadzki. Barney nie zwracał na to uwagi; nerwowo bębnił palcami o framugę okna. Cała operacja byłaby po prostu stratą czasu, gdyby cokolwiek przytrafiło się okrętowi Ottara. Wyskoczył z ciężarówki zanim ta zdążyła zatrzymać się na dobre. Na platformie stał już jeep; obok niego kręcili się Tex i Jens Lynn, obserwując jak profesor sprawdza coś w akumulatorach Vremiatronu.
— Gdzie Dallas?
— W sraczu — Tex wskazał kciukiem w odpowiednim kierunku.
— W takim momencie?!
— Możemy jechać bez niego. Do tej roboty wcale nie potrzeba nas dwóch. Wszystko, co mamy zrobić, to sprawdzić czy Ottar przybył na miejsce i dostarczyć mu zimową porcję burbona.
— Zrobicie tak, jak powiedziałem. W tym wypadku życie sobie dwóch facetów do ochrony. I żadnych błędów ani przeoczeń. O, właśnie nadchodzi Dallas — ruszajcie.
Barney zszedł z platformy, a profesor uaktywnił pole. Jak zwykle (z punktu widzenia obserwatora) podróż zdawała się trwać nie dłużej niż ułamek sekundy. Platforma zniknęła i pojawiła się na powrót o kilka stóp dalej. Zmieniła się też nieco przez ten czas. Profesor tkwił niemal przyrośnięty do swojej tablicy rozdzielczej; reszta kuliła się w szczelnie zamkniętym jeepie. Wszystko pokrywała gruba niemal na stopę pokrywa śnieżna. Ostry szkwał islandzkiej zadymki wionął mroźnym tchem z platformy Vremiatronu i cienka warstwa białego puchu osiadła na trawie wokół niej. Dallas wygramolił się z wozu i otrząsnął ze śniegu.
— Ta Islandia, uch! Co za pogodę mają tam w październiku.
— Możesz sobie darować komunikat o pogodzie — przerwał mu Barney. — Co z Ottarem? Dotarł bez przeszkód?
— Wszystko w porządku. Okręt stoi, wyciągnięty na czas zimy na brzeg, a gdy odjeżdżaliśmy, Ottar razem ze swoim wujem właśnie pogrążał się w pijaństwie, wykończając gorzałę, którą przywieźliśmy. Musieliśmy tam na niego czekać, przez pewien czas wydawało nam się, że już wcale się nie pojawi. Profesor musiał kilka razy przeskakiwać w czasie. Zdaje się, że Ottar urządził sobie postój na Faeoreach. Mówiąc miedzy nami — myślę, że w ogóle by nie dotarł do tej Islandii, gdyby nie przygnało go tam pragnienie. Złapał go pan nieźle na te produkty destylacji; domowe napitki są już dla niego za słabe.
Barney odprężył się. Po raz pierwszy od długiego, długiego czasu napięcie zelżało. Udało mu się nawet ułożyć usta w coś w rodzaju słabiutkiego uśmiechu.
— Dobra. A teraz, dopóki zostało nam jeszcze trochę dnia, niech całe towarzystwo się pakuje. Wdrapał się na platforma i stąpając ostrożnie po śladach opon jeepa by nie nabrać do butów topniejącego śniegu, otworzył drzwi kabiny kontrolnej.
— Ma pan dość pary na następną wycieczka? — zapytał profesora.
— Tak, kiedy generator spalinowy jest w ruchu, akumulatory ładują się bez przerwy. To duży postęp.
— Skoro tak, to niech pan nas zabierze do przyszłej wiosny, wiosny roku 1005. Prosie lądować na Nowej Fundlandii, w jednym z tych miejsc. Które przebadał pan z Lynnem kiedy szukaliście śladów osadnictwa Wikingów.
— Znam takie miejsce. Idealny punkt — oznajmił profesor Hewett kartkując notes, po czym wyskalował aparaturę i uruchomił Vremiatron. Raz jeszcze pojawiły się znajome doznania, towarzyszące przemieszczaniu się w czasie. Po chwili platforma osiadła na jakimś kamienistym wybrzeżu. Fale morskie załamywały się niemal tuż nad ich głowami; chmury piany z sykiem opadały na śnieg. Wysoki, stromy brzeg majaczył nad nimi we mgle — poszarpany i wrogi.
— Jak pan to nazywa? — Barneyowi udało się przekrzyczeć łoskot załamujących się fal.
— Błędne koordynanty — odkrzyknął profesor. — Drobna pomyłka. To zupełnie inne miejsce.
— Nigdy bym się nie domyślił. Wiejmy stąd, zanim nas spłucze do morza.
Drugi skok w czasie przeniósł ich na trawiastą łąka, okalającą niewielką zatokę. Zwarte szeregi drzew pokrywały okoliczne zbocza wzgórz. Krety, krystalicznie czysty strumień wił się rześko, spływając w kierunku morza.
— To już lepiej. Jens, gdzie jesteśmy? — spytał Barney, gdy wyszli z jeepa.
Jens Lynn rozejrzał się, wciągnął głęboko powietrze. Twarz rozjaśnił mu uśmiech.
— Pamiętam dobrze. To pierwsze z miejsc, które przebadaliśmy. Epaves Bay, dokładnie na łuku Sacred Bay — najbardziej na pótnoc wysunięta aeść Nowej Fundlandii. Tuż obok biegnie cieśnina Belle Isle — Zaczęliśmy od tego miejsca dlatego, że…
— Świetnie — przerwał mu Barney. — Wygląda tak, jak sobie tego życzyliśmy. Nie jest to przypadkiem i cieśnina, na którą nastawiliśmy aparatura Ottara?
— Dokładnie ta sama.
— A zatem jest to dla nas wymarzone miejsce. — Barney schylił się, zaczerpnął pełną garść rozmiękłego śniegu z platformy i zaczął lepić z niego kule. — Teren poniżej, przy ujściu strumienia zostawimy Ottarowi, my rozbijemy się nad nimi, na prawo stąd, w najwyższym punkcie łąki. Wygląda ona na wystarczająco wielką, by pomieścić cały dwudziesty wiek poza zasięgiem kamery. Wracamy. Musimy przenieść obóz. I uprzątnijcie te breje z platformy — nie chce, by ktoś złamał sobie nogę.
Dallas pochylił się, by zawiązać sznurowadło. Cel, który w ten sposób stworzył z samego siebie był pokusą nie do odparcia — Barney cisnąc śnieżną kulą prosto w środek wypiętego drelichu spodni.
— Przybyliśmy, Wikingowie! — krzyknął radośnie. — Nuże zasiedlać Winland!