14

— Nie czuje się dziś najlepiej — stwierdziła Slithey, rozluźniając złocistą klamrę paska. — To musi mieć jakiś związek z tutejszym powietrzem. Może klimat, albo co?

Coś w tym guście — w głosie Barneya nie było ani cienia sympatii. — Chyba powietrze, bo oczywiście nie może to mieć nic wspólnego z tym szaleńczym wikińskim piknikiem wczoraj na plaży, ze smażonymi ostrygami, paleniem ogniska i sześcioma beczkami piwa, które przy okazji wypito.

Jedyną odpowiedzią było pogłębienie się zielonkawego odcienia zazwyczaj mlecznobiałej cery i brzoskwiniowych policzków Slithey. Barney wytrząsnął na drżącą dłoń dwie kolejne pigułki i podał je aktorce.

— Połknij je, zaraz przyniosę ci szklankę wody.

— Za dużo tego. Nie dam rady ich przetknąć — odparła słabym głosem.

— Dobrze ci radzę, mamy cały dzień zdjęć przed sobą. To gwarantowana kuracja doktora Hendricksona dla wszystkich skacowanych. Aspiryna na ból głowy. Dramamim na mdłości. Soda oczyszczona na zgage. Benzedryna na stany lękowe i dwie szklanki wody na złagodzenie stanu odwodnienia organizmu. Nigdy nie zawodzi.

Slithey faszerowała się właśnie kapsułkami, gdy do drzwi przyczepy zapukała sekretarka Barneya. Poprosił ją do środka.

— Wyglądasz dziś kwitnąco, Betty — zauważył.

— Mam uczulenie na ostrygi i dlatego wcześnie poszłam spać. W ręku trzymała dzienny rozkład zajęć.

— Mam pytanie do pana — szybko przesunęła palcem po poszczególnych pozycjach spisu. — Aktorzy w porządku… dublerzy OK… obsługa kamer także… technicy. O właśnie. Technicy pytają, czy potrzebna będzie panu krew i sztylety z wchodzącym do rękojeści ostrzem?

— Oczywiście, że tak: Przecież nie kręcimy poranku dla przedszkolaków. — Wstał i założył marynarka. — Idziemy, Slithey.

— Przyjdę na plan za dziesięć minut — odrzekła ledwo dosłyszalnym głosem.

— Dobrze, ale nie później. Grasz w pierwszej scenie.

Był pogodny, słoneczny poranek. Słońce wyszło właśnie zza pasma wzgórz i sklecone z długich bali szopy z pokrytymi brzozową korą przybudówkami rzucały długie cienie na łąka. Osadnicy normańscy najwidoczniej byli zajęci — z dziury w kalenicy największego budynku prosto w niebo ulatywała smuga niebieskawego dymu.

— Mam nadzieje, że Ottar jest w lepszej formie niż jego partnerka — rzekł Barney patrząc na przeciwległy brzeg zatoki. — Betty, spójrz tam, po lewej stronie wyspy… to skały, czy motorówka?

— Nie wzięłam okularów…

— To chyba motorówka, patrz, nadpływa. No, najwyższy już czas, żeby zdecydowali się wrócić. Barney zbiegał długimi susami w dół zbocza i Betty chcąc dotrzymać mu kroku musiała puścić się za nim galopem, omijając stado przeżuwających krów. Łódź była teraz zupełnie dobrze widoczna. Nad wodą niósł się słaby terkot silnika. Większość ekipy stała przy brzegu opodal knorra. Gino montował kamera.

— Wygląda na to, że wracają nasi badacze — zawołał do Barneya i wskazał ręką na morze.

— Zauważyłem i zatroszczę się o to osobiście. Reszta niech zajmie miejsca na planie. Kręcimy te scena jak tylko skończę z nimi rozmawiać.

Barney oczekiwał na zbliżającą się łódź niemal na samej granicy fal. Na rufie Tex sterował za pomocą przyczepnego silnika, a Jens Lynn usadowił się naprzeciw niego. Obaj mężczyźni byli solidnie zarośnięci i wyglądali na mocno ze sobą skłóconych.

— No i co? Jakie wieści? — zapytał Barney, zanim jeszcze łódź dobiła do brzegu.

Lynn pokręcił głową z niczym nieporównywalnym, skandynawskim smutkiem.

— Nic — odparł. — Nic wzdłuż całego wybrzeża. Dopłynęliśmy tak daleko, jak nam na to pozwalał zapas paliwa i nie znaleźliśmy niczego!

— Niemożliwe! Widziałem tych Indian na własne oczy, a Ottar nawet zabił dwóch innych. Muszą być gdzieś w okolicy!

Lynn wyszedł na brzeg i przeciągnął się.

— Byłem zainteresowany ich odnalezieniem w równym stopniu co pan. To byłaby niepowtarzalna okazja do badań. Konstrukcja ich łodzi i ornamenty na ostrzu włóczni nasunęły mi przypuszczenie, że są to przedstawiciele prawie nieznanej nauce kultury Cape Dorset. Wiemy o nich stosunkowo niewiele, zaledwie kilka mało znaczących informacji, wynikających z badań archeologicznych. O ile można stwierdzić, ostatni jej przedstawiciele wymarli gdzieś z końcem tego, to znaczy, jedenastego stulecia…

— Nie interesuje mnie pańska niepowtarzalna szansa przeprowadzenia obserwacji naukowych interesuje mnie moja niepowtarzalna szansa ukończenia tego filmu. Potrzebujemy Indian! Gdzie oni są? Musieliście chyba natknąć się na jakieś ślady?

— Odkryliśmy kilka obozowisk na wybrzeżu, ale były opuszczone. Ludzie kultury Cape Dorset to koczownicy, zmieniają swoje siedziby, posuwając się w ślad za stadami fok i ławicami dorszy. Przypuszczam, że o tej porze roku przenieśli się nieco dalej na północ.

Tex przewrócił łódź dnem do góry i usiadł na niej.

— Nie chce uczyć doktora jego fachu ale… — zaczął.

— To zabobony, przesądy — warknął Lynn.

Tex chrząknął i splunął do wody. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że doszło miedzy nimi do ostrej wymiany zdań. Tex potarł zarośnięty czarną szczeciną policzek i nie bez wahania zaczął:

— Tak na oko, Barney, doktor ma racje. Rzeczywiście nie odnaleźliśmy nikogo ani niczego, jeśli nie liczyć kilku starych obozowisk i paru kup foczych kości. Ale mimo to, wydaje mi się, że oni są gdzieś w okolicy i że obserwowali nas przez cały czas wyprawy. To nie jest wcale takie trudne. Ten cholerny silnik od kosiarki — wskazał motor łodzi — słychać na odległość pięciu mil. Jeżeli oni, jak utrzymuje doktor, są łowcami fok, mogli przyczaić się gdzieś w ukryciu, kiedy zauważyli, że się zbliżamy. Dlatego ich nie zobaczyliśmy. Ale jestem pewien, że gdzieś tu są.

— Masz jakieś dowody na poparcie tego, co mówisz? — spytał Barney.

Tex zrobił nieszczęśliwą minę i zasępił się.

— Nie mam ochoty na to, by ktokolwiek wyśmiewał się ze mnie — odburknął agresywnie.

Barney przypomniał sobie, że Tex zarabiał niegdyś na życie jako instruktor walki wręcz.

— Tex, wyśmiewać się z ciebie, to jedyna rzecz jakiej na pewno nigdy w życiu nie spróbuje — odparł szczerze.

— No dobrze… to jest coś takiego… Czuliśmy to w dżungli — wrażenie, że ktoś cię obserwuje. W połowie przypadków rzeczywiście tak było. Hałas? Trzask? Znam to uczucie. I miałem je przez cały czas naszego pobytu poza obozem. Oni gdzieś tu są. Gdzieś całkiem niedaleko stąd, jak Boga kocham!

Barney pomyślał nad tym chwilę i z trzaskiem wyłamał stawy w palcach.

— Sądzę; że masz racje, ale naprawdę nie widzę w jaki sposób mogłoby to nam pomóc. Porozmawiamy jeszcze przy obiedzie, może da się coś wymyślić. Cholernie potrzebujemy tych Indian.

Na planie nic nie szło tak jak należy, co po części było zapewne winą Barneya, który myślami błądził zupełnie gdzie indziej. Cała scena powinna pójść gładko, w większej części akcja była dziecinnie prosta: Orlyg, którego grał Val de Carlo, najlepszy druh i prawa ręka Ottara, kocha się potajemnie w Gudrid, ta zaś nie chce powiedzieć o tym Thorowi, bojąc się możliwych konsekwencji. Uczucie Orlyga staje się jednak na tyle silne, że gdy Gudrid oświadcza mu, iż nie potrafi kochać nikogo poza Thorem, w chwili miłosnego zaślepienia postanawia zabić swego najlepszego towarzysza. Zaczaja się w ukryciu i atakuje nadchodzącego Thora. Ten z początku nie jest w stanie w to uwierzyć, przekonuje się jednak w chwili, gdy Orlyg zadaje mu cios sztyletem w ramie. Wtedy bezbronny Thor walczy z Orlygiem i w końcu zabija go jedyną zdrową ręką.

— W porządku — powiedział Barney czując, że opuszcza go cierpliwość. — Spróbujmy jeszcze raz i byłbym wam niezmiernie wdzięczny, gdybyście tyle razem zagrali to jak należy i pamiętali choć trochę o swoich rolach. Pomijając już wszystko inne, kończy się krew i czyste koszule. Na plan! Orlyg — za okręt! Thor — idziesz od plaży w jego kierunku. Grać! Kamera!

Ottar stąpał ciężko po plaży i przybrał lekko zdziwioną minę, gdy Orlyg rzucił się na niego.

— Ha, Orlygu — rzekł drewnianym głosem. — Cóż tu porabiasz, co to wszystko ma… mikli Odinn![15] Spójrz!

— Stop! — ryczał Barney. — To nie twoja rola, wiesz lepiej niż…

W momencie, gdy spojrzał na zatokę, w miejsce, na które wskazywał Ottar, słowa zamarły mu na ustach. Zza wyspy wyłaniały się, jedna za drugą, ciemne łodzie, płynące bezgłośnie w stronę obozu.

Axir, sverd![16] — zażądał Ottar, rozglądając się za jakąś bronią.

— Uspokój się — rozkazał mu Barney. — Żadnej broni, żadnych bójek! Musimy przyjąć ich przyjaźnie: O ile tylko będzie to możliwe, znaleźć coś, czym moglibyśmy z nimi pohandlować. To potencjalni statyści. Tex, miej broń w pogotowiu, ale nie wyjmuj jej. W razie kłopotów zajmiesz się tym.

— Z rozkoszą — odparł Tex.

— Ale sam nie zaczynaj. To rozkaz. Gino, masz ich w obiektywie?

— Jak u siebie w domu. A jeżeli ci dwudziestowieczni faceci usuną mi się z pola widzenia, to będę mógł nakręcić całe ich przybycie; lądowanie i resztę.

— Słyszeliście? Usunąć się z planu — krzyczał Barney. — Lynn, niech pan pędzi co sił w nogach do statku. Będzie pan tłumaczył.

— Co? Ani jedno słowo ich języka nie jest znane nauce!

— To się pan naucz! Jest pan tłumaczem — będzie pan tłumaczył. Potrzebna nam biała flaga albo coś w tym rodzaju, żeby przekonać ich o naszym pokojowym nastawieniu.

— Mamy białą tarcze — odezwał się jeden z techników.

— Powinna być dobra. Dajcie ją Ottarowi.

Przy samym brzegu łodzie zwolniły. Było ich dziewięć, w każdej siedziało dwóch lub trzech mężczyzn. Wszyscy uzbrojeni byli we włócznie lub krótkie łuki, nie sprawiali jednak wrażenia szykujących się do ataku. Kilka kobiet normańskich zeszło w kierunku brzegu, chcąc zobaczyć co się dzieje. Ich widok najwyraźniej uspokoił ludzi w łódkach, podpłynęli bowiem bliżej. Jens Lynn pobiegł w ich kierunku, dopinając skórzany kaftan.

— Niech pan z nimi porozmawia — krzyknął za nim Barney. — Ale niech pan stanie za Ottarem, tak żeby wyglądało, jakby to on mówił.

Ludzie kultury Cape Dorset podpłynęli jeszcze bliżej, pokrzykując coś głośno do siebie. Ich łodzie kołysały się teraz na fali tuż przy brzegu.

— Wychodzi mi na to kupa taśmy — zakomunikował Gino.

— Kręć dalej, później wytniemy to, co nam będzie potrzebne. Cofnij się trochę, bodziesz miał ich pod lepszym kątem. O ile w ogóle wylądują. Musimy znaleźć coś, co by ich znęciło. Może coś na handel?

— Broń i woda ognista — poradził de Carlo. — Tym się handluje z Indianami we wszystkich westernach.

— Żadnej broni. Ci dowcipnisie, gdyby tylko dostali ją do rąk, na pewno domyśliliby się jak jej używać.

Barney rozejrzał się wokoło w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego i w pewnym momencie dostrzegł róg przyczepy — bufetu, wystający zza największego drewnianego baraku — siedziby Ottara.

— Mam pomysł — zawołał i pobiegł w tym kierunku. Clyde Rawlston stał oparty o przyczepa i bazgrał coś na kartce papieru.

— Dopisujecie z Charleyem dodatkowe dialogi do scenariusza? — spytał Barney.

— Nie. Doszedłem do wniosku, że pisanie scenariuszy wyraźnie źle wpływa na moją twórczość poetycką. Znów pracuje w kuchni.

— Zatwardziały artysta! Słuchaj, co masz w bufecie?

— Kawę, herbata, ciastka, kanapki z serem, to co zwykle.

— Nie sądne, by czerwonoskórzy byli tym zachwyceni. Nic więcej?

— Lody.

— To może być niezłe. Zapakuj je w kilka tych osmolonych wikińskich garów, a ja zaraz kogoś po nie przyśle. Założę się, że tym facetom pocieknie na ich widok ślinka.

Rzeczywiście lody podziałały. Slithey przyniosła galon waniliowy i postawiła je na brzegu. Obserwowało ją kilku brodzących w wodzie tubylców, wciąż zbyt onieśmielonych, by wyjść na brzeg. Slithey nałożyła im po porcji, po czym zaczęła jeść sama. Trudno stwierdzić, czy sprawiły to lody czy Slithey i jej hormony, dość że po kilku minutach skórzane łodzie zostały wyciągnięte na brzeg, a czarnowłosi autochtoni zmieszali się z grupą Normanów. Barney przyglądał się im uważnie zza kamery.

— Wyglądają bardziej na Eskimosów niż na Indian — mruknął do siebie — ale kilka pióropuszy i barwy wojenne zrobią swoje.

Rzeczywiście, przybysze mieli płaskie twarze i typowy, azjatycki wygląd Eskimosów. Byli od nich jednak znacznie wyżsi, nieomal równi wzrostem Wikingom i wyglądali na silnych. Spod rozpiętych z powodu upału okryć, składających się ze zszytych skór foczych, wyzierały ciała o brunatnej skórze. Rozmawiali miedzy sobą wysokimi głosami, najwidoczniej bardzo ożywieni. Z ogromną ciekawością przypatrywali się nowemu dla siebie otoczeniu — bezpieczne lądowanie rozwiało widać resztki obaw. Z największym zainteresowaniem z ich strony spotkał się knorr — zdawali sobie sprawę, że jest to coś do pływania, lecz jego rozmiary znacznie przewyższały nie tylko wszystko, co do tej pory widzieli, lecz także wszystko, co byli sobie w stanie wyobrazić.

— Jak panu idzie? Zgodzili się dla nas pracować? — zagadnął Barney Jensa Lynna.

— Czy pan oszalał? Wydaje mi się — nie wiem, czy to do pana dociera — wydaje mi się, że nauczyłem się dwóch wyrazów z ich języka: „Unnnah” znaczy prawdopodobnie „tak”, a „henne” — „nie”.

— Niech pan pracuje dalej. Potrzebujemy ich wszystkich, a nawet jeszcze więcej, do sceny z atakiem Indian. Fraternizacja na wybrzeżu zdawała się postępować w najlepsze. Kilku Wikingów dostrzegło w łodziach jakieś pakunki, ludzie kultury Dorset otwierali je, pokazując zainteresowanym wyprawione skóry focze. Najbardziej ciekawi z przybyszów wałęsali się miedzy domami, przyglądając się uważnie wszystkiemu i zajadle dyskutując miedzy sobą piskliwymi głosami. Jeden z nich, zbrojny we włócznie z kamiennym ostrzem zauważył Gina stojącego za kamerą i spojrzał nań z drugiej strony obiektywu, dając mu tym samym okazje do nakręcenia wspaniałego zbliżenia. Krajowiec odwrócił się gwałtownie, gdy usłyszał głośny ryk i towarzyszące mu przenikliwe wrzaski. To byk pognał za krową, która pętała się po błotnistej polanie tuż obok pasma drzew. Mimo niewielkiego wzrostu byk był bydlęciem wrednym i złym, a bielmo na jednym oku czyniło jego aparycje jeszcze bardziej złośliwą. Pozwalano mu włóczyć się swobodnie i nieraz już trzeba go było przeganiać z obozu filmowców. Teraz potrząsnął łbem i ryknął ponownie.

— Ottar — krzyknął Barney. — Usuń stąd tę bestie zanim zdemoluje nam Indian.

Byk nie zdenerwował ludzi kultury Cape Dorset, ale przeraził ich bezgranicznie. Nigdy przedtem nie widzieli takiego ryczącego i parskającego stworzenia; stanęli teraz oniemieli ze strachu. Ottar chwycił jakiś leżący na brzegu drąg i z krzykiem pędził w stronę zwierzęcia. Byk jednakże zrył racicami ziemie, po czym pochylił łeb i zaatakował Ottara. Wiking odskoczył w porę, obrzucił go krótkimi, acz plugawymi staronorweskimi słowami i zdzielił drągiem w bok. Nie odniosło to wszakże oczekiwanego skutku. Zamiast skręcić i ruszyć na swego prześladowcę, zwierze zaryczało i ruszyło do ataku na ludzi z Cape Dorset, najwyraźniej kojarząc ich odmienny wygląd z kłopotami, w jakie aktualnie popadło. Przybysze z wrzaskiem rzucili się do ucieczki.

Panika udzieliła się i innym. Ktoś krzyknął, że skraellingowie atakują i Normanowie rozbiegli się w poszukiwaniu broni. Dwóch przerażonych przedstawicieli kultury Cape Dorset, którzy szamotali się miedzy chałupami, dopadło do domu Ottara i usiłowało wedrzeć się do środka, lecz drzwi były zaryglowane. Ottar rzucił się do obrony swego domowego ogniska i kiedy jeden z mężczyzn odwrócił się, trzymając włócznie w uniesionej do ciosu ręce, Wiking opuścił drąg na jego głowę. Drąg rozpadł się na dwie części. To samo stało się z czaszką przybysza.

Po minucie bójka dobiegła końca. Byk, sprawca całego zamieszania, przebrnął przez strumień i teraz spokojnie skubał trawę na drugim jego brzegu. Skórzane łodzie pchane wściekłymi uderzeniami wioseł pruły wodę w kierunku otwartego morza. Na brzegu walały się pozostawione w popłochu paki foczych skór. Dwóch ludzi z Cape Dorset, wliczając tego, któremu zadał cios Ottar, leżało martwych. W ramieniu jednego z Wikingów tkwiła strzała.

— Madonna mia! — odezwał się Gino, wstając zza kamery i wycierając czoło rękawem. — Ale charakterki. Gorzej niż Sycylijczycy.

— Wszystko zostało w idiotyczny sposób zaprzepaszczone — Jens siedział na ziemi, obiema rękami trzymając się za żołądek. — Oni wszyscy byli przerażeni jak dzieci — dziecięce umysły w ciałach dorosłych mężczyzn. Dlatego się mordowali. Zmarnowali wszystko.

— Ale dzięki temu mamy świetne zdjęcia — odparł Barney. — I nie jesteśmy tu po to, by ingerować w miejscowe obyczaje. Co się panu stało? Ktoś w tym rozgardiaszu kopnął pana w brzuch?

— Nie ingerować w miejscowe obyczaje! Bardzo dowcipne! Niszczy pan życie tych ludzi dla swojej filmowej szmiry, a potem stara się pan uniknąć wszelkich konsekwencji swych poczynań! — Jens skrzywił się raptownie i zacisnął zęby.

Barney spojrzał na niego i zauważył czerwony strumyk wypływający spomiędzy palców Lynna.

— Pan jest ranny — rzekł z niedowierzaniem i rozejrzał się wokoło. — Tex! Opatrunek, migiem.

— Skąd ta troska o mnie? Widziałem, jak pan patrzył na tego parobka ze zranioną ręką. Nie zauważyłem, żeby pan się nim przejął. Normanowie po bitwie zszywali sobie rany drewnianymi szpilkami. Czemu nie przyniósł mi pan trochę wiórów?

— Niech się pan uspokoi Jens, jest pan ranny. Zaopiekujemy się panem.

Tex przygnał z apteczką pierwszej pomocy, postawił ją obok Jensa, a sam przyklęknął z boku.

— Co się stało? — zapytał spokojnym, zaskakująco łagodnym głosem.

— Włócznia. Działo się to tak szybko, że nie zdawałem sobie z niczego sprawy. Stałem miedzy łodzią a jednym z nich. Był przerażony. Podniosłem ręce do góry i próbowałem coś powiedzieć — potem był już tylko spazm bólu i on uciekł.

— Obejrzę to. Widziałem kilka podobnych ran. Na Nowej Gwinei. — Głos Texa brzmiał fachowo i spokojnie.

Delikatnie rozsunął ręce Lynna i szybkim ruchem noża przeciął zakrwawione ubranie.

— Nie najgorzej — stwierdził, przypatrując się krwawej ranie. — Śliczna mała dziurka we flakach. Poniżej żołądka i nie wygląda na tyle głęboką, by uszkodzić cokolwiek innego. Przypadek szpitalny. Pozszywają dziury, założą kilka sączków do brzucha i nafaszerują antybiotykami aż po same uszy. Gdyby próbować leczyć to w warunkach polowych, przekręciłbyś się w ciągu dwóch dni na zapalenie otrzewnej.

— Jesteś cholernie szczery — odparł Lynn i uśmiechnął się.

— Zawsze — Tex wyjął ampułkę z morfiną i odłamał jej koniec. — Gdy gość wie co z nim jest, nie uskarża się na opiekę. Lepiej dla niego i lepiej dla innych.

Zrobił zastrzyk z szybkością wskazującą na długoletnią praktykę.

— Jesteś pewien, że nie może się mną zająć pielęgniarka? Nie chciałbym jeszcze wracać…

— Pełne wynagrodzenie plus premia — rzekł Barney z uśmiechem. — I osobny pokój w szpitalu, niech się pan nie martwi tym wszystkim.

— Nie chodzi mi o pieniądze, panie Hendrickson. Wbrew temu, co pan sądzi, są jeszcze inne, poza szmalem rzeczy na tym świecie. Zaliczam do nich również to, czym się zajmuje. Jedna strona moich notatek warta jest więcej niż każda z rolek pańskiego celuloidowego szkaradzieństwa.

Barney uśmiechnął się i spróbował zmienić temat.

— Doktorze, nikt już nie robi filmów z celuloidu. Mamy bezpieczniejsze materiały. Niepalne. Tex przyłożył do rany opatrunek sulfonamidowy i obwiązał ją ciasno bandażem elastycznym.

— Musi pan ściągnąć tu doktora — niespokojnie odezwał się Jens. — Muszę wysłuchać jego opinii na temat mojego odjazdu. Skończycie ten film, gdy tylko odjadę i nigdy nie będę miał okazji tu wrócić. Łapczywie, jakby chcąc zapamiętać wszystko, Lynn wpatrywał się w zatokę, stojące wokół domy, ludzi. Tex pochwycił znaczące spojrzenie Barneya i pokręcił przecząco głową. Machnął ręką w kierunku obozu.

— Idę po samochód i poproszę profesora, by uruchomił Vremiatron. Ktoś powinien obandażować rękę temu Wikingowi i dać mu penicylinę.

— Przywieź ze sobą pielęgniarkę. Ja zostanę tu z Jensem — odparł Barney.

— Muszę panu powiedzieć, że zupełnie przypadkowo dokonałem pewnego odkrycia — Lynn położył rękę na ramieniu Barneya. — Usłyszałem jak Ottar opowiadał jednemu ze swoich ludzi o tarczy żyrokompasu na okręcie. Wymawiają te nazwę po swojemu, brzmi to mniej więcej „usas — notra”. Zaszokowało mnie to. W sagach islandzkich jest wyraz, wspomniany tylko jeden raz. Odnosi się do jakiegoś instrumentu nawigacyjnego, którego nigdy nie udało się zidentyfikować. Wymawia się go „husanotra”. Jeśli tak, to wpływ naszego pojawienia się w jedenastym stuleciu jest większy, niż ktokolwiek z nas mógł to sobie wyobrazić. Wszystkie możliwości muszą zostać sprawdzone. Nie mogę wracać!

— To bardzo interesujące, co pan mówi — Barney spojrzał w stronę obozu, lecz samochodu ciągle jeszcze nie było widać. — Powinien pan to opisać w jakimś czasopiśmie naukowym. Po to one są.

— Idiota! Pan nie ma najmniejszego pojęcia o czym mówię. Z pańskiego punktu widzenia Vremiatron istnieje tyko po to, by go skurwić, używając do produkcji jakichś wszawych filmów…

— Niech pan nie będzie taki pochopny w wyzwiskach — odrzekł Barney, starając się zachować spokój ze względu na rannego. — Nikt jakoś nie śpieszył się, by pomóc Hewettowi. Dopiero my daliśmy mu pieniądze. Gdyby Vremiatron nie został użyty do filmu ślęczałby pan teraz z nosem utkwionym w książkach na pańskim uniwersytecie w Los Angeles, nie mając pojęcia ani o jednym z tych odkryć i faktów, które uważa pan za takie ważne. Nie neguje wartości pańskiego zawodu — niech pan uszanuje mój. Przed chwilą usłyszałem tu coś o skurwianiu się. To niczego nie dowodzi. Wojny prostytuują naukowców, ale coś mi się widzi, że wszystkich wielkich wynalazków dokonano wtedy, kiedy toczyła się jakaś wojna, dzięki której mogły zostać sfinansowane.

— Wojny nie finansują badań podstawowych, a tylko te decydują o postępie.

— Najmocniej przepraszam, ale to właśnie zbrojenia chronią nas przed bombami wroga, co daje tym, którzy zajmują się badaniami podstawowymi czas i możliwość ich prowadzenia.

— Gładka odpowiedź, ale nie wyczerpuje zagadnienia. Cokolwiek by pan twierdził — podróże w czasie wykorzystano do produkcji tanich filmów i każda, cenna na wagę złota prawda historyczna może być odkryta wyłącznie przez przypadek.

— Niezupełnie — odparł Barney i westchnął z ulgą, usłyszał bowiem odgłos nadjeżdżającej ciężarówki. — Nie przeszkadzamy panu w badaniach — przeciwnie, nawet w nich pomogliśmy. Miał pan absolutnie wolną rękę. Jeżeli chodzi o przemysł filmowy, zgoda — zainwestowaliśmy we Vremiatron jako w nawy, eksperymentalny środek produkcji. Z materiałem, który pan zgromadził, może pan rozmawiać z dowolną fundacją na temat sfinansowania budowy następnej platformy czasu, tym razem dla celów poznawczych i dla własnej satysfakcji.

— Tak właśnie mam zamiar postąpić!

— Ale jeszcze nie teraz. — Ciężarówka zatrzymała się obok. — Profesor związany jest z nami umową, która zapewnia nam wyłączność używania tego wynalazku przez parę następnych lat. Dopóki nie zwrócą się nam zainwestowane weń pieniądze, rzecz jasna.

— Tak, aż za jasna — odpad Jens, patrząc z goryczą na wyciągane z ciężarówki nosze. — Najpierw zysk, a kulturę i naukę niech szlag trafi.

— Tak się nazywa ta gra. — Barney obserwował, jak ostrożnie wnoszono filologa do kabiny samochodu. — Świata nie zmienisz — musisz nauczyć się, jak w nim żyć.

Загрузка...