10. Roboty

41

Podczas obiadu Trevize zdawał się być zatopiony w myślach, a Bliss skupiła całą uwagę na jedzeniu. Pelorat, który jako jedyny miał ochotę do rozmowy, stwierdził, że jeśli świat, na którym się znajdowali, jest Aurorą i jeśli był on pierwszym światem założonym przez osadników z Ziemi, to powinien się znajdować blisko niej.

— Może warto by było przeszukać sąsiednie systemy gwiezdne — powiedział. — Oznaczałoby to sprawdzenie najwyżej paruset gwiazd.

Trevize mruknął w odpowiedzi, że szukanie na chybił trafił to ostateczność i że nawet jeśli znajdzie Ziemię, to chce uzyskać na jej temat jak najwięcej informacji, zanim zdecyduje się wylądować. Nie powiedział nic więcej, więc Pelorat zamilkł zgaszony.

Po obiedzie Trevize w dalszym ciągu nie zdradzał ochoty do rozmowy, więc Pelorat postanowił wyciągnąć coś z niego.

— Zostajemy tu, Golan? — spytał.

— Przynajmniej na noc — powiedział Trevize. Muszę wszystko przemyśleć.

— Czy to bezpieczne?

— Jeśli nie ma tu nic groźniejszego niż psy odparł Trevize — to w statku jesteśmy zupełnie bezpieczni.

— A ile czasu zająłby nam start, gdyby okazało się, że jest tu coś groźniejszego od psów?

— Postawiłem komputer w stan pogotowia. Myślę, że udałoby się nam wystartować w czasie jednej-dwóch minut. Zresztą jeśli zdarzy się coś niespodziewanego, to komputer natychmiast nas zaalarmuje, więc proponuję, żebyśmy się wszyscy trochę przespali. Jutro rano podejmę decyzję co do naszego następnego ruchu.

„Łatwo powiedzieć” — pomyślał Trevize, kiedy zapadła ciemność. Leżał zwinięty w kłębek na podłodze sterowni. Nie było to zbyt wygodne, ale był pewien, że w tej sytuacji w łóżku też nie zasnąłby szybciej i nie spałby lepiej, a w sterowni mógł przynajmniej przystąpić natychmiast do działania, gdyby komputer wszczął alarm.

W tym momencie usłyszał odgłos kroków i odruchowo usiadł, uderzając głową o kant pulpitu nie tak mocno, żeby zranić się, ale wystarczająco silnie, aby skrzywić się z bólu. Pomalował bolące miejsce.

— Janov? — spytał stłumionym głosem, wycierając łzy, które ból wycisnął mu z oczu.

— Nie. Bliss.

Trevize zaczął macać ręką pulpit, aby uzyskać przynajmniej częściowy kontakt z komputerem i łagodne światło ukazało Bliss w jasnoróżowym szlafroku.

— O co chodzi? — spytał Trevize.

— Zajrzałam do twojej sypialni, ale cię tam nie było. Nie miałam jednak wątpliwości, że czuję twoje fale mózgowe, więc poszłam w kierunku, skąd dochodziły. Było jasne, że nie śpisz, więc weszłam.

— Dobrze, ale czego chcesz?

Usiadła przy ścianie i podciągnęła kolana pod brodę.

— Nie bój się — powiedziała. — Nie planuję zamachu na resztki twego dziewictwa.

— No myślę — odparł drwiąco Trevize. — Dlaczego nie śpisz? Potrzebujesz snu bardziej niż ja.

— Wierz mi — powiedziała cicho — że ta historia z psami bardzo mnie wyczerpała.

— Wierzę ci.

— Ale musiałam porozmawiać z tobą bez Pela.

— O czym?

— Kiedy opowiedział ci o tym robocie, powiedziałeś, że to wszystko zmienia. Co miałeś na myśli?

— Nie wiesz? Mamy trzy zestawy współrzędnych, dla trzech Zakazanych Światów. Chcę odwiedzić wszystkie trzy, aby dowiedzieć się jak najwięcej o Ziemi, zanim spróbuję ją odnaleźć.

Przysunął się do niej bliżej, żeby mogli mówić jeszcze ciszej, ale nagle szybko się odsunął.

— Słuchaj, nie chciałbym, żeby nas tu znalazł Janov — powiedział. — Nie wiem, co by sobie pomyślał.

— Nie przyjdzie tutaj. Śpi teraz. Trochę wzmocniłam jego sen. Jeśli zacznie się wiercić, to zaraz będę o tym wiedziała… Możesz mówić dalej. Chcesz zatem odwiedzić wszystkie te światy. Ale co się zmieniło?

— Początkowo nie miałem zamiaru niepotrzebnie tracić czasu na jakimkolwiek świecie. Skoro ten świat, Aurora, jest od dwudziestu tysięcy lat bezludny, to jest wątpliwe, aby zachowały się tu jakieś wartościowe informacje. Nie chcę łazić tu całymi tygodniami czy miesiącami, walcząc z psami, kotami, bykami czy innymi zwierzętami, które mogły zdziczeć i stać się niebezpieczne, w nadziei, że wśród tych ruin znajdę może jakiś strzęp informacji. Być może na którymś z pozostałych Zakazanych Światów, a może nawet na obu, żyją jeszcze ludzie i są nietknięte biblioteki. A więc chciałem odlecieć stąd jak najszybciej. Może bylibyśmy już w przestrzeni i spalibyśmy sobie spokojnie.

— Ale?

— Ale jeśli na tym świecie znajdują się jeszcze funkcjonujące roboty, to może moglibyśmy od nich uzyskać jakieś informacje. Byłoby bezpieczniej zająć się robotami niż ludźmi, bo z tego, co słyszałem, muszą one stosować się do ludzkich poleceń i nie mogą skrzywdzić żadnej ludzkiej istoty.

— A więc zmieniłeś zamiary i chcesz tu jeszcze trochę zostać, aby poszukać robotów.

— Nie, Bliss, nie chcę. Wydaje mi się, że żaden robot nie może bez konserwacji przetrwać dwudziestu tysięcy lat… No, ale skoro widziałaś tu robota, w którym tliła się jeszcze iskierka energii, to jest oczywiste, że nie mogę polegać na swoich zdrowo rozsądkowych sądach o robotach. Nie mogę pozwolić, żeby kierowała mną niewiedza. Może roboty są bardziej odporne niż mi się wydawało, a może potrafią się same konserwować.

— Posłuchaj mnie — powiedziała Bliss — i, proszę, zachowaj to w sekrecie.

— W sekrecie? — spytał Trevize, podnosząc ze zdziwienia brwi. — Przed kim?

— Ćśś! Oczywiście przed Pelem. Słuchaj, nie musisz zmieniać swego planu. Miałeś rację. Na tym świecie nie ma już funkcjonujących robotów. Niczego nie wykryłam.

— Wykryłaś tego jednego, a jeśli jest ten jeden…

— Wcale go nie wykryłam. On nie funkcjonował, i to od dawna.

— Ale powiedziałaś…

— Wiem, co powiedziałam. Pelowi wydawało się, że widzi ruch i słyszy głos. Ale on jest marzycielem. Całe życie poświęcił na zbieranie danych, ale w ten sposób trudno zyskać sławę w nauce. On bardzo chce dokonać jakiegoś ważnego odkrycia. Odkrycie słowa „Aurora” było niezbitym faktem i uszczęśliwiło go bardziej, niż sobie wyobrażasz. Pragnął znaleźć coś więcej.

— Chcesz powiedzieć, że tak bardzo pragnął dokonać odkrycia, że sam sobie wmówił, że robot, którego znalazł, jest nadal sprawny?

— Znalazł kawał zardzewiałego żelastwa, w którym nie było więcej świadomości niż w skale, o którą był oparty.

— Ale potwierdziłaś jego opowieść.

— Nie mogłam obrabować go z jego odkrycia. On znaczy dla mnie tak wiele.

Trevize patrzył na nią przez dobrą minutę, a potem powiedział:

— Możesz mi wyjaśnić, dlaczego on znaczy dla ciebie tak wiele? Chcę wiedzieć. Naprawdę chcę to wiedzieć. Dla ciebie jest on na pewno starszym mężczyzną, w którym nie ma nic romantycznego. Jest izolem, a ty pogardzasz izolami. Jesteś młoda i ładna i na pewno są takie elementy Gai, które mają ciała młodych i przystojnych mężczyzn. Z nimi mogłabyś mieć związki fizyczne, które, potęgowane przez Gaję, wzniosłyby cię na szczyty rozkoszy. Co takiego widzisz w Janovie?

Bliss spojrzała poważnie na Trevizego.

— A ty go nie kochasz? — spytała.

Trevize wzruszył ramionami.

— Lubię go. Myślę, że jeśli pozbawić to podtekstu erotycznego, to możesz powiedzieć nawet, że go kocham.

— Znasz go od niedawna. A więc dlaczego go kochasz, na swój nieerotyczny sposób?

Trevize uśmiechnął się bezwiednie.

— To naprawdę dziwny facet. Jestem święcie przekonany, że nigdy nawet nie pomyślał o sobie. Polecono mu lecieć ze mną, więc poleciał. Bez żadnego sprzeciwu. Chciał, żebyśmy polecieli na Trantor, ale kiedy powiedziałem, że chcę lecieć na Gaję, nie protestował. Teraz udał się ze mną na poszukiwanie Ziemi, chociaż wie, że to niebezpieczne. Jestem zupełnie pewien, że gdyby musiał za mnie czy za kogokolwiek innego oddać życie, to zrobiłby to. I to bez żalu.

— A ty oddałbyś życie za niego?

— Być może, gdybym nie miał czasu do namysłu. Gdybym miał czas, żeby to przemyśleć, to zawahałbym się i mógłbym stchórzyć. Nie jestem taki dobry, jak on. I właśnie dlatego odczuwam silną potrzebę chronienia go i dbania o jego dobro. Nie chcę, żeby Galaktyka nauczyła go, że nie warto być dobrym. Rozumiesz? A szczególnie muszę go chronić przed tobą. Nie mogę znieść myśli, że pewnego dnia rzucisz go dla jakiejś błahej przyjemności.

— Przypuszczałam, że myślisz coś takiego. Nie uważasz, że widzę w nim to samo, co ty, a nawet więcej, bo mogę kontaktować się bezpośrednio z jego umysłem? Czy zachowuję się tak, jakbym chciała go zranić? Czy potwierdziłabym te jego urojenia, że widział funkcjonującego robota, gdybym nie wiedziała, że w przeciwnym razie sprawię mu przykrość i nie chciała tego uniknąć? Jestem przyzwyczajona do tego, co nazywasz dobrocią, gdyż każdy element Gai jest gotów poświęcić się dla dobra całości. Nie znamy i nie potrafimy zrozumieć innych motywów. Ale też, postępując w ten sposób, nic nie tracimy, gdyż każdy element jest całością, choć myślę, że nie jesteś w stanie tego pojąć. Z Pelem sprawa wygląda inaczej.

Bliss nie patrzyła na Trevizego. Wyglądała tak, jakby mówiła sama do siebie.

— On jest izolem. Jest bezinteresowny nie dlatego, że jest elementem większej całości. Jest bezinteresowny i niesamolubny dlatego, że taki już jest. Rozumiesz, co mam na myśli? Ma wszystko do stracenia, chociaż nie ma nic do zyskania, a jednak jest, jaki jest. Zawstydza mnie, gdyż ja jestem taka, nie bojąc się, że coś stracę, a on jest, jaki jest, nie mając nadziei, że coś przez to zyska. — Znowu spojrzała na Trevizego. Miała poważną minę. Rozumiesz teraz, o ile więcej wiem o nim niż ty? I nadal myślisz, że mogłabym go skrzywdzić?

— Bliss — rzekł Trevize — powiedziałaś dzisiaj: „Zostańmy przyjaciółmi”, a ja na to odparłem: „Jeśli tego chcesz”. Nie było to zbyt uprzejme z mojej strony, ale pomyślałem o tym, co możesz zrobić Janovowi. Teraz moja kolej. Zostańmy przyjaciółmi, Bliss. Możesz dalej przytaczać argumenty na korzyść Galaxii, a ja mogę ich nie przyjmować, ale mimo tego możemy być przyjaciółmi. — Wyciągnął do niej rękę.

— Oczywiście — powiedziała i uścisnęła mocno jego dłoń.

42

Trevize uśmiechnął się w duchu. Kiedy siedział przy komputerze starając się zlokalizować gwiazdę (jeśli w ogóle była tam jakaś gwiazda), której położenie określały współrzędne z pierwszego zestawu, i Pelorat i Bliss bacznie się temu przyglądali, i zasypywali go pytaniami. Teraz byli w swojej kabinie i spali, a w każdym razie odpoczywali, zostawiwszy mu całe to zadanie.

W pewnym sensie pochlebiało mu to, bo zdawało się świadczyć o tym, że zaakceptowali fakt, iż on doskonale wie, co robi, i nie potrzebuje żadnej kontroli, pomocy ani zachęty. Skoro już o tym mowa, to Trevize przekonał się doświadczalnie, że powinien bardziej polegać na komputerze i że urządzenie to nie potrzebuje żadnej kontroli, a w każdym razie potrzebuje jej o wiele mniej.

Pojawiła się inna gwiazda, bardzo jasna i nie oznaczona na mapie Galaktyki. Była nawet jaśniejsza od gwiazdy, wokół której krążyła Aurom, co czyniło jeszcze bardziej zastanawiającym fakt, że nie było 0 niej żadnych informacji w banku danych komputera.

Trevizego zdumiewały osobliwe cechy zachowanych przez tradycję przekazów ze starożytności. Całe wieki mogły się nałożyć na siebie albo osunąć się w zapomnienie. Mogła zaginąć pamięć o całych cywlizacjach, ale zdarzało się, że z tej masy faktów zostawał szczegół czy dwa i tradycja przekazywała je w absolutnie nie zmienionym kształcie, tak jak te zbiory współrzędnych.

Podzielił się kiedyś tym spostrzeżeniem z Peloratem, na co Pelorat natychmiast odparł, że to właśnie czyni badania nad mitami i legendami tak pociągającymi. „Cały dowcip w tym — powiedział Pelorat — żeby zdecydować, które elementy danej legendy przedstawiają wiernie rzeczywistość, a więc odpowiadają prawdzie. Nie jest to bynajmniej łatwe. Różni mitologowie wybierają różne elementy tej samej legendy, kierując się zazwyczaj tym, czy pasują one do ich interpretacji.”

W każdym razie gwiazda ta znajdowała się akurat tam, gdzie powinna być. A jeśli rzeczywiście tam będzie, to Trevize będzie skłonny uwierzyć, że i reszta legendy, mówiąca o tym, że było w sumie pięćdziesiąt Zakazanych Światów, jest również (mimo iż liczba ta była podejrzanie okrągła) prawdziwa, i zacznie się zastanawiać, gdzie może leżeć pozostałych czterdzieści siedem.

Wkrótce komputer odkrył, krążący wokół gwiazdy, nadający się do zamieszkania świat, Zakazany Świat, ale w tej chwili nie zaskoczyło to już ani odrobinę Trevizego. Był absolutnie pewien, że ten świat tam będzie. Skierował „Odległą Gwiazdę” na orbitę wokół planety i zmniejszył prędkość.

Warstwa chmur była na tyle rzadka, że można było dość dobrze zobaczyć z przestrzeni powierzchnię planety. Tak jak na prawie wszystkich zamieszkanych światach, tak i na tym świecie znajdowały się duże zbiorniki wodne. Widać było nie przedzielony żadnymi lądami ocean w strefie tropikalnej i dwa oceany w strefach biegunowych. W jednej ze stref umiarkowanych rozciągał się wijący się kontynent, o zatokach z każdej strony, powodując, że tu i ówdzie ląd zwężał się do przesmyku. W drugiej strefie umiarkowanej ląd rozdzielał się na trzy duże części, z których każda była szersza w przekroju północno-południowym niż kontynent na drugiej półkuli.

Trevize żałował, że nie zna się na klimatologii na tyle, by z tego, co widzi, móc wywnioskować, jakie panują tam pory roku i temperatury. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie polecić komputerowi, aby rozwiązał ten problem, ale sprawa klimatu nie była najważniejsza.

O wiele ważniejsze było to, że i tym razem komputer nie odkrył promieniowania, które mogłoby pochodzić z urządzeń technicznych. Dzięki teleskopowi przekonał się, że przynajmniej ta planeta nie evyglądała jak nadgryziona przez mole i że nie było na niej śladu pustyni. Przesuwający się w dole ląd był w różnych odcieniach zieleni, ale nie widać było żadnych znaków miast po stronie oświetlonej ani świateł po stronie zacienionej.

Czyżby i na tej planecie istniały różne formy życia, z wyjątkiem człowieka?

Zastukał do drzwi sypialni Pelorata.

— Bliss! — powiedział stłumionym głosem i zastukał jeszcze raz.

Zza drzwi dobiegł szelest i głos Bliss:

— Słucham.

— Możesz wyjść? Potrzebuję twojej pomocy.

— Zaczekaj chwilę, niech się trochę ogarnę, żeby jakoś wyglądać.

Kiedy wreszcie wyszła, Trevize stwierdził, że nie wygląda gorzej niż zazwyczaj. Był trochę zły, że kazała mu czekać, bo było mu wszystko jedno, jak wygląda. Ale teraz byli przyjaciółmi, więc stłumił złość.

— Co mogę dla ciebie zrobić? — spytała z uśmiechem.

Trevize machnął ręką w stronę ekranu.

— Jak widzisz, przelatujemy właśnie nad powierzchnią świata, który wygląda na zupełnie zdrowy. Część lądowa pokryta jest bujną roślinnością. Niestety, nie widać ani świateł po stronie, gdzie jest teraz noc, ani nie czuje się żadnego promieniowania. Skup się, proszę, posłuchaj uważnie i powiedz mi, czy są tam jakieś zwierzęta. Wydawało mi się, że w pewnym miejscu widzę stado pasących się zwierząt, ale nie byłem pewien. Może mnie też zdarzyło się ujrzeć to, co bardzo chciałem zobaczyć.

Bliss „słuchała”. W każdym razie na jej twarzy widać było wyraz dziwnego napięcia.

— O tak — powiedziała — istnieje tu bogata fauna.

— Ssaki?

— Na pewno.

— A ludzie?

Teraz wyglądało na to, że skoncentrowała się jeszcze bardziej. Minęło dobrych parę minut, zanim się odprężyła.

— Trudno powiedzieć. Parę razy zdawało mi się, że odkryłam tchnienie inteligencji wystarczająco dużej, aby można ją wziąć za ludzką. Ale było to tak słabe i występowało tak sporadycznie, że może ja też wyczułam to, co bardzo chciałam wyczuć. Widzisz…

Przerwała i pogrążyła się w myślach. Trevize ponaglił ją:

— No?

— Problem w tym, że zdaje mi się, iż wykryłam coś innego. Jest to coś, z czym się dotąd nie spotkałam, ale myślę, że to nie może być nic innego jak…

Jej twarz ściągnęła się. Zaczęła ponownie „nashachiwać”, jeszcze intensywniej niż poprzednio.

— No i…? — spytał Trevize.

Odprężyła się. — Myślę, że nie może to być nic innego jak roboty.

— Roboty!

— Tak, a jeśli wykryłam je, to z pewnością byłabym też w stanie wykryć ludzi. Ale nie wykryłam.

— Roboty! — powtórzył Trevize, marszcząc czoło.

— Tak. I jeśli się nie mylę, to w dużej liczbie.

43

Pelorat powiedział „Roboty!” dokładnie takim samym tonem jak Trevize, kiedy mu o nich oznajmił. Potem uśmiechnął się lekko.

— Miałeś rację, Golan a ja byłem w błędzie, wątpiąc w słuszność twojej decyzji.

— Nie przypominam sobie, Janov, żebyś wątpił w słuszność mojej decyzji.

— Och, stary, nie uważałem za właściwe, żeby ująć to w słowach. Ale myślałem w głębi duszy, że było błędem odlatywać z Aurory, kiedy była szansa, że możemy wypytać jakiegoś robota, który przetrwał do naszych czasów. Teraz jednak jest jasne, że wiedziałeś, iż tutaj będzie większa liczba robotów.

— Nic podobnego, Janov. Nie wiedziałem. Po prostu zaryzykowałem. Bliss powiada, że ich pola myślowe zdają się wskazywać, że funkcjonują bez zarzutu, a mnie się z kolei zdaje, że nie mogłyby tak funkcjonować, gdyby nie było tu ludzi dbających o ich stan techniczny. Jednak Bliss nie może wykryć tu obecności żadnych ludzi, więc szukamy dalej.

Pelorat popatrzył z zadumą na ekran.

— To wszystko to chyba las, prawda?

— Przeważnie. Ale są tam też gołe przestrzenie. Może to łąki. Problem w tym, że nie widzę miast ani świateł po przeciwnej stronie. Nie ma też żadnego promieniowania, oprócz cieplnego.

— A więc nie ma tu ludzi?

— Sam jestem ciekaw. Bliss jest w kuchni i próbuje się skoncentrować. Wybrałem, oczywiście arbitralnie, jeden południk jako zerowy, co znaczy, że komputer sporządził mapę planety, na której można ustalić długość i szerokość geograficzną. Bliss ma specjalne urządzenie z guzikiem, który naciska za każdym razem, kiedy natrafi na coś, co wydaje się niezwykłą koncentracją mózgowej aktywności robotów — myślę, że w odniesieniu do robotów nie można użyć terminu „aktywność neuronowi” lub na jakiś ślad ludzkiej myśli. Urządzenie to jest podłączone do komputera, dzięki czemu komputer nanosi natychmiast odpowiedni punkt na mapę. Potem każemy mu wybrać któryś z tych punktów i znaleźć odpowiednie miejsce do lądowania.

Pelorat zrobił zakłopotaną minę.

— Czy to rozsądne zostawiać wybór komputerowi? — spytał.

— A dlaczego nie? To bardzo kompetentny komputer. Poza tym jeśli nie wie się samemu, na jakiej podstawie dokonać takiego wyboru, to nie zaszkodzi wziąć przynajmniej pod rozwagę wyboru dokonanego przez komputer.

Twarz Pelorata rozjaśniła się.

— Coś w tym jest, Golan — powiedział. — Niektóre z najstarszych legend zawierają opowieści o tym, że ludzie dokonywali wyboru rzucając sześciokątne kostki na ziemię.

— Tak? I co to daje?

— Na każdym boku takiej kostki była zapisana pewna decyzja… no tak… zaraz, nie… a może… no mniejsza z tym… i tak dalej. Uważano, że ten bok, który po wylądowaniu kostki na ziemi znalazł się na górze, zawiera radę, zgodnie z którą należy postąpić. Był też inny sposób. Na tarczę zawierającą otwory, w których wypisane były różne decyzje, rzucano kulkę i podejmowano decyzję wypisaną nad otworem, w którym zatrzymała się ta kulka. Niektórzy mitologowie twierdzą, że były to raczej gry hazardowe niż loterie, ale moim zdaniem to jedno i to samo.

— W pewnym sensie — rzekł Trevize — my też podejmujemy taką grę wybierając miejsce lądowania.

Bliss wyszła z kuchni akurat w porę, żeby usłyszeć ostatnie zdanie.

— Nie podejmiemy żadnej gry — powiedziała. — Wiele razy nacisnęłam guzik z napisem „Być może”, aż w końcu, raz, guzik z napisem „Tak”. I właśnie tam wylądujemy.

— A co spowodowało, że nacisnęłaś ten z „Tak”? — spytał Trevize.

— Uchwyciłam „powiew” ludzkiej myśli. Z pewnością. Nie ma mowy o pomyłce.

44

Było po deszczu, gdyż trawa była mokra. Niebo pokryte było chmurami, które jednak zaczynały się rozchodzić.

„Odległa Gwiazda” miękko wylądowała w pobliżu kępy drzew. „,Na wypadek, gdyby okazało się, że są tu zdziczałe psy” — pomyślał Trevize pół żartem, pół serio). Teren wokół statku wyglądał na łąkę, a kiedy schodzili do lądowania, a więc znajdowali się na wysokości, z której można było ogarnąć spojrzeniem większy obszar, Trevizemu wydało się, że widzi sady i pola uprawne, a także — tym razem nie było wątpliwości — pasące się zwierzęta.

Nigdzie nie widać było jednak żadnych budynków. W całym krajobrazie nie było nic sztucznego, z wyjątkiem regularnych rzędów drzew w owych sadach i prostych linii wyznaczających granice pól, które na pewno nie były dziełem natury w większym stopniu niż na przykład stacja mikrofalowa.

Czy jednak mogło to być dziełem samych robotów? Czy nie kryli się za tym ludzie?

Trevize spokojnie zakładał pas z bronią. Tym razem dokładnie sprawdził zarówno miotacz, jak i bicz neuronowy i upewnił się, że broń ma komplet ładunków. W pewnym momencie pochwycił spojrzenie Bliss i przerwał zapinanie pasa.

— Załóż go — powiedziała. — Nie sądzę, żebyś miał okazję zrobić użytek z broni, ale tak samo myślałam za pierwszym razem, prawda?

— A ty nie chcesz wziąć ze sobą broni, Janov? — spytał Trevize.

Pelorat potrząsnął głową.

— Nie, dziękuję. Mając przy sobie ciebie z bronią fizyczną i Bliss z bronią psychiczną, czuję się zupełnie bezpieczny. Może to wygląda na tchórzostwo, że kryję się za wami, ale nie wstydzę się tego. Przeciwnie — cieszę się, że w żadnym przypadku nie będę musiał użyć siły.

— Rozumiem — odparł Trevize. — Tylko nie chodź nigdzie sam. Jeśli my się rozdzielimy, to pójdziesz z jednym z nas i pod żadnym pozorem, choćby cię nawet rozsadzała ciekawość, nie możesz się oddalać.

— Nie martw się o niego — powiedziała Bliss. — Będę miała na niego oko.

Trevize pierwszy zszedł na powierzchnię. Po deszczu wiał orzeźwiający, nieco chłodny wiatr, ale Trevize powitał to z zadowoleniem. Przed deszczem było prawdopodobnie bardzo parno.

Ze zdziwieniem wciągnął nosem powietrze. Zapach planety był rozkoszny. Wiedział, że każda planeta ma swój własny, specyficzny zapach, który dla przybysza z innego świata jest zawsze dziwny i zazwyczaj nieprzyjemny, może po prostu dlatego, że obcy i dziwny. Czyżby obcy zapach mógł też być przyjemny? A może wszystko to brało się stąd, że wylądowali tu zaraz po deszczu, w dodatku w odpowiedniej porze roku, bez względu na to, jaka akurat była to pora…

— Chodźcie — powiedział. — Jest tu zupełnie przyjemnie.

Pelorat zszedł do niego i rzekł:

— „Przyjemnie” to odpowiednie słowo. Myślisz, że zawsze jest tu taki zapach?

— To nieważne. Po godzinie i tak przyzwyczailibyśmy się do panującego tu zapachu. Nasze komórki węchowe byłyby nim już tak przesycone, że nie czulibyśmy nic.

— Szkoda.

— Trawa jest mokra — powiedziała Bliss, z odcieniem niezadowolenia w głosie.

— No to co? Przecież na Gai też pada! — powiedział Trevize i akurat w tej chwili przez chmury przebił się promień słońca. Wyglądało na to, że niedługo rozpogodzi się zupełnie.

— Owszem — odparła Bliss — ale wiemy, kiedy będzie deszcz i możemy się na to przygotować.

— To niedobrze — rzekł Trevize. — Dużo przez to tracicie. Niespodzianki dostarczają dużo emocji.

— Masz rację — zgodziła się Bliss. — Postaram się przestać zachowywać jak prowincjuszka.

Pelorat rozejrzał się wokół i powiedział rozczarowanym głosem:

— Zdaje się, że nic tu nie ma.

— Tylko zdaje się — powiedziała Bliss. — Zbliżają się do nas, ale zasłania ich to wzniesienie. Wskazała ręką. — Myślisz, że powinniśmy wyjść im naprzeciw? — spytała Trevizego.

Trevize potrząsnął głową.

— Nie. Przelecieliśmy wiele parseków, żeby się z nimi spotkać. Oni też mogą przejść kawałek. Zaczekamy tutaj.

Na razie nie widzieli nic. Tylko Bliss wyczuwała, że się zbliżają. W końcu na szczycie wzniesienia ukazała się jakaś postać, a potem druga i trzecia.

— Myślę, że na razie to wszyscy — powiedziała Bliss.

Trevize przyglądał się z zaciekawieniem. Chociaż nigdy przedtem nie widział robota, nie miał nawet cienia wątpliwości, że to, co widzi, to roboty. Miały ludzkie, lecz schematyczne kształty, aczkolwiek nie było wcale oczywiste, że wykonane są z metalu. Ich powierzchnia była matowa, co stwarzało złudzenie, że jest pokryta jakimś miękkim tworzywem, przypominającym plusz.

Ale czy to było rzeczywiście złudzenie? Poczuł nagle nieprzepartą ochotę, aby dotknąć któregoś z nich. Jeśli ta planeta była naprawdę Zakazanym Światem i jeśli nigdy nie lądowały na niej statki kosmiczne — a musiała to być prawda, gdyż słońca, wokół którego krążyła, nie było na żadnej mapie Galaktyki — to „Odległa Gwiazda” i ludzie, którzy na niej tu przybyli, musiała być czymś, z czym te roboty nigdy się jeszcze nie spotkały. A jednak reagowały tak pewnie, jak gdyby niejeden raz znalazły się w takiej sytuacji.

— Tutaj możemy otrzymać informacje, których nie znajdziemy w żadnym innym miejscu Galaktyki — powiedział cicho. — Moglibyśmy zapytać ich o położenie Ziemi względem tego świata. Jeśli je znają, to je nam podadzą. Kto wie od jak dawna one funkcjonują. Może znają te dane z własnego doświadczenia? Pomyślcie o tym.

— Ale też — powiedziała Bliss — mogły zostać wykonane zupełnie niedawno. W takiej sytuacji mogą nic nie wiedzieć.

— Albo może wiedzą, ale nam nie powiedzą dodał Pelorat.

— Myślę — powiedział Trevize — że jeśli nie otrzymały polecenia, żeby nic nam nie mówić, to nie mogą nic nie powiedzieć, ale dlaczego ktoś miałby im wydawać takie polecenie, skoro nikt tu nie spodziewał się naszego przybycia?

Roboty zatrzymały się trzy metry przed nimi. Stały nieruchomo, nic nie mówiąc.

Trevize, z ręką na kolbie miotacza, nie odwracając wzroku od robotów spytał Bliss:

— Potrafisz stwierdzić, czy są nastawione wrogo? — Musisz wziąć pod uwagę fakt, że nigdy jeszcze nie miałam do czynienia z takimi umysłami, ale nie wykrywam niczego, co świadczyłoby o ich wrogim stosunku.

Trevize zdjął rękę z kolby, ale trzymał ją w pobliżu. Podniósł lewą rękę, spodem dłoni zwróconą w kierunku robotów, mając nadzieję, że zostanie to zrozumiane jak znak pokoju, i powiedział powoli:

— Pozdrawiam was. Przybyliśmy tu w pokojowych zamiarach.

Środkowy robot kiwnął niezdarnie głową, co optymista mógłby również uznać za gest pokoju i odpowiedział na jego słowa.

Trevizemu opadła szczęka. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że można nie móc się porozumieć w tak podstawowych sprawach. Jednakże to, co mówił robot, w niczym nie przypominało języka ogólnogalaktycznego. Trevize nie zrozumiał ani słowa.

45

Zaskoczenie Pelorata było równie wielkie jak Trevizego, ale dość przyjemne.

— Czy to nie dziwne? — powiedział.

Trevize obrócił się do niego i odparł cierpko:

— Nie dziwne, ale głupie. Plecie coś bez sensu.

— Wcale nie. To galaktyczny, tyle że bardzo stary. Rozpoznałem parę słów. Pewnie zrozumiałbym wszystko bez problemu, gdybym miał to na piśmie. Przeszkadza mi to, że nie znam wymowy.

— No to co on powiedział?

— Myślę, że powiedział, że cię nie rozumie.

— Nie wiem, co powiedział — wtrąciła się Bliss — ale wyczuwam u niego wyraźne zakłopotanie, a to pasuje do tego, co mówi Pel. Oczywiście, jeśli moja analiza emocji robota jest poprawna albo jeśli w ogóle istnieje coś takiego jak emocje robota.

Pelorat zwrócił się do robotów. Mówił powoli i z wyraźnym trudem, ale gdy skończył, wszystkie roboty, jak na komendę, skinęły głowami.

— Co im powiedziałeś? — spytał Trevize.

— Powiedziałem, że trudno mi mówić, ale że spróbuję, tylko muszą trochę poczekać. O rany, stary, to niesamowicie ciekawe.

— Niesamowicie irytujące — mruknął Trevize.

— Widzisz, na każdej zamieszkanej planecie język galaktyczny rozwija się w nieco inny sposób, tak że w tej chwili istnieje z milion dialektów, czasami prawie niezrozumiałych. Na szczęście jest ogólnogalaktyczny, który łączy te wszystkie odmiany. Jeśli ten świat trwał w izolacji przez dwadzieścia tysięcy lat, to dialekt tutejszy powinien stać się językiem całkowicie odmiennym od tego, którego używa reszta Galaktyki. To, że tak się nie stało, jest pewnie skutkiem faktu, że panujący tu system społeczny opiera się na robotach, które rozumieją tylko polecenia wydawane w języku, w którym zostały zaprogramowane. Zamiast więc przeprogramowywać roboty zachowano język w nie zmienionym stanie i w rezultacie mamy tu teraz do czynienia z jakąś bardzo archaiczną formą galaktycznego.

— Oto przykład — powiedział Trevize — świadczący o tym, że zrobotyzowane społeczeństwo ulega stagnacji i zaczyna się degenerować.

— Ależ, kochany — zaprotestował Pelorat — to, że język pozostaje względnie niezmienny, wcale nie musi świadczyć o degeneracji. Ma to swoje dobre strony. Nawet po upływie tysięcy lat teksty dokumentów są zrozumiałe, dzięki czemu zapiski historyczne są bardziej szanowane i chronione. Tymczasem w pozostałych częściach Galaktyki nawet język edyktów imperatorów z czasów Hariego Seldona zaczyna być niezrozumiały.

— A znasz ten archaiczny galaktyczny?

— „Znasz” to za dużo powiedziane, Golan. Po prostu badając starożytne mity i legendy, zacząłem się w nim orientować. Słownictwo nie tak bardzo różni się od naszego, ale odmiana wyrazów jest inna. Poza tym są tam zwroty idiomatyczne, które dawno wyszły z użycia, no i, jak już mówiłem, całkowicie zmieniła się wymowa. Mogę być tłumaczem, ale raczej kiepskim.

Trevize głęboko westchnął.

— Lepsze to niż nic. Bierz się do roboty, Janov.

Pelorat odwrócił się do robotów, czekał chwilę, a potem obejrzał się na Trevizego.

— Co mam im powiedzieć? — spytał.

— To samo, co zawsze. Zapytaj, gdzie jest Ziemia.

Pelorat mówił wolno, robiąc po każdym słowie przerwę i zawzięcie gestykulując.

Roboty popatrzyły po sobie, wymieniając między sobą jakieś dźwięki. Potem środkowy odezwał się do Pelorata, który w odpowiedzi rozłożył szeroko ręce, jak gdyby rozciągał gumę. Robot przemówił ponownie, starannie oddzielając słowa, tak jak poprzednio Pelorat.

— Nie jestem pewien — rzekł w końcu Pelorat do Trevizego — cry one rozumieją, o co mi chodzi. Zdaje mi się, że one myślą, że pytam o jakieś miejsce na tej planecie i mówią, że nic nie wiedzą o miejscu, które nazywałoby się Ziemią.

— Powiedziały jak nazywa się ta planeta?

— Jeśli dobrze zrozumiałem, to nazywają ją Solarią.

— Natknąłeś się kiedy na tę nazwę w tych swoich legendach?

— Nie… tak jak nigdy nie natknąłem się na nazwę Aurora.

— No to spytaj je, czy na niebie, wśród gwiazd, jest jakieś miejsce o nazwie Ziemia. Wskaż na niebo.

Pelorat zamienił kilka zdań z robotami. Odwrócił się do Trevizego i powiedział:

— Udało mi się z nich wydobyć tylko tyle, że na niebie nie ma żadnych miejsc.

— Spytaj, ile mają lat — powiedziała Bliss — a raczej, od jak dawna pracują.

— Nie wiem, jak powiedzieć „pracują” — rzekł Pelorat, potrząsając głową: — Zresztą nie jestem pewien nawet tego, czy potrafię powiedzieć „ile lat”. Nie jestem zbyt dobrym tłumaczem.

— Postaraj się zrobić, co możesz, Pel — powiedziała Bliss.

Po dłuższej wymianie słów Pelorat rzekł:

— Pracują od dwudziestu sześciu lat.

— Od dwudziestu sześciu lat — mruknął zdegustowany Trevize. — Są niedużo starsze od ciebie, Bliss.

— Tak się składa… — zaczęła w nagłym przypływie dumy Bliss.

— Tak, wiem. Jesteś Gają i masz wiele tysięcy lat… W każdym razie te roboty nie wiedzą nic o Ziemi z własnego doświadczenia, a w ich pamięci nie ma żadnych informacji oprócz tych, które są niezbędne do ich sprawnego działania. W związku z tym nie wiedzą nic o astronomii.

— Gdzieś tutaj mogą być pierwsze roboty — powiedział Pelorat.

— Wątpię — odparł Trevize — ale spytaj o to, jeśli potrafisz znaleźć odpowiednie słowa.

Tym razem Pelorat rozmawiał z robotami dosyć długo, a kiedy skończył, na jego czerwonej z wysiłku twarzy malował się wyraz przygnębienia.

— Golan — powiedział — nie rozumiem nawet połowy z tego, co mi próbują powiedzieć, ale wychwyciłem z tego tyle, że starsze roboty używane są do prac fizycznych i w ogóle nic nie wiedzą. Gdyby ten robot był człowiekiem, to przysiągłbym, że mówi o nich z pogardą. Te trzy roboty są, jak mi powiedziały, robotami domowymi i nie pozwala im się zestarzeć, zanim się ich nie zastąpi nowymi. One są tymi, które rzeczywiście wiedzą coś o świecie. To ich sformułowanie, nie moje.

— Nie wiedzą zbyt dużo — jęknął Trevize. Przynajmniej o tym, co my chcemy wiedzieć.

— Teraz żałuję — powiedział Pelorat — że tak pospiesznie odlecieliśmy z Aurory. Gdybyśmy znaleźli tam jakiegoś funkcjonującego robota, a na pewno byśmy znaleźli, bo w tym pierwszym, na którego się natknąłem, tliła się jeszcze iskierka życia, to wiedziałby coś o Ziemi z własnego doświadczenia.

— Jeśli jego pamięć byłaby nienaruszona rzekł Trevize. — Zresztą zawsze możemy tam wrócić i jeśli zajdzie taka potrzeba, to wrócimy, bez względu na psy… Ale jeśli te roboty nie mają nawet trzydziestu lat, to musi być tu ktoś, kto je wytwarza i myślę, że ten ktoś jest człowiekiem. — Odwrócił się do Bliss. — Jesteś pewna, że nie wyczułaś tu obecności…

Bliss uciszyła go, wyciągając w górę rękę. Na jej twarzy widać było napięcie.

— Właśnie nadchodzi — powiedziała cicho. Trevize zwrócił wzrok w stronę wzgórza. Mignęła za nim, a potem ukazała się na jego szczycie i zaczęła ku nim schodzić postać, która niewątpliwie należała do rodzaju ludzkiego. Kiedy się zbliżyła, spostrzegł, że ma bladą cerę i długie, jasne włosy, odstające nieco z boków głowy. Miała poważną, ale z wyglądu dość młodą twarz. Gołe ręce i nogi nie były zbyt umięśnione.

Roboty rozstąpiły się i przybysz stanął między nimi. Potem przemówił czystym, miłym głosem. Choć używał archaicznych słów, zrozumieli go bez kłopotu. Mówił językiem ogólnogalaktycznym.

— Bądźcie pozdrowieni, przybysze z przestrzeni — powiedział. — Czego chcecie od moich robotów?

46

Trevize nie popisał się. Spytał niemądrze:

— Mówisz językiem galaktycznym?

Solarianin odparł z cierpkim uśmiechem:

— A dlaczego nie? Nie jestem niemy.

— A one? — Trevize wskazał na roboty.

— To roboty. Mówią naszym językiem. Ale ja jestem Solarianinem i docierają do mnie przez nadprzestrzeń rozmowy prowadzone przez inne światy, więc tak jak moi przodkowie nauczyłem się po waszemu. Przodkowie pozostawili mi opisy tego języka, ale stale słyszę nowe słowa i wyrażenia, które ciągle się zmieniają, zupełnie jakbyście wy, Koloniści, potrafili opanowywać światy, ale nie mogli opanować języka. Dlaczego tak cię dziwi, że rozumiem wasz język?

— Przepraszam — powiedział Trevize. — Nie powinno mnie to dziwić, ale po rozmowie z tymi robotami nie myślałem, że usłyszę na tym świecie język ogólnogalaktyczny.

Przyjrzał się uważnie Solarianinowi. Był on ubrany w cienką, luźną, białą szatę z dużymi otworami na ramiona. Z przodu widniało długie rozcięcie, ukazujące nagą klatkę piersiową i przepaskę na biodrach. Lekkie sandały dopełniały jego ubioru.

Trevize stwierdził z zaskoczeniem, że nie potrafi powiedzieć, czy ma przed sobą mężczyznę czy kobietę. Klatka piersiowa była bez wątpienia męska, ale zupełnie pozbawiona zarostu, a pod cienką przepaską nie można było dostrzec żadnej wypukłości.

Odwrócił się do Bliss i rzekł cicho:

— To też może być robot, ale bardzo podobny do człowieka…

Bliss odpowiedziała, prawie nie poruszając ustami:

— Umysł należy do człowieka, nie do robota.

— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie — powiedział Solarianin. — Wybaczam to i kładę na karb twojego zaskoczenia. Ale pytam raz jeszcze i tym razem muszę otrzymać odpowiedź. Czego chcecie od moich robotów?

— Jesteśmy podróżnikami i potrzebujemy informacji, dzięki którym moglibyśmy dotrzeć do celu — powiedział Trevize. — Próbowaliśmy uzyskać je od twoich robotów, ale one nic nie wiedzą na interesujący nas temat.

— A jakie to informacje? Może ja mógłbym wam pomóc.

— Chcemy wiedzieć, gdzie znajduje się Ziemia. Czy mógłbyś nam to powiedzieć?

Solarianin uniósł brwi w górę.

— Myślę, że pierwszym obiektem waszego zainteresowania powinienem być ja. I chociaż nie zapytałeś mnie o to, powiem wam, kim jestem. Nazywam się Sarton Bander, a ziemia, na której stoicie, należy do mnie i rozciąga się we wszystkie strony, jak daleko sięgnąć okiem. Nie mogę powiedzieć, żebyście byli tu mile widziani, gdyż przybywając tu pogwałciliście prawo. Jesteście pierwszymi od wielu tysięcy lat Kolonistami, którzy zjawili się na Solarii, i jak się okazuje, przylecieliście tu tylko po to, żeby dowiedzieć się, jak dostać się na inny świat. W dawnych czasach zostalibyście zniszczeni wraz ze swoim statkiem, jak tylko pojawilibyście się w polu widzenia.

— Takie potraktowanie ludzi, którzy nie żywią i nie przejawiają żadnych złych zamiarów, byłoby barbarzyństwem — powiedział Trevize.

— Zgadzam się, ale już samo pojawienie się członków zaborczego społeczeństwa na świecie zamieszkanym przez nieszkodliwych i żyjących według starych i stałych zasad ludzi kryje w sobie potencjalne niebezpieczeństwo. Kiedyś obawialiśmy się tego niebezpieczeństwa, więc gotowi byliśmy zabić każdego obcego w chwili, kiedy się tu pojawił. Teraz jednak nie mamy już żadnych powodów do obaw, więc, jak widzicie, jesteśmy skłonni do rozmowy.

— Jestem bardzo wdzięczny za informacje, których udzielił nam pan z własnej woli, ale nie odpowiedział pan na moje pytanie. Powtórzę je więc. Czy mógłby nam pan powiedzieć, gdzie leży Ziemia?

Solarianin skrzywił twarz ze wstrętem.

— Jeśli koniecznie musisz zwracając się do mnie używać jakiejś formy, to mów mi po prostu Bander — powiedział. — Nie zwracaj się do mnie żadnym słowem, które wskazuje na rodzaj. Nie jestem ani mężczyzną, ani kobietą. Jestem całością.

Trevize skinął głową („miałem rację” — pomyślał).

— Jak sobie życzysz, Bander. A zatem, gdzie leży Ziemia?

— Myślę, że mówiąc „Ziemia”, masz na myśli świat, na którym powstał rodzaj ludzki i te wszystkie gatunki roślin i zwierząt — tu zatoczył ręką łuk, jak gdyby chciał ukazać wszystko, co ich otacza.

— Tak.

— Nie wiem. I nie chcę wiedzieć. Gdybym wiedział albo mógł się dowiedzieć, to i tak na nic by się to wam nie przydało, bo Ziemia, jako świat, nie istnieje już… Ach — rozpostarł ręce — słońce miło przygrzewa. Nigdy nie wychodzę na powierzchnię, kiedy nie ma słońca, a w ogóle bywam tu niezbyt często. Ponieważ słońce było skryte za chmurami, wysłałem roboty, aby was powitały. Ja wyszedłem dopiero wtedy, kiedy niebo stało się czyste.

— A dlaczego Ziemia nie istnieje już jako świat? — spytał Trevize, z uporem wracając do tematu i przygotowując się raz jeszcze do usłyszenia opowieści o skażeniu radioaktywnym.

Jednak Bander zignorował jego pytanie, a raczej zbył je beztroskim:

— To długa historia. Powiedziałeś, że przybyliście tu bez złych zamiarów.

— Zgadza się.

— To dlaczego masz przy sobie broń?

— Na wszelki wypadek. Nie wiedziałem, na co możemy się natknąć.

— To nieważne. Ta twoja śmieszna broń nie jest dla mnie niebezpieczna. Ale jestem ciekaw, co to jest. Słyszałem oczywiście dużo o waszej broni i o waszej barbarzyńskiej historii, która zdaje się zależeć zupełnie od broni. Mimo to nigdy nie widziałem żadnej broni. Możesz mi pokazać swoją?

Trevize cofnął się o krok.

— Obawiam się, że nie, Bander. Bander zrobił rozbawioną minę.

— Pytałem tylko przez grzeczność. Wcale nie muszę cię o to prosić.

Wyciągnął rękę i z kabury na prawym udzie Trevizego wysunął się miotacz, a z kabury na lewym — bicz neuronowy. Trevize chciał je chwycić, ale nie mógł ruszyć ręką. Miał uczucie, jak gdyby obie ręce krępowały mu jakieś elastyczne, lecz mocne więzy. Pelorat i Bliss zrobili ruch, jakby chcieli zrobić krok do przodu, ale widać było, że oni też nie mogą nic zrobić.

— Nie próbujcie mi przeszkadzać — powiedział Bander. — Nie jesteście w stanie. — Miotacz i bicz przefrunęły do jego rąk. Obejrzał je uważnie. — To tutaj — powiedział wskazując na miotacz — jest, zdaje się, źródłem promieniowania mikrofalowego, które wytwarza wysoką temperaturę, doprowadzając tym samym do eksplozji każde ciało zawierające ciecz. Ta druga rzecz jest bardziej skomplikowana i muszę przyznać, że trudno mi na pierwszy rzut oka stwierdzić, jakie jest jej działanie. Ale skoro nie macie złych zamiarów, to nie potrzebujecie broni. Mogę usunąć z ładunków zawartą w nich energię, i zrobię to. W ten sposób unieszkodliwiłem tę broń, chyba żebyś chciał użyć którejś z tych rzeczy jako maczugi, ale niezbyt by się nadawały do tego celu.

Puścił broń i zarówno miotacz, jak i bicz pofrunęły z powrotem ku Trevizemu i wśliznęły się do kabur.

Trevize, czując, że więzy opadły, wyciągnął miotacz, ale nie było po co tego robić. Spust wisiał luźno i było zupełnie jasne, że ładunek został całkowicie pozbawiony energii. Dokładnie to samo było z biczem neuronowym. Spojrzał na Bandera, który rzekł z uśmiechem.

— Jesteś zupełnie bezbronny. Jeśli zajdzie potrzeba, mogę równie łatwo zniszczyć twój statek i oczywiście ciebie też.

Загрузка...