5. Walka o statek

17

W pierwszej chwili Trevize miał wrażenie, że znalazł się w dekoracjach do hiperdramatu, a konkretnie do historycznego romansu, którego akcja rozgrywa się w czasach Imperium. Był taki specjalny zestaw dekoracji, z paroma wymiennymi elementami (z tego, co wiedział Trevize, mógł istnieć tylko w jednym egzemplarzu, z którego korzystali wszyscy producenci), który przedstawiał potężne, zajmujące całą powierzchnię planety, miasto Trantor w szczycie rozkwitu.

Były tam wielkie przestrzenie, przez które przelewał się tłum pędzących dokądś przechodniów i drogi przeznaczone dla ruchu pędzących po nich małych pojazdów.

Trevize podniósł głowę, przekonany, że ujrzy taksówki powietrzne znikające w sklepionych, ciemnych tunelach, ale tego przynajmniej elementu brakowało w obecnej scenerii. Zresztą, kiedy minęło początkowe zdumienie, stwierdził, że sala była o wiele mniejsza od tych, jakich można się było spodziewać na Trantorze. Był to tylko jeden budynek, a nie część kompleksu rozciągającego się tysiące mil w każdym kierunku.

Kolory też były inne. Hiperfilmy zawsze przedstawiały Trantor jako niesamowicie barwny, wręcz pstrokaty świat, a ubiory jego mieszkańców, jeśli faktycznie tak wyglądały, były zupełnie niepraktyczne i niefunkcjonalne. W rzeczywistości jednak wszystkie te krzykliwe barwy, falbanki, koronki i fintyluszki miały znaczenie symboliczne i podkreślały dekadencję (w czasach Trevizego była to oficjalna opinia) Imperium, a szczególnie Trantora.

Jeśli istotnie między tymi zjawiskami istniała taka zależność, to Comporellon był zupełnym przeciwieństwem dekadencji, gdyż uboga gama kolorów, na którą Pelorat zwrócił uwagę w porcie, widoczna była również w tej sali.

Ściany były w różnych odcieniach szarości, sufit biały, a ubiory ludzi w czarnej, szarej i białej tonacji. Sporadycznie można było spostrzec osoby odziane w jednolitą czerń, częściej całe ubrane na szaro, ale ani jednej całej w bieli. Natomiast fasony ubrań były przeróżne, jak gdyby ludzie, pozbawieni możliwości swobodnego wyboru koloru, chcieli w ten sposób zaakcentować swój indywidualny gust.

Twarze były bez wyrazu albo ponure. Kobiety nosiły włosy krótko obcięte, mężczyźni dłuższe, ale zaczesane do tyłu i splecione w krótkie warkoczyki. Ludzie mijali się, nie spoglądając w ogóle na siebie. Każdy wydawał się zaaferowany, jak gdyby myślał tylko o tym, żeby załatwić jak najszybciej swoją sprawę, i o niczym więcej. Kobiety wyglądały prawie identycznie jak mężczyźni, jedynie długość włosów, szerokość bioder i lekkie wypukłości na poziomie piersi świadczyły o ich płci.

Trevizego, Pelorata i Bliss wprowadzono do windy, która zwiozła ich pięć pięter w dół. Tam kazano im wysiąść i zaprowadzono ich przed drzwi z tabliczką, na której małe białe litery na czarnym tle układały się w napis „Muza Lizalor, Min. Kom.”

Comporellianin, który szedł przodem, dotknął napisu, który po chwili zaświecił czerwonym światłem. Drzwi otworzyły się i weszli do środka.

Pokój był duży i raczej pusty. Być może wielkość pokoju, której nie ograniczało skąpe umeblowanie, miała świadczyć o władzy urzędującej w niej osoby.

Pod ścianą, naprzeciw drzwi, stało dwóch wartowników. Twarze mieli bez wyrazu, a oczy utkwione w przybyszów. Środek pokoju zajmowało potężne biurko. Za biurkiem siedział ktoś, przypuszczalnie Mitza Lizalor, o potężnym ciele, gładkiej twarzy i ciemnych oczach. Na blacie biurka spoczywały silne ręce o długich, kwadratowo zakończonych palcach.

MinKom (Minister Komunikacji, jak domyślił się Trevize) ubrany był w ciemnopopielaty żakiet o szerokich, oślepiająco białych klapach. Pod klapami biegły ukośnie, krzyżujące się na piersi dwa białe pasy. Trevize zauważył, że aczkolwiek żakiet skrojony był tak, aby zamaskować piersi, to białe X zwracało na nie uwagę.

Minister był bez wątpienia kobietą. Nawet jeśli pominąć jej wydatny biust, wskazywały na to krótko obcięte włosy i chociaż nie miała makijażu, rysy jej twarzy też dobitnie o tym świadczyły.

Również głos, głęboki kontralt, należał niewątpliwie do kobiety.

— Dzień dobry — powiedziała. — Nieczęsto mamy zaszczyt przyjmować tu gości z Terminusa… A także nie zapowiedziane przez stacje graniczne kobiety. — Przenosiła wzrok z jednego na drugiego, aż wreszcie zatrzymała spojrzenie na Trevizem, który stał sztywno wyprostowany, ze zmarszczonym czołem. — Jak również członków Rady.

— Jestem radnym z Fundacji — powiedział Trevize, starając się, aby jego głos zabrzmiał jak najsilniej. — Radny Golan Trevize w misji specjalnej.

— W misji specjalnej? — minister uniosła brwi.

— W misji specjalnej — powtórzył Trevize. Dlaczego zostaliśmy potraktowani jak przestępcy? Dlaczego zostaliśmy zatrzymani przez uzbrojonych agentów i przyprowadzeni tu jak więźniowie? Rada Fundacji nie będzie zadowolona, kiedy się o tym dowie. Mam nadzieję, że pani rozumie.

— A poza tym — powiedziała Bliss głosem, który w porównaniu z głosem pani minister zabrzmiał dość piskliwie — czy mamy tu tak stać bez końca?

Minister przez dłuższą chwilę przypatrywała się chłodno Bliss, a potem podniosła rękę i powiedziała:

— Trzy krzesła! Natychmiast!

Otworzyły się drzwi i wbiegło truchcikiem, niosąc trzy krzesła, trzech Comporellian ubranych według miejscowej, ponurej mody.

— No — powiedziała minister z lodowatym uśmiechem — teraz lepiej?

Trevize bynajmniej tak nie uważał. Krzesła były bez poduszek, zimne w dotyku, o płaskim siedzeniu i oparciu, zupełnie nie dostosowane do kształtu ciała. — Dlaczego się tu znaleźliśmy? — spytał.

Minister zajrzała do papierów na biurku. — Wyjaśnię to; jak tylko sprawdzę pewne fakty. Wasz statek to „Odległa Gwiazda” z Terminusa. Zgadza się, panie radny?

— Tak.

Minister podniosła głowę znad papierów.

— Zwracając się do pana, panie radny, pamiętam o pana tytule. Może zechciałby pan w zamian pamiętać o moim?

— Czy wystarczy „pani minister”? A może jest jakiś specjalny zwrot?

— Nie ma żadnego specjalnego zwrotu.

— A więc odpowiedź na pani pytanie brzmi: „Tak, pani minister”.

— Kapitanem statku jest Golan Trevize, obywatel Fundacji i członek Rady Terminusa… dokładniej — nowy radny. A pan nazywa się Trevize. Czy to wszystko zgadza się, panie radny?

— Tak, pani minister. A ponieważ jestem obywatelem Fundacji…

— Jeszcze nie skończyłam, panie radny. Niech pan poczeka ze swoimi protestami, aż skończę. Towarzyszy panu Janov Pelorat, uczony, historyk i obywatel Fundacji. To pan, nieprawdaż, profesorze Pelorat?

Pelorat nie mógł opanować lekkiego drgnięcia, kiedy minister bystro spojrzała na niego.

— Tak, sta… — zaczął, ale przerwał i poprawił się. — Tak jest, pani minister.

Minister splotła ciasno dłonie.

— W raporcie, który został mi doręczony, nie ma żadnej wzmianki o kobiecie. Czy ta kobieta należy do załogi statku?

— Tak, pani minister — odparł Trevize.

— A więc zwrócę się bezpośrednio do niej. Pani nazwisko?

— Zazwyczaj mówią do mnie Bliss — powiedziała Bliss, siedząc sztywno wyprostowana i mówiąc wyraźnie i spokojnie — chociaż moje pełne nazwisko jest dłuższe. Chce je pani znać całe, pani minister?

— Na razie wystarczy mi Bliss. Czy jest pani obywatelką Fundacji?

— Nie, pani minister.

— A więc jakiego świata jest pani obywatelką, Bliss?

— Nie mam dokumentów stwierdzających obywatelstwo jakiegokolwiek świata, pani minister.

— Nie ma pani żadnych papierów, Bliss? — Zrobiła jakiś znak na papierach leżących przed nią. Ten fakt został odnotowany. Co pani robi na pokładzie tego statku?

— Jestem jego pasażerką, pani minister.

— Czy radny Trevize albo profesor Pelorat chcieli zobaczyć pani papiery, zanim weszła pani na statek?

— Nie, pani minister.

— Czy poinformowała ich pani, że nie ma papierów?

— Nie, pani minister.

— A jaką funkcję spełnia pani na pokładzie tego statku, Bliss? Czy pani imię wskazuje na pani funkcję?

— Jestem pasażerką i nie mam żadnych innych funkcji — odparła dumnie Bliss.

— Dlaczego pani dręczy tę kobietę, pani minister? Czy złamała jakieś prawo?

Spojrzenie minister Lizalor przeniosło się z Bliss na Trevizego.

— Jest pan obcoświatowcem, panie radny, i nie zna pan naszych praw — powiedziała. — Mimo to jeśli znajdzie się pan tutaj, to pan też im podlega. Nie sprowadza pan waszych praw ze sobą. Jest to, jak sądzę, generalna zasada prawa galaktycznego.

— Oczywiście, pani minister, ale to nie wyjaśnia, które z waszych praw ona złamała.

— Panie radny, w całej Galaktyce obowiązuje zasada, że podróżny ze świata leżącego poza granicami przestrzeni należącej do świata, który akurat odwiedza, musi mieć przy sobie dokumenty stwierdzające jego tożsamość. Wiele światów, którym zależy na turystyce albo niezbyt zależy na porządku prawnym, nie bardzo dba o przestrzeganie tej zasady. Ale tu, na Comporellonie, dbamy o to. Jesteśmy światem prawa i surowo go przestrzegamy. Ta kobieta jest bezświatowcem i, jako taka, łamie nasze prawo.

— Nie miała w tym względzie wyboru — powiedział Trevize. — To ja prowadziłem ten statek i ja przywiozłem ją na Comporellon. Musiała lecieć z nami. A może sugeruje pani, pani minister, że powinna zażądać, żebyśmy ją wysadzili w szczerej przestrzeni?

— To znaczy tylko tyle, panie radny, że to pan złamał nasze prawo.

— Nie, pani minister. Nie jestem obcoświatowcem. Jestem obywatelem Fundacji, a Comporellon, wraz z podległymi mu światami, jest państwem stowarzyszonym z Fundacją. Jako obywatel Fundacji, mam tu swobodny wstęp.

— Oczywiście, panie radny, ale pod warunkiem, że ma pan dokumenty stwierdzające, że jest pan naprawdę obywatelem Fundacji.

— Mam takie dokumenty, pani minister.

— Ale nawet będąc obywatelem, nie ma pan prawa łamać naszych praw, przywożąc ze sobą bezświatowca.

Trevize wahał się chwilę. Najwidoczniej ten Kendray nie dotrzymał słowa, więc nie było sensu chronić go.

— Nie zatrzymano nas na stacji granicznej powiedział — więc potraktowałem to jako pośrednią zgodę na zabranie ze sobą tej kobiety tutaj, pani minister.

— To prawda, panie radny, że was nie zatrzymano. Prawda też, że służby graniczne nie zameldowały o tej kobiecie i że ją przepuszczono. Podejrzewam jednak, że funkcjonariusze na stacji granicznej zdecydowali — i bardzo słusznie — że lepiej będzie sprowadzić wasz statek na naszą planetę niż martwić się, co począć z jakimś bezświatowcem. Było to, prawdę mówiąc, naruszenie przepisów i sprawa ta zostanie odpowiednio potraktowana, ale nie mam żadnych wątpliwości, że w tym akurat przypadku naruszenie przepisów zostanie usprawiedliwione. Mamy tu surowe prawo, panie radny, ale nasza surowość nie przekracza granic rozsądku.

— A więc — podchwycił natychmiast Trevize apeluję do pani rozsądku, pani minister, i proszę o mniejszą surowość w tej sprawie. Jeśli faktycznie nie otrzymała pani ze stacji granicznej informacji o tym, że na pokładzie naszego statku znajduje się osoba bezświatowa, to w chwili kiedy lądowaliśmy, nie miała pani pojęcia o tym, że łamiemy prawo. Mimo to jest zupełnie oczywiste, że była pani przygotowana na to, żeby jak tylko wylądujemy, zatrzymać nas i w istocie zrobiła to pani. Dlaczego, skoro nie miała pani żadnego powodu, aby przypuszczać, że zostało złamane jakieś wasze prawo?

Minister uśmiechnęła się.

— Rozumiem pana zdziwienie, panie radny. Otóż zapewniam pana, że fakt, czy wiedziałam coś czy nie o tym, że ma pan na pokładzie osobę bezświatową, nie miał absolutnie nic wspólnego z zatrzymaniem pana. Został pan przez nas zatrzymany w imieniu Fundacji, z którą — jak sam pan stwierdził — jesteśmy światem stowarzyszonym.

Trevize wytrzeszczył na nią oczy.

— Ależ to niemożliwe, pani minister! Gorzej nawet — to absurdalne.

Minister roześmiała się dźwięcznie.

— To ciekawe, że uważa pan to raczej za absurdalne niż niemożliwe. Zgadzam się z panem w tym względzie. Jednak, na pana nieszczęście, nie jest to ani niemożliwe, ani absurdalne. Dlaczego niby miałoby to być absurdalne?

— Dlatego, że jestem członkiem rządu Fundacji wysłanym w misji specjalnej i jest zupełnie nie do pomyślenia, żeby chcieli mnie aresztować, a nawet żeby w ogóle mieli do tego prawo. Mam przecież immunitet poselski.

— No i proszę, pominął pan mój tytuł, ale jest pan głęboko poruszony i myślę, że w tej sytuacji można to panu wybaczyć. Wracając do rzeczy nie proszono mnie bynajmniej, żebym pana aresztowała. Kazałam pana zatrzymać tylko po to, żebym mogła zrobić to, o co mnie proszono, panie radny.

— To znaczy, co? — spytał Trevize, starając się zapanować nad emocjami w obliczu tej potężnej kobiety.

— To znaczy zarekwirować panu statek, panie radny, i zwrócić go Fundacji.

— Co takiego?

— Znowu zapomina pan o moim tytule, panie radny. To bardzo nieuprzejmie z pana strony i bynajmniej nie przemawia na pana korzyść. Przypuszczam, że ten statek nie jest pana własnością. Pan go zaprojektował, zbudował albo kupił?

— Oczywiście, że nie, pani minister. Został mi przydzielony przez rząd Fundacji.

— A więc przypuszczalnie rząd Fundacji ma prawo unieważnić swoją wcześniejszą decyzję, panie radny. Myślę, że to kosztowny statek.

Trevize nic nie odpowiedział.

— To statek o napędzie grawitacyjnym, panie radny — podjęła na nowo minister. — Nie może być ich zbyt wiele i Fundacja też na pewno ma zaledwie kilka. Może zdoła pan ich przekonać, żeby przydzielili panu inny, mniej kosztowny statek, który będzie odpowiedni dla pana misji… Tak czy inaczej musimy dostać ten statek, którym pan przyleciał.

— Niestety, pani minister, nie mogę go oddać. Nie wierzę, żeby Fundacja prosiła panią o to.

Minister uśmiechnęła się.

— Nie mnie osobiście. I nie tylko nasz rząd. Mamy powody, aby przypuszczać, że prośbę tę przekazano rządom wszystkich światów należących do Fundacji i stowarzyszonych z nią. Z tego wnoszę, że Fundacja nie zna pana planów i energicznie pana poszukuje. A z tego z kolei, że nie ma do spełnienia na Comporellonie żadnej misji zleconej panu przez Fundację, gdyż w takim przypadku jej rząd wiedziałby, gdzie się pan znajduje, i zwróciłby się wprost do nas. Krótko mówiąc, panie radny, kłamie pan.

— Chciałbym zobaczyć kopię prośby, którą otrzymaliście od rządu Fundacji — powiedział z pewnym trudem Trevize. — Myślę, pani minister, że mam do tego prawo.

— Oczywiście. Jeśli rozpoczniemy w tej sprawie postępowanie prawne. Traktujemy procedurę prawną bardzo poważnie i mogę pana zapewnić, panie radny, że pana prawa zostaną uszanowane. Byłoby jednak lepiej i znacznie prościej, gdybyśmy doszli do porozumienia już teraz, bez rozgłosu i bez zwłoki, którą musi pociągnąć za sobą postępowanie prawne. Wolelibyśmy załatwić to nieoficjalnie. Jestem pewna, że wolałaby też Fundacja, która chyba nie życzy sobie, by cała Galaktyka dowiedziała się o zbiegłym radnym. Postawiłoby to Fundację w absurdalnej sytuacji, co nie tylko pana, ale i moim zdaniem byłoby gorsze, niż gdyby okazało się to niemożliwe.

Trevize znowu nic nie odpowiedział.

Minister odczekała chwilę, a potem podjęła na nowo z niewzruszonym spokojem:

— No, panie radny, tak czy inaczej, oficjalnie czy nieoficjalnie, chcemy dostać ten statek. To, czy poniesie pan karę za sprowadzenie tu ze sobą bezświatowca, czy nie, będzie zależało od tego, który sposób postępowania przyjmiemy. Jeśli będzie pan się domagał oficjalnej rozprawy, to będzie to dodatkowy punkt oskarżenia i w takim przypadku wszyscy poniesiecie karę, a zapewniam pana, że nie będzie to kara łagodna. Jeśli natomiast dojdziemy do porozumienia, to pańska pasażerka będzie mogła odlecieć statkiem handlowym, dokąd będzie chciała. Skoro już o tym mowa, to panowie, jeśli będziecie chcieli, możecie odlecieć razem z nią. Albo jeśli Fundacja będzie sobie tego życzyła, możemy wam dać któryś z naszych statków, w doskonałym stanie, pod warunkiem, oczywiście, że Fundacja da nam w zamian taki sam. Albo jeśli z jakichś powodów nie chcecie wracać na terytorium Fundacji, możemy wam udzielić azylu, a nawet, być może, nadać obywatelstwo comporellońskie. Jak pan widzi, może pan wiele zyskać, jeśli dojdziemy do porozumienia, ale jeśli będzie pan się upierał, żeby nadać sprawie bieg oficjalny, to nie będzie pan miał żadnej możliwości wyboru.

— Za daleko się pani zapędziła, pani minister. Składa pani obietnice, których nie będzie pani mogła dotrzymać. Nie możecie mi przyznać azylu, jeśli Fundacja żąda, abyście mnie jej wydali.

— Nigdy nie składam obietnic, których nie mogę dotrzymać, panie radny. Fundacja żąda tylko statku. Nie zgłaszają żadnego żądania ani co do pana ani kogokolwiek innego na statku. Interesuje ich tylko statek.

Trevize zerknął szybko na Bliss i spytał:

— Pani minister, czy pozwoli mi pani naradzić się szybko z profesorem Peloratem i panną Bliss?

— Oczywiście, panie radny. Ma pan na to piętnaście minut.

— Na osobności, pani minister.

— Zostaniecie zaprowadzeni do osobnego pokoju, panie radny. Nikt nie będzie wam przeszkadzał ani próbował podsłuchiwać waszej rozmowy. Ma pan na to moje słowo, a ja zawsze dotrzymuję słowa. Niemniej jednak będziecie pilnowani, więc radzę nie robić głupstw i nie próbować ucieczki.

— Rozumiemy, pani minister.

— Spodziewam się, że kiedy wrócicie, wyrazi pan zgodę na moją propozycję. W przeciwnym razie wszczynamy postępowanie prawne, a to skończy się dla was znacznie gorzej. Rozumiemy się, panie radny?

— Rozumiemy się, pani minister — odparł Trevize powstrzymując gniew, gdyż wybuch nie przyniósłby mu nic dobrego.

18

Pokój był mały, ale dobrze oświetlony. Stała w nim kanapa i dwa krzesła i słychać było lekki szum pracującego wentylatora. Ogólnie biorąc, był bardziej przytulny niż ogromny i sterylny gabinet ministra.

Przyprowadził ich tam potężny i ponury strażnik, który przez całą drogę trzymał rękę koło kolby miotacza. Kiedy weszli, został na korytarzu i powiedział:

— Macie piętnaście minut.

Zaledwie to powiedział, gdy z głuchym trzaskiem zamknęły się drzwi.

— No cóż, mogę tylko mieć nadzieję, że nas nie podsłuchują — powiedział Trevize.

— Dała nam na to swoje słowo, Golan — rzekł Pelorat.

— Nie sądź innych po sobie, Janov. Mnie jej słowo nie wystarczy. Jeśli będzie chciała, złamie je bez wahania.

— To nieważne — powiedziała Bliss. — Mogę zabezpieczyć to miejsce przed podsłuchem.

— Masz urządzenie do ekranowania? — spytał Pelorat.

Bliss uśmiechnęła się szeroko, ukazując białe zęby.

— Umysł Gai jest sam urządzeniem do ekranowania, Pel. To niezwykły umysł.

— To, że jesteśmy tutaj — powiedział ze złością Trevize — zawdzięczamy tylko temu, że ten niezwykły umysł jest ograniczony.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytała Bliss.

— Kiedy skończyła się ta potrójna konfrontacja, wymazaliście mnie z myśli burmistrz Branno i tego Mówcy z Drugiej Fundacji, Gendibala. Oboje mieli nie myśleć już o mnie, chyba że przypadkiem i obojętnie. Miałem być zostawiony sam sobie.

— Musieliśmy to zrobić — powiedziała Bliss. Jesteś dla nas jedynym oparciem.

— Oczywiście, Golan Trevize — ten, który zawsze ma rację. Ale statku nie wymazaliście z ich myśli, prawda? Burmistrz Branno nie prosi o mnie, ja jej nie interesuję, ale o statek. O statku nie zapomniała.

Bliss zmarszczyła czoło.

— Pomyśl o tym — rzekł Trevize. — Gaja przyjęła milczące założenie, że ja i statek to jedno. Jeśli Branno nie będzie myślała o mnie, to tym samym nie będzie myślała o statku. Kłopot polega na tym, że Gaja nie ma pojęcia, co to jest indywidualność. Myślała o mnie i o statku jako o jednym organizmie i popełniła błąd.

— To zupełnie możliwe — powiedziała cicho Bliss.

— A zatem — rzekł Trevize stanowczo — to ty musisz naprawić tę pomyłkę. Muszę mieć swój statek i komputer. Nic innego się do tego nie nadaje. Postaraj się, żebym zatrzymał statek. Potrafisz sterować umysłami.

— Tak, ale nie korzystamy z tej umiejętności niefrasobliwie. Skorzystaliśmy podczas tej potrójnej konfrontacji, ale wiesz ile czasu się do tego przygotowywaliśmy? Jak długo to obliczaliśmy? Jak długo rozważaliśmy wszystkie za i przeciw? Zajęło to bez przesady — wiele lat. Nie mogę tak po prostu podejść do jakiejś kobiety i dla czyjejś wygody przestroić jej umysł.

— Czy teraz nie jest czas…

— Gdybym zaczęła to robić — nie dała mu skończyć Bliss — to kiedy byśmy się zatrzymali? Mogłam wpłynąć na umysł tego agenta na stacji granicznej i od razu by nas przepuścił. Mogłam wpłynąć na umysł tego agenta w samochodzie i pozwoliłby nam spokojnie odejść.

— No więc, skoro sama o tym wspominasz, dlaczego tego nie zrobiłaś?

— Dlatego, że nie wiemy, dokąd by to nas zaprowadziło. Nie wiemy, czy nie byłoby jakichś efektów ubocznych, które mogłyby jeszcze pogorszyć naszą sytuację. Jeśli teraz przestawię umysł tej minister, to wpłynie to na jej stosunki z innymi, a ponieważ jest członkiem rządu tego świata, może przez to wpłynąć na stosunki międzygwiezdne. Dopóki nie zbadamy dokładnie tej sprawy, nie ośmielę się nawet tknąć jej umysłu.

— No to po co jesteś nam potrzebna?

— Może się zdarzyć, że twoje życie znajdzie się w niebezpieczeństwie. Muszę cię chronić za wszelką cenę, nawet za cenę życia Pela czy mego. Na stacji granicznej nic nie zagrażało twojemu życiu. Teraz też nic nie zagraża. Musisz sam zatroszczyć się o swój statek. Przynajmniej do czasu, aż Gaja obliczy wszystkie możliwe konsekwencje jakiegoś działania w tej sprawie i podejmie odpowiednie kroki.

Trevize zamyślił się. W końcu powiedział.

— W takim razie muszę spróbować coś zrobić. Może mi się nie udać.

Drzwi rozsunęły się z takim samym hałasem, z jakim się zamknęły.

— Wychodźcie — powiedział strażnik.

Kiedy wychodzili, Pelorat spytał szeptem:

— Co zamierzasz zrobić, Golan?

Trevize pokręcił głową i również szeptem odparł:

— Nie bardzo wiem. Będę musiał improwizować.

19

Minister Lizalor siedziała nadal za biurkiem, kiedy wrócili do jej gabinetu. Na ich widok uśmiechnęła się ponuro.

— Spodziewam się, panie radny, że wrócił pan, aby mi powiedzieć, że zwraca pan ten statek Fundacji.

— Wróciłem — powiedział spokojnie Trevize aby omówić warunki.

— Nie ma tu nic do omawiania, panie radny. Proces, jeśli będzie pan się upierał, można wszcząć bardzo szybko i zakończyć jeszcze szybciej! Zapewniam pana, że nawet zupełnie bezstronny sędzia uzna pana winnym, gdyż fakt, że sprowadził pan tu osobę bezświatową jest oczywisty i nie podlega dyskusji. Po ogłoszeniu wyroku zabierzemy panu statek w całym majestacie pigwa, a cała wasza trójka zostanie surowo ukarana. Niech pan nas do tego nie zmusza, odwlekając swoją zgodę choćby o jeden dzień.

— Niemniej jednak, pani minister, jest co omawiać, ponieważ bez względu na to jak szybko nas osądzicie, nie możecie dostać tego statku bez mojej zgody. Każda próba wdarcia się siłą na jego pokład skończy się zniszczeniem nie tylko samego statku, ale także całego portu i wszystkich znajdujących się tam osób. To z pewnością rozwścieczy Fundację, więc nie ośmielicie się tego zrobić. Grożenie nam czy złe traktowanie byłoby na pewno sprzeczne z waszym prawem, a gdybyście z desperacji złamali wasze własne prawo i poddali nas torturom albo umieścili choćby na krótki czas w jakimś ciężkim więzieniu po to, aby wymóc na mnie oddanie statku, to Fundacja dowiedziałaby się o tym i byłaby jeszcze bardziej wściekła. Choćby nie wiem jak zależało im na tym statku, to nie mogą pozwolić, żeby gdzieś potraktowano źle obywateli Fundacji, gdyż stworzyłoby to niebezpieczny precedens… A więc omówimy warunki?

— To brednie — powiedziała minister, patrząc na niego ze złością. — Jeśli będzie trzeba, to wezwiemy tu samą Fundację. Oni będą wiedzieli, jak otworzyć swój statek, albo zmuszą pana, żeby pan go otworzył.

— Pominęła pani mój tytuł, pani minister, ale jest pani głęboko poruszona i myślę, że w tej sytuacji można to pani wybaczyć. Wie pani równie dobrze jak ja, że wezwanie Fundacji byłoby ostatnią rzeczą, którą by pani zrobiła, bo nie ma pani najmniejszego zamiaru oddawać im tego statku.

Uśmiech zniknął z twarzy pani minister.

— Co za bzdury pan opowiada, panie radny?

— Bzdury, których być może nie powinni słuchać inni. Pani minister, niech pani pozwoli memu przyjacielowi i tej kobiecie udać się do jakiegoś dobrego hotelu i skorzystać z odpoczynku, którego tak bardzo potrzebują. Strażnicy też niech stąd wyjdą. Mogą zostać za drzwiami, a poza tym mogą pani zostawić miotacz. Nie jest pani drobną kobietką, i z miotaczem nie ma się pani czego obawiać z mojej strony. Jestem bez broni.

Minister pochyliła się ku niemu nad biurkiem.

— I bez miotacza nie mam się czego obawiać z pana strony.

Nie oglądając się za siebie, skinęła na jednego ze strażników. Podszedł natychmiast i stanął obok niej, stuknąwszy obcasami.

— Strażnik, zabrać ich — wskazała na Pelorata i na Bliss — do apartamentu numer S. Mają tam zostać. Zatroszczyć się, żeby mieli wszystko, co trzeba i dobrze ich pilnować. Jesteście odpowiedzialni za to, żeby ich dobrze traktowano i za ich pilnowanie.

Wstała i wbrew swemu niezłomnemu postanowieniu, aby zachować niewzruszony spokój, Trevize lekko drgnął. Była wysoka, mała przynajmniej sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, jak Trevize, a może nawet centymetr więcej. Była wąska w talii, a dwa białe pasy, krzyżujące się na jej piersi i biegnące dalej wzdłuż bioder, sprawiały wrażenie, że jest jeszcze wyższa niż w istocie. Był w jej masywnej postaci pewien wdzięk. Trevize pomyślał z przygnębieniem, że w jej stwierdzeniu, iż nie ma się czego obawiać z jego strony nie było żadnej przesady. W przypadku jakiejś szamotaniny mogłaby bez kłopotu przygwoździć jego ramię do maty.

— Proszę za mną, panie radny — powiedziała. — Jeśli ma pan zamiar dalej mówić takie bzdury, to im mniej osób będzie pana słyszało, tym lepiej będzie dla pana.

Ruszyła żwawo do przodu. Trevize poszedł za nią, czując się przytłoczony jej potężną sylwetką. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mu się czuć coś takiego w obecności kobiety.

Weszli do windy. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, powiedziała:

— Jesteśmy teraz sami, panie radny, ale jeśli wydaje się panu, że może pan mnie zmusić do czegoś siłą, to radzę o tym zapomnieć. — Zaśpiew w jej głosie stał się jeszcze bardziej wyraźny, gdy dodała, z wyraźnym rozbawieniem: — Wygląda pan na dosyć silnego mężczyznę, ale zapewniam pana, że jeśli będę do tego zmuszona, złamię panu bez trudu rękę albo kark. Nie jestem uzbrojona, ale nie potrzebuję żadnej broni.

Trevize podrapał się w policzek, spoglądając na nią taksującym wzrokiem.

— Pani minister, mogę się zmierzyć z każdym mężczyzną w mojej wadze, ale pani postanowiłem oddać walkę walkowerem. Wiem, kiedy nie mam szans.

— W porządku — odparła minister z zadowoloną miną.

— Dokąd jedziemy, pani minister?

— Na dół. Na sam dół. Ale niech to pana nie przeraża. W hiperdramie zostałby pan po wyjściu z windy wrzucony do lochu, ale na Comporellonie nie mamy lochów, tylko przyzwoite więzienia. Jedziemy do moich prywatnych apartamentów. Nie są one, co prawda, tak romantyczne jak lochy w złych czasach Imperium, ale za to bardziej wygodne.

Kiedy drzwi windy rozsunęły się i wyszli, Trevize oszacował, że są przynajmniej pięćdziesiąt metrów pod powierzchnią planety.

20

Trevize rozejrzał się po apartamencie z nie ukrywanym zdumieniem.

— Nie podoba się panu moje mieszkanie, panie radny? — spytała cierpko minister.

— Skądże, pani minister! Jestem po prostu zaskoczony. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Niewiele zdołałem zobaczyć i usłyszeć, odkąd tu przybyłem, ale odniosłem wrażenie, że wasz świat jest raczej ascetyczny i unika niepotrzebnych luksusów.

— Faktycznie tak jest, panie radny. Nasze zasoby naturalne są ograniczone, a życie musi być surowe, gdyż taki jest tu klimat.

— No, ale to, pani minister… — Trevize zatoczył ręką łuk, pokazując pokój, gdzie po raz pierwszy na tym świecie zobaczył radośniejsze kolory i miękko wyściełane meble, gdzie ze ścian sączyło się łagodne światło, a pod stopami czuło się miękki i sprężysty dywan utworzony przez pole siłowe. — To z pewnością jest luksus.

— Unikamy, jak pan powiedział, panie radny, niepotrzebnego luksusu, luksusu na pokaz, luksusu, który jest marnotrawstwem. Ale to, co pan widzi tutaj, to luksus na użytek prywatny. Mam ciężką i bardzo odpowiedzialną pracę. Potrzebne jest mi miejsce, gdzie mogę, choćby na krótko, zapomnieć o trudach tej pracy.

— Czy wszyscy Comporellianie żyją tak, gdy nie widzą ich inni? — spytał Trevize.

— To zależy od wagi ich pracy i związanej z tym odpowiedzialności. Niewielu może sobie na to pozwolić, zasługuje na to i, dzięki naszemu kodeksowi moralnemu, chce tego.

— A pani, pani minister, może sobie na to pozwolić, zasługuje na to… i chce tego?

— Stanowisko łączy się z obowiązkami, ale i z przywilejami. A teraz niech pan usiądzie, panie radny, i powie mi o tych swoich urojeniach. — Usiadła na kanapie, której poduszki lekko ugięły się pod jej potężnym ciałem, i wskazała Trevizemu wyściełane krzesło stojące naprzeciw kanapy i niezbyt od niej oddalone.

Trevize usiadł.

— O urojeniach, pani minister? — spytał. Minister oparła się prawym łokciem o poduszkę, wyraźnie rozluźniona.

— W rozmowie prywatnej nie musimy zbyt rygorystycznie przestrzegać zasad formalnych. Może pan mi mówić „Lizalor”, a ja będę się do pana zwracała , Trevize”. Niech mi pan powie, co pan ma na myśli, i przeanalizujemy to.

Trevize założył nogę na nogę i usiadł wygodniej.

— Widzi pani, Lizalor, postawiła mnie pani przed wyborem: albo oddam statek, albo zostanę postawiony przed sądem. I w jednym, i w drugim przypadku skończyłoby się na tym, że dostalibyście mój statek… Mimo to starała się pani usilnie przekonać mnie, żebym wybrał pierwsze rozwiązanie. Chce pani w zamian za mój statek ofiarować mi inny, w którym mogę z przyjaciółmi polecieć, gdzie będę chciał. Jeżeli będziemy chcieli, to możemy nawet zostać na Comporellonie i otrzymać wasze obywatelstwo. W sprawach mniejszej wagi zgodziła się pani dać mi piętnaście minut, abym mógł się naradzić ze swoimi przyjaciółmi. Zaprosiła mnie pani nawet do swoich prywatnych apartamentów, a moich przyjaciół odesłała do jakiejś, prawdopodobnie wygodnej, kwatery. Krótko mówiąc, Lizalor, stara się pani, i to usilnie, przekupić mnie, aby dostać statek bez procesu sądowego.

— Cóż to, Trevize, nie wierzy pan, że robię to z czysto ludzkich motywów?

— Nie.

— Ani że uważam, iż dobrowolne oddanie nam statku byłoby lepszym wyjściem niż rozprawa sądowa?

— Nie! Mam inne wytłumaczenie.

— Jakie?

— Rozprawa sądowa ma jeden istotny minus — jest wydarzeniem publicznym. Napomykała pani kilkakrotnie o waszym rygorystycznym przestrzeganiu prawa i podejrzewam, że byłoby wam trudno tak przeprowadzić proces, żeby jego przebieg nie został w pełni zarejestrowany. A gdyby wszystko znalazło się w aktach, to Fundacja dowiedziałaby się o tym i musielibyście zwrócić statek zaraz po zakończeniu rozprawy.

— Oczywiście — powiedziała Lizalor z obojętną miną. — Statek jest przecież własnością Fundacji.

— Ale — kontynuował Trevize — prywatna umowa ze mną nie musiałaby być odnotowywana w żadnych aktach. Dostalibyście statek po cichu i ponieważ Fundacja nic by o tym nie wiedziała, nie wiedziałaby nawet, że tu jesteśmy, moglibyście zatrzymać statek dla siebie. Jestem pewien, że o to właśnie wam chodzi.

— A dlaczego mielibyście to robić? — Lizalor w dalszym ciągu miała obojętną minę. — Przecież należymy do Konfederacji Fundacyjnej.

— Niezupełnie. Macie status świata stowarzyszonego. Na każdej mapie Galaktyki, na której światy członkowskie Fundacji zaznaczone są czerwonym kolorem, Comporellon i światy od niego zależne mają barwę bladoróżową.

— Nawet będąc światem stowarzyszonym współdziałalibyśmy z Fundacją.

— Czyżby? Może Comporellon nie marzy o całkowitej niezależności, nawet o przywództwie? Jesteście światem o długiej historii. Prawie wszystkie światy utrzymują, że mają więcej lat niż naprawdę mają, ale Comporellon jest rzeczywiście starym światem.

Minister Lizalor pozwoliła sobie na chłodny uśmiech.

— Najstarszym, jeśli wierzyć naszym zapaleńcom.

— Czy nie było w waszych dziejach takiego okresu, kiedy Comporellon faktycznie przewodził jakiejś, stosunkowo niedużej grupie światów? Czy nie marzycie cały czas o odzyskaniu tej utraconej pozycji?

— Myśli pan, że marzymy o czymś tak nierealxiym? Powiedziałam, że to szaleństwo, zanim jeszcze wyłuszczył mi pan, co pan ma na myśli. Teraz, kiedy już wiem, co pan myśli, podtrzymuję tę opinię.

— Marzenia mogą być nierealne, ale to nie przeszkadza ich snuć. Terminus, który leży na samym skraju Galaktyki, który, ze swoją zaledwie pięćsetletnią historią, jest najmłodszym ze wszystkich światów, faktycznie rządzi Galaktyką. A dlaczego nie miałby nią rządzić Comporellon, co? — Trevize uśmiechnął się.

Lizalor była nadal poważna.

— Daje się nam do zrozumienia, że Terminus osiągnął tę pozycję dzięki Planowi Hariego Seldona.

— To jest argument natury psychologicznej i być może będzie on oddziaływał dopóty, dopóki ludzie będą w to wierzyć. Nie jest wykluczone, że rząd Comporellona już od dawna w to nie wierzy. Ale jest jeszcze argument natury technologicznej. Hegemonia Terminusa opiera się bez wątpienia na jego przewadze technologicznej. Statek o napędzie gra; witacyjnym, który tak bardzo chcecie mieć, jest i przykładem świadczącym o tej przewadze. Żaden 1 inny świat, poza Terminusem, nie dysponuje statkami grawitacyjnymi. Gdyby Comporellon zdobył taf ki statek i poznał szczegółowo jego budowę i zasady działania, to zrobiłby gigantyczny krok do przodu. Nie sądzę, żeby wam to wystarczyło do pokonania Terminusa i zajęcia jego miejsca w Galaktyce, ale wy możecie tak uważać.

— Nie mówi pan tego poważnie — powiedziała Lizalor. — Gdyby któryś rząd chciał, wbrew Fundacji, zatrzymać ten statek, to na pewno ściągnąłby na siebie jej gniew, a historia dostarcza licznych przykładów na to, że jej gniew pociąga za sobą opłakane skutki dla tego, przeciw komu się kieruje.

— Fundacja może się gniewać tylko wtedy, kiedy wie, że jest o co — powiedział Trevize.

— W takim razie, panie Trevize — zakładając, że pańska analiza sytuacji nie jest wytworem szaleństwa — czy nie byłoby z pożytkiem dla pana, gdyby oddał nam pan statek i zrobił na tym dobry interes? Dobrze byśmy panu zapłacili, gdybyśmy idę tu za pana rozumowaniem — dostali ten statek po cichu.

— Moglibyście mieć gwarancję, że nie zawiadomiłbym o tym Fundacji?

— Oczywiście. Przecież to pan dokonałby transakcji.

— Mógłbym się tłumaczyć, że działałem pod przymusem.

— Owszem. Tylko, że pan sam wie doskonale, że burmistrz Branno nie uwierzyłaby panu… No to co, zrobimy interes?

Trevize potrząsnął głową.

— Nie, pani Lizalor. Statek jest mój i musi pozostać moim. Jak już mówiłem, wybuchnie i narobi strasznych zniszczeń, jeśli spróbujecie otworzyć go siłą. Przysięgam, że mówię prawdę. Niech się pani nie łudzi, że udaję.

— Ale pan sam może go otworzyć i zmienić instrukcje dla komputera.

— Bez wątpienia, ale nie zrobię tego.

Lizalor ciężko westchnęła.

— Dobrze pan wie, że możemy zmusić pana do zmiany stanowiska… jeśli nie bezpośrednio, to poprzez to, co możemy zrobić pana przyjacielowi, profesorowi Peloratowi albo tej młodej kobiecie.

— Tortury, pani minister? To tak wygląda wasze prawo?

— Nie, panie radny. Ale nie musimy uciekać się do tak brutalnych praktyk. Zawsze jeszcze pozostaje sonda psychiczna.

Po raz pierwszy od czasu wejścia do prywatnych apartamentów minister Lizalor, Trevize poczuł, że ciarki chodzą mu po plecach.

— Tego też nie możecie zrobić. Używanie sondy psychicznej dla celów innych niż medyczne jest zakazane w całej Galaktyce.

— Ale jeśli doprowadzi nas pan do ostateczności…

— Zaryzykuję to — powiedział spokojnie Trevize — bo nic wam z tego nie przyjdzie. Jestem tak zdecydowany zachować swój statek, że sonda psychiczna prędzej zniszczy mój mózg, niż zmusi mnie do oddania go wam. — To już był zwykły bluff i skóra ścierpła mu jeszcze bardziej. — I nawet gdybyście tak umiejętnie zaaplikowali mi sondę, że mój mózg nie zostałby uszkodzony, a ja rozbroiłbym ładunek wybuchowy, otworzył statek i przekazał go wam, to i tak nic by wam z tego nie przyszło. Komputer pokładowy jest jeszcze większym osiągnięciem techniki niż sam statek i został tak zaprojektowany — nie wiem, na czym to polega — że w pełni wydajnie może pracować tylko ze mną. Można powiedzieć, że jest to komputer tylko dla jednej osoby.

— Załóżmy wobec tego, że zachowałby pan swój statek i pozostał jego pilotem. Dowodziłby pan statkiem w naszej służbie, jako zasłużony obywatel Comporellona. Wysoka pensja, życie w luksusie. Również dla pana przyjaciół. Co pan na to?

— Nic z tego.

— No to co pan wobec tego proponuje? Żebyśmy po prostu pozwolili wam wsiąść na statek i odlecieć? Ostrzegam pana, że zanim byśmy wam na to pozwolili, moglibyśmy po prostu powiadomić Fundację, że tu jesteście i zostawić im tę sprawę.

— I stracić statek?

— Jeśli już musielibyśmy go stracić, to prawdo. podobnie raczej na rzecz Fundacji niż jakiegoś bezczelnego obcoświatowca.

— Wobec tego może mi pani pozwoli przedstawić moją własną propozycję kompromisowego wyjścia…

— Kompromisowego? Dobrze, posłucham. Niech pan mówi.

— Mam ważną misję do spełnienia — zaczął ostrożnie Trevize. — Zaczynałem ją przy wsparciu Fundacji. Teraz wygląda na to, że Fundacja wycofała swoje wsparcie, ale misja jest nadal ważna. Niech mnie wesprze Comporellon, a jeśli misja zakończy się sukcesem, to Comporellon na tym skorzysta.

Lizalor miała niezdecydowaną minę. — I nie zwróci pan statku Fundacji?

— Nigdy nie miałem zamiaru tego zrobić. Zresztą Fundacja nie szukałaby go tak rozpaczliwie, gdyby się spodziewali, że zwrócę go im bez problemów.

— To jeszcze nie znaczy, że odda go pan nam.

— Kiedy spełnię swoją misję, statek może mi już nie być potrzebny. W takim przypadku nie będę miał nic przeciwko temu, żeby przejął go Comporellon.

Patrzyli na siebie przez kilka chwil w milczeniu.

— Używa pan trybu warunkowego — powiedziała w końcu Lizalor. — „Może mi już nie być potrzebny”. To nam nie daje żadnej gwarancji.

— Mógłbym obiecywać różne rzeczy, ale czy dałoby to wam jakąś gwarancję? Fakt, że jestem ostrożny i uzależniam swoją obietnicę od okoliczności, dowodzi, że jestem przynajmniej szczery.

— To inteligentne postawienie sprawy — powiedziała Lizalor, kiwając z uznaniem głową. — Podoba mi się to. A więc co to za misja i w jaki sposób mógłby na niej skorzystać Comporellon?

— O nie — powiedział Trevize — teraz pani kolej. Wesprzecie mnie, jeśli wykażę, że moja misja jest ważna dla Comporellona?

Minister Lizalor podniosła się z kanapy.

— Jestem głodna, panie radny — powiedziała i nie mogę już dłużej rozmawiać o pustym żołądku. Zaraz przygotuję coś do jedzenia i picia… skromny posiłek. Potem będziemy mogli dokończyć tę sprawę.

Kiedy to mówiła, Trevizemu wydało się, że się oblizuje jak drapieżna kotka. Zacisnął usta z lekkim zażenowaniem.

21

Posiłek był może pożywny, ale na pewno nie był rozkoszą dla podniebienia. Główne danie składało się z gotowanej wołowiny w musztardowym sosie, na jakiejś liściastej jarzynie, której Trevize nie mógł zidentyfikować. Nie przypadł mu też do gustu jej gorzko-słony smak. Później dowiedział się, że był to jakiś gatunek wodorostów.

Po tym daniu przyszła kolej na owoce przypominające w smaku jabłka, a trochę brzoskwinie (nie było to takie złe) i gorący, ciemny napój, który był tak gorzki, że Trevize zostawił połowę i poprosił zamiast tego o trochę zimnej wody. Wszystkie porcje były małe, ale w takiej sytuacji Trevize nie miał nic przeciwko temu.

Jedli w typowo domowej atmosferze, bez żadnych służących. Minister Lizalor własnoręcznie podgrzewała i podawała dania i sama sprzątała ze stołu.

— Mam nadzieję, że smakowało panu — powiedziała, kiedy wyszli z jadalni.

— Owszem — odparł Trevize bez entuzjazmu.

Minister wróciła na swoje miejsce na kanapie.

— Wróćmy zatem do naszej wcześniejszej rozmowy — powiedziała. — Powiedział pan, że Comporellon może żywić niechęć do Fundacji z racji jej przewagi technologicznej i panowania nad Galaktyką. W. pewnym sensie to prawda, ale ten aspekt sytuacji interesuje tylko ludzi, którzy zajmują się polityką międzygwiezdną, a takich jest stosunkowo niewielu. Bardziej istotny jest tu fakt, że przeciętnego Comporellianina przeraża niemoralność Fundacji. Niemoralność pleni się na większości światów, ale nigdzie tak bujnie jak na Terminusie. Powiedziałabym, że nieprzyjazne nastawienie do Terminusa bierze się raczej stąd niż z bardziej abstrakcyjnych przyczyn.

— Niemoralność? — spytał ze zdziwieniem Trevize. — Fundacji można wiele zarzucić, ale musi pani przyznać, że swoją częścią Galaktyki rządzi rozsądnie i umiejętnie, i prowadzi sprawiedliwą politykę podatkową. Prawa jednostki są u nas, ogólnie biorąc, szanowane…

— Panie radny, ja mówię o moralności w dziedzinie stosunków męsko-damskich.

— W takim razie zupełnie pani nie rozumiem. Pod tym względem jesteśmy wyjątkowo moralnym społeczeństwem. Kobiety są dobrze reprezentowane we wszystkich sferach życia społecznego. Mamy burmistrza kobietę, a prawie połowa Rady składa się…

Przez twarz minister Lizalor przemknął wyraz zniecierpliwienia.

— Panie radny, kpi pan sobie ze mnie czy co? Chyba rozumie pan co znaczy moralność w dziedzinie stosunków męsko-damskich. Czy małżeństwo jest na Terminusie traktowane jako sakrament czy nie?

— Co pani rozumie przez sakrament?

— Czy zawarcie związku małżeńskiego jest jakąś oficjalną ceremonią?

— Oczywiście, jeśli ludzie sobie tego życzą. Taka ceremonia upraszcza sprawy podatkowe i spadkowe.

— Ale można wziąć rozwód.

— Oczywiście. Na pewno byłoby seksualnie niemoralne zmuszać ludzi do życia ze sobą, kiedy…

— Nie ma żadnych ograniczeń narzuconych przez religię?

— Przez religię? Są u nas ludzie, którzy czerpią filozofię ze starożytnych kultów, ale co to ma wspólnego z małżeństwem?

— Panie radny, tu, na Comporellonie, wszystkie aspekty życia seksualnego są dokładnie kontrolowane. Nie ma mowy o życiu seksualnym poza małżeństwem. Zresztą nawet w małżeństwie podlega ono ograniczeniom. Jesteśmy bardzo zgorszeni tym, jak się traktuje te sprawy na innych światach, szczególnie na Terminusie, gdzie seks uważa się tylko za przyjemność i rozrywkę, każdy może się mu swobodnie oddawać kiedy, jak i z kim chce, bez żadnego szacunku dla wartości religijnych.

Trevize wzruszył ramionami.

— Bardzo mi przykro, ale nie mogę reformować Galaktyki, ani nawet Terminusa… a poza tym, co to ma wspólnego z moim statkiem?

— Przedstawiam panu opinię publiczną w sprawie pańskiego statku, żeby zrozumiał pan, jak to ogranicza moje możliwości zawarcia z panem jakiegoś kompromisu. Nasze społeczeństwo byłoby wstrząśnięte, gdyby dowiedziało się, że zabrał pan na statek młodą i atrakcyjną kobietę, żeby dogodzić żądzom swoim i swojego kompana. Właśnie z troski o bezpieczeństwo całej waszej trójki nalegałam, żeby wybrał pan dobrowolne poddanie się zamiast procesu.

— Widzę, że wykorzystała pani obiad, aby obmyślić nowy sposób perswazji przez zastraszenie powiedział Trevize. — Mam się teraz obawiać samosądu.

— Ja tylko wskazuję na niebezpieczeństwo. Może pan zaprzeczy, że zabraliście tę kobietę na pokład tylko po to, żeby zaspokoić potrzeby erotyczne?

— Oczywiście, że zaprzeczę. Bliss jest przyjaciółką profesora Pelorata. Poza nią nie ma on żadnych kobiet. Może nie zgodziłaby się pani określić ich związku mianem małżeństwa, ale jestem przekonany, że zarówno Pelorat, jak i ta kobieta tak właśnie to traktują.

— Chce pan przez to powiedzieć, że pan nie jest z nią związany?

— Oczywiście. Za kogo mnie pani bierze?

— Nie wiem. Nie znam pana poglądów na moralność.

— W takim razie proszę przyjąć do wiadomości, że moje poglądy na moralność zabraniają mi używania rzeczy należących do mego przyjaciela i nagabywania jego przyjaciółek.

— Nie czuje pan nawet żadnej pokusy?

— Na pokusy nie mam żadnego wpływu, ale na pewno im się nie poddam.

— Na pewno. A może nie interesują pana kobiety?

— Co to, to nie. Interesują.

— A od jak dawna nie miał pan kobiety?

— Od miesięcy. Od czasu odlotu z Terminusa.

— Chyba nie jest pan z tego zadowolony.

— Oczywiście, że nie — odparł stanowczo Trevize — ale w tej sytuacji nie mam wyboru.

— Pewnie pana przyjaciel, Pelorat, zgodziłby się, żeby jego przyjaciółka ulżyła pana cierpieniom.

— Nie pokazuję mu, że cierpię, a zresztą nawet gdybym to pokazywał, to on i tak nie zgodziłby się na taki układ. Ani Bliss. Ja się jej nie podobam.

— Sprawdził pan to?

— Nie sprawdziłem. Nie czuję takiej potrzeby. Zresztą nie za bardzo ją lubię.

— Zdumiewające! Mężczyźni na pewno uważają, że jest atrakcyjna.

— Na pewno wygląda atrakcyjnie. Mimo to mnie ona nie pociąga. Przede wszystkim jest za młoda, pod pewnymi względami nawet dziecinna.

— A więc woli pan kobiety dojrzałe?

Trevize nie odpowiedział od razu. Zastanawiał się, czy nie kryje się w tym jakaś pułapka. W końcu powiedział ostrożnie:

— Jestem już w takim wieku, że cenię sobie niektóre dojrzałe kobiety. Ale co to ma wspólnego z moim statkiem?

— Niech pan zapomni na chwilę o statku — powiedziała Lizalor. — Mam czterdzieści sześć lat i nie jestem mężatką. Zawsze byłam za bardzo zajęta, żeby pomyśleć o małżeństwie.

— W takim wypadku musi pani, zgodnie z obowiązującymi u was zasadami, pozostać do końca życia dziewicą. To dlatego pytała mnie pani od jak dawna nie miałem kobiety? Szuka pani u mnie rady w tej kwestii?… No cóż, mogę powiedzieć tylko tyle, że seks to nie to samo, co jedzenie i picie. Można się bez niego obyć, choć to oczywiście przykre.

Minister Lizalor uśmiechnęła się i w jej oczach znowu pojawił się drapieżny błysk.

— Nie rozumie mnie pan, Trevize. Wysokie stanowisko daje pewne przywileje, a poza tym można zachować dyskrecję. Nie jestem zupełną abstynentką w sprawach seksu. Niestety, nasi mężczyźni nie są dobrzy w tych sprawach. Rozumiem, że moralność jest dobrem absolutnym, ale napełnia naszych mężczyzn poczuciem winy, skutkiem czego stają się nieśmiali i niezaradni, nie kwapią się, żeby zacząć, za to szybko kończą i w ogóle są ofermami.

— Na to też nic nie mogę poradzić — powiedział bardzo ostrożnie Trevize.

— Czyżby chciał pan przez to powiedzieć, że to może być moja wina? Że nie jestem pociągająca?

Trevize podniósł dłoń w obronnym geście.

— Nie powiedziałem nic takiego.

— W takim razie jak pan by zareagował w takiej sytuacji? Pan, mężczyzna z przeżartego niemoralnością świata, mężczyzna, który musi mieć bogate doświadczenie erotyczne, który od kilku miesięcy zmuszony jest zachowywać całkowitą abstynencję w tych sprawach, mimo iż przez cały ten czas przebywa w towarzystwie młodej i atrakcyjnej kobiety. Jak by pan zareagował, znalazłszy się w towarzystwie takiej kobiety jak ja, kobiety dojrzałej, która podobno jest w pana typie?

— Zachowałbym się z szacunkiem należnym pani z racji stanowiska — odparł Trevize.

— Niech pan nie będzie głupcem! — powiedziała minister. Jej ręka powędrowała do prawego boku. Biały pas, który otaczał jej talię, zwisł luźno i odwinął się. Górna część jej czarnego stroju zaczęła się powoli zsuwać.

Trevize siedział jak skamieniały. To o to jej chodziło… Ciekawe od jak dawna. A może chciała w ten sposób osiągnąć to, czego nie udało się jej osiągnąć groźbami?

Żakiet opadł, a wraz z nim sztywny stanik. Minister siedziała naga od pasa w górę, z wyrazem dumnego lekceważenia na twarzy. Jej piersi pasowały do jej całej postaci — były masywne, jędrne i imponujące.

— No i co? — powiedziała.

— Wspaniałe! — odparł zupełnie szczerze Trevize.

— No i co pan teraz ma zamiar zrobić?

— A co nakazują w takiej sytuacji wasze zasady moralne, pani Lizalor?

— A jakie to ma znaczenie dla mężczyzny z Terminusa? Co nakazują w takiej sytuacji wasze zasady moralne?… No, szybciej. Mam zimne piersi i chcę je rozgrzać.

Trevize wstał i zaczął się rozbierać.

Загрузка...