17. Nowa Ziemia

74

Cztery planety — mruknął Trevize. — Wszystkie małe, jakiś ogon asteroid. Żadnego olbrzyma gazowego.

— To niedobrze? — spytał Pelorat.

— Niezupełnie. Tego należało się spodziewać. Gwiazdy tworzące gwiazdę podwójną, które krążą wokół siebie w niewielkiej odległości, mogą nie mieć żadnych planet. Planety mogą krążyć wokół centrum grawitacji ich obu, ale jest bardzo mało prawdopodobne, żeby nadawały się do zamieszkania. Są zbyt daleko.

Z drugiej strony, jeśli gwiazdy są od siebie dostatecznie oddalone, to zarówno wokół jednej, jak i wokół drugiej mogą krążyć planety i to, jeśli znajdują się one dość blisko którejś z tych gwiazd, po stałych orbitach. Średnia odległość między tymi gwiazdami wynosi, według banku danych komputera, trzy i pół miliarda kilometrów i nawet w periastronie, kiedy najbardziej zbliżają się do siebie, nie jest mniejsza niż 1,7 miliarda kilometrów. Planeta krążąca wokół którejś z tych gwiazd w odległości mniejszej niż dwieście milionów kilometrów miałaby stabilną orbitę, ale nie może być tam planety o większej orbicie. Znaczy to, że nie ma tam żadnego olbrzyma gazowego, gdyż musiałby on być znacznie bardziej oddalony od gwiazdy, ale co to za różnica? Olbrzymy gazowe i tak nie mają odpowiednich warunków, aby mogło na nich istnieć życie.

— Ale może istnieć na którejś z tych czterech planet.

— Faktycznie życie możliwe jest tylko na drugiej z nich. Przede wszystkim tylko ona jest na tyle duża, że może mieć atmosferę.

Zbliżali się szybko do tej planety i przez dwa dni jej obraz na ekranie znacznie się powiększył. Na początku rósł powoli i majestatycznie, a potem, kiedy nie pojawił się żaden statek, aby ich przechwycić, w stale rosnącym tempie.

„Odległa Gwiazda” poruszała się szybko po orbicie znajdującej się tysiąc kilometrów ponad pokrywą chmur, kiedy Trevize rzucił ponuro:

— Teraz rozumiem, dlaczego w banku danych komputera po informacji, że jest zamieszkana, stoi znak zapytania. Nie ma tu ani śladu radiacji — ani światła po stronie pogrążonej w cieniu, ani fal radiowych po żadnej stronie.

— Warstwa chmur wydaje się bardzo gruba rzekł Pelorat.

— To nie powinno mieć wpływu na fale radiowe. Spoglądali na planetę wirującą pod nimi, spowitą białymi chmurami, poprzez przerwy, w których prześwitywała niebieskawo woda, wskazując, że jest tam ocean.

— Warstwa chmur jest za gruba, jak na zamieszkany świat — powiedział Trevize. — Pewnie jest on raczej posępny… Co mnie jednak najbardziej niepokoi — dodał po chwili — to fakt, że nie powitała nas żadna stacja orbitalna.

— Tak jak na Comporellonie? — spytał Pelorat.

— Tak jak na każdym zamieszkanym świecie. Musielibyśmy się zatrzymać dla sprawdzenia papierów, ładunku, czasu postoju i tak dalej.

— Może z jakiejś przyczyny przegapiliśmy takie wezwanie.

— Komputer odebrałby to na każdej fali, jakiej mogliby użyć. A poza tym cały czas sami wysyłamy sygnały, a mimo to nie ma żadnej odpowiedzi. Zejście poniżej pułapu chmur bez skomunikowania się ze stacją wejściową jest pogwałceniem zasad obowiązujących w przestrzeni, ale zdaję się, że nie mamy innego wyboru.

„Odległa Gwiazda” zwolniła i odpowiednio do tego wzmocniła antygrawitację, aby utrzymać wysokość. Ponownie znalazła się w promieniach słońca i jeszcze bardziej zwolniła. Trevize, we współpracy z komputerem, znalazł odpowiednio dużą dziurę w chmurach. Statek dał nurka i przeszedł przez nią. Pod nimi falował ocean, najwidoczniej pod wpływem lekkiej bryzy.

Przelecieli przez oświetlony słońcem skrawek i znaleźli się pod warstwą chmur. Bezmiar wód pod nimi przybrał ciemnoszary kolor, a temperatura wyraźnie spadła.

Fallom, patrząc na ekran, zaczęła coś mówić w swoim bogatym w spółgłoski języku, a potem przeszła na galaktyczny. Jej głos drżał.

— Co jest pod nami?

— To ocean — powiedziała Bliss uspokajającym tonem. — Ocean to bardzo duża masa wody.

— A dlaczego ona nie wysycha?

Bliss spojrzała na Trevizego, który powiedział:

— Jest jej za dużo, aby mogła wyschnąć.

Fallom powiedziała zduszonym głosem:

— Ja nie chcę tej wody. Odlećmy stąd. — W tym momencie zapiszczała, bo „Odległa Gwiazda” przechodziła właśnie przez pas chmur burzowych i ekran przybrał mleczną barwę, z ciemniejszymi śladami kropel deszczu.

Światła w sterowni przygasły, a statkiem zaczęło rzucać.

Trevize podniósł głowę ze zdumieniem i krzyknął:

— Bliss, ta twoja Fallom jest już tak duża, że może przetwarzać! Próbuje wpłynąć na stery energią elektryczną. Powstrzymaj ją!

Bliss objęła Fallom ramionami i przytuliła mocno do siebie.

— Już dobrze, Fallom, już dobrze — powiedziała. — Nie ma się czego bać. To jest po prostu inny świat, i tyle. Jest takich wiele.

Fallom uspokoiła się trochę, ale nadal drżała.

— To dziecko nigdy nie widziało oceanu i z tego, co wiem, być może nigdy nie zetknęło się z mgłą ani deszczem — powiedziała Bliss do Trevizego. Czy nie możesz się odnosić do niej życzliwie?

— Nie, jeśli nie przestanie manipulować przyrządami. Ona zagraża nam wszystkim. Zabierz ją do swojej kabiny i uspokój.

Bliss skinęła lekko głową.

— Pójdę z tobą, Bliss — powiedział Pelorat.

— Nie, nie, Pel. Zostań tutaj. Ja uspokoję Fallom, a ty postaraj się uspokoić Trevizego — powiedziała i wyszła.

— Nie trzeba mnie uspokajać — powiedział Trevize do Pelorata. — Przepraszam, że straciłem panowanie nad sobą, ale przecież nie możemy pozwolić, żeby jakieś dziecko bawiło się sterami, co?

— Oczywiście — powiedział Pelorat — ale to zaskoczyło Bliss. Ona potrafi panować nad Fallom, która zresztą i tak zachowuje się nadspodziewanie dobrze jak na dziecko oderwane od domu i od swojego… hmm… robota i rzucone w wir wypadków, których nie rozumie.

— Wiem o tym. Ale pamiętaj, że to nie ja chciałem, żeby leciała z nami. To był pomysł Bliss.

— Zgoda, ale gdybyśmy jej nie zabrali, to zostałaby zabita.

— No tak… Później przeproszę Bliss. Dziecko też.

Ale nadal miał chmurną minę, więc Pelorat spytał łagodnym głosem:

— Trapi cię coś jeszcze, stary?

— Ten ocean — odparł Trevize. Już dawno wydostali się z burzy, ale niebo nadal pokrywały chmury.

— Coś z nim nie tak?

— Jest za duży. To wszystko.

Po minie Pelorata widać było, że nie rozumie, jakie to ma znaczenie, więc Trevize dorzucił:

— W ogóle nie ma tu lądu. Nigdzie nic nie widać. Atmosfera jest absolutnie normalna, tlen i azot w odpowiednich proporcjach, a więc ta planeta musiała zostać sztucznie ukształtowana i musi tu istnieć życie roślinne, gdyż w przeciwnym wypadku tlen nie utrzymałby się na takim poziomie. W stanie naturalnym taka atmosfera nie występuje nigdzie, przypuszczalnie z wyjątkiem Ziemi, gdzie sama jakoś powstała, choć nie wiadomo jak. Ale z kolei na sztucznie ukształtowanych planetach dość dużą powierzchnię zajmują lądy — od jednej piątej do jednej trzeciej ogólnej powierzchni planety. Nigdy mniej. A zatem jak to możliwe, żeby ta planeta została sztucznie ukształtowana i nie miała żadnych lądów?

— Ta planeta jest częścią systemu gwiazdy podwójnej, więc może jest nietypowa — powiedział Pelorat. — Może wcale nie została sztucznie ukształtowana, lecz wytworzyła atmosferę w warunkach, których nie ma na planetach krążących wokół gwiazd pojedynczych. Może, tak jak na Ziemi, rozwinęło się tu życie bez żadnej ingerencji z zewnątrz i może istnieje tylko w morzu?

— Nawet gdyby tak było — odparł Trevize to żadna pociecha. Organizmy żyjące w morzu nie mogą stworzyć techniki. Technika zawsze opiera się na ogniu, a w morzu nie może być ognia. Planeta, na której istnieje życie, ale nie ma techniki, nie jest tym, czego szukamy.

— Zdaję sobie z tego sprawę, ale po prostu rozważam różne możliwości. W końcu, o ile nam wiadomo, technika została stworzona tylko w jednym miejscu — na Ziemi. Na inne planety przenieśli ją osadnicy. Nie można mówić, że technika jest taka czy inna, skoro znany jest tylko jeden przypadek jej stworzenia.

— Po to, żeby poruszać się w morzu, trzeba mieć linie opływowe. Organizmy żyjące w nim nie mogą mieć nieregularnych kształtów ani takich przydatków, jak ręce.

— Kałamarnice mają macki.

— Możemy sobie oczywiście różnie spekulować — rzekł Trevize — ale jeśli myślisz, że gdzieś w Galaktyce mogłyby powstać inteligentne kałamarnicopodobne istoty, które stworzyłyby technikę nie opierającą się na ogniu, to — moim zdaniem — zakładasz istnienie czegoś, co jest zupełnie nieprawdopodobne.

— Twoim zdaniem — odparł Pelorat.

Trevize wybuchnął nagle śmiechem.

— No dobrze, Janov. Widzę, że spierasz się ze mną o drobiazgi, żeby mi odpłacić za to, że się szorstko odezwałem do Bliss, ale dobrze robisz. Obiecuję ci, że jeśli nie znajdziemy żadnego lądu, to przebadamy tak dokładnie, jak się da, morze, żeby sprawdzić, czy nie ma tam tych twoich inteligentnych kałamarnic.

Kiedy to mówił, statek znowu zanurzył się w ciemności po ocienionej stronie planety i ekran zabarwił się na czarno.

Pelorat drgnął.

— Zastanawiam się, czy to nie jest niebezpieczne — powiedział.

— Co?

— Lecieć w takich ciemnościach. Możemy zmylić kierunek, wpaść do oceanu i będzie po nas.

— To zupełnie niemożliwe, Janov! Naprawdę. Komputer prowadzi statek wzdłuż linii wyznaczonej przez siłę grawitacji. Mówiąc inaczej, utrzymuje statek na poziomie o tym samym natężeniu siły grawitacji, co znaczy, że lecimy cały czas niemal na tej samej wysokości nad poziomem morza.

— A jaka to wysokość?

— Około pięć kilometrów.

— To mnie nie bardzo uspokaja, Golan. Czy nie wleci na jakąś górę, której w tej ciemności nie możemy zobaczyć?

— My nie możemy, ale radar może, a komputer poprowadziłby statek albo obok góry, albo ponad nią.

— No a co będzie, jeśli natrafimy na płaski ląd? Nie zauważymy go w ciemności.

— Zauważymy, Janov. Fale radarowe odbite od wody są zupełnie inne niż odbite od lądu. Powierzchnia wody jest prawie płaska, ale lądu zawsze nierówna. Z tego powodu fale odbijają się od lądu bardziej bezładnie niż od wody. Komputer z miejsca zauważy różnicę i da mi znać, jak tylko pojawi się jakiś ląd. Nawet w pogodny słoneczny dzień komputer wykryłby ląd prędzej niż ja.

Umilkli. Po kilku godzinach znaleźli się znowu na oświetlonej półkuli. Pod nimi monotonnie kołysał się ocean, przesłonięty tu i ówdzie pasmami chmur burzowych. Podczas przechodzenia przez jedno z takich pasm wiatr zepchnął „Odległą Gwiazdę” z kursu. Komputer, jak wyjaśnił Peloratowi Trevize, nie stawiał oporu, aby nie dopuścić do niepotrzebnej straty energii i zminimalizować możliwość uszkodzenia statku. Kiedy minęli niespokojny rejon, komputer naprowadził statek z powrotem na kurs.

— Prawdopodobnie trafiliśmy na skraj huraganu — powiedział Trevize.

— Słuchaj, stary — rzekł Pelorat — cały czas lecimy albo z zachodu na wschód, albo ze wschodu na zachód. Badamy tylko strefę równikową i nic więcej.

— To byłoby idiotyczne, prawda? — odparł Trevize. — Faktycznie robimy wielki łuk z północnego zachodu na południowy wschód. W ten sposób przelatujemy i nad obrzeżami tropikalnymi, i nad oboma strefami umiarkowanymi, a z każdym kolejnym okrążeniem, dzięki obrotowi planety wokół swojej osi, przesuwamy się na zachód. W ten sposób oblecimy stopniowo cały ten świat. Ponieważ do tej pory nie natrafiliśmy na ląd, szanse znalezienia odpowiednio dużego kontynentu wynoszą, według komputera, jeden do dziesięciu, a odpowiednio dużej wyspy trochę mniej niż jeden do pięciu, i zmniejszają się z każdym okrążeniem.

— Wiesz, co bym zrobił na twoim miejscu? rzekł Pelorat, kiedy z powrotem znaleźli się nad pogrążoną w ciemnościach półkulą. — Zatrzymałbym się z dala od planety i przeczesał radarem całą półkulę leżącą przede mną. Chmury temu nie przeszkadzają, prawda?

— A potem przeleciał na drugą stronę i zrobił to samo z drugą półkulą. Albo poczekał, aż planeta się obróci. Łatwo mówić po fakcie, Janov. Kto mógł się spodziewać, że zbliżymy się do nadającej się do zamieszkania planety i nie zatrzymamy się na stacji wejściowej, żeby nam przydzielono ścieżkę lotu? Kto mógł się spodziewać, że schodząc poniżej warstwy chmur bez zatrzymywania się przy stacji wejściowej nie znajdziemy się zaraz nad lądem? Nadające się do zamieszkania planety to… ląd!

— Ale na pewno nie na całej powierzchni.

— Nie o tym mówię — rzekł z podnieceniem Trevize. — Mówię, że znaleźliśmy ląd! Cicho. Starając się ukryć podniecenie, co mu się nie udało, Trevize położył wolno ręce na pulpicie i zespolił się w jedno z komputerem.

— To wyspa — powiedział. — Ma około dwustu pięćdziesięciu kilometrów długości i mniej więcej sześćdziesiąt pięć kilometrów szerokości. Jakieś piętnaście tysięcy kilometrów kwadratowych czy coś koło tego. Niezbyt duża, ale nie taka mała. W każdym razie większa niż punkt na mapie. Zaczekaj… Światło w sterowni pociemniało i zgasło.

— Co robimy? — spytał Pelorat, automatycznie zniżając głos do szeptu, jak gdyby ciemność była czymś kruchym, czego nie wolno rozbić.

— Czekamy, aż wzrok zaadaptuje się do ciemności. Wisimy teraz nad wyspą. Patrz pilnie. Widzisz coś?

— Nie… No, może małe świetlne punkciki. Nie jestem pewien.

— Ja też to widzę. Skierujemy na nie teleskop. Rzeczywiście było to światło. Dobrze widoczne, nieregularnie rozmieszczone plamki światła.

— A więc jest zamieszkana — rzekł Trevize. Być może jest to jedyna zamieszkana część planety.

— Co teraz zrobimy?

— Poczekamy do dnia. Mamy parę godzin, żeby odpocząć.

— Czy oni nie mogą nas zaatakować?

— Czym? Oprócz światła widzialnego i podczerwieni, nie wykryłem żadnego promieniowania. Wyspa jest zamieszkana, a jej mieszkańcy są niewątpliwie istotami inteligentnymi. Mają technikę, ale najwidoczniej w stadium preelektronicznym, a więc nie sądzę, aby było się czym martwić. Gdybym się mylił, to komputer zawczasu mnie ostrzeże.

— A kiedy nastanie dzień?

— To wtedy oczywiście wylądujemy.

75

Zeszli niżej, kiedy tylko przez dziurę w pokrywie chmur przedarły się pierwsze promienie słońca, oświetlając pokrytą świeżą zielenią część wyspy. W głębi lądu widać było pasmo niskich, łagodnych wzgórz ciągnących się aż po różowawy horyzont.

Kiedy zniżyli się jeszcze bardziej, dostrzegli rozrzucone tu i ówdzie zagajniki i sady, ale większą część powierzchni zajmowały pola uprawne. Bezpośrednio pod statkiem, na południowo-wschodnim krańcu wyspy, rozciągała się połyskująca srebrzyście plaża, obramowana od strony lądu przerywaną linią głazów, za którymi widać było pas trawy. Gdzieniegdzie dostrzec było można samotny dom, ale ani śladu miasta.

Na koniec zauważyli, niewyraźną sieć dróg, wzdłuż których ciągnęły się rzadkie zabudowania. Potem, w zimnym powietrzu poranka, spostrzegli w oddali jakiś pojazd powietrzny. Był tak daleko, że tylko sposób, w jaki się poruszał, świadczył o tym, że jest to maszyna, a nie ptak. Był to pierwszy niewątpliwy znak istot inteligentnych w akcji, jaki dostrzegli na planecie.

— To może być pojazd automatyczny, jeśli potrafią zbudować taki bez użycia elektroniki — powiedział Trevize.

— Całkiem możliwe — rzekła Bliss. — Wydaje mi się, że gdyby za jego sterami siedział człowiek, to skierowałby się w naszą stronę. Musimy stanowić niezwykły widok — statek schodzący do lądowania bez użycia silników hamujących, wyrzucających strumienie ognia.

— To byłby dziwny widok dla mieszkańców każdej planety — powiedział w zamyśleniu Trevize. Na pewno nie ma zbyt wielu światów, które by oglądały grawitacyjny statek kosmiczny… Ta plaża nadawałaby się znakomicie na lądowisko, ale może wieje wiatr, a nie chcę, żeby statek zalały fale. Wyląduję na tym pasie trawy za kamieniami.

— Przy lądowaniu statek grawitacyjny przynajmniej nie spali ziemi, która może być czyjąś prywatną własnością — powiedział Pelorat.

Statek osiadł miękko na czterech nogach, które powoli wysunęły się z kadłuba podczas ostatniej fazy lądowania. Zagłębiły się one nieco w ziemię pod ciężarem, który na nich spoczywał.

— Ale obawiam się, że jednak zostawimy ślady — rzekł Pelorat.

— Przynajmniej jest tu zrównoważony klimat powiedziała Bliss, niezbyt jednak zachwyconym głosem. — Powiedziałabym nawet, że jest tu ciepło.

Na trawie stała, przyglądając się lądowaniu bez żadnych oznak strachu czy zdziwienia, jakaś kobieta. Na jej twarzy malowała się tylko wielka ciekawość.

Jej ubiór był bardzo skąpy, co potwierdzało ocenę klimatu wydaną przez Bliss. Miała na stopach sandały, które wydawały się zrobione z płótna, i spódnicę w kwiaty na biodrach. Nogi i tułów od pasa w górę były gołe.

Miała czarne, sięgające pasa, bardzo lśniące włosy, jasnobrązową skórę i wąskie oczy.

Trevize rozejrzał się i stwierdził, że w pobliżu nie ma żadnych innych osób. Wzruszył ramionami i powiedział:

— Jest wczesny ranek, więc większość mieszkańców musi być jeszcze w domach, może nawet śpią. Ale i tak nie powiedziałbym, że ten obszar jest gęsto zaludniony.

Odwrócił się do Bliss i Pelorata i rzekł:

— Wyjdę i porozmawiam z tą kobietą, jeśli mówi jakimś zrozumiałym językiem. Wy…

— Myślę, że wszyscy możemy wyjść — powiedziała stanowczo Bliss. — Ta kobieta wygląda zupełnie niegroźnie, a ja chcę rozprostować nogi, odetchnąć świeżym powietrzem i może rozejrzeć się za czymś do jedzenia. Poza tym chcę, żeby Fallom znowu poczuła, że jest na planecie i myślę, że Pel chciałby dokładniej przepytać tę kobietę.

— Kto? Ja? — powiedział Pelorat, rumieniąc się lekko. — Nic podobnego, Bliss, ale w naszej grupce ja jestem specjalistą od języków.

Trevize wzruszył ramionami.

— Dobrze już, chodźcie wszyscy. Ale chociaż wygląda ona niegroźnie, wolę wziąć ze sobą broń. — Wątpię — powiedziała Bliss — abyś miał wielką ochotę użyć jej przeciw tej młodej osóbce.

Trevize uśmiechnął się.

— Ładna, co?

Pierwszy wyszedł Trevize, za nim Bliss, prowadząc za rękę Fallom, która ostrożnie schodziła za nią po schodach, a na końcu Pelorat.

Czarnowłosa dziewczyna nadal przyglądała się z ciekawością. Nie cofnęła się nawet o cal.

— No to spróbujmy — mruknął Trevize. Odsunął ręce od broni i powiedział: — Pozdrawiam cię. Dziewczyna zastanawiała się nad tym przez chwilę, a potem rzekła:

— Bądź pozdrowiony. Takoż i towarzysze twoi.

— Cudownie! — krzyknął radośnie Pelorat. Ona mówi klasycznym galaktycznym, a do tego z dobrym akcentem.

— Ja też ją rozumiem — rzekł Trevize, kręcąc dłonią na znak, że jednak niedokładnie. — Mam nadzieję, że ona rozumie, co ja mówię.

— Przylecieliśmy tu przez przestrzeń — powiedział, uśmiechając się i przybierając przyjazny wyraz twarzy. — Jesteśmy z innego świata.

— To dobrze — odparła dziewczyna czystym sopranem. — Azali statek wasz przybywa z Imperium?

— Przylecieliśmy z odległej gwiazdy, a statek też nazywa się „Odległa Gwiazda”.

Dziewczyna spojrzała na napis na kadłubie.

— Czy to jest to, co napis ten rzecze? Jeśli tak i jeśli pierwszą literą jest „F”, to racz zauważyć, panie, iż jest ona napisana na opak.

Trevize miał już zaprzeczyć, ale Pelorat, nie posiadając się z radości, powiedział:

— Ona ma rację. Około dwa tysiące lat temu litera F odwróciła się. Cóż to za wspaniała okazja, żeby przestudiować szczegółowo klasyczny galaktyczny, i to jako żywy język!

Trevize uważnie przyjrzał się dziewczynie. Miała nieco ponad półtora metra wzrostu i małe, choć kształtne piersi. Nie wyglądały jednak na nierozwinięte. Brodawki były duże i otoczone ciemnymi obwódkami, choć może było to skutkiem brązowej karnacji jej skóry.

— Nazywam się Golan Trevize — powiedział. To mój przyjaciel, Janov Pelorat. Ta kobieta to Bliss, a dziecko ma na imię Fallom.

— Azali to zwyczaj wasz, na owej odległej gwieździe, że mężczyźni mają podwójne imiona? Ja jestem Hiroko, córka Hiroko.

— A pani ojciec? — spytał nagle Pelorat.

Hiroko odparła obojętnym wzruszeniem ramion.

— Matka powiada, iż zwie się Smoal, ale to nie ma znaczenia. Nie znam go.

— A gdzie są inni? — spytał Trevize. — Wygląda na to, że jest pani jedyną osobą, która wyszła nas powitać.

— Wielu mężczyzn jest w morzu, wiele kobiet w polu — odparła Hiroko. — Ja odpoczywam od dwóch dni, a zatem mam szczęście być przytomną przy tym wielkim wydarzeniu. Lecz ludzie są ciekawi, a statek będzie widoczny nawet z daleka. Wkrótce przybędą tu inni.

— Dużo ich jest na tej wyspie?

— Więcej niż dwakroć dziesięć i pięć tysięcy odparła Hiroko z wyraźną dumą.

— A są tu inne wyspy?

— Inne wyspy, panie? — Hiroko wydawała się tak zaskoczona, że Trevize nie pytał dalej. Było jasne, że jest to jedyne zamieszkane miejsce na całej planecie.

— Jak nazywacie wasz świat? — spytał.

— Alfa, dobry panie. Nauczono nas, że pełną nazwą jest Alfa Centauri, jeśli mówi wam to więcej, ale my zwiemy ją po prostu Alfą. Spójrzcie, jak piękny jest ten świat.

— Istotnie — przyznał Trevize. — Przynajmniej ta jego część w tej chwili. — Spojrzał na błękitne niebo, po którym leniwie przesuwały się nieliczne obłoczki. — Jest miły, słoneczny dzień, Hiroko, ale przypuszczam, że takich dni jest tu niewiele.

Hiroko zesztywniała.

— Tyle, ile sobie życzymy, panie. Kiedy potrzebny nam deszcz, napływają chmury, ale zazwyczaj wolimy oglądać czyste niebo nad głową. Kiedy łodzie są w morzu, dobrze jest mieć pogodne niebo i słaby wiatr.

— A zatem potraficie regulować pogodę?

— Gdybyśmy tego nie potrafili, zbutwielibyśmy z wilgoci, panie.

— A jak to robicie?

— Nie będąc inżynierem, nie mogę o tym nic rzec.

— A jak brzmi nazwa tej wyspy, na której mieszka twój lud, pani? — spytał Trevize, łapiąc się na tym, że sam zaczyna mówić ozdobnym stylem, charakterystycznym dla klasycznego galaktycznego.

— Tę niebiańską wyspę wśród bezmiaru wód zwiemy Nową Ziemią — odparła Hiroko.

Trevize i Pelorat spojrzeli na siebie ze zdumieniem i radością.

76

Nie zdążyli podjąć tego wątku. Zaczęli nadchodzić inni mieszkańcy wyspy. Zebrało się kilkadziesiąt osób. „To muszą być ci — pomyślał Trevize którzy nie łowią ani nie pracują w polu”. Większość przyszło pieszo, choć zauważył także dwa stare i niezgrabne samochody.

Było oczywiste, że nie dysponują wysoko rozwiniętą techniką, ale jednak potrafili regulować pogodę.

Jest rzeczą ogólnie znaną, że nie wszystkie dziedziny techniki muszą się rozwijać jednocześnie, że brak osiągnięć w pewnych dziedzinach nie wyklucza postępu w innych, ale z pewnością ten przykład nierównomiernego rozwoju był niezwykły.

Z tych, którzy przyglądali się statkowi, przynajmniej połowę stanowili starsi mężczyźni i kobiety, było również troje czy czworo dzieci. Wśród pozostałych więcej było kobiet niż mężczyzn. Nikt nie okazywał najmniejszego śladu lęku czy niepewności.

Trevize spytał cicho Bliss:

— Wpływasz na nich? Wydają się tacy… pogodni.

— Nawet w najmniejszym stopniu nie wpływam na nich — odparła. — Jeśli nie muszę, nigdy nawet nie tykam niczyjego mózgu. Jestem teraz zajęta Fallom.

Choć dla kogoś, kto przywykł do widoku tłumów gapiów na każdym normalnym świecie w Galaktyce, tubylców była tylko garstka, to dla Fallom, dla której nawet trójka dorosłych na pokładzie „Odległej Gwiazdy” była czymś niezwykłym, było to wielkie zbiegowisko. Oddychała gwałtownie, mając na pół przymknięte oczy. Wydawało się, że jest w szoku.

Bliss gładziła ją delikatnie po głowie, przemawiając do niej uspokajającym głosem. Trevize był pewien, że pomaga sobie, przestrajając ostrożnie włókna jej mózgu.

Fallom zaczerpnęła nagle głośno powietrza, jakby miała wybuchnąć płaczem, i ciałem jej wstrząsnął dreszcz. Podniosła wzrok i spojrzała prawie normalnie na otaczających ich ludzi, po czym schowała szybko głowę pod ramię Bliss.

Bliss objęła ją opiekuńczym gestem, przytulając od czasu do czasu mocniej do siebie, jakby chciała ją w ten sposób zapewnić, że jest obok i czuwa.

Pelorat wydawał się wstrząśnięty. Przenosił wzrok z jednego Alfianina na drugiego, a potem powiedział:

— Zobacz, Golan jak oni różnią się między sobą.

Trevize również to zauważył. Tubylcy mieli różne kolory skóry i włosów. Był tam nawet jeden ogniście rudy, o niebieskich oczach i piegowatej skórze. Przynajmniej troje spośród dorosłych było tak niskich jak Hiroko, a jedno czy dwoje wyższych od Trevizego. Część osób obu płci miała oczy o takim kształcie jak Hiroko i Trevize przypomniał sobie, że takie oczy były charakterystyczne dla mieszkańców rojnych, zajmujących się handlem planet w sektorze Fili, choć osobiście nigdy tam nie był.

Wszyscy Alfianie byli nadzy od pasa w górę, a wszystkie kobiety wydawały się mieć małe piersi. Była to najbardziej powszechna cecha, jaką Trevize zdołał zauważyć.

— Panno Hiroko — odezwała się nagle Bliss to dziecko nie jest przyzwyczajone do podróży kosmicznych i za wiele jest tu dla niego obcych rzeczy. Czy moglibyśmy gdzieś usiąść i coś zjeść i wypić?

Po minie Hiroko widać było, że nie bardzo rozumie, czego chce Bliss, więc Pelorat powtórzył to, używając kunsztownych zwrotów z okresu średniego Imperium.

Hiroko podniosła rękę do ust i osunęła się z wdziękiem na kolana.

— Wybacz mi, czcigodna pani — powiedziała żem nie pomyślała o potrzebach tego dziecięcia ni waszych. Za bardzo przejęłam się niezwykłością tego wydarzenia. Czy raczysz, pani… czy raczycie przyjąć naszą gościnę i udać się do refektarza na ranny posiłek? Czy dozwolicie, byśmy poszli z wami i usłużyli wam?

— To miło z pani strony — powiedziała Bliss. Mówiła wolno, starannie wymawiając słowa w nadziei, że zostanie łatwiej zrozumiana. — Byłoby jednak lepiej, gdybyśmy poszli tam tylko z panią, gdyż to dziecko nie jest przyzwyczajone do przebywania w towarzystwie tak wielu ludzi.

Hiroko podniosła się.

— Stanie się wedle twej woli, pani.

Poszła niespiesznie przodem. Pozostali Alfianie podeszli bliżej. Szczególnie wydawała się ich interesować odzież przybyszów. Trevize zdjął swą lekką kurtkę i podał ją mężczyźnie, który przysunął się do niego i dotknął jej palcem z pytającym wyrazem twarzy.

— Proszę — powiedział — niech pan to sobie obejrzy, ale proszę zwrócić. — Potem rzekł do Hiroko: — Panno Hiroko, proszę dopilnować, żeby to do mnie wróciło.

Skinęła poważnie głową.

— Z całą pewnością zostanie ci zwrócone, czcigodny panie.

Trevize uśmiechnął się i poszedł dalej. W lekkich powiewach ciepłego wiatru czuł się o wiele lepiej bez kurtki.

Nie zauważył, żeby któryś z otaczających go tubylców miał broń. Co więcej, nikt nie wydawał się w najmniejszym stopniu zaniepokojony widokiem jego broni. Nawet ich nie interesowała. Być może w ogóle nie zdawali sobie sprawy, że przedmioty dyndające mu u pasa to broń. Z tego, co widzieli do tej pory, Alfa mogła być światem, który nie znał gwałtu ani przemocy.

Jedna z towarzyszących im kobiet wysforowała się do przodu, aby znaleźć się bliżej Bliss, obejrzała dokładnie jej bluzkę i spytała:

— Azali masz piersi, czcigodna pani? — a potem, jakby nie mogła się doczekać odpowiedzi, dotknęła lekko dłonią jej piersi.

Bliss uśmiechnęła się i powiedziała:

— Jak widzisz, pani, mam. Może nie są tak kształtne, jak twoje, ale nie dlatego je ukrywam. Na moim świecie nie przystoi chodzić z gołymi piersiami.

— Jak myślisz, dobrze sobie radzę z klasycznym galaktycznym? — spytała szeptem Pelorata.

— Powiedziałaś to znakomicie — pochwalił ją Pelorat.

Refektarz mieścił się w dużej sali. Znajdowały się tam długie stoły, do których z obu stron przymocowane były ławy. Najwidoczniej Alfianie wspólnie spożywali posiłki.

Trevize poczuł wyrzuty sumienia. Prośba Bliss o możliwość spożycia śniadania w odosobnieniu spowodowała, że w całej tej dużej sali było teraz tylko pięć osób, a Alfianie zostali za drzwiami. Część z nich stanęła jednak za oknami (które były zwykłymi, pozbawionymi nawet szyb otworami w murach), prawdopodobnie po to, aby zachowując podyktowany szacunkiem dla życzenia gości dystans, przyjrzeć się jednak, jak jedzą.

Bezwiednie pomyślał o tym, co by było, gdyby akurat zaczął padać deszcz. Na pewno padało tu tylko wtedy, kiedy było to potrzebne, a opady z pewnością nie były zbyt gwałtowne i kończyły się z chwilą, gdy ziemia wchłonęła dostateczną ilość wody. Poza tym Alfianie wiedzieliby, że zanosi się na deszcz i zdążyliby się przygotować na jego nadejście.

Okno, naprzeciw którego siedział, wychodziło na morze. Wydało mu się, że hen, na horyzoncie, dostrzega pas chmur podobnych do tych, które jeszcze niedawno pokrywały całe niebo, z wyjątkiem niewielkiej połaci nad tą rajską wyspą.

Regulacja pogody miała niezaprzeczalne zalety.

Cicho stąpając, weszła młoda kobieta i wniosła potrawy. Nie pytała ich, co chcą zjeść, po prostu postawiła wszystko na stole. Przed każdym z nich stanęła szklanka mleka, większa szklanka z sokiem z winogron i jeszcze większa z wodą. Każde z nich dostało talerzyk z dwoma gotowanymi jajami i kilkoma kawałkami białego sera, a także większy talerz z rybą z rusztu, pieczonymi ziemniakami i zieloną sałatą.

Bliss spojrzała z konsternacją na górę jedzenia piętrzącą się przed nią. Wyraźnie nie wiedziała, od czego zacząć. Fallom nie miała takich problemów. Wypiła chciwie sok i zaczęła z apetytem pałaszować rybę i ziemniaki. Zamierzała się do tego zabrać palcami, ale Bliss podała jej dużą łyżkę z ząbkami, która mogła służyć także jako widelec.

Pelorat uśmiechnął się z zadowoleniem i natychmiast rzucił się na jajka.

Trevize powiedział:

— No, wreszcie przypomnę sobie, jak smakują prawdziwe jajka — i poszedł za jego przykładem.

Hiroko, która patrzyła z zadowoleniem jak jedzą (bo nawet Bliss w końcu zdecydowała się zacząć), zapominając o własnym śniadaniu, spytała w końcu:

— Dobre?

— Dobre — odparł Trevize z pełnymi ustami. Jak widać, na tej wyspie nie brakuje jedzenia… A może przez grzeczność dajecie nam więcej, niż powinniście?

Hiroko słuchała uważnie i widocznie zrozumiała, co mówi, gdyż odpowiedziała:

— Nie, nie, czcigodny panie. Nasza ziemia jest szczodra, a morze nawet bardziej. Kaczki dają nam jaja, a kozy ser i mleko. Mamy zboża. A nade wszystko mamy morze, a w nim niezliczone rodzaje ryb w niezmierzonych ilościach. Choćby całe Imperium żywiło się przy naszych stołach, nie zdołałoby zjeść wszystkich ryb z naszego morza.

Trevize uśmiechnął się dyskretnie. Młoda Alfianka nie miała najmniejszego pojęcia o rozmiarach Galaktyki.

— Nazywacie tę wyspę Nową Ziemią — powiedział. — Gdzie zatem może się znajdować Stara Ziemia?

Hiroko spojrzała na niego z zakłopotaniem.

— Stara Ziemia, powiadasz, panie? Wybacz mi, proszę, lecz nie pojmuję, o co pytasz.

— Zanim powstała Nowa Ziemia — rzekł Trevize — wasz lud musiał żyć gdzie indziej. Skąd tu przybyliście?

— Nic mi o tym nie wiadomo, czcigodny panie — odparła poważnie. — Mieszkam tu całe swoje życie, jako i moja matka, i babka, jako ich babki i prababki. Nie wiem nic zgoła o żadnej innej ziemi.

— Ale mówicie o tej wyspie jako o Nowej Ziemi — argumentował łagodnie Trevize. — Dlaczego tak ją nazywacie?

— Dlatego, czcigodny panie — odparła mu równie łagodnie — że tak się zowie, od kiedy sięgnąć pamięcią.

— Ale jest to N o w a Ziemia, a więc Ziemia późniejsza. Musi być zatem jakaś S t a r a Ziemia, wcześniejsza, na pamiątkę której ta została nazwana nową. Każdego ranka zaczyna się nowy dzień, co implikuje, że musiał być też stary dzień. Nie rozumie pani, że nie mogło być inaczej?

— Nie, czcigodny panie. Wiem tylko, jak zowie się ta oto ziemia. Nie wiem o żadnej innej, ani nie potrafię pojąć twego rozumowania, które przypomina jako żywo to, co zwie się tu stawianiem sprawy na głowie. Nie mówię tego, żeby cię urazić, panie.

Trevize potrząsnął głową i poddał się.

77

Trevize nachylił się do Pelorata i powiedział:

— Gdziekolwiek byśmy polecieli, cokolwiek byśmy zrobili, i tak niczego się nie dowiemy.

— Wiemy, gdzie jest Ziemia, więc czy to takie ważne? — odparł Pelorat, zaledwie poruszając wargami.

— Ale chcę się czegoś o niej dowiedzieć.

— Ta dziewczyna jest bardzo młoda. Trudno oczekiwać, żeby była skarbnicą wiedzy.

Trevize myślał chwilę, a potem skinął głową.

— Masz rację, Janov. — Potem zwrócił się do Hiroko: — Panno Hiroko, nie spytała pani, po co tu przylecieliśmy.

Hiroko spuściła oczy i powiedziała:

— Byłoby nieprzystojnie, czcigodny panie, pytać o to, zanimeście się pożywili i wypoczęli.

— Ale już prawie skończyliśmy jeść, a ponieważ niedawno wypoczywaliśmy, powiem pani, co nas tu sprowadza. Mój przyjaciel, profesor Pelorat, jest badaczem, uczonym człowiekiem. Zajmuje się mitologią. Wie pani, co to znaczy?

— Nie wiem, czcigodny panie.

— Bada stare opowieści na różnych światach. Takie opowieści zwane są mitami lub legendami, i to nimi właśnie interesuje się profesor Pelorat. Czy są na Nowej Ziemi uczeni ludzie, którzy znają jakieś stare opowieści?

Hiroko zamyśliła się, marszcząc czoło. W końcu powiedziała:

— Ja nie wyznaję się na tych sprawach. Mamy tu atoli starca, który uwielbia rozprawiać o dawnych czasach. Nie wiem, skąd on zna to wszystko. Podobno sam zmyślił te opowieści albo usłyszał od takich, co je zmyślili. Może to jest właśnie to, co chciałby usłyszeć twój uczony towarzysz, panie, ale nie chciałabym go zwieść. Myślę — rozejrzała się, jakby nie chciała, żeby ktoś to podsłuchał — że choć wielu chętnie go słucha, ten stary plecie brednie.

Trevize skinął głową.

— Interesują nas właśnie takie brednie. Czy mogłaby pani zaprowadzić mego przyjaciela do tego starca…

— Zowią go Monolee.

— A więc do Monolee. Myśli pani, że Monolee będzie chciał mówić z moim przyjacielem?

— On? Czy będzie chciał mówić? — rzekła drwiącym tonem Hiroko. — Raczej mógłbyś spytać, czy będzie chciał przestać gadać. To tylko mężczyzna i jeśli się mu pozwoli, to będzie gadał przez dwa tygodnie bez przerwy. Nie chciałabym cię urazić, czcigodny panie.

— Nie czuję się urażony. Czy mogłaby pani zaprowadzić go tam teraz?

— Ktoś może to zrobić w każdej chwili. Starzec jest zawsze w domu i zawsze chętnie wita słuchaczy.

— I może jakaś starsza kobieta zechciałaby przyjść i posiedzieć trochę z panią Bliss — powiedział Trevize. — Ona musi zajmować się dzieckiem i nie bardzo może gdzieś chodzić. Bardzo by się ucieszyła z towarzystwa, bo kobiety, jak pani wie, lubią…

— Plotkować? — rzekła Hiroko ze szczerym zdziwieniem. — No cóż, luboć mężczyźni tak powiadają, tom spostrzegła, że to oni mielą językami po próżnicy. Niech no tylko wrócą z morza, zaraz zaczynają się przechwałki. Jeden prześciga drugiego, opowiadając niestworzone rzeczy o swoich połowach. Nikt ich nie słucha, nikt im nie wierzy, ale mają to za nic. Ale ja też już za dużo gadam. Dość tego… Sprowadzę tu przyjaciółkę mojej matki, którą widzę przez okno, iżby została z panią Bliss i z dzieckiem, a jeszcze poproszę ją, żeby wprzódy zawiodła czcigodnego profesora do starego Monolee. Jeśli twój przyjaciel, panie, będzie słuchał równie chętnie, jak Monolee opowiada, to nie uda ci się go stamtąd wyciągnąć nigdy w życiu. Pozwól, panie, że się na chwilę oddalę.

Kiedy wyszła, Trevize rzekł do Pelorata:

— Słuchaj, postaraj się wyciągnąć od tego starca, ile się da, a ty, Bliss, zobacz, czego się można dowiedzieć od tej kobiety, która tu z tobą zostanie. Interesuje nas wszystko, co dotyczy Ziemi.

— A ty? — spytała Bliss. — Czym ty się zajmiesz?

— Ja zostanę z Hiroko i postaram się znaleźć inne źródło informacji.

Bliss uśmiechnęła się.

— Aha, ja mam się zająć jakąś staruszką, Pel tym starcem, a ty się poświęcisz i zajmiesz się tą kusząco rozebraną dziewczyną. Zdaje się, że to właściwy podział zadań.

— W tej sytuacji, Bliss, właściwy.

— Ale przypuszczam, że cię specjalnie nie martwi, że taki nam przypadł podział ról, co?

— Nie. Dlaczego miałoby mnie to martwić?

— No właśnie — dlaczego?

Wróciła Hiroko i usiadła na ławie.

— Wszystko załatwione. Czcigodny profesor Pelorat zostanie zaprowadzony do Monolee, a czcigodna pani Bliss będzie miała towarzystwo. Czy zatem, czcigodny panie Trevize, raczysz mi uczynić tę łaskę i porozmawiać jeszcze ze mną, może nawet o tej Starej Ziemi, o której…

— Pleciesz? — rzekł Trevize.

— Nie — roześmiała się Hiroko. — Ale słusznie czynisz, panie, drwiąc ze mnie. Zaiste nieuprzejmie postąpiłam, odpowiadając na twoje w tej sprawie pytanie. Rada bym zmazać tę swoją przewinę.

Trevize obrócił się do Pelorata.

— Rada bym? — spytał.

— Chciałabym — wyjaśnił Pelorat.

— Panno Hiroko — rzekł Trevize — nie poczytałem tego za nieuprzejmość, ale jeśli ci to poprawi samopoczucie, to chętnie porozmawiam z tobą.

— Miło mi to usłyszeć. Dziękuję, panie — powiedziała Hiroko, podnosząc się z miejsca.

Trevize też wstał.

— Bliss — powiedział. — Upewnij się, czy Janovowi nic nie zagraża.

— Zostaw to mnie. A jeśli chodzi o ciebie, to masz swoją… — wskazała brodą kabury u jego pasa.

— Nie sądzę, żeby mi były potrzebne — rzekł z zakłopotaniem Trevize.

Wyszedł za Hiroko z sali. Słońce stało już wyżej na niebie i było jeszcze cieplej. Jak każdy świat, tak też i ten miał swój specyficzny zapach. Trevize zapamiętał, że na Comporellonie zapach ten był mdły, na Aurorze stęchły i dość przyjemny na Solarii. (Na Melpomenii byli w skafandrach, nie czuli więc nic z wyjątkiem zapachu własnego ciała.) Za każdym razem, gdy komórki węchowe nosa przystosowały się do nowej woni, przestawało się już po kilku godzinach odbierać zapach nowej planety jako obcy.

Tu, na Alfie, w rozgrzanym powietrzu unosiła się przyjemna woń ziół i traw i Trevize zmartwił się nieco, że niedługo przestanie ją czuć.

Zbliżyli się do małego domku, który wydawał się zbudowany z jasnoróżowego gipsu.

— Oto i mój dom — powiedziała Hiroko. Należał do młodszej siostry mojej matki.

Weszła do środka i skinęła na Trevizego, aby wszedł za nią. Drzwi były otwarte, a raczej — jak pomyślał Trevize przechodząc przez nie — nie było tam w ogóle drzwi.

— Co robicie, kiedy pada? — spytał.

— Jesteśmy przygotowani. Będzie padać za dwa dni, przez trzy godziny przed świtem, kiedy jest najchłodniej i woda najlepiej wsiąka w ziemię. Wtedy zaciągnę tę kotarę, która jest ciężka i nie przepuszcza wody.

Mówiąc to zaciągnęła zasłonę, wykonaną z jakiegoś mocnego, podobnego do brezentu materiału.

— Zostawię ją tak — powiedziała. — Wtedy wszyscy będą wiedzieli, że jesteśmy w środku, ale nie można mi przeszkadzać, bo śpię albo jestem zajęta ważnymi sprawami.

— Nie jest to zbyt solidne zabezpieczenie.

— A to dlaczego? Spójrz, panie, wejście jest zasłonięte.

— Ale każdy może odsunąć zasłonę.

— Wbrew woli właściciela domu? — Hiroko była wstrząśnięta. — Czy na twoim świecie, panie, robi się takie rzeczy? Byłoby to barbarzyństwem.

Trevize wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Tylko pytałem.

Zaprowadziła go do drugiej izby i poprosiła, aby usiadł na wyściełanym krześle. Małe rozmiary i pustawe wnętrza dwu izb domku Hiroko wywołały u Trevizego uczucie bliskie klaustrofobii, ale wydawało się, że był on urządzony z myślą prawie wyłącznie o odosobnieniu i wypoczynku. Otwory okienne były małe i umieszczone tuż pod sufitem, ale wzdłuż ścian znajdowały się płytki z matowego szkła, które odbijały światło, czyniąc wnętrze jaśniejszym. W podłodze znajdowały się szczeliny, przez które przedostawało się orzeźwiające, chłodne powietrze. Trevize nie dostrzegł ani śladu sztucznego oświetlenia i przez chwilę zastanawiał się, czy Alfianie nie muszą aby wstawać z pierwszymi promieniami słońca i kłaść się o zachodzie.

Miał już o to zapytać, ale pierwsza odezwała się Hiroko.

— Czy pani Bliss jest twoją damą, panie? — spytała.

— To znaczy, czy jest moją partnerką seksualną? — spytał ostrożnie Trevize.

Hiroko poczerwieniała.

— Błagam, miej, panie, wzgląd na obyczajność w rozmowie, ale istotnie mam na myśli zabawy przyjemne.

— W takim razie — nie. Ona jest damą mego uczonego przyjaciela.

— Ale ty, panie, jesteś młodszy, tedy też i lepszy.

— Dziękuję za taką opinię, ale nie jest to opinia Bliss. Ona woli ode mnie profesora Pelorata.

— To mnie zaiste zdumiewa. A on nie chce się dzielić jej względami?

— Nie pytałem go o to, ale jestem pewien, że nie chce. Ja też zresztą nie chciałbym tego.

Hiroko pokiwała domyślnie głową.

— Wiem. To przez jej zadek.

— Zadek?

— Wiesz, panie. Przez to — mówiąc to, klepnęła się w pośladek.

— Ach, o to chodzi! Rozumiem. Bliss jest dość obszerna w biodrach — zrobił okrągły ruch rękami i mrugnął porozumiewawczo.

Hiroko roześmiała się.

— Jednak wielu mężczyzn lubi obfitość tego rodzaju.

— Nie mogę w to uwierzyć. Chcieć w nadmiarze tego, co dobre w umiarkowaniu — toż to coś w rodzaju żarłoctwa. Czyżbyś wolał, panie, abym miała potężne i obwisłe piersi, sięgające kolan? Widziałam takie, gwoli prawdy, ale nie zauważyłam, żeby mężczyźni się nimi zachwycali. Te biedne kobiety, które dotknęła taka przypadłość, muszą kryć przed wzrokiem innych swe monstrualne kształty… tak, jak pani Bliss.

— Ja też nie lubię przerostów, ale jestem pewien, że Bliss nie ukrywa swoich piersi dlatego, że im czegoś brakuje, albo że mają czegoś za dużo.

— A zatem nie razi cię mój widok, panie?

— Musiałbym być szalony. Jesteś bardzo ładna, panno.

— A co robisz, panie, dla rozrywki na swoim statku, kiedy tak latasz ze świata na świat, a pani Bliss nie jest dla ciebie?

— Nic, Hiroko. Nie mogę nic robić. Czasami myślę o takich rozrywkach, i nie jest mi wówczas przyjemnie, ale ci, którzy przebywają w przestrzeni, dobrze wiedzą, że niekiedy trzeba się bez nich obejść. Wynagradzamy to sobie przy innych okazjach.

— Jeśli to nie jest przyjemne, to jak można by temu zaradzić?

— Odkąd pani podjęła ten temat, jest mi jeszcze bardziej nieprzyjemnie. Nie sądzę, żeby było w dobrym tonie sugerować, jak można by temu zaradzić.

— Czy byłoby niegrzecznie, gdybym podsunęła pewien pomysł?

— To całkowicie zależy od tego, jaki by to był pomysł.

— Żebyśmy się zabawili razem.

— To po to sprowadziłaś mnie tutaj, Hiroko?

— Tak — odparła Hiroko z uśmiechem. — To mój obowiązek jako gospodyni, a poza tym moje pragnienie.

— Jeśli tak, to muszę przyznać, że jest to również moje pragnienie. Prawdę mówiąc, bardzo chciałbym sprawić ci tę przyjemność.

Загрузка...