Trevize był przygnębiony. Żaden z tych kilku sukcesów, które odniósł od czasu rozpoczęcia poszukiwań, nie był decydujący. Wszystkie były czasowym odsuwaniem porażki.
Teraz odłożył skok ku trzeciemu ze światów Przestrzeńców, dopóki nie podzielił się swym niepokojem z innymi. Kiedy w końcu zdecydował, że musi polecić komputerowi przeprowadzić statek przez nadprzestrzeń, Pelorat stał z poważną miną w drzwiach sterowni, a zza jego plec9w wyglądała Bliss. Był tam nawet Fallom, wlepiając w niego oczy jak sowa i mocno trzymając Bliss za rękę.
Trevize podniósł głowę znad komputera, spojrzał na nich i powiedział raczej szorstko: — Zupełnie jak rodzina! — Ale przemawiało przez niego zdenerwowanie.
Polecił komputerowi, aby wynurzył statek w przestrzeni w większej odległości od gwiazdy, niż było to niezbędnie konieczne. Wmawiał sobie, że robi tak dlatego, że wizyty na dwóch pierwszych światach Przestrzeńców nauczyły go ostrożności, ale sam w to nie wierzył. Wiedział, że w głębi duszy ma nadzieję, iż wynurzy się z nadprzestrzeni w takiej odległości od gwiazdy, by nie mieć pewności, czy krąży wokół niej, czy nie, jakaś zamieszkana planeta. Zyskałby w ten sposób kilka dni, zanimby się o tym przekonał i, być może, musiał stanąć w obliczu porażki.
Tak więc teraz, bacznie obserwowany przez „rodzinę”, wziął głęboki oddech, wstrzymał na chwilę powietrze, a potem wypuścił je ze świstem, dając komputerowi ostatnie instrukcje.
Gwiazdy na moment znikły z ekranu, a kiedy pojawiły się ponownie, ekran wydawał się nieco pusty, gdyż w rejonie, w którym się znaleźli, gwiazdy były rzadziej rozrzucone. Prawie w środku ekranu widniała jasno świecąca gwiazda.
Trevize uśmiechnął się szeroko, gdyż był to pewien sukces. W końcu trzeci zestaw współrzędnych mógł być błędny i mogło tam nie być żadnej gwiazdy typu G. Rzucił okiem na stojącą w drzwiach trójkę i powiedział:
— To jest właśnie to. Gwiazda numer trzy. — Jesteś pewien? — spytała cicho Bliss.
— Spójrz! — powiedział Trevize. — Przełączę ekran na obraz tego rejonu z komputerowej mapy galaktycznej i jeśli ta gwiazda zniknie, to będzie to znaczyć, że nie ma jej na mapie, a więc jest tą, której szukamy.
Komputer wykonał jego polecenie i gwiazda natychmiast zniknęła, nawet nie ciemniejąc przedtem. Zupełnie jakby nigdy jej nie było, ale reszta pola gwiezdnego pozostała bez zmiany.
— Mamy ją — rzekł Trevize.
Mimo to skierował ku niej „Odległą Gwiazdę” z szybkością o połowę mniejszą, niż mógł rozwinąć w tych warunkach. Nadal pozostawała do wyjaśnienia kwestia, czy wokół gwiazdy krąży jakaś zamieszkana planeta czy nie i Trevize bynajmniej nie palił się, aby ją szybko rozstrzygnąć. Nawet po upływie trzech dni, kiedy już znacznie zbliżyli się do gwiazdy, nie można było nic powiedzieć o tym, czy jest tam taka planeta, czy też nie.
No, może niezupełnie nic. Wokół gwiazdy krążył olbrzym gazowy. Był od niej bardzo daleko i po oświetlonej stronie promieniował bardzo bladym, żółtym światłem, które — widziane z miejsca, gdzie się znajdowali — miało kształt szerokiego półksiężyca.
Trevizemu nie podobał się jego wygląd, ale starał się nie pokazywać tego po sobie i mówił tak rzeczowo, jak gdyby czytał z przewodnika:
— Jest tam duży olbrzym gazowy. Dość okazały. Ma parę cienkich pierścieni i dwa sporych rozmiarów satelity, które można dostrzec w tej chwili.
— Olbrzymy gazowe znajdują się w większości systemów gwiezdnych, prawda? — spytała Bliss.
— Tak, ale ten jest wyjątkowo duży. Sądząc z odległości jego satelitów i ich okresów obrotu, jego masa jest prawie dwa tysiące razy większa niż masa planety nadającej się do zamieszkania.
— A co to za różnica? — spytała Bliss. — Olbrzymy gazowe to olbrzymy gazowe i nie jest ważne, jakie mają rozmiary, prawda? Zawsze znajdują się w dużej odległości od gwiazdy, wokół której krążą, i ze względu na tę odległość i ich rozmiar żaden z nich nie nadaje się do zamieszkania. Takiej planety musimy szukać bliżej gwiazdy.
Trevize zawahał się przez chwilę, a potem zdecydował się przedstawić fakty.
— Chodzi o to — powiedział — że olbrzymy gazowe przyciągają do siebie wszystko, co znajduje się w pewnej odległości od nich i zostawiają tę część przestrzeni pustą. Materia, której nie wchłoną, zbija się razem i tworzy dość duże ciała, które formują ich układy satelitarne. Uniemożliwiają one zbijanie się materii w inne ciała nawet w dużej odległości od siebie, tak, że im większy jest dany olbrzym gazowy, tym większe prawdopodobieństwo, że jest jedyną względnie dużą planetą w danym systemie gwiezdnym. W takiej sytuacji układ składa się tylko z olbrzyma gazowego i asteroid.
— Chcesz powiedzieć, że nie ma tu żadnej planety, która nadawałaby się do zamieszkania?
— Im większy olbrzym, tym mniejsza szansa, że jest w pobliżu taka planeta, a ten ma taką masę, że właściwie jest karłem.
— Możemy go zobaczyć? — spytał Pelorat.
Cała trójka spojrzała na ekran (Fallom był w kabinie Bliss, zajęty książkami).
Komputer powiększył obraz, tak że w końcu cały ekran wypełnił półksiężyc. W pewnej odległości od środka sierp ten przecięty był cienką linią — cieniem pierścienia, który był widoczny w małej odległości od powierzchni planety jako błyszczący pas, zakrzywiony w stronę zacienionej półkuli i w pewnym miejscu sam niknący w cieniu.
— Oś obrotu planety jest nachylona o trzydzieści pięć stopni do płaszczyzny, po której krąży wokół gwiazdy — powiedział Trevize — a pierścienie znajdują się oczywiście w płaszczyźnie równikowej, tak że światło gwiazdy pada na planetę od spodu, w tym punkcie jej orbity, przez co pierścienie rzucają cień znacznie powyżej równika.
Pelorat przyglądał się ze skupieniem.
— Cienkie są te pierścienie — powiedział.
— Prawdę mówiąc, raczej szersze, niż się przeciętnie spotyka — rzekł Trevize.
— Według legendy, pierścienie wokół olbrzyma gazowego w układzie planetarnym, do którego należy Ziemia, są o wiele szersze, jaśniejsze i bardziej skomplikowane niż te tutaj — powiedział Pelorat. — Faktycznie, w porównaniu z nimi, sam olbrzym wygląda jak karzeł.
— Nie dziwi mnie to — odparł Trevize. — Myślisz, że kiedy jakaś opowieść jest przekazywana przez tysiące lat z ust do ust, to staje się coraz uboższa?
— To jest piękne — powiedziała Bliss. — Jeśli patrzy się na ten sierp, to wydaje się, że kręci się on i wije.
— To burze atmosferyczne — rzekł Trevize. Można to zobaczyć wyraźniej, jeśli wybierze się odpowiednią długość fali światła. Spróbujmy. — Położył dłonie na pulpicie i polecił komputerowi wybrać ze spectrum falę o odpowiedniej długości.
Łagodnie świecący sierp rozgorzał nagle istną orgią barw, które zmieniały się tak szybko, że nieomal oślepli, próbując uchwycić te zmiany. W końcu przybrał na stałe kolor czerwono-pomarańczowy. Na jego powierzchni widać było teraz wyraźne spirale, stale zwijające się i rozwijające.
— Niewiarygodne — mruknął Pelorat.
— Wspaniałe — powiedziała Bliss.
„Zupełnie wiarygodne — pomyślał gorzko Trevize — i na pewno nie wspaniałe”. Ani Bliss, ani Pelorat, porwani pięknem tego widoku, nie pomyśleli o tym, że planeta, którą tak podziwiają, zmniejsza jego szanse na wyjaśnienie tajemnicy, która go intrygowała. Ale niby dlaczego mieliby się tym martwić? Oboje byli zadowoleni z decyzji Trevizego i uważali ją za słuszną, a towarzyszyli mu w tym poszukiwaniu pewności bez żadnych emocji. Nie było sensu ganić ich za to.
— Ta strona — powiedział — wydaje się ciemna, ale gdyby nasze oczy mogły odbierać fale z zakresu trochę niższego niż próg widzialności, to zobaczylibyśmy, że jest koloru głębokiej czerwieni. Ta planeta wysyła w przestrzeń duże ilości promieniowania podczerwonego, gdyż ma na tyle dużą masę, że jest prawie rozpalona do czerwoności. To coś więcej niż olbrzym gazowy, to prawie gwiazda!
Odczekał chwilę i powiedział:
— Zostawmy już tę planetę i poszukajmy takiej, która nadaje się do zamieszkania, jeśli w ogóle jest tu taka.
— Może jest — powiedział Pelorat z uśmiechem. — Nie poddawaj się, stary.
— Nie poddaję się — powiedział Trevize z przekonaniem. — Tworzenie się planet to proces zbyt skomplikowany, aby obowiązywały tu ścisłe i stałe reguły. Mówimy tylko o stopniu prawdopodobieństwa. Przy takim potworze w przestrzeni jak ten ów stopień jest minimalny, ale większy od zera.
— Dlaczego nie spojrzysz na to w inny sposób? — powiedziała Bliss. — Skoro każdy z dwu pierwszych zestawów danych naprowadził cię na świat Przestrzeńców, to trzeci, dzięki któremu już znaleźliśmy odpowiednią gwiazdę, powinien również naprowadzić cię na planetę nadającą się do zamieszkania. Dlaczego zatem mówisz o takim czy innym stopniu prawdopodobieństwa?
— Mam szczerą nadzieję, że masz rację — odparł Trevize, wcale nie czując się podniesiony na duchu. — Teraz zejdziemy z poziomu tej planety i podlecimy bliżej gwiazdy.
Komputer zajął się tym niemal w tej samej chwili, w której Trevize zakomunikował swój zamiar. Usiadł wygodniej w fotelu pilota i pomyślał, że jedynym minusem kierowania statkiem grawitacyjnym z tak doskonałym komputerem jest fakt, że nigdy — nigdy — nie będzie się już pilotem w prawdziwym sensie tego słowa.
Czy zgodziłby się znowu sam przeprowadzać niezbędne obliczenia? Czy zgodziłby się znowu zasiąść za sterami statku, w którym musiałby brać pod uwagę wielkość przyspieszenia i ograniczać prędkość do rozsądnych granic? Najpewniej, gdyby do tego doszło, zapomniałby się i zwiększył szybkość, tak że w końcu wszystkie osoby znajdujące się na pokładzie zostałyby rzucone na ścianę i zmiażdżone działaniem siły ciężkości.
A zatem będzie już zawsze pilotował tylko ten statek, albo inny tego samego typu, jeśli w ogóle zdecyduje się kiedykolwiek na taką chociażby zamianę.
Ponieważ nie chciał myśleć o tym, czy w układzie gwiazdy znajduje się zamieszkana planeta czy nie, zaczął się zastanawiać, dlaczego polecił, aby statek przeleciał nad planetą, a nie pod nią. Jeśli z jakiegoś konkretnego powodu nie trzeba lecieć akurat pod planetą, to każdy pilot prawie zawsze wybierze lot nad nią. Dlaczego?
A właściwie jaki sens zastanawiać się nad tym, czy lecieć górą czy dołem? W symetrii przestrzeni była to zwykła konwencja.
Tak czy inaczej, zawsze brał pod uwagę kierunek, w którym obserwowana planeta wirowała wokół swej osi i obracała się wokół swej gwiazdy. Kiedy oba kierunki były przeciwne kierunkowi wskazówek zegara, to wyciągnięta w górę ręka wskazywała północ, natomiast pod stopami było południe. I tak było w całej Galaktyce — góra zawsze obrazowała północ, a dół — południe.
Była to czysta konwencja, której początki ginęły w mrokach przeszłości, a jednak trzymano się jej niewolniczo. Jeśli ktoś oglądał mapę znanego sobie rejonu, na której południe znajdowało się u góry, to nie rozpoznawał znanych miejsc. Trzeba było odwrócić mapę, aby ją odczytać. Przy pozostałych warunkach nie zmienionych, leciało się na północ, a więc „do góry”.
Trevizemu przypomniała się historia bitwy, którą trzysta lat wcześniej stoczył generał Imperium, Bel Riose. W krytycznym momencie pchnął swoją flotyllę pod planetą, koło której toczyła się bitwa, i zaskoczył flotyllę przeciwnika. Zarzucano mu potem, że ten manewr był nie fair. Oczywiście zarzucali mu to ci, którzy przegrali bitwę.
Tak silnie utrwalona i tak stara konwencja musiała się wywodzić z Ziemi… i to nagle zwróciło z powrotem myśli Trevizego ku problemowi zamieszkanej planety.
Pelorat i Bliss w dalszym ciągu przyglądali się olbrzymowi gazowemu, który właśnie wykonywał powoli salto w tył. Oświetlona część jego powierzchni zwiększyła się, a ponieważ Trevize utrzymał spectrum w długości fal pomarańczowo-czerwonych, widok falowania i wirów spowodowanych burzami był jeszcze bardziej niezwykły i hipnotyzujący.
Wszedł na to Fallom i Bliss zdecydowała, że powinien się on przespać, a i ona utnie sobie drzemkę. Trevize rzekł do Pelorata, który pozostał w sterowni:
— Muszę się oddalić od tego olbrzyma, Janov. Chcę, żeby komputer skoncentrował się na poszukiwaniu oddziaływania grawitacyjnego odpowiednich rozmiarów.
— Oczywiście, stary — odparł Pelorat.
Ale sprawa była bardziej skomplikowana, niż to powiedział Peloratowi. Oddziaływanie grawitacyjne, którego miał poszukiwać komputer, musiało mieć nie tylko odpowiednie rozmiary, ale też powinno się znajdować w odpowiedniej odległości. Minie jeszcze kilka dni, zanim zdobędzie pewność.
Trevize wszedł do swojej kabiny z poważną, niemal ponurą miną i zamarł w progu. Czekała na niego Bliss. Obok niej stał Fallom, w swej szacie i przepasce na biodrach, które jeszcze pachniały świeżym praniem i prasowaniem. W swym zwykłym ubraniu wyglądał o wiele lepiej niż w jednej ze skróconych koszul nocnych Bliss.
— Nie chciałam ci przeszkadzać przy komputerze — powiedziała Bliss — ale teraz posłuchaj… No dalej, Fallom.
— Witam cię, opiekunie Trevize — zaczął Fallom swym wysokim, melodyjnym głosem. — To dla mnie wielka przyjemność, że do… towarzyszę ci w tej podróży przez przestrzeń. Cieszę się też, że moi przyjaciele, Bliss i Pel, są dla mnie tacy dobrzy.
Skończył i uśmiechnął się promiennie. Trevize raz jeszcze zadał sobie w duchu pytanie: „Czy mam myśleć o tym jako o chłopcu czy o dziewczynce, czy o jednym i drugim naraz, czy o żadnym?”
Skinął głową i powiedział:
— Bardzo dobrze zapamiętane. I prawie bezbłędna wymowa.
— Wcale nie zapamiętane — rzekła ciepło Bliss. — Fallom sam to ułożył i zapytał, czy może to tobie powiedzieć. Dopóki tego nie usłyszałam, nawet nie wiedziałam, co to ma być.
Trevize uśmiechnął się z przymusem.
— No, w takim przypadku naprawdę świetnie. — Zauważył, że Bliss stara się jak może unikać zaimków, mówiąc o Fallomie.
Bliss odwróciła się do Falloma i powiedziała:
— Mówiłam ci, że spodoba się to. Trevizemu… A teraz idź do Pela i, jeśli chcesz, możesz sobie poczytać.
Fallom wybiegł z kabiny, a Bliss powiedziała:
— To zdumiewające, jak szybko Fallom uczy się galaktycznego. Solarianie muszą mieć szczególne zdolności do nauki języków. Pomyśl tylko — Bander nauczył się mówić po ogólnogalaktycznemu, słuchając tylko rozmów przekazywanych przez nadprzestrzeń. Ich mózgi muszą być oryginalne nie tylko ze względu na to, że przetwarzają energię.
Trevize mruknął coś.
— Nie mów mi, że nadal nie lubisz Falloma powiedziała Bliss.
— Ani lubię, ani nie lubię. To stworzenie po prostu wprawia mnie w zakłopotanie. Przede wszystkim to okropne uczucie — mieć do czynienia z hermafrodytą.
— Daj spokój, Trevize — powiedziała Bliss. To śmieszne. Fallom jest żywym stworzeniem, które doskonale przystosowuje się do nowych warunków. Pomyśl, jak odrażającymi musimy się wydawać my — mężczyźni i kobiety — społeczności hermafrodytów. Każde z nas jest tylko połową całości i po to, żeby się rozmnażać, musimy od czasu do czasu wchodzić ze sobą w niezgrabne związki.
— Nie podoba ci się to, Bliss?
— Nie udawaj, że mnie nie rozumiesz. Próbuję spojrzeć na nas z punktu widzenia hermafrodytów. Dla nich musi to być w najwyższym stopniu odrażające, ale dla nas jest to naturalne. Fallom wydaje ci się odrażający, ale jest to zaściankowy punkt widzenia.
— Słowo daję — powiedział Trevize — to irytujące, żeby nie wiedzieć, jakiego zaimka używać w odniesieniu do tego stworzenia. To zastanawianie się nad wyborem zaimka utrudnia rozmowę, a nawet samo myślenie o nim.
— Ale to nie jest wina tego stworzenia, lecz naszego języka — powiedziała Bliss. — Żaden ludzki język nic został stworzony z myślą o hermafrodytach. I cieszę się, że poruszyłeś tę sprawę, bo sama o tym myślałam. Używanie w stosunku do hermafrodyty zaimka „to”, jak proponował Bander, nie jest żadnym wyjściem z sytuacji. Zaimek ten stosuje się do przedmiotów, które nie mają nic wspólnego z płcią. Nie ma z kolei żadnego zaimka, który odnosiłby się do osób dwupłciowych. Może zatem wybralibyśmy arbitralnie któryś z istniejących zaimków? Ja myślę o Fallom jak o dziewczynce. Po pierwsze ona ma wysoki głos, a po drugie może rodzić dzieci, co jest główną cechą kobiety. Pelorat już się zgodził, więc może ty też się zgodzisz? Niech to będzie „ona”.
Trevize wzruszył ramionami.
— Dobrze. Co prawda ona ma jądra, ale zgoda. Bliss westchnęła.
— Masz denerwujący zwyczaj kpienia ze wszystkiego, ale usprawiedliwia cię to, że żyjesz teraz w napięciu. Proszę tylko, żebyś używał w stosunku do niej zaimka rodzaju żeńskiego.
— Załatwione. — Trevize zawahał się, ale nie mógł zwalczyć pokusy, aby powiedzieć: — Wydaje mi się, że z każdym dniem coraz bardziej traktujesz Fallom jak zastępcze dziecko. Czy to dlatego, że chcesz mieć własne, ale uważasz, że Janov nie może ci go dać?
Bliss otworzyła szeroko oczy.
— On nie jest ze mną po to, żeby mi dać dziecko. Myślisz, że traktuję go instrumentalnie, żeby tylko zaspokoić swoją zachciankę? W każdym razie nie nadeszła jeszcze pora, żebym mogła mieć dziecko. Kiedy nadejdzie, to będzie to musiało być dziecko gajańskie, a Pel nie może mi go dać.
— Chcesz powiedzieć, że będziesz musiała go zostawić?
— Skądże. To będzie tylko czasowa rozłąka. A zresztą mogę nawet zostać sztucznie zapłodniona.
— Przypuszczam, że będziesz mogła mieć dziecko dopiero wówczas, kiedy Gaja zdecyduje, że jest ono potrzebne, kiedy powstanie luka stworzona przez śmierć jakiegoś, już istniejącego, fragmentu Gai.
— Ujmujesz to bezdusznie, ale jesteś bliski prawdy. Gaja musi zachować odpowiednie proporcje między swymi częściami.
— Tak jak Solarianie.
Bliss zacisnęła usta, a jej twarz lekko pobladła.
— Nic podobnego — powiedziała. — Solarianie płodzą więcej dzieci, niż potrzebują, i zabijają nadprogramowe. My natomiast rodzimy tyle, ile nam potrzeba, i nigdy nie musimy nikogo zabijać… to zupełnie tak samo jak z twoim naskórkiem — zewnętrzne warstwy obumierają i są zastępowane przez nowe, w których nie ma ani jednej komórki więcej niż w starych.
— Rozumiem, co masz na myśli — powiedział Trevize. — Nawiasem mówiąc, mam nadzieję, że liczysz się z uczuciami Janova.
— W związku z ewentualnym dzieckiem ze mną? Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. I nie będziemy.
— Nie, nie o to mi chodzi… Jesteś coraz bardziej zajęta Fallom. Janov może czuć się odtrącony.
— Nie jest odtrącony, a poza tym zajmuje się nią tak samo jak ja. Ona jeszcze bardziej wiąże nas ze sobą. A może to ty czujesz się odtrącony?
— Ja? — Trevize był autentycznie zdumiony.
— Tak, ty. Nie rozumiem izoli, tak samo jak oni nie rozumieją Gai, ale mam wrażenie, że.lubisz być centrum zainteresowania i możesz się czuć nieco zepchnięty na bok przez Fallom.
— To idiotyczne.
— Nie bardziej niż twoje podejrzenie, że zaniedbuję Janova.
— Wobec tego zawrzyjmy rozejm i dajmy temu spokój. Postaram się traktować Fallom jak dziewczynkę i nie będę się zbytnio martwił tym, że nie liczysz się z uczuciami Janova.
Bliss uśmiechnęła się.
— Dziękuję. Wobec tego wszystko w porządku. Trevize odwrócił się, ale Bliss powiedziała:
— Zaczekaj!
Obejrzał się i spytał nieco zmęczonym głosem:
— Tak?
— Jest dla mnie zupełnie jasne, że jesteś przygnębiony. Nie mam zamiaru sondować twego umysłu, ale może sam zechcesz mi powiedzieć, co się stało. Wczoraj mówiłeś, że jest w tym układzie odpowiednia planeta, i wydawałeś się zupełnie zadowolony… Mam nadzieję, że taka planeta jest tu faktycznie. Chyba się nie okazało, że to pomyłka, co?
— Jest tu odpowiednia planeta. To nie pomyłka — odparł Trevize.
— Ma odpowiednią wielkość?
Trevize skinął głową.
— Skoro jest odpowiednia, to ma odpowiednią wielkość — powiedział. — I jest też w odpowiedniej odległości od gwiazdy.
— No to co ci nie pasuje wobec tego?
— Jesteśmy już na tyle blisko od niej, że możemy zrobić analizę atmosfery. Okazuje się, że nie bardzo jest co analizować.
— Nie ma atmosfery?
— Nie bardzo jest co analizować. Ta planeta nie ma odpowiednich warunków, aby mogło na niej istnieć życie, a co więcej, nie ma w tym układzie żadnej innej planety, która by choć w najmniejszym stopniu nadawała się do zamieszkania. Trzecia próba dała wynik zerowy.
Pelorat wyraźnie nie chciał przeszkadzać pogrążonemu w niewesołych rozmyślaniach Trevizemu. Stał z poważną miną w drzwiach sterowni, najwidoczniej mając nadzieję, że Trevize sam zacznie rozmowę.
Trevize jednak nie odzywał się. Jeśli milczenie można nazwać upartym, to jego na pewno było takie.
W końcu Pelorat nie mógł już dłużej wytrzymać tej ciszy i zapytał, raczej nieśmiało:
— Co robimy?
Trevize podniósł wzrok, patrzył przez chwilę na Pelorata, a potem odwrócił się tyłem i powiedział:
— Koncentrujemy uwagę na tej planecie.
— Ale skoro nie ma atmosfery…
— To komputer twierdzi, że nie ma tam atmosfery. Dotychczas zawsze mówił mi to, co chciałem usłyszeć, więc przyjmowałem to bez zastrzeżeń. Teraz jednak powiedział mi coś, czego nie chcę słyszeć, więc mam zamiar to sprawdzić. Jeśli ten komputer może się w ogóle kiedykolwiek pomylić, to chciałbym, żeby to było właśnie teraz.
— Myślisz, że się pomylił?
— Nie.
— A przychodzi ci do głowy coś, co mogłoby spowodować, żeby się pomylił?
— Nie.
— No to czym się przejmujesz?
Trevize obrócił się z krzesłem, aby w końcu spojrzeć Peloratowi w oczy. Z jego twarzy widać było, że jest bliski rozpaczy. Powiedział:
— Czy nie rozumiesz, Janov, że nie mogę myśleć o niczym innym? Wyciągnęliśmy dwa puste losy, a teraz okazuje się, że trzeci jest też pusty. Co mam teraz zrobi? Latać od świata do świata i pytać: „Przepraszam, gdzie jest Ziemia”? Ziemia dokładnie zatarła wszystkie ślady. Nigdzie nie zostawiła nawet najdrobniejszej wskazówki. Zaczynam myśleć, że postara się o to, żebyśmy nie potrafili znaleźć żadnej wskazówki, nawet jeśli gdzieś jeszcze jakaś została.
Pelorat pokiwał głową i rzekł:
— Ja też już zaczynam tak myśleć. Nie masz nic przeciw temu, że porozmawiam z tobą o tym? Wiem, że jesteś przygnębiony, więc jeśli nie masz ochoty do rozmów i wolisz, żebym cię zostawił w spokoju, to powiedz.
— Mów śmiało — powiedział Trevize z westchnieniem przypominającym jęk. — Czy mam coś lepszego do roboty niż słuchać?
— Nie brzmi to zbyt zachęcająco — odparł Pelorat — ale może rozmowa dobrze nam zrobi. Jeśli stwierdzisz w jakimś momencie, że nie możesz już słuchać, to przerwij mi… Wydaje mi się, Golan że Ziemia nie musi uciekać się tylko do biernego oporu przed odkryciem jej. Nie musi ograniczać się do wymazywania wzmianek na swój temat. Czy nie mogła też rozpowszechnić fałszywych informacji i w ten sposób bardziej aktywnie zatroszczyć się o to, żeby pozostać w ukryciu?
— Co masz na myśli?
— Hmm, w wielu miejscach słyszeliśmy, że jest skażona radioaktywnością. Być może chodzi tu o to, żeby zniechęcić wszystkich do prób zlokalizowania jej. Gdyby naprawdę była skażona, to byłaby całkowicie niedostępna. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie moglibyśmy nawet postawić na niej stopy. Nawet roboty, gdybyśmy je mieli, mogłyby nie oprzeć się zgubnemu wpływowi promieniowania. W takiej sytuacji czego ktoś miałby tam szukać? A jeśli nie jest skażona, to taka forma znakomicie chroni jej mieszkańców przed ciekawością innych, chyba że ktoś trafiłby tam przez przypadek, a na taką okoliczność mogą mieć przygotowane inne sposoby maskowania się.
Trevize uśmiechnął się blado.
— To dziwne, Janov, ale mnie to samo przyszło do głowy — powiedział. — Przyszło mi nawet na myśl, że ten niewiarygodny, ogromny satelita został wymyślony i celowo umieszczony w legendach. A jeśli chodzi o tego gazowego olbrzyma z monstrualnym systemem pierścieni, to jego istnienie jest tak samo nieprawdopodobne i tak samo wzmianki o nim mogły zostać celowo umieszczone w legendach. Być może to wszystko zostało spreparowane po to, byśmy szukali czegoś, czego nie ma i nawet znalazłszy się w systemie, w którym leży Ziemia, i zobaczywszy ją, nie poświęcili jej uwagi, gdyż w rzeczywistości nie ma ona ogromnego satelity, ani kuzyna otoczonego potrójnym pierścieniem, ani radioaktywnej powłoki. W takiej sytuacji nie podejrzewalibyśmy nawet, że właśnie na nią patrzymy… Obawiam się, że może być nawet gorzej.
Pelorat zrobił zgnębioną minę.
— Czy może być jeszcze gorzej?
— Oczywiście — kiedy nagle, w środku nocy, umysł ulega zamroczeniu i zaczyna przemierzać rozległą krainę rojeń w poszukiwaniu czegoś, co może pogłębić rozpacz. A jeśli Ziemia opanowała umiejętność krycia się do perfekcji? Jeśli potrafi zamroczyć nasze umysły? Jeśli może sprawić, że przelecimy obok niej i nie zauważymy ani jej ogromnego satelity, ani tego odległego, otoczonego pierścieniami olbrzyma gazowego? A może już się tak stało? Może przelecieliśmy obok niej?
— Ale jeśli wierzysz, że jest tak, jak mówisz, to czego my jeszcze…
— Nie mówię, że w to wierzę. Mówię o tym, co mi przychodzi do głowy. Będziemy szukać dalej.
Pelorat zawahał się, a potem powiedział:
— Jak długo, Golan? W pewnym momencie będziemy jednak musieli się poddać.
— Nigdy! — odparł gwałtownie Trevize. Nawet jeśli będę musiał poświęcić resztę życia na latanie od planety do planety, rozglądanie się i wypytywanie wszystkich o Ziemię. Jeśli będziecie mieli dość, to w każdej chwili mogę odstawić ciebie, Bliss, a nawet Fallom na Gaję i dalej szukać sam.
— No nie. Wiesz dobrze, że cię nie zostawię samego. Bliss też tego nie zrobi. Jeśli będziemy musieli, to będziemy razem z tobą skakać z planety na planetę. Pytam tylko: po co?
— Po to, że muszę znaleźć Ziemię i że ją znajdę. Nie wiem jak, ale na pewno znajdę… Słuchaj, teraz próbuję znaleźć miejsce, z którego mógłbym zbadać oświetloną stronę planety nie zbliżając się za bardzo do słońca, więc daj mi na chwilę spokój.
Pelorat zamilkł, ale nie wyszedł ze sterowni. Przyglądał się, jak Trevize bada na ekranie obraz planety, której większa część skąpana była w blasku słońca. Pelorat nie dostrzegł tam niczego szczególnego, ale wiedział, że Trevize, połączony z komputerem, widzi lepiej niż on.
— Jest tam lekka mgiełka — szepnął Trevize.
— A więc musi być atmosfera — nie wytrzymał Pelorat.
— Ale niekoniecznie gęsta. Nie na tyle gęsta, żeby mogło tam istnieć życie, ale wystarczająco gęsta, żeby mógł tworzyć się lekki wiatr podnoszący obłoczki pyłu. To dobrze znana właściwość planet o rzadkiej atmosferze. Na biegunach mogą znajdować się nawet niewielkie czapki lodu. Trochę zamarzniętej wody, rozumiesz. Ten świat jest zbyt ciepły na to, żeby mógł się na nim znajdować dwutlenek węgla w stanie stałym… Będę musiał przełączyć na obraz radarowy, a to łatwiej zrobić po zacienionej stronie.
— Naprawdę?
— Tak. Powinienem był to zrobić na samym początku, ale w przypadku prawie zupełnie pozbawionej powietrza, a więc i chmur, planety zupełnie naturalne jest, że chce się ją obejrzeć w świetle widzialnym.
Trevize umilkł i przez dłuższy czas nie odrywał wzroku od ekranu, na którym pojawiły się postrzępione obrazy odbitych fal radarowych, tworząc abstrakcyjne przedstawienie planety przypominające dzieło sztuki w stylu cleoniańskim. W końcu Trevize rzekł z emfazą: — Nooo… — i na powrót zamilkł.
Pelorat czekał, aż Trevize powie coś więcej, ale kiedy cisza zaczęła się przedłużać, spytał:
— Do czego się odnosiło to „Nooo”?
Trevize spojrzał na niego i rzekł:
— Nie widzę żadnych kraterów.
— Żadnych kraterów? To dobrze?
— Zupełnie się tego nie spodziewałem — odparł Trevize. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — To bardzo dobrze. Może nawet wspaniale.
Fallom tkwiła z nosem przyciśniętym do szyby, przez którą widać było mały fragment wszechświata w takim kształcie, w jakim ukazywał się nie uzbrojonemu w teleskop oku.
Bliss, która próbowała wcześniej wyjaśnić jej to wszystko, westchnęła i powiedziała cicho do Pelorata: — Nie wiem, ile ona z tego rozumie, Pel. Dla niej wszechświat ograniczał się do rezydencji jej rodzica i tego kawałka posiadłości, na której się ona znajdowała. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek była na dworze w nocy albo żeby widziała kiedyś gwiazdy.
— Naprawdę tak myślisz?
— Naprawdę. Dopóki nie poznała tylu słów, żeby chociaż częściowo mnie zrozumieć, bałam się jej to pokazać… Jakie to szczęście, że mogłeś z nią rozmawiać w jej języku.
— Kłopot w tym, że nie znam go zbyt dobrze powiedział przepraszającym tonem Pelorat. — A wszechświat jest dość trudno ogarnąć myślą, jeśli ktoś zetknie się z nim niespodziewanie. Fallom powiedziała mi, że jeśli te światełka są naprawdę ogromnymi światami, z których każdy jest taki jak Solaria — oczywiście w istocie są dużo większe — to nie mogą wisieć w próżni. Jej zdaniem, powinny pospadać.
— Na podstawie swojej wiedzy ma rację. Zadaje rozsądne pytania i powoli wszystko zrozumie. Przynajmniej jest ciekawa i nie boi się.
— Rzecz w tym, Bliss, że ja też jestem ciekaw. Popatrz tylko, jak zmienił się Golan kiedy odkrył, że na tym świecie nie ma kraterów. Nie mam najmniejszego pojęcia, co to za różnica, czy są czy nie. A ty?
— Ja też nie. Ale on wie o wiele więcej o planetologii niż my. Możemy tylko przypuszczać, że wie, co robi.
— Chciałbym to wiedzieć, a nie przypuszczać.
— No to go zapytaj.
Pelorat skrzywił się.
— Zawsze się boję, że się mu naprzykrzam. Jestem pewien, że on uważa, iż powinienem wiedzieć to wszystko bez pytania.
— Jesteś niemądry, Pel. On nie ma żadnych zahamowań i bez wahania pyta cię o wszystkie szczegóły legend i mitów galaktycznych, które — jego zdaniem — mogą mu się do czegoś przydać. Zawsze chętnie mu je wyjaśniasz, więc dlaczego on nie miałby wyjaśnić tego, co ciebie interesuje? Idź i spytaj go. Jeśli go to zirytuje, to będzie miał okazję, żeby poćwiczyć opanowanie i cnoty towarzyskie, a to mu tylko dobrze zrobi.
— Pójdziesz ze mną?
— Nie, oczywiście, że nie. Chcę zostać z Fallom i postarać się, żeby wyrobiła sobie jakieś pojęcie o wszechświecie. Zdążysz mi to wyjaśnić potem, kiedy powie ci już, o co chodzi.
Pelorat wszedł nieśmiało do sterowni. Zauważył z zadowoleniem, że Trevize pogwizduje coś pod nosem i jest najwyraźniej w dobrym humorze.
— Golan — powiedział tak przyjaźnie, jak tylko potrafił.
Trevize podniósł głowę.
— Janov! Zawsze wchodzisz tu na palcach, jakbyś się obawiał, że prawo zabrania mi przeszkadzać. Zamknij drzwi i usiądź. Siadaj! Popatrz tylko na to!
Wskazał palcem na planetę widoczną na ekranie i powiedział:
— Znalazłem nie więcej niż dwa-trzy kratery, i to zupełnie małe.
— Czy to nie wszystko jedno, Golan czy są dwa czy więcej?
— Wszystko jedno? Oczywiście, że nie. Jak w ogóle możesz o to pytać?
Pelorat rozłożył bezradnie ręce.
— To wszystko to dla mnie czarna magia. Na uniwersytecie studiowałem historię. Chodziłem też na zajęcia z socjologii i psychologii, a także języków obcych i literatury, głównie starożytnej, a pracę dyplomową pisałem z mitologii. Nigdy nie zetknąłem się bliżej z planetologią ani innymi działami fizyki.
— To żadna zbrodnia, Janov. Wolę, że wiesz to, co wiesz. Twoja znajomość języków starożytnych i mitologii bardzo się nam przydała. Wiesz o tym. A jeśli wyniknie jakaś sprawa związana z planetologią, to ja się tym zajmę. — Widzisz, Janov — mówił dalej — planety powstają poprzez zbijanie się w jedną bryłę mniejszych przedmiotów. Ostatnie z nich tworzą, w wyniku zderzenia z tą bryłą, kratery na jej powierzchni. To znaczy potencjalnie. Jeśli dana planeta jest na tyle duża, że jest olbrzymem gazowym, to pod warstwą atmosfery wszystko jest w stanie płynnym, a więc te ostatnie zderzenia nie zostawiają na jej powierzchni żadnych śladów. Natomiast na twardej, lodowej czy skalistej powierzchni mniejszych planet zostają ślady w postaci kraterów. Ślady te są widoczne tak długo, aż pojawi się jakiś czynnik, który je usunie.
Otóż są trzy rodzaje takich czynników. Po pierwsze, pod warstwą lodu może kryć się ocean. W takim przypadku każdy obiekt, który zderzy się z planetą, przebije tę wierzchnią warstwę i zanurzy się w oceanie, rozbryzgując wodę. Po jego zatonięciu woda na powrót zamarza i, jeśli można tak powiedzieć, rana zabliźnia się. Taka planeta, czy satelita, musi być bardzo zimna i nie mogłaby się nadawać do zamieszkania.
Po drugie, jeśli planeta ma aktywne wulkany, to stały wyciek lawy lub opad popiołów powoduje, że znikają wszelkie kratery powstałe w wyniku jej zderzeń z innymi ciałami. Taka planeta, czy satelita, również nie nadają się do zamieszkania.
I w ten sposób dochodzimy do trzeciego rodzaju, to jest do światów nadających się do zamieszkania. Taki świat może mieć czapy lodowe wokół biegunów, ale większa część oceanów nie może być zamarznięta. Mogą na nim być czynne wulkany, ale rzadko rozrzucone. Taki świat ani nie zabliźnia swoich ran, ani nie zasypuje kraterów popiołem. Działa tam jednak erozja. Wiatr i woda powodują erozję kraterów, a jeśli istnieje tam życie, to jego wpływ ma podobne skutki. Rozumiesz?
Pelorat zastanawiał się chwilę i w końcu powiedział:
— Zupełnie cię nie rozumiem. Ta planeta, do której się właśnie zbliżamy…
— Jutro na niej wylądujemy — rzekł radośnie Trevize.
— Ta planeta nie ma żadnych oceanów.
— Tylko cienkie czapy lodowe wokół biegunów.
— Ani atmosfery.
— Tylko jedną setną tej atmosfery, jaką ma Terminus.
— Ani nie ma na niej życia.
— Nie odkryłem żadnych jego śladów.
— Co zatem mogło spowodować erozję kraterów?
— Ocean, atmosfera i życie — odparł Trevize. Słuchaj, gdyby ta planeta nie miała od samego początku ani wody, ani powietrza, to wszystkie kratery, które powstały w wyniku zderzeń z innymi ciałami, nadal by tam istniały. Cała powierzchnia byłaby nimi usiana. Brak kraterów dowodzi, że nie zawsze była pozbawiona wody i powietrza, a może nawet w niezbyt odległej przeszłości miała i ocean, i porządną atmosferę. Poza tym widać na jej powierzchni rozległe — wgłębienia, które kiedyś musiały być morzami i oceanami, nie mówiąc już o tym, że można dostrzec wyraźne ślady koryt wyschniętych rzek. Widzisz więc, że musiała tam działać erozja i że działanie to ustało tak niedawno, że nie zdążyło się nawet utworzyć więcej kraterów.
Pelorat rzekł z powątpiewaniem:
— Wprawdzie nie jestem planetologiem, ale wydaje mi się, że jeśli jakaś planeta jest tak duża, że nawet przez miliardy lat, być może, jest w stanie utrzymać gęstą atmosferę, to nie może jej ni z tego, ni z owego stracić, prawda?
— Nie powiedziałbym — odparł Trevize. — Ale zanim zniknęła atmosfera, niewątpliwie istniało tu życie, może nawet żyli ludzie. Osobiście przypuszczam, że — jak prawie wszystkie zamieszkane światy w Galaktyce — był to świat ukształtowany przez ludzi. Kłopot w tym, że nie wiemy ani tego, jakie panowały tu warunki, zanim przybyli ludzie, ani co tu zmieniono, żeby ludziom żyło się wygodniej, ani z jakich przyczyn przestało tu istnieć życie. Być może zdarzyła się tu jakaś katastrofa, która zniszczyła atmosferę i położyła kres życiu. A może panowała tu jakaś nierównowaga, której skutki udawało się ludziom, dopóki tu żyli, neutralizować, a która doprowadziła do zniknięcia atmosfery, kiedy się stąd wynieśli. Kiedy wylądujemy, może znajdziemy na to odpowiedź, a może nie. To nie jest ważne.
— Tak samo chyba nie jest ważne, czy żyli tu ludzie, skoro teraz ich tu nie ma. Czy to nie wszystko jedno, czy ta planeta jest nie zamieszkana od samego początku czy dopiero od jakiegoś czasu?
— Jeśli jest nie zamieszkana dopiero od jakiegoś czasu, to są na niej ruiny po osiedlach tych, którzy ją kiedyś zamieszkiwali.
— Na Aurorze były ruiny…
— Owszem, ale na Aurorze padają deszcze i śniegi, zamarza i odmarza woda i ziemia, wieje wiatr, zmienia się temperatura. I te wszystkie czynniki działają od dwudziestu tysięcy lat. Poza tym nie zapominaj, że istnieje tam życie. Być może ludzi nie ma tam już od dawna, ale istnieją inne formy życia. Ruiny, tak jak kratery, ulegają erozji. Nawet szybciej niż kratery. To, co pozostało po dwudziestu tysiącach lat, nie na wiele by się nam przydało… Natomiast na tej planecie od dwudziestu tysięcy lat, może krócej, nie było ani deszczów, ani burz, ani wiatru. Zgoda, były zmiany temperatury, ale nic poza tym. Ruiny będą w dobrym stanie.
— Jeśli są tam w ogóle jakieś ruiny — mruknął z powątpiewaniem Pelorat. — Być może nigdy nie istniało tam życie, a w każdym razie nie było ludzi, a rozkład atmosfery został spowodowany czymś, z czym ludzie nie mieli nic wspólnego.
— Nie, nie — rzekł szybko Trevize. — Nie udawaj przede mną pesymisty, bo to się na nic nie zda. Nawet z tej odległości dostrzegłem szczątki jakiegoś miasta… Tak więc jutro lądujemy.
— Fallom jest przekonana, że zamierzamy zawieźć ją z powrotem do Jemby’ego, tego robota rzekła zmartwionym głosem Bliss.
— Mhmm — mruknął Trevize, studiując umykającą do tyłu powierzchnię świata, nad którym dryfowali. Potem, jak gdyby dotarł do niego wreszcie sens słów Bliss, podniósł głowę znad ekranu. — No cóż, to był jedyny rodzic, jakiego znała, prawda?
— Tak, oczywiście, ale ona myśli, że wracamy na Solarię.
— Czy ten świat wygląda jak Solaria?
— A skąd ona ma to wiedzieć?
— Powiedz jej, że to nie jest Solaria. Słuchaj, dam ci parę książkofilmów naukowo-informacyjnych z ilustracjami. Pokażesz jej zbliżenia paru różnych zamieszkanych światów i wyjaśnisz, że takich światów są miliony. Będziesz miała na to dużo czasu. Nie wiem, jak długo Janov i ja będziemy pozostawać poza statkiem, kiedy znajdziemy już odpowiednie miejsce i wylądujemy.
— Ty i Janov?
— Tak. Fallom nie może iść z nami, nawet gdybym tego chciał, choć musiałbym najpierw zwariować, żeby tego chcieć. Tu potrzebny jest skafander kosmiczny, Bliss. Powietrze jest zbyt rzadkie, aby można było nim oddychać. A nie mamy skafandra, który by na nią pasował. A zatem zostaniesz z nią na statku.
— Dlaczego ja?
Trevize uśmiechnął się niewesoło.
— Przyznaję — powiedział — że czułbym się bezpieczniej, gdybyś była z nami, ale nie mogę zostawić Fallom samej na statku. Może zupełnie niechcący coś uszkodzić. Muszę wziąć ze sobą Janova, bo może będzie potrafił odczytać archaiczne napisy, które możemy tu znaleźć. Myślę, że też ci na tym zależy.
Bliss miała niezdecydowaną minę.
— Słuchaj — rzekł Trevize. — Chciałaś zabrać ze sobą Fallom, chociaż ja byłem przeciwny. Jestem przekonany, że będziemy z nią mieli same kłopoty. Jej obecność na statku stwarza pewne ograniczenia i będziesz musiała do tego przywyknąć. Ona zostaje, więc ty też musisz zostać. Nie ma innego wyjścia.
Bliss westchnęła.
— Myślę, że tak.
— Dobrze. Gdzie jest Janov?
— Jest z Fallom.
— Dobrze. Idź i zajmij się nią. Chcę z nim pomówić.
Trevize nadal badał powierzchnię planety, kiedy wszedł Pelorat, oznajmiając chrząkaniem swoją obecność.
— Stało się coś, Golan? — spytał.
— Nic strasznego, Janov. Po prostu nie mam pewności. To szczególny świat. Nie wiem, co się tu wydarzyło. Sądząc z rozmiarów zagłębień, które po nich pozostały, tutejsze morza musiały być duże, ale płytkie. O ile mogę się zorientować z tego, co zostało, przeprowadzano tu odsalanie wody… albo morza nie były zbyt słone. Jeśli nie były bardzo słone, to tłumaczyłoby to brak warstwy soli na dnie tych wgłębień. Albo też, kiedy zniknął ocean, zniknęła też zawarta w jego wodach sól, co wygląda mi na rezultat ludzkiej działalności.
— Wybacz mi moją ignorancję w tych sprawach, Golan — powiedział niepewnie Pelorat — ale czy to ma jakiś związek z tym, czego tu szukamy?
— Myślę, że nie, ale dręczy mnie ciekawość. Gdybym wiedział, w jaki sposób ukształtowano ten świat, stwarzając dogodne warunki dla ludzi, i jaki był, zanim go zmieniono, to być może pojąłbym, co się tu wydarzyło, kiedy został porzucony… czy może tuż przedtem. A gdybyśmy wiedzieli, co się wydarzyło, to być może uchroniłoby to nas przed przykrymi niespodziankami.
— Jakimi niespodziankami? Przecież ten świat jest martwy, prawda?
— Raczej tak. Jest tu bardzo mało wody, rzadka, uniemożliwiająca oddychanie atmosfera, a Bliss nie wykrywa żadnych śladów aktywności mózgowej.
— Myślę, że to przesądza sprawę.
— Brak aktywności mózgowej niekoniecznie implikuje brak życia.
— Ale na pewno implikuje brak groźnych jego form.
— Nie wiem… Ale nie w tej sprawie chciałem się ciebie poradzić. Są tu dwa miasta, których zbadanie może wystarczy nam na początek. Zdaje się, że świetnie zachowane. Zresztą wszystkie miasta są tu w dobrym stanie. To, co zniszczyło powietrze i oceany, miasta zostawiło nietknięte. W każdym razie te dwa są szczególnie duże. W większym z nich jest chyba jednak mało pustej przestrzeni. Na dalekich przedmieściach są porty kosmiczne, ale w samym mieście nie ma nic. Mniejsze ma trochę pustej przestrzeni, a więc łatwiej będzie wylądować w jego centrum, co prawda nie na oficjalnym lądowisku, ale komu to może teraz przeszkadzać?
Pelorat skrzywił się.
— Czyżbyś chciał, Golan żebym to ja podjął decyzję? — spytał.
— Nie, decyzję podejmę ja. Chcę tylko wiedzieć, co o tym sądzisz.
— Nie wiem, co są warte moje sądy w tej sprawie, ale rozległe miasto jest prawdopodobnie ośrodkiem handlowym lub przemysłowym. Natomiast mniejsze miasto, z większą ilością wolnej przestrzeni, może być centrum administracyjnym. To, czego nam trzeba, to właśnie centrum administracyjne. Są tam jakieś monumentalne budowle?
— Co rozumiesz przez monumentalne budowle?
Pelorat uśmiechnął się, ściągając swoim zwyczajem lekko wargi.
— Trudno powiedzieć. Na każdym świecie i w każdej epoce panuje inna moda. Ale przypuszczam, że takie budowle zawsze są ogromne, niepotrzebne i kosztowne… Jak to miejsce, w którym byliśmy na Comporellonie.
Teraz uśmiechnął się Trevize.
— Trudno powiedzieć, patrząc prosto z góry, a kiedy spojrzę z boku, to wszystko mi się miesza. Dlaczego wolisz centrum administracyjne?
— Bo tam możemy znaleźć muzeum, bibliotekę, archiwa, uniwersytet, i tak dalej.
— W porządku. Wobec tego lądujemy w tym mniejszym. Może coś znajdziemy. Dwa razy się nam nie powiodło, może uda się tym razem.
— Do trzech razy sztuka.
Trevize uniósł brwi.
— Skąd wziąłeś ten zwrot?
— To stare powiedzenie. Natrafiłem na nie w legendzie. Myślę, że oznacza ono sukces za trzecim razem.
— To brzmi zachęcająco — rzekł Trevize. — A więc dobrze — do trzech razy sztuka, Janov.