Dalsze kłamstwa

Potok fałszywych lub mylących informacji płynął nieprzerwanie. Bardzo jednak zastanawiający jest fakt, że gdy minęła euforia pierwszych tygodni, nikt u nas nie wracał do wypowiedzi Gagarina z pierwszych dni. U nas — to znaczy w całym tak zwanym bloku socjalistycznym, nikt nie mógł powracać do tych spraw, gdyż mogłoby to wywołać kłopoty. Ta gorsza połowa świata musiała uwielbiać Jurija Gagarina niczym półboga, nie wolno było podać w wątpliwość żadnej jego wypowiedzi, a tym bardziej dociekać sprzeczności z jego własnymi twierdzeniami, z logiką, albo z fizyką!

„Statek kosmiczny Wostok zapalił gwiazdę, która zawiedzie ludzkość w lepszy świat”. (Cytat z ówczesnej prasy węgierskiej).

Sprostowanie

24 kwietnia, w poniedziałek wieczór, dwanaście dni po rzekomym locie Gagarina, nastąpiły dwa wydarzenia. Pierwsze: sprostowano dane, ogłoszone 13. Jak pamiętamy, w prasie dyrygowanej przez reżyserów podano, że tor lotu Wostoku zakreślił łuk od 175 do 302 km (co oznacza najbliższy i najdalszy punkt orbity), kąt nachylenia zaś w stosunku do Równika wynosił 65 stopni 4 minuty. Teraz, 24 kwietnia, ukazały się nowe dane. Według nich punkt orbity najbliższy ziemi wynosił 181, najdalszy 327 km, a kąt nachylenia 64 stopni 57 minut. Różnica ta, choć niezbyt znaczna, jednak czegoś dowodzi. Nie jest prawdopodobne, że po paru tygodniach udało się dokładniej wymierzyć to, czego nie uczyniono podczas lotu. Budzi to raczej podejrzenie — sformułowane wówczas przez wielu na Zachodzie — że na podstawie danych pierwszej wersji lot Wostoku nie mógł przebiec tak, jak twierdzili reżyserzy.

Było jeszcze inne sprostowanie. Przez pierwsze dni głoszono oficjalnie, że podczas całego przebiegu lot był kierowany z ziemi, z kosmodromu, i że Gagarin nie miał możliwości kierowania statkiem. W istocie Wostok został wystrzelony niczym pocisk na wysokość paruset kilometrów od Ziemi, a rakiety hamujące zostały włączone na rozkaz radiowy z Ziemi. Teraz jednak podano zaskakującą informację że gdyby chciał, kosmonauta mógł był sam kierować statkiem kosmicznym a nawet wylądować sam w miejscu przez siebie wybranym! Najwidoczniej reżyserzy doszli z czasem do wniosku, że jeśli się będą trzymali pierwszej wersji, nie postawi to na odpowiednio „wysokim poziomie” sowieckich badań kosmicznych. Jak się raz skłamało, to czemu nie kłamać jeszcze bardziej? Tak więc po prostu, zmienili wcześniejsze twierdzenie i ogłosili nowe. Wostok jest tak wspaniale skonstruowanym statkiem kosmicznym, że może być kierowany na dwa sposoby.

Tegoż dnia, 24 kwietnia ukazał się w moskiewskiej gazecie ilustrowany zdjęciami reportaż o „pierwszym locie kosmicznym”. Nie zapominajmy, jak długi czas minął od rzekomego lotu. Mieli więc czas, żeby spreparować całą masę zdjęć Gagarina w różnych strojach i miejscach: w pobliżu nadpalonej kabiny Wostoka, z rodziną, w lesie i na łące, nad rzeką, w ławie szkolnej (oczywiście w szkole wojskowej). W ciągu poprzedzających ten fakt pięciu, czy sześciu dni wyraźnie spadła liczba publicznych wystąpień, z pewnością wykonanie tylu zdjęć zajęło „kosmonaucie” wiele czasu.

Nie jest jasne, czy było radiowe połączenie między statkiem kosmicznym i Ziemią, a jeśli było, to jakie. Według oficjalnych oświadczeń sowieckich naukowców, w czasie lotu funkcjonowało dwustronne nieprzerwane połączenie radiowe. Wbrew temu inni naukowcy powiedzieli (och, ten brak uzgodnień!), że radiowe urządzenia na Wostoku wymagałyby więcej energii, niż nią dysponował cały statek kosmiczny, toteż podczas całego lotu Gagarin zamienił z Ziemią zaledwie kilka zdań.

„Alan Shepard, amerykański »lotnik rakietowy« tak prasa sowiecka nazwała następcę Gagarina, żeby nie używać tego samego określenia, »kosmonauta«”.

W tym samym czasie, a więc jeszcze w kwietniu 1961 roku, we Florencji odbywała się międzynarodowa konferencja dotycząca badań kosmicznych. Uczestnicy amerykańscy podali tam bardzo szczegółowo do wiadomości, ile i jakie eksperymenty zostaną w tymże roku przeprowadzone w USA, kiedy i jakimi środkami technicznymi. Świat był zdumiony tą jawnością, szczególnie w zestawieniu z chorobliwą tajemniczością największego państwa totalitarnego, Związku Sowieckiego.

Oświadczenie Gagarina

Jak pamiętamy, Gagarin w swojej książce napisał, że przed startem nagrał krótkie oświadczenie na taśmę magnetofonową dla korespondentów Prawdy i Izwiestii. Później podkreślano, że ta wypowiedź miała miejsce „kilka minut przed startem w Kosmos”. Tekst zresztą składa się z samych sloganów i sformułowań, jakich żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie powiedziałby w takiej sytuacji. (Zacytuję kilka fragmentów: „Statek kosmiczny za kilka minut wyniesie mnie w nieznane, dalekie przestrzenie”, „spoczywająca na mnie kolosalna odpowiedzialność”, „podjąłem się tego lotu, gdyż jestem komunistą” i dlatego, że „partia komunistyczna i lud radziecki powierzyły mi to zadanie”). I znowu jeden kłopot: jeśli ta wypowiedź była nagrana przed startem, to dlaczego od razu jej nie nadano w radio? Jednocześnie z wiadomością, że niejaki Jurij Gagarin, nadporucznik, przed chwilą powrócił z Kosmosu? Czemu jej nie nadano przynajmniej nazajutrz…? A dopiero 17 kwietnia, a wiec 5 dni po rzekomym locie, taśma się objawiła! Pięciodniowe opóźnienie zamiast 5 minut z miejsca przesądza o wiarygodności całej historii. Jasne, że nagle wciągnięty, namówiony i wyuczony młody lotnik na wiele rzeczy nie miał czasu, musiał się przecież nauczyć, co ma mówić i jak się zachowywać wobec świata jako „pierwszy kosmonauta”, bohater całej ludzkości” itd. Wtedy nie starczyło czasu na nagranie wypowiedzi. Uzupełniono tę lukę kilka dni później…

Kto wiedział wcześniej o locie Gagarina?

To także ważne pytanie. W rzekomo przeprowadzonej rozmowie z Chruszczowem 12 kwietnia koło południa, towarzysz pierwszy sekretarz zapytał Gagarina, czy jego żona wiedziała o zaplanowanym locie w Kosmos. (Tu znowu uwaga w nawiasie: w społeczeństwie demokratycznym takiego pytania nikt by nie zadał, byłoby wręcz niezrozumiałe. Tam bowiem wszyscy znają wcześniej kosmonautów, wiedzą o zaplanowanych startach, wiedzą jakim statkiem kosmicznym mają lecieć i z jakimi zadaniami. Ta, więc i żona kosmonauty wie o tym, podobnie jak miliony współobywateli).

Takie pytanie mogło być postawione tylko w Związku Radzieckim. Tam bowiem lot w Kosmos to zagadnienie wojskowe i tajemnica. O locie Gagarina nikt nie mógł wiedzieć wcześniej. Nie jest prawdą, że tak wielu o tym wiedziało, jak później twierdzili reżyserzy. Pokutuje i takie twierdzenie — które ukazało się w wielu pismach — że podczas lotu dziennikarze dobijali się do żony Gagarina, podsłuchiwali, co mówi, robili zdjęcia i śledzili, jak przeżywa to wydarzenie. A przecież ani całemu krajowi, ani prasie, ani pani Gagarinowej nie powiedziano ani słowa i nie podano w radio czy telewizji, gdzie się w tej chwili znajduje Garagin i co robi. Komsomolska Prawda z wielkiej gorliwości doniosła wprost, że w czasie trwania lotu dziennikarze byli u żony Gagarina i „razem śledzili wiadomości w radio i telewizji”. Kto zna przebieg wydarzeń musi wiedzieć, że mogło to mieć miejsce dopiero po fakcie. O ile w ogóle taki lot byłby się odbył z udziałem Gagarina. W czasie rzekomego wydarzenia, jak już pisaliśmy, nie było żadnej trasmisji radiowej, czy telewizyjnej.

Mimo że z początku narzekano na brak energii (p. wyżej o połączeniach radiowych), to 24 kwietnia z dumą oświadczono, że przez cały czas lotu w kabinie działała kompletna aparatura telewizyjna, np. jedna kamera wprost, a druga z profilu filmowała Gagarina.

Nasuwa się jedno pytanie: dlaczego nigdy nie ujrzeliśmy tych zdjęć? Może dlatego, że nie ma w tym ani słowa prawdy?

W materiałach fachowych, dostępnych dzisiaj na Węgrzech — np. w encyklopedii lotów kosmicznych — na wielu stronach figurują techniczne opisy statków kosmicznych Wostok oraz ich urządzeń i aparatury. Nie potrzebuję chyba podkreślać, że nigdzie nie ma mowy o rzekomo wbudowanych kamerach telewizyjnych.

Było jeszcze jedno wydarzenie bardzo charakterystyczne dla ówczesnego ducha czasu, dla nastrojów euforii. Ogarnęły one ludzi, których wręcz olśnił i oślepił ten wspaniały sukces. Jest to do pewnego stopnia zrozumiałe, bo przecież wielu prostych, wprowadzonych w błąd obywateli sowieckich było przekonanych, że lot Gagarina dowodzi wyższości sowieckiej nauki systemu. Lecz mówiąc delikatnie wydaje się dziwnym, kiedy naukowiec występuje z jakimś piramidalnym idiotyzmem. W gagarinowej gorączce i to się zdarzyło.

Kilka dni po „locie” Gagarina prasa światowa podała tę wypowiedź. Kto nie wierzy, niech ją odszuka[7]. „Lot w Kosmos odmładza”; pod takim tytułem sowiecki uczony, członek Akademii Nauk (!) oświadczył, że jego zdaniem czas w przestrzeni kosmicznej przemija znacznie wolnież niż na Ziemi, więc tam nie grozi niebezpieczeństwo szybkiego starzenia się. Tak więc przyszły kandydat do nagrody Nobla proponuje, by w przestrzeni kosmicznej pobudować sanatoria, do których będą kierowani zmęczeni pracą robotnicy, a powrócą odmłodzeni…

Nasuwa się pytanie: czy lekarz, członek Akademii Nauk, mógł być w 1961 roku w Związku Radzieckim aż taki głupi? Wiedzieliśmy naturalnie, że lekarze sowieccy na podstawie programu nauki i zdobytej wiedzy mogliby u nas odpowiadać najwyżej felczerom (nie uczyli się nigdy łaciny ani innych obcych języków, a więc automatycznie byli odcięci od światowej medycyny i jej postępów), lecz tego nie przypuszczaliśmy. Jeśli z takimi tezami występowali poważni uczeni, to czego można oczekiwać od tzw. zwykłych ludzi? Jasne, że uwierzyli w bajkę o Gagarinie, albowiem marzyli o nowoczesnym bohaterze i tęsknili do jakiegoś wydarzenia, które by wreszcie udowodniło, że są lepsi od tych przeklętych amerykańskich kapitalistów…

Inne specyficzne cechy sowieckich badań kosmicznych

Jesteśmy w bardzo dziwnej sytuacji, lecz powoli przyzwyczajamy się do tego, że o sowieckich badaniach kosmicznych (i nie tylko o tym) znajdujemy dość krytyczne artykuły nawet w prasie sowieckiej. Oczywiście tego rodzaju tematy pojawiły się dopiero od roku 1988. I można z nich wyłowić bardzo dużo ciekawych informacji — nawet odnośnie dawnych spraw.

Oto np. artykuł z Komunista[8] J. Golowanow pod tytułem „Głasnost w przestrzeni kosmicznej” poddaje krytycznej ocenie owe lata, kiedy — cytuję — „nie umieliśmy opanować uczucia zadowolenia, zamroczeni radością pławiliśmy się w sukcesach i dawaliśmy się ponieść przesadzie wymyślając np. „gwiezdne statki-fabryki” i takie określenia, jak „na obrzeżu wszechświata”. Autor mówi też: większość była przekonana, że dokonanie zdjęć z niewido cznej strony Księżyca i lot Gagarina wynikają wprost z wyższości systemu socjalistycznego. Tak jak i ja to opisałem na jednej z poprzednich stron. Sowiecki autor był przy Gagarinie później, i chociaż bezwarunkowo wierzy, że towarzysz major obleciał Kosmos, wspomina jeden szczegół dający do myślenia. Zacytuję dosłownie ten fragment: „Później Gagarin mi powiedział, że ledwie pamięta, co się z nim działo 14 kwietnia 1961 od chwili, kiedy witany fanfarami szedł po czerwonym dywanie na lotnisku, a po bankiecie na Kremlu wraz z żoną zostali zawiezieni na wzgórze Lenina, do czystej i pustej willi, i tam w wielkim lustrze ujrzał sam siebie w mundurze majora z Orderem Złotej Gwiazdy na piersi”.

No cóż, dla skromnego oficera lotnictwa z Saratowa musiało to być nie lada przeżycie. I czym miał się za to wszystko odpłacić? Tylko braniem udziału w farsie która była stekiem kłamstw. Podjął się i wykonał to. Ale teraz nie to jest istotne. Czemu lot Gagarina był potrzebny? Sowiecki autor też dokładnie widzi prawdę (chociaż nie zna zakulisowych sekretów): „Od 9 maja 1945 (zwycięski koniec II wojny światowej) nie było ani jednego tak szczerego i ogarniającego cały naród zrywu, takiego prawdziwego entuzjazmu, takiej autentycznej demonstracji patriotycznego optymizmu, jak w dniach sukcesu Gagarina”.

Potem następują różne „ale”.

Gołowanow pisze, że prasa sowiecka — oczywiście na polecenia z góry — z każdego kosmonauty robiła bohatera, czy zasłużył na to, czy też nie. Było to także częścią składową systemu, a Chruszczow i jego ludzie wpadli na wynikające z tego korzyści, właśnie w związku ze sprawą Gagarina. Ile braków dało się dzięki temu nadrobić! Obywatele sowieccy ani wtedy, ani w następnych dziesiątkach lat nie mogli się swobodnie poruszać we własnym kraju, a większość — np. chłopi — nie mogli w ogóle opuszczać swego miejsca zamieszkania, gdyż nie otrzymywali koniecznego w podróży dowodu osobistego. W sklepach puste półki, artykuły spożywcze na kartki itd. Nie mówiąc już o prawach obywatelskich, których w ogóle nie posiadali. Ten powszechnie ponury nastrój od czasu do czasu rozświetlał łoi któregoś kosmonauty, niczym błyszcząca gwiazda. Goiowanow od razu podaje też receptę, gdyż jako obserwujący te wydarzenia dziennikarz, osobiście pomagał przy porodzie takich kreacji. „Kosmonauta musiał mieć rumianą twarz i piękną postawę, musiał wyglądać jak woskowe jabłuszko. Jeśli miał jakąś plamę, to ją tuszowano”. „Jeśli kosmonauta już leciał, to po prostu nie można było nie zrobić z niego bohatera” — pisze Gołowanow. Później jednak, mimo wszystko, spadło zainteresowanie społeczeństwa. A przecież zdarzały się prawdziwie bohaterskie czyny, tylko że je przemilczano. Kiedy na statku kosmicznym Woshod 2 (uwaga, nie mylić z wcześniejszymi statkami typu Wostok, znacznie bardziej prymitywnymi!) drugi pilot Aleksiej Leonów w roku 1965 jako pierwszy na świecie (tak, naprawdę!) w skafandrze kosmicznym wyszedł ze statku w przestrzeń kosmiczną na tzw. „spacer kosmiczny” — totalna awaria urządzeń nawigacyjnych zmusiła dowódcę, statku, Pawła Bielajewa, by dokonał lądowania za pomocą ręcznego sterowania. Obaj kosmonauci wspaniale się zachowali w tej trudnej sytuacji. Wylądowali w pobliżu Permu w zimowej tajdze, co było nie lada wyczynem. A w oficjalnym komunikacie figurowało jak zwykle zdanie: „Wszystkie urządzenia statku podczas całego lotu funkcjonowały bezbłędnie”. Przecież jednak w Związku Sowieckim nawet małe dzieci wiedzą, że zimą tajga nie jest idealnym lądowiskiem dla statku kosmicznego, i ten statek także powinien był lądować na kazaskim stepie” — pisze Gołowanow. A więc kłamstwa — powiadam ja, nie Gołowanow — od samego początku towarzyszyły sowieckim badaniom kosmicznym, na co w tym rozdziale znajdziemy dalsze przykłady.

Zdaniem sowieckiego autora tego rodzaju fałszywe informacje wywoływały odwrotny efekt, ludzie w głębi duszy nie bardzo już wierzyli w oficjalne komunikaty. Później oczywiście doszło do tego, że nie wierzyli nawet w prawdziwe wiadomości, zaczęli wątpić w celowość i sens kolejnych eksperymentów i w badania kosmiczne jako takie. Władze wychodziły z błędnego założenia, że nie wolno się przyznać do żadnego błędu, gdyż pomniejszałoby to wiarygodność sowieckiej nauki i techniki. Tymczasem — dowodzi Gołowanow — właśnie człowiek włączający się w miejsce uszkodzonej aparatury dobrze zdał egzamin i gdyby to wyjawiono, podziw dla kosmonautów i uznanie dla stojących za nimi fachowców byłyby wzrosły. Tak się jednak nie stało.

„Jedno kłamstwo rodziło następne, jak to zwykle bywa. Tak na przykład, kiedy latem 1985 roku stacja kosmiczna Salut 7 miała awarię urządzeń sterowniczych, kosmonauci Dżanibekow i Sawinicz sprawnie i odważnie naprawili uszkodzenie, o tym oficjalnie nie wspomniano nawet jednym słowem. Dopiero znacznie później ukazały się w prasie pierwsze mgliste artykuły, z których równie mgliście wynikało, jak dzielnymi ludźmi okazali się Dżanibekow i Sawinicz”. Inne jeszcze przykłady: „Nie jest winą Titowa i Serebriowa, że w chwili startu technika odmówiła posłuszeństwa. Do akcji wkroczył system ratunkowy, piloci przeżyli wypadek, lecz naturalnie od razu powstały plotki, zagraniczne rozgłośnie doniosły o tym — a my tylko milczeliśmy…”

Następnie autor wspomina czerwiec 1961 roku, kiedy pamiętny „złoty deszcz” spadł na kilka tysięcy ludzi związanych z badaniami kosmicznymi. Gołowonow uważa za wielki błąd, że już wtedy nie ujawniono nazwiska głównego konstruktora Korolowa i innych, którzy rzeczywiście ciężko pracowali. O to wszystko wini maniakalną tajemniczość. „Nie było nawet wzmianki o tych, którzy nigdy nie polecieli i nie polecą w Kosmos, którzy zakręcają śruby włazu do kabiny kosmicznej, do której weszli nieznani lejtnanci. Nazwiska tych kosmonautów za pół godziny pozna cały świat, oni zaś nie mogą nawet nosić odznaczeń, które nadano im na podstawie nigdy nie ogłoszonego dekretu”.

Gołowanow taże nie rozumie (o tym będzie jeszcze mowa), jak i dlaczego przez tyle dziesiątków lat utrzymywano w tajemnicy geograficzne koordynaty miejsca startu kosmonautów (o czym „wróg” wiedział od samego początku dzięki obserwacjom z satelitów…). Autor z sarkazmem pisze o tej manii tajemniczości i o jej dziwnych skutkach. Potem kolejno porusza tematy, o których już piszę w tej książce. Dlaczego ukrywano tyle faktów związanych z badaniami kosmicznymi? Cytujemy: „Ówczesne kierownictwo patrzyło na wszystko przez różowe okulary i chciało, by lud widział to tak samo. Nieustannie pilnowano, by do mieszkańców Związku Radzieckiego nie docierały żadne złe wiadomości. Tajemniczość była nie tyle konieczna, co wygodna. (Podkreślenie moje — I. N.). Jeśli z góry zapowiedziałeś termin startu, musisz polecieć w wyznaczonym dniu! A jeśli nie wystartujesz, ludzie będą pytać: co się stało? Natomiast gdy nie ma daty, o nic nie pytają. Zapowiedziałeś, kiedy zostanie zakończony eksperyment, musisz więc dopilnować, by środki techniczne i ludzie byli właśnie na ten dzień przygotowani. A jeżeli coś zawiedzie? Znowu trzeba się tłumaczyć, kto jest winien, dlaczego, i tak dalej. Na co tyle niepotrzebnych kłopotów, jeżeli można po prostu nie zapowiadać z góry żadnych terminów!”

Wielokrotnie zdarzało się — pisze Gołowanow — że ci, których w poprzednich rozdziałach nazwałem reżyserami, uważali cały świat za głupców. Albowiem ten gatunek jest w systemach totalitarnych wręcz nieśmiertelny i działa we wszystkich dziedzinach życia. Ci urzędowi kłamcy funkcjonowali w sowieckich badaniach kosmicznych aż do lat osiemdziesiątych. Gołowanow opisuje: Nieraz jakiś sowiecki statek kosmiczny ulegał awarii wysoko w Kosmosie. Na przykład na takiej orbicie, o której nawet dzieci wiedziały, że ów statek miał służyć jako baza dla dalszych lotów. Jeśli uległ awarii i nie wszedł na zamierzoną orbitę, urzędowi informatorzy powiadali: to jest tylko zwyczajny sputnik krążący nad Ziemią. Zagranica oczywiście nie dawała wiary tym wyjaśnieniom, ale kto informował ludzi sowieckich? To wszystko zaczęło się w styczniu 1959 roku, kiedy stacja kosmiczna Łuna-1 nie wykonała zadania, nie trafiła na Księżyc”. Tu zaznaczam: W swoim czasie pisano o tym w prasie jako o „Łunniku”, a dzisiaj nawet źródła fachowe nie wspominają (naturalnie w Europie Wschodniej), że pierwotnym celem było dotarcie na Księżyc. Wyczytać w tych materiałach można tylko eufemicznie, że Łuna-1 czy też Łunnik-1 to „pierwsza rakieta kosmiczna wystrzelona w kierunku Księżyca, która ostatecznie „przeleciała w odległości 5-6 tysięcy kilometrów nad Księżycem”. Inaczej mówiąc „obok”, gdyż sowieccy fachowcy o tyle zmylili cel. Lecz idźmy dalej. Po tych opisach Gołowanow pisze o „ideologicznych oddziałach szturmowych”, które terroryzowały nawet informacje o badaniach kosmicznych.

„Po prostu nie mogli zrozumieć — skarży się — że podobnie jak we wszystkich dziedzinach, tak i tutaj mogą się zdarzyć błędy, a nawet są one organiczną częścią badań. Ukrywali się za tajnością, a w rzeczywistości samych siebie chcieli ochronić przed krytyką, aby sobie zapewnić spokojne życie” — pisał.

Gołowanow zarzuca im także, że pisząc o eksperymentach amerykańskich wyliczali tylko błędy, odsuwanie terminów itd., a milczeli o sukcesach „przeciwnika”. Wystarczy tyle: film o pierwszych astronautach na Księżycu pokazano w Moskwie, a więc ludziom sowieckim, po raz pierwszy dopiero w dwudziestą rocznicę tego wydarzenia… Autor nad tym ubolewa: „Kiedy 20 lipca 1969 roku ludzie włączali telewizory, żeby zobaczyć lądowanie Amerykanów na, Księżycu, pokazano im jakąś starą komedię filmową”.

Przypomina mi się prawdziwa anegdota na ten temat. Michael Gollins, amerykański astronauta, który był trzecim w załodze lądującej na Księżycu (i nie opuścił statku kosmicznego krążącego przez cały czas wokół Księżyca), przez radio skarżył się stacji na Ziemi (a słyszało go miliard ludzi): „Jestem najbliżej nich, mimo to nie widzę, co się z nimi dzieje”. Z Ziemi, ze stacji Houston tak go pocieszono: „Nie martw się, Michael, Rosjanie i Chińczycy też ich nie widzą…!”

Prasa sowiecka wówczas nie opublikowała nawet zdjęcia Armstronga. Tyle na ten temat.

W ostatnich kilku latach sytuacja się zmieniła, choć nie tak gruntownie jak w innych dziedzinach życia. Mania tajności wciąż jeszcze rozpościera czarne skrzydła nad sowieckimi badaniami kosmicznymi. Gołowanow pisze: „Bardzo dobrze, że telewizja transmitowała na żywo start Romanienki i Lawejkina; lecz odwaga nie poszła tak daleko, by nam powiedzieć, że ci dwaj lecą w Kosmos zamiast „pechowych” Titowa i Serebrikowa. Ani tego, że jednego z członków załogi lekarze w ostatniej chwili ściągnęli ze statku; komentującemu ten start kosmonaucie Greczko zabroniono poinformować o tym telewidzów. Kiedy zaskoczony Greczko pytał potem owych rozkazodawców, czemu nie pozwolono mu tego opowiedzieć, tamci odpowiedzieli pytaniem wyrażającym także zdumienie: »A po co o tym wspominać?« Z tego widać, ile ciężkiej pracy jeszcze stoi przed nami” — kończy swój artykuł Gołowanow. Podzielamy jego zdanie w całej rozciągłości.

Tak sobie myślę teraz, w latach 1989-1990, że sytuacja jest znacznie lepsza, gdyż ludność sowiecka zamieszkała w okolicach, gdzie znajdują się miejsca startu i lądowania statków kosmicznych, żąda ich likwidacji, powołując się na bezpośrednie lub, pośrednie niebezpieczeństwo i różne niedogodności. Dzisiaj znajdujemy w sowieckiej prasie liczne artykuły, a także w prasie zagranicznej, wykazujące jak bardzo w wielkim wyścigu Związek Sowiecki został zdystansowany przez Amerykanów. Kiedy w 1981 zaczęły latać amerykańskie promy kosmiczne, był to drugi cios wymierzony sowieckim „badaniom kosmicznym”, służącym wyłącznie celom propagandowym. Od pierwszych lotów pojedynczych kosmonautów minęło niemal trzydzieści lat i według ostrożnych szacunków w Związku Sowieckim wydawano rocznie około sześciu miliardów rubli na te badania, co stanowi bardzo poważną sumę. Nie zapominajmy przy tym, że udział w tym programie brało bardzo wielu ludzi o wielkiej wiedzy, którzy niezależnie od współzawodnictwa z Zachodem musieli walczyć nie tylko z Kosmosem, z prawami fizyki i może od, czasu do czasu z trudnościami finansowymi, lecz także z idiotycznymi sprzeciwami, ze ślepymi uliczkami i często niemożliwymi do zrealizowania wymaganiami kierownictwa ideologicznego. Dzisiaj już sowieccy autorzy nie ukrywają, że w minionych dziesięcioleciach kierownictwo decydowało, kiedy, jakie doświadczenia i loty kosmiczne mają być przeprowadzone. „Zamawiano” loty kosmiczne na partyjne i państwowe jubileusze tak, jak rozbawiony gość zamawia ulubioną piosenkę u cygańskiego skrzypka… Kiedy w roku 1987 podali do wiadomości, że oni też budują promy kosmiczne i wyprodukowali Burana, który — w tym zgodni są wszyscy specjaliści — co do włosa jest kopią amerykańskich promów,, nadszedł czas wielkiego przyznania się. Związek Sowiecki raz na zawsze przegrał wyścig i to dlatego, że stanął w ringu nie z poczucia obowiązku w stosunku do nauki, lecz gnany kolosalną błędną ideą.

Dzisiaj możemy wyczytać i to, czemu dawniej zaprzeczano: że eksploatacja księżycowych promów Buran jest 20 do 40 razy droższa, niż dawnych jednorazowych rakiet Sojuz i Proton, służących tym samym celom. Dziwne rzeczy dzieją się też ze zdjęciami robionymi z przestrzeni kosmicznej, na ogół nie służą one zgodnie ze swym przeznaczeniem. Tak więc roczny budżet na badania kosmiczne, który doszedł obecnie do czternastu miliardów rubli rocznie, nic nie daje, a tylko połyka pieniądze. Sporządzone przez wspomnianego już kosmonautę Greczko setki zdjęć po trzech latach nie były jeszcze wywołane! Tymczasem jest coraz więcej sygnałów, że Związek Sowiecki wykorzystuje rezultaty badań kosmicznych innych krajów, oczywiście w zamian za jakieś rekompensaty. Oto dokąd się stoczyło wszystko, co w roku 1961 zaczęło się od wielkiego kłamstwa.

„Skończyła się era bohaterów”

— głosi prasa zachodnia[9], lecz piszący zaznaczają, że wypadki zawsze się zdarzają i zdarzać się będą. Dawniej potrzebni byli twardzi chłopcy, którzy w bardzo jeszcze prymitywnych statkach kosmicznych wytrzymywali ciężkie próby fizyczne… Inne pisma też źle się wyrażają o sowieckich badaniach kosmicznych, podobnie piszą sowieckie wydawnictwa w obcych językach, przeznaczone dla zagranicy[10]. Doszło do tego, że posiadaną technikę i doświadczonych pracowników wynajmuje się krajom zachodnim, lub trzeciego świata, oferuje się na przykład wystrzelenie powierzonych satelitów.

Wypadki zatem były i będą. To że „były”, a więc w przeszłości, dlatego jest ważne, ponieważ w Związku Sowieckim też były, ale dopiero teraz odsłania się prawdę o wielu dawnych sprawach. W swoim czasie także prasa węgierska pisała o wypadku, który się wydarzył podobno jeszcze przed lotem kosmicznym Gagarina, 23 marca 1961 kandydatowi na kosmonautę Walentynowi Bondarenko[11]. Warto zacytować dosłownie opis Izwiestii, który ukazał się w dwadzieścia pięć lat po wypadku!

„Tego dnia Bondarenko zakończył dziesięciodniową zaprawę w komorze. (Mowa o akustycznej komorze ciśnieniowej — I. N.). On także, podobnie jak wszyscy kosmonauci, musiał odbyć próbę przebywania przez dłuższy czas samotnie, w izolacji od zewnętrznych hałasów. Ciśnienie w komorze było niskie, więc dla równowagi zawartość tlenu wysoka. Bondarenko, zdjąwszy z siebie czujniki konieczne dla obserwacji lekarskich, przetarł watą z alkoholem ich miejsca i nieostrożnie rzucił watę na płytkę włączonej maszynki elektrycznej. W nasyconym tlenem ciasnym pomieszczeniu komory wata natychmiast zajęła się płomieniem i zapalił się bawełniany kombinezon treningowy Bondarenki. Młody człowiek nie zasygnalizował niebezpieczeństwa, tylko usiłował sam zgasić płomienie. Lekarz dyżurny nie mógł otworzyć drzwi z powodu różnicy ciśnień. Bondarenko jeszcze był przytomny, kiedy go wyniesiono z komory i tylko powtarzał: „To moja wina”. Lekarze przez osiem godzin walczyli o jego życie, ale na próżno”.

No i proszę, mamy tu znowu kilka podejrzanych szczegółów. Zasięgnąłem opinii fachowców od lotów kosmicznych i oto na co zwrócili moją uwagę:

1) W podanych okolicznościach użycie alkoholu i maszynki elektrycznej jest niewiarygodne! Jeśli bowiem zawartość tlenu w atmosferze zamiast normalnej 21% wzrośnie nie nadmiernie, lecz zaledwie do 25%, to w obecności suchych palnych materiałów najmniejszy ogień staje się zalążkiem pożaru nie do ugaszenia. Nawet materiały o 10% zawartości wilgoci (drewno, tkanina wełniana itp.) zapalą się z 80% prawdopodobieństwem. Jest to powszechnie znane, tego uczą na wszystkich kursach dla strażaków. Trudno więc uwierzyć, by tego nie wiedzieli ludzie przeprowadzający lub nakazujący tak ważne doświadczenia. 2) Może jeszcze bardziej zdumiewające dla fachowców jest rzekome stosowanie przez sowieckich ekspertów w komorze doświadczalnej atmosfery o obniżonym ciśnieniu przy zwiększonej zawartości tlenu. Fachowcy dobrze obznajomieni z technikami lotów kosmicznych wiedzieli dotychczas (do czasu ukazania się wyżej wymienionego artykułu w Izwiestiach), że tego nie stosowano w sowieckich badaniach kosmicznych. Co więcej: kiedy w podobnej atmosferze zginęli kiedyś amerykańscy kosmonauci, w komentarzach sowieckich ekspertów z dumą oznajmiono, że u nich taka rzecz nie mogłaby się zdarzyć, gdyż takich anty-fachowych metod nie stosują…

3) Nie z tego artykułu, lecz z innych źródeł wiemy: pod murami Kremla, między zasłużonymi dla państwa sowieckiego, spoczywa kosmonauta o nazwisku Bondarenko. Czy ktokolwiek uwierzy, że trafił tam nic nie znaczący 24-letni lekkomyślny młodzieniec, który nawet nie był „Bohaterem Związku Radzieckiego”, nie poleciał w Kosmos i nie dotarł w pobliże Bajkonuru? I wskutek własnej głupoty stracił życie, zanim zdołał się wsławić, by mieć zaszczyt spocząć w tak ekskluzywnym miejscu?

Nie potrzeba wielkiej wyobraźni, żeby sformułować niepokojącą myśl: czy nie Bondarenko jest tym, którego szukamy? Może to on był owym tajemniczym „towarzyszem X” albo „Iljuszinem”, jak ochrzciliśmy nieznanego kosmonautę? Tego, który rzeczywiście poleciał w Kosmos przed i zamiast Gagarina i zginął? Jeśli prawdziwa jest data podana w Izwiestiach (nota bene autorem artykułu jest ten sam Gołowanow, który kilka lat później napisał to, co podajemy na początku rozdziału, a więc mniej bojowy, a bardziej sceptyczny artykuł o sekretach sowieckich badań kosmicznych), to ów niezręczny Bondarenko zginął 23 marca 1961 roku. Nie wykluczone, że data nie jest dokładna; Bondarenko mógł być właśnie owym nieznanym kosmonautą z początku kwietnia 1961 roku. W takim razie staje się zrozumiale, czemu go pochowano pod murami Kremla!

Dalsze „sprostowania”

W dwudziestą piątą rocznicę „lotu” Gagarina, w kwietniu 1986 roku, prasa sowiecka wreszcie zareagowała na kilka oskarżeń dotyczących Gagarina. Serię tych artykułów prasa węgierska podała w skrócie[12]. Gazeta Magyar Nemzet na przykład bardzo krótki tekst na ten temat zaopatrzyła w tytuł: „Przed Gagarinem żaden kosmonauta nie odbył lotu w przestrzeń kosmiczną!” Twierdzenie bez argumentów nazwane „sprostowaniem” wcale nas nie zadowala i nie rozprasza poważnych wątpliwości. Cóż bowiem powiada na ten temat prasa sowiecka, wtedy jeszcze bardzo trzymana w garści?

„W prasie zachodniej co jakiś czas powraca twierdzenie, że przed pomyślnym lotem Gagarina w kwietniu 1961 roku miało miejsce kilka nieudanych prób. Wymienia się nazwiska i nawet daty, podawane są szczegółowe opisy rzekomych tragedii. Na przykład latem 1960 roku syn sławnego konstruktora samolotów, Włodzimierz Iljuszin, uległ wypadkowi samochodowemu i odniósł ciężkie obrażenia. Kilka pism amerykańskich zaczęło od razu dowodzić, że Iljuszin jest ofiarą nieudanego lotu kosmicznego. Podobnie krótko przed lotem Gagarina, w lutym 1961 roku, kilka gazet zachodnich napisało, że znowu sowiecki kosmonauta „przepadł” w Kosmosie. Wynikło to z tego, że kilka dni wcześniej sonda kosmiczna Wenus została wystrzelona w Bajkonurze, i że wskutek awarii aparatury rzeczywiście zeszła ze swej orbity. Ta sonda jednak nie miała nic wspólnego programem Wostok dotyczącym lotów człowieka”.

Później, po powrocie Gagarina, dla oczernienia wspaniałych rezultatów nauki sowieckiej, ukazywały się dalsze artykuły o rzekomo nieudanych eksperymentach sowieckich, w których zginęli piloci. Włoskie pismo Continental mówi o trzech, Washington Post o pięciu, amerykańskie Space Flight o ośmiu, a włoskie Corriere delia Sera o czternastu. „Prawda o tych sprzecznych z sobą oszczerstwach jest taka — oświadczali wielokrotnie sowieccy kosmonauci — że przed lotem Gagarina żaden sowiecki pilot nie podjął próby lotu w przestrzeń kosmiczną”.

Przyjrzyjmy się z bliska powyższemu tekstowi. Nie zaszkodzi mała analiza, przejdźmy punkt po punkcie, twierdzenie po twierdzeniu.

1) Zatem źródła zachodnie wymieniają nazwiska i podają szczegółowe opisy „rzekomych” tragedii. Może warto przyjrzeć się tym twierdzeniom. Wiemy co prawda, że jeśli w Związku Radzieckim ktoś ma przepaść, to przepadnie, choćby był znanym i przez cały świat poszukiwanym człowiekiem, a przez całe dziesięciolecia nie można nawet natrafić na jego ślad (jak np. Raoul Wallenberg, lecz nie tylko on). Po trzydziestu latach wyśledzić jacy, wręcz bezimienni młodzi sowieccy piloci zginęli podczas lotów na samolotach albo podczas eksperymentalnych lotów kosmicznych nigdy nie ujawnionych lub wręcz negowanych — to niemal beznadziejne poczynanie, jeśli się zna tamtejsze stosunki. Słówko niemal daje jednak małą nadzieję, bo przecież jeszcze mogą żyć naoczni świadkowie, członkowie ówczesnego personelu technicznego, lekarskiego i inni pracownicy; mogli oni to i owo widzieć, coś wiedzieć. Teraz może tak bardzo się nie boją…

2) Była już mowa o Włodzimierzu Iljuszinie, który uległ wypadkowi samochodowemu. Co by było, gdyby się go odnalazło, gdyby go zapytano? Czy i dzisiaj zeznałby, że to był wypadek samochodowy? Może akredytowani w Moskwie korespondenci zagranicznych pism, a także krążące po mieście plotki mogły mieć jakieś podstawy.

3) W artykule jest powiedziane, że Sowieci „kilka dni wcześniej”, to znaczy przed lotem Gagarina 12 kwietnia, wystrzelili w Bajkonurze sondę kosmiczną Wenus, która z powodu awarii zboczyła z orbity… No i proszę, piśmiennictwo fachowe nic o tym nie wie! W międzynarodowych almanachach eksperymentów kosmicznych wymienione są wszystkie pomyślne i nieudane próby (tym się różnią od list sowieckich, że w tych ostatnich podane są tylko udane próby…). W spisie eksperymentów Wenus figurują sondy kosmiczne wystrzelone w kierunku planety Wenus, a było ich dwanaście pozytywnie przeprowadzonych, gdyż rzeczywiście dotarły w przestrzeń międzyplanetarną. Jedno jest pewne: między l a 12 kwietnia 1961, to znaczy w okresie, na który powołuje się cykl artykułów Izwiestii, z Baj-konuru nie wystrzelono sondy Wenus. Można sobie bez trudu wyobrazić, że mimo wszystko twierdzenie prasy zachodniej jest prawdziwe: na początku kwietnia przeprowadzono próbę kosmiczną zakończoną katastrofą, i zamiast niej „wyrzucono” w Kosmos Gagarina, który nigdy w Kosmosie nie był. Czy tamtego prawdziwego kosmonautę zwą pechowym Bondarenko czy też Iljuszinem, dzisiaj jeszcze nie jest jasne.

4) Nie jest także jasne, co obecni albo dawniejsi kosmonauci mają wspólnego z całą sprawą. A przecież według omawianej serii artykułów twierdzą: Przed Gagarinem nikt nie latał w Kosmos. Skąd mogą to wiedzieć? Wyżej opisana chorobliwa mania tajności powodowała, że część wtajemniczonych też nie wiedziała, co się naprawdę dzieje. Kosmonauci prowadzący zaprawę w Gwiezdnym Miasteczku nie mieli pojęcia o wydarzeniach rozgrywających się w Kazachstanie, a pracujący przy projektowaniu rakiet i ich konstruktorzy, w rozrzuconych po Związku Radzieckim, ukrytych i dobrze strzeżonych bazach fabrycznych i instytutach — nie mogli nic wiedzieć o seriach wypadków. Zatrudnieni w Bajkonurze nie mogli wiedzieć, kim będą jutrzejsi i pojutrzejsi kosmonauci, ci bowiem przybywali na miejsce odpalenia rakiety zawsze tylko o dzień wcześniej. Każda grupa była odizolowana od pozostałych. Teraz powinni przemówić ci, którzy przed trzydziestu laty i później kierowali sowieckimi badaniami kosmicznymi (ci, których w przypadku Gagarina nazwałem reżyserami)! Oni i tylko oni znają całą prawdę, chociaż można sobie wyobrazić, że prawdę niepełną. Powoływać się na kosmonautów, na tych, którzy sami byli przedmiotami doświadczalnymi tego systemu opartego na kłamstwie — byłoby całkowitym błędem.

Byłoby ciekawe dowiedzieć się, co mówią o tym wszystkim członkowie pierwszej grupy. Zawsze wspomina się następujące nazwiska: Gagarin, Bielajew, Komarów, Leonów, Nikołajew, Popowicz i Titow. Właściwie nie wszyscy wymienieni mogą się wypowiedzieć. Bielajew (urodzony w 1925 roku) zmarł w 1970. Encyklopedie nie podają powodu śmierci. Gagarin, jak wiemy, także już nie żyje. A przecież i on nie był wcale stary. Komarów w wieku 40 lat, w 1967 stracił podobno życie przy lądowaniu. Pozostali o ile wiemy, żyją. Szczególnie ciekawe byłoby się dowiedzieć, co mówi Titow, niemal równy wiekiem Gagarinowi, i według wspomnień Gagarina nieodłączny jego przyjaciel. Czy widział na własne oczy, jak wystartował i powrócił na Ziemię serdeczny przyjaciel, z którym zawsze spał w jednym pokoju, nawet owego sławnego wieczoru 12 kwietnia 1961, po rzekomym powrocie Gagarina z Kosmosu?

W każdym razie daje do myślenia, że wyjaśnienie śmierci Bondarenki wypadło tak naiwnie. W ciągu minionych dziesięcioleci reżyserzy i ich dzisiemjsi następcy, jak się zdaje, bardzo mało się nauczyli. Wciąż jeszcze im się wydaje, że nielogicznymi bajkami można nas omamić — nas, to znaczy opinię światową.

(Prawdziwe wydarzenie: Kiedy później Gagarin odwiedził Afrykę, dziennikarze egipscy zapytali, czy podczas lotu miał przy sobie jakiś talizman. Odpowiedział: „Tak, w kieszeni skafandra miałem zaświadczenie, że jestem obywatelem radzieckim. To jest talizman najbardziej godny zaufania”).

Загрузка...