Rozdział dwunasty,

w którym sprawy przyjmują nieoczekiwany obrót

„Petersburskie Wiedomosti”

8 (20 wg kalendarza zachodniego) stycznia 1878 roku


TURCY PROSZĄ O POKÓJ!

Po kapitulacji Wesel-paszy, po zdobyciu Filipopola i poddaniu się starożytnego Adrianopola, który otworzył wczoraj bramy kozakom Białego Generała, los wojny rozstrzygnął się ostatecznie, toteż dzisiejszego ranka na miejsce dyslokacji naszych dzielnych wojsk przybył pociąg z tureckimi parlamentariuszami. Pociąg został zatrzymany w Adrianopolu, a paszowie przewiezieni do sztabu naczelnego wodza, kwaterującego w miasteczku Harmanły. Kiedy szef tureckiej delegacji, siedemdziesięciosześcioletni Namyk-pasza, zaznajomił się z wstępnymi warunkami pokoju, z rozpaczą krzyknął: „Votre armée est victorieuse, votre ambition est satisfaite, et la Turkie est détruite!”.*[* Wasza armia jest zwycięska, ambicja zaspokojona, a Turcja zniszczona (fr.).]

Cóż, możemy tylko dodać: No i bardzo dobrze.


Nie pożegnali się nawet jak należy. Na ganku „polowego pałacu” Warię przechwycił Sobolew; magnesem sławy i sukcesu ściągnął ją do swojego sztabu, żeby świętować zwycięstwo. Erastowi Pietrewiczowi ledwie zdążyła kiwnąć głową, a rankiem już nie było go w obozie. Ordynans Trifon powiedział: „Pan wyjechał. Proszę przyjść za miesiąc”.

Ale minął miesiąc, a radca tytularny nadal nie wracał. Widać w Anglii nie tak łatwo było znaleźć McLaughlina.

Nie żeby Waria się nudziła, przeciwnie: od kiedy opuścili plewnieński obóz, życie stało się zajmujące. Każdego dnia – przeprowadzki, nowe miasta, oszałamiające pejzaże górskie i świętowanie bez końca codziennych niemal zwycięstw. Sztab naczelnego dowództwa przeniósł się najpierw do Kazanłyku, za Bałkany, potem jeszcze bardziej na południe, do Harmanłów. Tutaj nawet żadnej zimy nie było. Drzewa okrywała zieleń, śnieg leżał tylko na szczytach odległych gór.

Bez Fandorina Waria nie miała nic do roboty. Jak dawniej była zatrudniona w sztabie, otrzymała jak należy pobory za grudzień i za styczeń, dodatek marszowy i nagrodę na Boże Narodzenie. Pieniędzy uskładała sporo, a wydać nie miała na co. Raz w Sofii chciała kupić prześliczną miedzianą lampkę (no, po prostu – lampa Aladyna!), ale gdzie tam! D’Evrait i Gridniow omal się nie pobili o to, kto ma podarować Warii bibelocik. Musiała więc z niego zrezygnować.

Właśnie, Gridniow. Osiemnastoletniego praporszczyka przydzielił Warii Sobolew. Bohater Plewny i Szejnowa był dniem i nocą zajęty trudami wojennymi, ale o Warii nie zapominał. Kiedy udawało mu się wyrwać do sztabu, zawsze do niej zaglądał, przysyłał gigantyczne bukiety, zapraszał na przyjęcia (Nowy Rok świętowali dwa razy – zachodni i rosyjski). Ale i tego było mało natrętnemu Michelowi. Oddał do dyspozycji Warii jednego ze swoich ordynansów – „do obrony i pomocy w czasie drogi”. Chorąży z początku nadymał się i na przełożoną w spódnicy patrzył wilkiem, ale dosyć szybko dał się obłaskawić i chyba nawet pogrążył w romantycznych uczuciach. Śmieszna ta historia pochlebiła Warii. Gridniow był brzydki (ładnego by Sobolew nie przysłał), ale miły i po szczenięcemu zapalczywy. Dwudziestodwuletnia Waria czuła się przy nim jak dorosła i doświadczona kobieta.

Jej sytuacja była dosyć dziwna. W sztabie, wedle wszelkich oznak, mieli ją za kochankę Sobolewa. Ponieważ Białego Generała darzono podziwem i wszystko mu wybaczano, nikt Warii nie potępiał. Przeciwnie, część blasku bijącego od Sobolewa padała jakby i na nią. Wielu oficerów oburzyłoby się pewnie, gdyby wiedziało, że dziewczyna śmie nie odwzajemniać uczuć przesławnego Achillesa i dochowuje wierności jakiemuś nędznemu szyfrantowi.

Z Pietią, prawdę mówiąc, nie bardzo się układało. Nie, nie był zazdrosny, nie robił scen. Po niedoszłym samobójstwie Waria miała z nim jednak niełatwo. Po pierwsze, prawie go nie widywała – Pietia „zmywał winę” pracą, ponieważ w dziale szyfrów nie mógł jej zmyć krwią. Dyżurował przez dwie zmiany z rzędu, spał też tam na składanym łóżku, do klubu nie chodził, nie brał udziału w libacjach. Wigilię i Boże Narodzenie musiała świętować bez niego. Na widok Warii jego twarz płonęła cichą, łagodną radością. A rozmawiał z nią jak z ikoną Matki Boskiej Włodzimierskiej: była dlań i pocieszycielką, i jedyną nadzieją, bez niej zupełnie by zginął.

Szalenie jej go było żal. A równocześnie coraz częściej zadawała sobie przykre pytanie: czy wolno wychodzić za mąż z litości? Wszystko wskazywało na to, że nie. Ale jeszcze bardziej nie do pomyślenia byłyby słowa: „Wiesz, Piotrusiu, rozmyśliłam się i nie wyjdę za ciebie”. To jakby dobić postrzelone zwierzę. W sumie – tak źle i tak niedobrze.

W przenoszącym się z miejsca na miejsce klubie po staremu zbierała się liczna kompania, ale już nie tak hałaśliwa jak za niezapomnianych czasów Zurowa. W karty grano z umiarem, na małe stawki. Partie szachów wraz ze zniknięciem McLaughlina całkiem się skończyły. Dziennikarze nie wspominali o Irlandczyku, w każdym razie nie przy Rosjanach, a dwaj pozostali brytyjscy korespondenci byli ostentacyjnie bojkotowani i przestali pokazywać się w klubie.

Zdarzały się oczywiście i awantury. Dwukrotnie omal nie doszło do rozlewu krwi i za każdym razem, jak na złość, z powodu Warii.

Najpierw, jeszcze w Kazanłyku, jakiś przejezdny adiutancik, nie całkiem zorientowany w statusie Warii, nieudolnie zażartował: nazwał ją „księżną Marlborough”, wyraźnie robiąc aluzję do tego, że „księciem Marlborough” jest Sobolew. D’Evrait kazał grubianinowi ją przeprosić, tamten po pijanemu zaczął się stawiać, więc Francuz wyzywał go na pojedynek. Warii w namiocie wówczas nie było, bo wtedy na pewno nie dopuściłaby do czegoś tak idiotycznego. No, ale nic, wszystko dobrze się skończyło: adiutancik spudłował, d’Evrait w rewanżu zestrzelił mu czapkę z głowy, po czym tamten wytrzeźwiał i uznał, że nie miał racji.

Za drugim razem to Francuza wyzwano, i znowu z błahego powodu, który tym razem Warię raczej rozbawił. Było to już wtedy, kiedy jej nieodłącznym towarzyszem stał się młody Gridniow. D’Evrait niebacznie powiedział głośno, że mademoiselle Barbara przypomina teraz carycę Annę z mauretańskim paziem, a podporucznik, który nie przestraszył się groźnej sławy korespondenta, zażądał odeń natychmiastowej satysfakcji. Ponieważ Waria była obecna przy tej scenie, do rozprawy nie doszło. Gridniowowi kazała cicho siedzieć, a d’Evraitowi cofnąć swoje słowa. Korespondent od razu się pokajał, uznając, że porównanie nie jest trafne: monsieur sous-lieutenant przypomina raczej Herkulesa z pojmaną łanią cerynejską. Tak się pogodzili.

Niekiedy Warii zdawało się, że d’Evrait rzuca na nią spojrzenia, które można tłumaczyć tylko w jeden sposób, ale poza tym Francuz był istnym Bayardem, rycerzem bez skazy. Jak i inni dziennikarze, na kilka dni przepadał na pierwszej linii, tak że widzieli się teraz rzadziej niż pod Plewną. Ale pewnego razu mieli na osobności rozmowę, którą następnie Waria odtworzyła z pamięci i słowo po słowie zapisała w dzienniku (po wyjeździe Erasta Pietrowicza jakoś zapragnęła pisać dziennik – pewnie z braku innych zajęć).

Siedzieli w przydrożnej karczmie, na przełęczy górskiej. Grzali się przy ognisku, w dodatku pili grzane wino, więc dziennikarz trochę odtajał.

– Ach, mademoiselle Barbara, gdybym nie był tym, kim jestem… – D’Evrait gorzko się uśmiechnął, nie wiedząc, że prawie dosłownie powtarza słowa uwielbianego przez Warię Pierre’a Biezuchowa. – Gdybym był w innej sytuacji, miał inny charakter, inne były moje losy… – Popatrzył na nią tak, że serce Warii zaczęło skakać jak szalone. – Z całą pewnością rywalizowałbym z olśniewającym Michelem. Czy przy nim miałbym jakąś szansę, choćby i małą?

– Oczywiście, miałby pan – uczciwie odpowiedziała Waria i przyłapała się, że brzmi to jak zaproszenie do flirtu. – Chciałam powiedzieć, Charles, że miałby pan szanse nie mniejsze i nie większe niż Michaił Dmitrijewicz. To znaczy żadne. Prawie.

Ale „prawie” jednak dodała. O, nienawistny, niedający się wyplenić pierwiastku kobiecy!

Ponieważ d’Evrait najwyraźniej rozkleił się jak nigdy dotąd, Waria zadała pytanie, które od dawna ją nurtowało:

– Charles, a czy ma pan rodzinę?

– Pani, jak rozumiem, ma na myśli to, czy mam żonę?

Waria się stropiła.

– No, nie tylko. Rodziców, braci, siostry…

Właściwie – zganiła się – po co być obłudnicą. Zupełnie zwyczajne pytanie. I zdecydowanie dodała:

– O żonie też oczywiście chciałabym wiedzieć. Taki Sobolew nie ukrywa, że jest żonaty.

– Niestety, mademoiselle Barbara. Ani żony, ani narzeczonej. Nie mam i nigdy nie miałem. Nie ten sposób życia. Awanturki się oczywiście trafiały. Mówię o tym bez skrępowania, ponieważ jest pani kobietą nowoczesną i niepotrzebnie się nie kryguje. – Waria uśmiechnęła się, bo jej to pochlebiło. – A rodzina… Tylko ojciec, którego szczerze kocham i do którego bardzo tęsknię. Jest teraz we Francji. Kiedyś pani o nim opowiem. Po wojnie, dobrze? To cała historia.

A więc okazywało się, że jednak nie jest obojętny, tylko nie chce rywalizować z Sobolewem. Pewnie z dumy. Ta okoliczność wszakże nie przeszkadzała Francuzowi utrzymywać z Michelem przyjaznych stosunków. Najczęściej d’Evrait przepadał właśnie z oddziałem Białego Generała, bo ten nieustannie znajdował się w awangardzie nacierających wojsk i korespondenci mieli się tam czym pożywić.


W południe ósmego stycznia Sobolew przysłał po Warię zdobyczną karetę i eskortę kozaków – zapraszał ją do dopiero co zdobytego Adrianopola. Na miękkim skórzanym siedzeniu leżało naręcze róż z oranżerii. Robiąc z nich bukiet, Mitia Gridniow rozdarł o kolce nowiuteńkie rękawiczki i bardzo się speszył. Po drodze Waria go pocieszała, żartobliwie obiecała oddać swoje (podporucznik miał małe, dziewczęce ręce). Mitia ściągnął płowe brwi, obrażony pociągnął nosem i przez dobre pół godziny się dąsał, mrugając długimi, puszystymi rzęsami. Rzęsy to chyba jedyna rzecz, której można cherlakowi zazdrościć – myślała Waria. Takie same jak u Erasta Pietrowicza, tylko jasne. Dalej myśli w naturalny sposób pobiegły za nie wiadomo gdzie się tułającym Fandorinem. Niechby jak najprędzej przyjechał! Z nim… Spokojniej? Ciekawiej? Właściwie trudno tak od razu powiedzieć, ale z nim na pewno byłoby l e p i e j.

Dojechali, kiedy się już zmierzchało. Miasto przycichło, na ulicach nie było żywej duszy, tylko dźwięcznie stukały kopytami konne patrole i dudniła ciągnięta szosą artyleria.

Tymczasowy sztab znajdował się w budynku dworca. Już z daleka Waria usłyszała dziarską muzykę – orkiestra dęta grała Niech się sławi. Świeciły się wszystkie okna w nowym gmachu europejskiego typu, na przydworcowym placu paliły się ogniska, zapobiegliwie dymiły kominy kuchen polowych. Ale najbardziej uderzyło Warię to, że przy peronie stał najprawdziwszy pociąg osobowy: porządne wagoniki, parowóz spokojnie bucha parą – jak gdyby nie było żadnej wojny.

W poczekalni oczywiście świętowano. Oficerowie ucztowali przy naprędce zestawionych, najrozmaitszej proweniencji stołach, które uginały się pod ciężarem niewymyślnych potraw i niemałej liczby butelek. Akurat kiedy Waria i Gridniow weszli, wszyscy ryczeli: „Hurra!”, wznosząc kufle i zwracając się w stronę stołu, za którym siedział dowódca. Sławny biały mundur generała ostro kontrastował z czarnymi uniformami wojsk regularnych i szarymi kozaków. Oprócz samego Sobolewa za honorowym stołem siedzieli najstarsi rangą dowódcy (z nich Waria znała tylko Pieriepiołkina) i d’Evrait. Twarze mieli wesołe, zaczerwienione – zdaje się, że już długo biesiadowali.

– Warwaro Andriejówno! – zawołał Achilles, zrywając się od stołu. – Szczęśliwy jestem, że jednak zaszczyciła nas pani! Panowie, na cześć jedynej damy: „Hurraa!”

Wszyscy wstali i wydali ogłuszający ryk, aż Waria się przestraszyła. Nigdy jeszcze nie pozdrawiano jej z takim zapałem. Czy słusznie zrobiła, przyjmując zaproszenie? Baronowa Wriejska, szefowa lazaretu, z którego personelem mieszkała Waria, uprzedzała swoje podopieczne: „Mesdames, trzymajcie się z dala od mężczyzn, kiedy ci są rozgrzani walką, a tym bardziej zwycięstwem. Budzi się w nich pierwotna dzikość, a wówczas – każdy mężczyzna, choćby był wychowankiem Korpusu Paziów, staje się barbarzyńcą. Pozwólcie im pobyć w męskim towarzystwie, ochłonąć, a wrócą do cywilizacji i zaczną się kontrolować”.

Na razie u sąsiadów za stołem niczego dzikiego poza przesadną galanterią i podniesionymi głosami Waria nie zauważyła. Posadzono ją na miejscu najbardziej zaszczytnym – po prawicy Sobolewa. Z drugiej strony znalazł się d’Evrait.

Wypiła szampana, trochę się uspokoiła i spytała:

– Michel, niech pan powie, cóż to za pociąg tam stoi? Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz widziałam parowóz stojący na szynach, a nie poniewierający się na nasypie.

– To nic pani nie wie?! – krzyknął młody pułkownik siedzący na końcu stołu. – Wojna skończona! Dzisiaj z Konstantynopola przybyli parlamentariusze! Koleją żelazną, jak w czasie pokoju!

– To ilu jest tych parlamentariuszy? – zdziwiła się Waria. – Cały pociąg?

– Nie, Warieńko – wyjaśnił Sobolew. – Tylko dwóch. Ale Turcy tak się przerazili upadkiem Adrianopola, że nie chcąc tracić ani chwili, po prostu doczepili wagon do zwykłego pociągu. Bez pasażerów, ma się rozumieć.

– A gdzie parlamentariusze?

– Wyprawiłem ich powozami do wielkiego księcia. Dalej szyny są zerwane.

– Ach, sto lat nie jeździłam koleją! – Westchnęła rozmarzona. – Można wygodnie usiąść, otworzyć książkę, popić gorącej herbaty… Za oknem migają słupy telegraficzne, stukają koła…

– Ja bym panią przewiózł – powiedział Sobolew. – Ale szkoda, że wybór trasy jest niewielki. Stąd można tylko do Konstantynopola.

– Panowie, panowie! – zakrzyknął d’Evrait. – To znakomity pomysł! La guerre est en fait fini*[* Wojna praktycznie się skończyła (fr.).], Tuhcy nie strzelają! A poza tym na pahowozie jest tuhecka flaga! Może przejedziemy się do San Stefano i z powhotem? Aller et retour, a, Michel? - Ostatecznie przeszedł na francuski, coraz bardziej się rozpalając. – Mademoiselle Barbara przejedzie się w wagonie pierwszej klasy, ja napiszę wspaniały reportaż, a z nami pojedzie ktoś ze sztabowych oficerów i spenetruje nieprzyjacielskie tyły. Jak Boga kocham, Michel, pójdzie jak po maśle! Do San Stefano i z powrotem! Do głowy im nie wpadnie! A jeśli wpadnie, to i tak nie ośmielą się strzelać – przecież mamy ich parlamentariuszy! Michel, z San Stefano widać jak na dłoni światła Konstantynopola! Tam są podmiejskie wille tureckich wezyrów! Ach, jakaż szansa!

– To nieodpowiedzialność i awanturnictwo – odparł podpułkownik Pieriepiołkin. – Mam nadzieję, Michaile Dmitrijewiczu, że wystarczy panu zdrowego rozsądku, by się nie dać skusić.

Oschły, niesympatyczny człowiek z tego Jeriemieja Pieriepiołkina. Prawdę mówiąc, Waria zdążyła nabrać do niego najżywszej antypatii, chociaż przyjmowała na wiarę niezrównane zalety służbowe szefa sztabu u Sobolewa. Żeby nie był taki gorliwy! To nie żarty: nie minęło pół roku, jak z kapitana skoczył od razu na podpułkownika, i jeszcze dostał Jerzego, a za ranę w bitwie – Szablę Świętej Anny. Wszystko to dzięki Michelowi. A patrzy wilkiem, jakby mu Waria coś ukradła. Zresztą wiadomo – zazdrości, chce, żeby Achilles należał tylko do niego. Ciekawe, jak tam u Jeriemieja Pieriepiołkina z grzechem Kazantzakisa? Raz w rozmowie z Sobolewem pozwoliła sobie nawet na złośliwy przytyk do tej sprawy, a Michel tak się zaśmiewał, że aż się rozkaszlał.

Ale tym razem wstrętny Pieriepiołkin miał całkowitą rację. „Znakomity pomysł” Charles’a wydał się Warii zupełnym wariactwem. Bzdurny projekt spotkał się jednak z całkowitym poparciem ucztujących: jakiś pułkownik kozacki klepnął nawet Francuza po plecach i nazwał „szalonym łbem”. Sobolew uśmiechał się, ale na razie milczał.

– Proszę mnie wysłać, Michaile Dmitrijewiczu – poprosił dzielny generał kawalerii (nazwisko, zdaje się, Strukow). – Porozsadzam po wagonach swoich kozaków, przewietrzymy się. Zobaczymy, może jeszcze jakiego paszę weźmiemy do niewoli. A co, mamy prawo! Rozkaz zaprzestania działań wojennych na razie jeszcze do nas nie dotarł.

Sobolew spojrzał na Warię, a ona zauważyła, że oczy zaświeciły mu się jakimś osobliwym blaskiem.

– E, nie, Strukow. Panu wystarczy Adrianopol. – Achilles uśmiechnął się łakomie i podniósł głos. – Słuchajcie mego rozkazu, panowie! – W sali zaraz zrobiło się bardzo cicho. – Przenoszę punkt dowodzenia do San Stefano! Trzeci batalion jegrów rozlokować po wagonach. Niech się poupychają jak śledzie w beczce, ale wszyscy co do jednego muszą się zmieścić. Sam pojadę w wagonie sztabowym. Zaraz potem pociąg wróci do Adrianopola po posiłki i będzie kursował po tej trasie bez ustanku. Jutro przed południem będę miał cały pułk. Pańskie zadanie, Strukow – dotrzeć tam z kawalerią nie później niż jutro wieczór. Na razie wystarczy mi batalion. Według doniesień wywiadu nie mamy przed sobą oddziałów tureckich zdolnych do walki – poza gwardią sułtańską w samym Konstantynopolu, a ci muszą ochraniać Abdulhamida.

– Nie Turków trzeba się obawiać, wasza ekscelencjo – skrzypiącym głosem powiedział Pieriepiołkin. – Turcy raczej pana nie zaczepią, bo nie mają sił, ale wódz naczelny nie pogłaszcze po głowie.

– To nie jest jeszcze przesądzone, Jeriemieju Jonowiczu. – Sobolew chytrze zmrużył oko. – Wszyscy wiedzą, że Ak-pasza to szaleniec, i dlatego wiele rzeczy uchodzi mu na sucho. Gdyby wiadomość o zajęciu przedmieść Konstantynopola dotarła w najgorętszym momencie rozmów, mogłoby to być bardzo na rękę jego cesarskiej wysokości. Publicznie mnie zganią, po cichu będą nawet wdzięczni. Już nieraz tak się zdarzało.

Absolument! – D’Evrait z zachwytem pokiwał głową. Un tour de genie, Michel! Okazuje się, że mój piehwotny pomysł nie byi najpiękniejszy. Hepohtaż będzie lepszy, niż myślałem. Sobolew wstał, ceremonialnie podał Warii rękę.

– Czy nie zechciałaby pani popatrzeć na światła Konstantynopola, pani Warwaro?


Pociąg szybko pokonywał ciemną przestrzeń, Waria ledwie nadążała z odczytywaniem nazw stacji: Babaeski, Lüleburgaz, Czorłu. Stacje jak stacje – takie same jak gdzieś na Tambowszczyźnie, tylko nie żółte, ale białe. Światełka, smukłe sylwetki cyprysów, raz przez żelazną koronkę mostu błysnęła wstęga rzeki z odbitym w niej księżycem.

Wagon był wygodny, z pluszowymi kanapami i wielkim mahoniowym stołem. Ludzi z eskorty i Gulnorę, białą klacz Sobolewa, umieszczono w części przeznaczonej dla świty. Co chwila dobiegało stamtąd rżenie – Gulnora denerwowała się podczas załadunku i ciągle nie mogła się uspokoić. W salonce jechali: sam generał, Waria, d’Evrait i kilku oficerów, w tym także Mitia Gridniow, spokojnie śpiący w kącie. Oficerowie palili papierosy i tłoczyli się wokół Pieriepiołkina, który na mapie pokazywał trasę pociągu, korespondent pisał coś w notesie, a Waria i Sobolew stali opodal, przy oknie, i prowadzili trudną rozmowę.

– …Myślałem, że to miłość – półgłosem spowiadał się Michel, niby to patrząc w ciemność za oknem, ale Waria wiedziała, że naprawdę patrzy na jej odbicie w szybie. – Zresztą nie będę kłamał: nie myślałem o miłości. Moja główna pasja to żądza sławy, cała reszta – na drugim planie. Taki już się urodziłem. Ambicja jednak nie jest grzechem, jeśli przyświeca jej wzniosły cel. Wierzę w swoją gwiazdę i los, Warwaro Andriejówno. Moja gwiazda świeci jasno, a los jest wyjątkowy. Czuję to sercem. Jeszcze kiedy byłem podchorążym…

– Zaczął pan mówić o żonie. – Waria łagodnie nakierowała go na to, co najciekawsze.

– Ach, prawda. Ożeniłem się, przyznaję, bo miałem wysokie aspiracje. To błąd. Z takich powodów można się pchać pod kule, ale żenić – w żadnym wypadku. Wie pani, jak to było? Wróciłem z Turkiestanu. Pierwsze promienie sławy, ale tak czy owak: parweniusz, arywista, podła krew. Dziad służył od najniższej rangi. A tutaj – księżniczka Titow. Wywodzi się od samego Ruryka. Prościutko z garnizonu do socjety. Jak tu się nie skusić?

Sobolew mówił urywanymi zdaniami, z goryczą i chyba szczerze. Waria doceniła tę szczerość. Poza tym oczywiście domyślała się, ku czemu sprawa zmierza. Mogłaby go w porę powstrzymać, skierować rozmowę na inne tory, ale zabrakło jej charakteru. A komu by nie zabrakło?

– Bardzo prędko zrozumiałem, że w „towarzystwie” nie mam nic do roboty. Niezdrowy to dla mnie klimat. Jak skończy się wojna, zażądam rozwodu. Mogę sobie pozwolić, zasłużyłem. I nikt mnie nie potępi, w końcu jestem bohaterem. – Sobolew chytrze się uśmiechnął. – Co pani na to, Warieńko?

– Na co? – z niewinną miną spytała Waria. Odezwała się w niej przeklęta kokieteria. Niby do niczego to wyznanie nie jest jej potrzebne, nie przyniesie nic prócz kłopotów, ale mimo wszystko – jak cudownie!

– Mam się rozwieść czy nie?

– To już musi pan sam zdecydować.

Zaraz, zaraz wypowie te słowa.

Sobolew ciężko westchnął i – niech się dzieje, co chce.

– Od dawna na panią patrzę. Jest pani mądra, szczera, śmiała, z charakterem. Właśnie takiej towarzyszki potrzebuję. Z panią byłbym jeszcze silniejszy. A i pani nie pożałowałaby, przysięgam… No więc, Warwaro Andriejówno, proszę to potraktować jako oficjalną…

– Wasza ekscelencjo! – krzyknął Pieriepiołkin (niech go ziemia pochłonie!). – San Stefano! Wysiadamy?


Operacja przebiegła bez najmniejszych przeszkód. Rozbroili przerażoną ochronę stacji (śmiech mówić – sześciu sennych żołnierzy) i rozsypali się drużynami po miasteczku.

Kiedy z ulic od czasu do czasu dolatywały odgłosy wymiany strzałów, Sobolew czekał na stacji. Wszystko zakończyło się w pół godziny. Straty – jeden lekko ranny, a i to pewnie przez pomyłkę trafili go swoi.

Generał naprędce obejrzał oświetlone gazowymi latarniami centrum miasta. Trochę dalej zaczynał się labirynt ciemnych, krzywych uliczek – tam nie było sensu się pchać. Na rezydencję i punkt obrony wybrał masywny gmach filii Banku Osmano-Osmańskiego. Jedna z kompanii rozlokowała się bezpośrednio pod ścianami i w środku, druga pozostała na stacji, trzecia rozdzieliła się, tworząc posterunki na najbliższych ulicach. Pociąg natychmiast wrócił po posiłki.

Nie udało się poinformować sztabu naczelnego dowództwa o zdobyciu San Stefano – linia milczała. O to widocznie postarali się Turcy.

– Drugi batalion przybędzie nie później niż w południe – powiedział Sobolew. – Na razie nie przewiduję niczego ciekawego. Będziemy podziwiać światła Carogrodu i miło sobie gawędzić.

Tymczasowy sztab urządził się na drugim piętrze, w gabinecie dyrektora. Po pierwsze, z okien rzeczywiście było widać dalekie światła stolicy Turcji, a po drugie, stalowe drzwi prowadziły stamtąd bezpośrednio do skarbca bankowego. Na żeliwnych pułkach równymi rzędami stały worki z lakowymi pieczęciami. D’Evrait przeczytał arabskie esy-floresy, powiedział, że w każdym worku jest po sto tysięcy lir.

– A mówią, że Turcja jest bankrutem – zdziwił się Mitia. – Przecież tu są miliony!

– Właśnie dlatego urządzimy się w gabinecie – postanowił Sobolew. – Będzie bezpieczniej. Kiedyś już mnie oskarżano, że przywłaszczyłem sobie skarb chana. Raz wystarczy.

Drzwi do skarbca pozostały na wpół otwarte i nikt o milionach nie wspominał. Ze stacji do poczekalni przeniesiono aparat telegraficzny, przewód przeciągnięto wprost przez plac. Raz na piętnaście minut Waria próbowała się połączyć bodaj z Adrianopolem, ale aparat nie dawał znaku życia.

Zjawiła się delegacja od miejscowego kupiectwa i duchowieństwa. Błagała, żeby nie rabować domów i nie niszczyć meczetów, za to wyznaczyć kontrybucję – jakieś pięćdziesiąt tysięcy, bo więcej biedni mieszczanie nie zbiorą. Kiedy stojący na czele delegacji gruby garbonosy Turek w surducie i fezie zrozumiał, że ma przed sobą legendarnego Ak-paszę, wysokość proponowanej kontrybucji się podwoiła.

Sobolew uspokoił tubylców, oświadczył, że nie jest uprawniony do nakładania kontrybucji. Garbonosy zerknął na uchylone drzwi skarbca i z szacunkiem przymknął oczy:

– Rozumiem, efendi. Sto tysięcy lir to przecież nic dla takiego wielkiego człowieka.

Wieści tutaj roznosiły się szybko. Nie minęły nawet dwie godziny od wyjścia sanstefańskieh błagalników, jak do Ak-paszy przybyła delegacja greckich kupców z samego Konstantynopola. Ci nie proponowali kontrybucji, ale przynieśli „dzielnym wojownikom chrześcijańskim” wina i słodyczy. Mówili, że w mieście jest wielu prawosławnych, i prosili, żeby nie strzelać z armat, a jeśli już bardzo trzeba będzie coś ostrzelać, to nie Perę, bo tam są sklepy i magazyny z towarem, tylko Galatę, a jeszcze lepiej dzielnicę ormiańską i żydowską. Próbowali wcisnąć Sobolewowi złotą szablę wysadzaną drogimi kamieniami, zostali jednak wyrzuceni za drzwi i – jak się zdaje – odeszli uspokojeni.

– Carogród! – rzekł ze wzruszeniem Sobolew, patrząc przez okno na migoczące światła wielkiego miasta. – Odwieczne, nieziszczalne marzenie carów rosyjskich. Stąd wyrastają nasza wiara i kultura. Tutaj znajduje się klucz do całego Morza Śródziemnego. Jak blisko! Wystarczy sięgnąć ręką i wziąć. Czyżbyśmy znowu mieli odejść z pustymi rękami?

– Nigdy, wasza ekscelencjo! – zawołał Gridniow – Car do tego nie dopuści!

– Ej, Mitia! Pewnie już targują się tyłowe mądrale, korczakowy, gnatjewy, merdają ogonem do Anglików. Ale żeby wziąć to, co Rosji od dawna się należy, na to są za mali, oj, za mali! W dwudziestym dziewiątym Dybicz zatrzymał się w Adrianopolu, teraz doszliśmy do San Stefano. Łokieć masz blisko, a ugryźć go nie możesz. Ale ja widzę wielką, silną Rosję, jednoczącą wszystkie ziemie Słowian od Archangielska do Carogrodu i od Triestu do Władywostoku! Dopiero wtedy Romanowowie wypełnią swoją misję historyczną, zakończą nieustanne wojny i zabiorą się do naprawy swojego umęczonego kraju. A jeśli się wycofamy, to nasi synowie i wnukowie znowu będą przelewać krew swoją i cudzą, przebijać się do murów carogrodzkich. Na taką to drogę krzyżową skazano naród rosyjski!

– Wyobrażam sobie, co się teraz dzieje w Konstantynopolu – w roztargnieniu rzekł d’Evrait po francusku, też patrząc przez okno. – Ak-pasza w San Stefano! W pałacu panika, ewakuacja haremu, eunuchowie biegają, trzęsą tłustymi tyłkami. Ciekawe, czy Abdulhamid przeprawił się już na azjatycki brzeg, czy jeszcze nie? I nikomu nie przyjdzie do głowy, że pan Michel przybył tu raptem z jednym batalionem. Gdyby chodziło o pokera, blef byłby świetny, z pełną gwarancją, że przeciwnik rzuci karty i spasuje.

– Z godziny na godzinę sytuacja się pogarsza! – spłoszył się Pieriepiołkin. – Wasza ekscelencjo, Michaile Dmitrijewiczu, niechże go pan nie słucha! Zgubi pan siebie! I tak już wlazł pan wilkowi prosto w paszczę! Bóg z nim, z Abdulhamidem!

Sobolew i korespondent popatrzyli sobie w oczy.

– A co ja właściwie tracę? – Generał zacisnął pięść, aż chrupnęło. – No, jak się gwardia sułtana nie zlęknie i powita mnie ogniem, to wrócę z powrotem i już. Jak tam, Charles, silną gwardię ma Abdulhamid?

– Gwardia dobra, tylko jej Abdulhamid za nic nie puści od siebie.

– To znaczy, że nie będą mnie ścigać. Wkroczymy do miasta kolumną, z biciem w bębny i z rozpostartym sztandarem, ja na przedzie, na Gulnorze. – Sobolew, zapalając się, zaczął chodzić po gabinecie. – Póki jeszcze ciemno, żeby nie widzieli, jak nas mało. I do pałacu. Bez jednego wystrzału! Czy wręczą mi klucze do Konstantynopola?

– Na pewno wręczą! – gorąco zapewnił go d’Evrait. – I to już będzie całkowita kapitulacja!

– Anglików postawi się przed faktem dokonanym. – Generał rozcinał ręką powietrze. – Zanim się zorientują, miasto już będzie rosyjskie, a Turcy skapitulują. A jeśli się coś nie uda – raz kozie śmierć. San Stefano też nikt mi nie pozwalał zdobywać!

– Finał bez precedensu! I pomyśleć tylko, że będę jego naocznym świadkiem! – mówił wzruszony dziennikarz.

– Nie świadkiem, ale uczestnikiem. – Sobolew klepnął go po ramieniu.

– Nie dopuszczę do tego! – Przed drzwiami stanął Pieriepiołkin. Wyglądał jak szaleniec: wybałuszył czarne oczy, na czole miał krople potu. – Jako szef sztabu zgłaszam protest! Niech się ekscelencja opamięta! Przecież jest pan generałem carskiej świty, a nie jakimś baszybuzukiem! Zaklinam pana!

– Precz, Pieriepiołkin, obrzydłeś mi pan! – Groźny mieszkaniec Olimpu ofuknął przyziemnego racjonalistę. – Kiedy Osman-pasza przebijał się z Plewny, też mnie pan zaklinał, żeby nie ruszać bez rozkazu. Na kolana pan padał! I na czyje wyszło! No, właśnie! Zobaczy pan, będę miał klucze do Carogrodu!

– Świetnie! – zawołał Mitia. – Prawda, że to cudowne, Warwaro Andriejówno?

Waria milczała, nie wiedząc, czy to naprawdę cudowne. Zapał Sobolewa i ją przyprawił o zawrót głowy. Było jeszcze jedno pytanie: a co z nią? Czy będzie maszerować z batalionem jegrów przy wtórze bębnów, trzymając się strzemienia Gulnory? Czy też ma zostać sama, nocą, w nieprzyjacielskim mieście?

– Gridniow, zostawiam ci moją eskortę, będziesz pilnował banku. Bo inaczej miejscowi go rozgrabią, a zwalą na Sobolewa – powiedział generał.

– Wasza ekscelencjo! Michaile Dmitrijewiczu! – zawył praporszczyk. – Ja też chcę na Konstantynopol!

– A kto będzie ochhaniał Wahwahę Andhiejównę? – grasejując, napomniał go d’Evrait.

Sobolew wyjął z kieszeni złoty zegarek, ze szczękiem otworzył wieczko.

– Wpół do szóstej. Za dwie, dwie i pół godziny zacznie świtać. Ej, Gukmasow!

– Słucham, wasza ekscelencjo! – Do gabinetu wleciał piękny chorąży.

– Zwołuj kompanie! Formować batalion w kolumnę marszową! Sztandar i dobosze naprzód! Śpiewaków też naprzód! Będzie pięknie! Osiodłać Gulnorę! Żywo! O szóstej zero zero ruszamy!

Ordynans pobiegł na złamanie karku, a Sobolew wyprostował się i powiedział:

– No, pani Warwaro, albo zostanę bohaterem większym niż Bonaparte, albo złożę swoją szaloną głowę.

– Nie złoży pan – odrzekła, patrząc ze szczerym zachwytem na generała. Wyglądał tak pięknie, prawdziwy Achilles.

– Tfu, tfu, tfu – zabobonnie splunął Sobolew.

– Jeszcze nie za późno na opamiętanie – otrząsnął się Pieriepiołkin. – Niech pan pozwoli, Michaile Dmitrijewiczu, to zawrócę Gukmasowa!

Robił już krok do wyjścia, ale w tej samej chwili…

W tej samej chwili usłyszeli, że po schodach biegną jacyś ludzie. Potem drzwi otwarły się szeroko, a do środka weszli Ławrientij Mizinow i Fandorin.

– Erast Pietrowicz! – pisnęła Waria i omal nie rzuciła się mu na szyję, ale w porę się powstrzymała.

Mizinow burknął:

– A, tutaj jest, znakomicie!

– Jego ekscelencja? – Sobolew się zachmurzył, kiedy za plecami przybyszy dostrzegł niebieskie mundury żandarmów. – Skąd pan tutaj? To prawda, dopuściłem się samowoli, ale żeby brać mnie pod areszt, to już przesada.

– Pana pod areszt? – zdziwił się Mizinow. – Niby dlaczego? Ledwie przebiłem się do pana na drezynach z połową kompanii żandarmów. Telegraf nie działa, droga jest odcięta. Trzykrotnie mnie ostrzelano, straciłem siedmiu ludzi, szynel przestrzelony na wylot. – Pokazał dziurawy rękaw.

Do przodu wystąpił Erast Pietrowicz. Wcale się nie zmienił, tylko ubrany był teraz po cywilnemu, prawie jak frant: cylinder, płaszcz z peleryną, krochmalony kołnierzyk.

– Dzień dobry, Warwaro Andriejówno – rzekł przyjaźnie radca tytularny. – O, w-włosy pani odrosły. Tak jest chyba lepiej.

Sobolewowi lekko się ukłonił.

– Gratuluję brylantowej szpady, wasza ekscelencjo. To wielki zaszczyt.

Pieriepiołkinowi zwyczajnie skinął głową, a na koniec zwrócił się do korespondenta.

Salam alejkum, Anwar-efendi.

Загрузка...