Rozdział czternasty,

w którym ubliża się Rosji i słychać język Dantego

„Prawitielstwiennyj Wiestnik”

9 (21 wg kalendarza rosyjskiego) stycznia 1878 roku


…prowadzi do smutnych refleksji. Oto wyjątki z mowy ministra finansów, sekretarza dworu M. Reiterna, wygłoszonej w miniony czwartek na posiedzeniu Wszechrosyjskiego Związku Bankowego. W 1874 roku po raz pierwszy od wielu lat osiągnęliśmy dodatnie saldo, powiedział minister. Bilans roku 1876 został przez Skarb Państwa zamknięty z nadwyżką 40 milionów rubli. Jednakże trwające bez mała rok działania wojenne kosztowały skarb 1 miliard 20 milionów rubli i środków do dalszego prowadzenia wojny zabrakło. Wskutek obcięcia wydatków na potrzeby cywilne przez cały rok 1877 nie zbudowano w cesarstwie ani jednej wiorsty dróg żelaznych. Długi zewnętrzny i wewnętrzny urosły do niebywałych rozmiarów i wyniosły odpowiednio…


D’Evrait puścił Warię, a ta przerażona odskoczyła na bok. Zza potężnych drzwi dolatywały przygłuszone głosy.

– Niech pan poda swoje warunki, Anwar! – to był Erast Pietrowicz.

– Żadnych warunków! (Mizinow). Niech pan zaraz otwiera albo każę wysadzić drzwi dynamitem!

– Komenderować może pan swoimi żandarmami! (Sobolew). Ona zginie!

– Panowie – zawołał po francusku d’Evrait, który nie był żadnym d’Evraitem. – Ależ to nieuprzejme! Nie pozwalacie mi pomówić z panią.

– Charles! Czy jak tam panu! – donośnym, generalskim basem krzyknął Sobolew. – Jeśli Warwarze Andriejównie spadnie włos z głowy każę pana powiesić bez sądu i śledztwa!

– Jeszcze słowo, a zastrzelę najpierw ją, a potem siebie! – dramatycznie podniósł głos d’Evrait i nagle mrugnął do Warii, jakby wypłatał nie całkiem przyzwoitego, ale okropnie śmiesznego figla.

Za drzwiami zrobiło się cicho.

– Niech pani tak nie patrzy, jakby nagle wyrosły mi rogi i ogon, mademoiselle Barbara - rzekł półgłosem d’Evrait i zmęczonym ruchem przetarł oczy. – Rozumie się przecież, że pani nie zabiję i nie wystawię jej życia na niebezpieczeństwo.

– Tak? – spytała zjadliwie. – Po co w takim razie to całe przedstawienie? Dlaczego pan zabił trzech niewinnych ludzi? Na co ma pan nadzieję?

Anwar-efendi (o d’Evraicie należało zapomnieć) wyjął zegarek.

– Pięć po szóstej. „To całe przedstawienie” jest mi potrzebne, żeby wygrać na czasie. Nawiasem mówiąc, o pana podporucznika może być pani spokojna. Wiedząc, że jest pani do niego przywiązana, przestrzeliłem mu tylko udo, nic groźnego. Będzie się potem szczycił raną bojową. A żandarmi, no cóż, taka służba.

Waria z obawą spytała:

– Wygrać na czasie? Po co?

– Widzi pani, mademoiselle Barbara, zgodnie z planem za godzinę i dwadzieścia pięć minut, to znaczy o wpół do ósmej, do San Stefano powinien wejść pułk strzelców anatolijskich. To jeden z najlepszych oddziałów w całej gwardii tureckiej. Zakładałem, że do tego czasu oddział Sobolewa dotrze już na przedmieścia Stambułu, dostanie się pod ostrzał floty angielskiej i wycofa. Gwardziści zadaliby cios w plecy wycofującym się w nieładzie Rosjanom. Piękny plan, i do ostatniej chwili wszystko szło jak z płatka.

– Jaki znowu plan?

– Przecież mówię – piękny. Najpierw skierować uwagę Michela na pozostawiony przez Turków pociąg. Bardzo mi wtedy pani pomogła, dziękuję. „Otworzyć książkę, popić gorącej herbaty” – to było wspaniałe. Dalej już sprawa prosta: potężna ambicja naszego niezrównanego Achillesa, jego zamiłowanie do ryzyka i wiara w szczęśliwą gwiazdę dopełniłyby dzieła. Nie, Sobolew by nie zginął, nie dopuściłbym do tego. Po pierwsze, jestem do niego szczerze przywiązany, a po drugie, schwytanie wielkiego Ak-paszy byłoby efektownym początkiem drugiego etapu wojny bałkańskiej… – Anwar westchnął. – Szkoda, że się nie udało. Pani młody staruszek Fandorin zasłużył na oklaski. Jak mówią wschodni mędrcy, to jest karma.

– Co takiego? – zdziwiła się Waria.

– No i widzi pani, mademoiselle Barbara, taka wykształcona, kulturalna panna, a nie wie podstawowych rzeczy – zganił ją osobliwy rozmówca. – „Karma” to jedno z głównych pojęć w filozofii buddyjskiej. Coś w rodzaju chrześcijańskiej predestynacji, ale o wiele ciekawsze. Na Zachodzie lekceważy się mądrości Wschodu, na tym polega wasze nieszczęście. A przecież Wschód jest o wiele starszy, mądrzejszy i bardziej złożony. Moja Turcja leży akurat na pograniczu Wschodu i Zachodu, ten kraj mógłby mieć przed sobą wielką przyszłość.

– Może bez wykładów? – przerwała Waria jego dywagacje. – Co zamierza pan zrobić?

– Jak to co? – zdziwił się Anwar. – Naturalnie czekać do wpół do ósmej. Pierwotny plan zawiódł, ale anatolijscy strzelcy przybędą tak czy owak. Zacznie się walka. Jeśli nasi gwardziści zwyciężą – a górują i liczbą, i wyszkoleniem, w dodatku uderzą znienacka – jestem uratowany. Jeśli zaś ludzie Sobolewa się utrzymają… Ale nie uprzedzajmy faktów. Do rzeczy. – Poważnym wzrokiem popatrzył na Warię.

– Znam pani zdecydowanie, ale niech pani nie przyjdzie do głowy uprzedzać przyjaciół o ataku. Ledwie otworzy pani usta, żeby krzyknąć, będę zmuszony panią zakneblować. Zrobię to, nie zważając na szacunek i sympatię, jakie do pani czuję.

Mówiąc to, zdjął krawat, związał go w supeł i włożył do kieszeni.

– Kneblować damę? – Waria się uśmiechnęła. – Jako Francuz bardziej mi się pan podobał.

– Zapewniam panią, że francuski szpieg postąpiłby na moim miejscu identycznie, gdyby tak wiele od niego zależało. Przywykłem nie szczędzić własnego życia, dla dobra sprawy wielokrotnie kładłem je na szalę. I to daje mi prawo nie szczędzić życia innych. Ta gra, mademoiselle Barbara, nie jest uczciwa. To okrutna zabawa, ale życie w ogóle jest rzeczą okrutną. Myśli pani, że mi nie było żal odważnego Zurowa albo poczciwego McLaughlina? Jeszcze jak było, ale są rzeczy cenniejsze od sentymentów.

– Cóż to za rzeczy? – krzyknęła Warwara. – Proszę mi powiedzieć, panie intrygancie, dla jakich to wzniosłych idei można zabić człowieka, który uważa nas za przyjaciela?

– To dobry temat do dyskusji. – Anwar przysunął krzesło. – Niech pani siada, mademoiselle Barbara, musimy jakoś spędzić ten czas. I niech pani nie patrzy na mnie wilkiem. Nie jestem potworem, tylko wrogiem waszego kraju. Nie chcę, żeby pani uważała mnie za bezduszne monstrum, jakie zrobił ze mnie nadspodziewanie przenikliwy monsieur Fandorin. To jego należało zawczasu unieszkodliwić… Tak, jestem mordercą. Ale my wszyscy tutaj nimi jesteśmy – i pani Fandorin, i nieboszczyk Zurow, i Mizinow. A Sobolew jest supermordercą, ten po prostu kąpie się we krwi. W naszych męskich zabawach możliwe są tylko dwie role: morderca albo zabity. Nie ma co się łudzić, mademoiselle, wszyscy żyjemy w dżungli. Niech mnie pani potraktuje bez uprzedzeń, zapomni o tym, że jest Rosjanką, a ja Turkiem. Jestem człowiekiem, który obrał w życiu bardzo trudną drogę. Poza tym człowiekiem, któremu nie jest pani obojętna. Nawet troszkę w pani zakochanym.

Waria nachmurzyła się, dotknięta owym „troszkę”:

– Czuję się zaszczycona.

– No, może niezręcznie się wyraziłem. – Anwar rozłożył ręce. – Ale na poważne uczucie nie mogę sobie pozwolić, to niedopuszczalny i niebezpieczny luksus. Nie mówmy zatem o tym. Lepiej odpowiem na pani pytanie. Oszukać albo zabić przyjaciela – to ciężka próba, ale czasem trzeba przejść i przez nią. Zdarzało mi się… – Kącik jego ust zadrgał nerwowo. – Ale jeśli człowiek sam poświęcił się wielkiemu celowi, to musi złożyć w ofierze osobiste sympatie. Po cóż daleko szukać przykładów? Jako postępowa panna na pewno gorąco popiera pani idee rewolucyjne. Prawda? Tymczasem widzę, że u was, w Rosji, rewolucjoniści już zaczynają strzelać. A wkrótce rozpocznie się prawdziwa tajna wojna – niech mi pani wierzy jako profesjonaliście. Idealistycznie nastawieni młodzieńcy i dziewczęta zaczną wysadzać pałace, pociągi i karety. Tam zaś, oprócz reakcyjnego ministra albo gubernatora zbrodniarza, nieuchronnie znajdą się niewinni ludzie – krewni, pomocnicy, służący. Ale to przecież dla idei, więc wolno. Niech pani tylko trochę poczeka. Wasi idealiści zaczną i nadużywać zaufania, i szpiegować, i oszukiwać, i zabijać odstępców – wszystko dla idei.

– A jaka jest pańska idea? – ostro spytała Waria.

– Jeśli pani pozwoli, wyjaśnię. – Anwar oparł się łokciem o stelaż, na którym leżały worki z pieniędzmi. – Nie w rewolucji widzę ratunek, tylko w ewolucji. Tyle że ewolucji trzeba nadać odpowiedni kierunek, trzeba jej pomagać. Nasz wiek dziewiętnasty decyduje o losach ludzkości, jestem o tym głęboko przekonany. Trzeba wspomóc siły rozumu i tolerancji, żeby zwyciężyły; inaczej w niedalekiej przyszłości naszą planetę czekają wielkie i niepotrzebne wstrząsy.

– I gdzież to mieszkają rozum i tolerancja? We włościach pańskiego Abdulhamida?

– Oczywiście, że nie. Mam na myśli te kraje, gdzie człowiek pomału uczy się szanować siebie i innych, zwyciężać nie siłą, tylko perswazją, podtrzymywać słabych, tolerować inaczej myślących. Ach, jakże wiele obiecuję sobie po tym, co dzieje się na zachodzie Europy i w północnoamerykańskich Stanach Zjednoczonych! Oczywiście daleki jestem od tego, by je idealizować. I tam jest wiele brudu, wiele zbrodni, wiele głupstw. Ale ogólny kierunek jest słuszny. Świat powinien pójść tą właśnie drogą, inaczej ludzkość ulegnie chaosowi i tyranii. Jasna plama na globusie jest jeszcze niewielka, ale szybko się rozszerza. Trzeba ją tylko obronić przed siłami ciemności. Toczy się gigantyczna partia szachowa, a ja gram w niej białymi.

– A Rosja zapewne czarnymi?

– Tak. Wasz ogromny kraj stanowi dzisiaj główne niebezpieczeństwo dla cywilizacji. Niebezpieczne są jego ogromne przestrzenie, liczni i zacofani mieszkańcy, ociężała i agresywna machina państwowa. Od dawna przyglądam się Rosji, nauczyłem się języka, dużo podróżowałem, czytałem prace historyków, badałem wasz mechanizm państwowy, przyglądałem się waszym przywódcom. Niech pani tylko posłucha naszego kochaneczka Michela, który chce zostać nowym Napoleonem! Misją narodu rosyjskiego ma być zdobycie Carogrodu i zjednoczenie Słowian. Po co? Po to, żeby Romanowowie znowu narzucali Europie swoją wolę? Koszmarna perspektywa! Nie będzie dla pani przyjemne to, co powiem, mademoiselle Barbara, ale Rosja zagraża cywilizowanemu światu. Tkwią w niej dzikie, niszczycielskie siły, które prędzej czy później wydobędą się na powierzchnię, a wtedy świat będzie się miał z pyszna. To niestabilny, niedorzeczny kraj, który wchłonął w siebie wszystko co najgorsze na Zachodzie i Wschodzie. Rosję trzeba unieszkodliwić, przywołać do porządku. Wam przyniesie to wyłącznie korzyść, a Zachód dzięki temu będzie mógł się rozwijać w pożądanym kierunku. Wie pani, mademoiselle Barbara - tutaj głos Anwara nieoczekiwanie zadrżał – bardzo kocham swoją nieszczęśliwą Turcję. To kraj wielkich, niewykorzystanych możliwości. Ale świadomie jestem gotów złożyć w ofierze państwo Osmanów, żeby tylko odsunąć od ludzkości rosyjskie niebezpieczeństwo. Jeśli już mówimy o szachach, czy wie pani, co to jest gambit? Nie? Po włosku dare il gambetto znaczy „podstawić nogę”. Gambitem nazywamy początek partii szachowej, w którym przeciwnikowi oddaje się figurę, żeby osiągnąć przewagę strategiczną. Osobiście opracowałem plan tej partii i na samym początku podstawiłem Rosji kuszącą figurę – tłustą, apetyczną, słabą Turcję. Imperium Osmanów zginie, ale car Aleksander nie wygra partii. Zresztą, wojna ułożyła się tak szczęśliwie, że może i dla Turcji nie wszystko przepadło. Zostaje jej Midhat-pasza. To wspaniały człowiek, mademoiselle Barbara. Specjalnie na jakiś czas wyprowadziłem go z gry, ale teraz włączę go znowu… jeśli oczywiście będę miał taką możliwość. Midhat-pasza wróci do Stambułu, weźmie władzę w swoje ręce. Być może wówczas i Turcja przemieści się ze strefy ciemności w strefę światła. Zza drzwi dobiegł głos Mizinowa:

– Panie Anwar, po co przewlekać sprawę? To po prostu małostkowe! Niech pan wychodzi, obiecuję panu status jeńca wojennego.

– I szubienicę za Kazantzakisa i Zurowa? – szepnął Anwar.

Waria zaczerpnęła głęboko powietrza, ale Turek był czujny – wyciągnął knebel z kieszeni i znacząco pokręcił głową. Potem krzyknął:

– Muszę pomyśleć, panie generale! Odpowiem panu o wpół do ósmej!

Potem zamilkł na długo. Miotał się po skarbcu, kilka razy spojrzał na zegarek.

– Żeby tylko się stąd wydostać! – wymruczał w końcu ten dziwny człowiek, waląc pięścią w żeliwną półkę. – Beze mnie Abdulhamid połknie szlachetnego Midhata!

Ze skruchą spojrzał na Warię jasnymi błękitnymi oczami, wyjaśnił:

– Proszę wybaczyć, mademoiselle Barbara, że się denerwuję. Moje życie w tej partii znaczy nie tak znowu mało. Moje życie to też figura, cenię ją wyżej niż imperium osmańskie. Powiedzmy tak: imperium jest gońcem, a ja hetmanem. Ale dla zwycięstwa można ofiarować nawet hetmana… Partii w każdym razie już nie przegram, bo remis jest przesądzony! – Roześmiał się nerwowo. – Udało mi się przetrzymać waszą armię pod Plewną o wiele dłużej, niż myślałem. Kiedy wy traciliście siły i czas, Anglia zdążyła się przygotować do konfrontacji, Austria przestała tchórzyć. Nawet gdyby nie nastąpił drugi etap wojny, Rosja i tak zostanie z niczym. Przez dwadzieścia lat przychodziła do siebie po kampanii na Krymie, rany po obecnej wojnie będzie lizać przez kolejne dwadzieścia lat. I to teraz, pod koniec dziewiętnastego wieku, kiedy każdy rok się liczy. Po dwudziestu latach Zachód będzie już daleko przed nią, Rosję czeka los drugorzędnego mocarstwa. Stoczy ją rak korupcji i nihilizmu, przestanie stanowić zagrożenie dla postępu.

Wówczas cierpliwość Warii się skończyła.

– A pan kim jest, żeby oceniać, kto pomaga cywilizacji, a kto szkodzi? Patrzcie go, badał mechanizm państwa, przyglądał się przywódcom! A z hrabią Tołstojem, z Fiodorem Dostojewskim pan się zaznajomił? A rosyjską literaturę pan czytał? Co, nie było czasu? Dwa razy dwa to zawsze cztery, a trzy razy trzy – dziewięć, tak? Dwie proste równoległe nigdy się nie przetną? To u waszego Euklidesa się nie przetną, a u naszego Łobaczewskiego się przecięły!

– Nie rozumiem pani metafory. – Anwar wzruszył ramionami. – A literaturę rosyjską oczywiście czytałem. Dobra literatura, nie gorsza od francuskiej czy angielskiej. Literatura to jednak zabawka, w normalnym kraju nigdy nie zyska dużego znaczenia. Ja sam przecież jestem w pewnym sensie literatem. Trzeba robić coś pożytecznego, a nie pisać łzawe opowiastki. W takiej Szwajcarii nie ma wielkiej literatury, a ludzie żyją tam bez porównania przyzwoiciej niż w waszej Rosji. Spędziłem w Szwajcarii prawie całe dzieciństwo i lata chłopięce, więc może mi pani wierzyć…

Nie dokończył, bo z daleka dobiegły odgłosy palby.

– Zaczęło się! Uderzyli wcześniej!

Anwar przyłożył ucho do drzwi, oczy zabłysły mu gorączkowo.

– A niech to, jak na złość w tym diabelnym skarbcu nie ma ani jednego okna!

Waria na próżno starała się uciszyć uparcie bijące serce. Usłyszała, że Sobolew wydaje jakieś rozkazy, ale nie rozróżniała słów. Gdzieś zawołano „ałła!”, huknęła salwa.

Kręcąc bębenkiem rewolweru, Anwar mamrotał:

– Mógłbym zrobić wypad, ale zostały tylko trzy naboje… Nienawidzę bezczynności!

Nagle drgnął, bo strzały gruchnęły w samym gmachu.

– Jeśli nasi zwyciężą, wyprawię panią do Adrianopola – zaczął szybko mówić Anwar. – Teraz widać, że wojna się skończy. Nie będzie drugiego etapu. Szkoda. Nie wszystko dzieje się tak, jak sobie człowiek zaplanuje. Może się jeszcze zobaczymy. Teraz oczywiście nienawidzi mnie pani, ale po jakimś czasie zrozumie, że miałem słuszność.

– Nie czuję nienawiści – powiedziała Waria – tylko gorycz, że ktoś tak utalentowany jak pan ma na sumieniu tyle okropnych rzeczy. Przypominam sobie teraz, jak Mizinow czytał historię pańskiego życia…

– Naprawdę? – z roztargnieniem przerwał Anwar, wsłuchując się w strzelaninę.

– Tak. Ileż intryg, ilu zabitych! Tamten Czerkies, który przed straceniem śpiewał arie, był przecież pańskim przyjacielem. Czy jego też pan poświęcił?

– Nie lubię wspominać tamtej historii – odpowiedział sucho. – Wie pani, kim jestem? Jestem akuszerem, pomagam noworodkowi przyjść na świat, a ręce mam po łokcie unurzane we krwi i śluzie…

Salwa huknęła całkiem blisko.

– Zaraz otworzę drzwi – rzekł Anwar, odwodząc spust – i pomogę swoim. Niech pani zostanie tutaj i nie wychodzi, na miłość boską. Zaraz będzie po wszystkim.

Chwycił zasuwę w dłonie i nagle zamarł – w banku już nie strzelano. Słychać było rozmowy, ale nie wiadomo, po rosyjsku czy po turecku. Waria wstrzymała oddech.

– Bo ci mordę skuję! Po kątach się chowałeś, twoja mać! – huknął bas podoficera, a Warii zrobiło się błogo w sercu, kiedy usłyszała ten cudowny głos.

Wytrzymali! Obronili się!

Wystrzały oddalały się coraz bardziej, wyraźnie rozległo się przeciągłe „hurra!”

Anwar stał, oczy miał zamknięte. Jego twarz była spokojna i smutna. Kiedy strzelanina całkiem ustała, odciągnął zasuwę i uchylił drzwi.

– Koniec, mademoiselle Barbara. Pani więzienie się skończyło. Proszę wyjść.

– A pan? – wyszeptała Waria.

– Oddanie hetmana nie przyniosło specjalnej korzyści. Szkoda. Cała reszta nadal pozostaje w mocy. Proszę iść, życzę pani szczęścia.

– Nie! Nie zostawię pana tutaj. Niech się pan podda, w sądzie będę świadczyła na pańską korzyść.

– Żeby mi zszyli gardło, a potem i tak powiesili? – uśmiechnął się Anwar. – Ślicznie dziękuję, nie skorzystam. Najbardziej na świecie nie znoszę dwóch rzeczy: poniżenia i kapitulacji. Żegnam panią, muszę teraz zostać sam.

Mimo wszystko złapał Warię za rękaw i lekko wypchnął ze skarbca. Stalowe drzwi zaraz się zamknęły.


Waria zobaczyła przed sobą bladego Fandorina, a przy wybitym oknie – generała Mizinowa, który pokrzykiwał na żandarmów sprzątających odłamki szkła. Na zewnątrz był już świt.

– Gdzie Michel? – z przestrachem spytała Waria. – Zabity? Ranny?

– Cały i zdrów – odrzekł Erast Pietrowicz, uważnie się jej przyglądając. – Jest w swoim żywiole: ściga nieprzyjaciół. A biedny Pieriepiołkin znowu ranny, odcięli mu jataganem pół ucha. Pewnie dostanie kolejny order. I o praporszczyka Gridniowa proszę się nie martwić, też żyje.

– Wiem – powiedziała, a Fandorin lekko zmrużył oczy.

Podszedł Mizinow.

– Jeszcze jedna dziura w szynelu – poskarżył się. – A to ci dzionek się trafił. Wypuścił panią? Znakomicie! To teraz można dynamitem.

Ostrożnie zbliżył się do drzwi skarbca, przesunął ręką po stali.

– Chyba dwie laski będą w sam raz. Czy może za dużo? Nieźle byłoby wziąć łajdaka żywcem.

Zza drzwi skarbca dobiegło beztroskie i całkiem melodyjne pogwizdywanie.

– A ten jeszcze gwiżdże! – oburzył się Mizinow. – Niezłe, co? No, już ty mi będziesz gwizdał, bratku. Nowgorodcew! Poślij pan po dynamit do plutonu saperów!

– D-dynamit nie będzie potrzebny – cicho rzekł Erast Pietrowicz, przysłuchując się gwizdaniu.

– Pan się znowu zacina – powiadomiła go Waria. – To znaczy, że wszystko już za nami?

Dudniąc buciskami, wszedł Sobolew w rozpiętym białym szynelu z czerwonymi wyłogami.

– Wycofali się! – wychrypiał, zmęczony walką. – Straty ogromne, ale to nic, zaraz powinien przyjechać eszelon. A któż tak ładnie wyśpiewuje? Łucja z Lammermooru, uwielbiam to! – I generał zaczął wtórować przyjemnym, lekko ochrypłym barytonem:


Del ciel clemente un riso,

La vita noi sara!


dokończył z uczuciem ostatnią zwrotkę, a wtedy za drzwiami rozległ się strzał.

Загрузка...