18

Molly zamrugała powiekami i zacisnęła je w obronie. przed jaskrawością srebrzystego szronu, który okrywał wszystko dookoła. Stojąc bez ruchu, usiłowała przypomnieć sobie, gdzie jest, kim jest — cokolwiek. Kiedy znów otworzyła oczy, oślepiająca jasność oszołomiła ją na nowo. Czuła się jak po przebudzeniu z długiego, koszmarnego snu, który zacierał się coraz bardziej, w miarę jak usiłowała go odtworzyć. Ktoś szturchnął ją w ramię.

— Zamarzniesz tutaj na śmierć — powiedział tuż przy niej jakiś głos. Odwróciwszy się, Molly ujrzała kobietę. Nie znała jej. — No, wejdź do środka — ponagliła ją tamta nieco głośniej. Pochyliła się i bacznie przyjrzała Molly. — Przychodzisz do siebie, co?

Wzięła ją za ramię i wprowadziła do ciepłego domu. Siedzące tam kobiety obojętnie podniosły wzrok, po czym znów pochyliły się nad szyciem. Kilka było w zaawansowanej ciąży. Niektóre patrzyły tępo przed siebie, z pustką w oczach, z pustymi rękami.

Kobieta, która pomogła Molly, podprowadziła ją teraz do krzesła i powiedziała:

— Posiedź sobie chwilę spokojnie. Pamięć zaraz ci wróci. Natychmiast po tym zajęła swoje miejsce i wzięła się do fastrygowania.

Molly wpatrywała się w podłogę, oczekując nadejścia wspomnień, ale przez dłuższą chwilę pamiętała jedynie uczucie koszmarnego strachu, żadnych szczegółów.

Przywiązywali ją do jakiegoś stołu — przypomniała sobie nagle. I to nie raz. Co z nią robili — nie, pamiętała. Innym razem jakieś kobiety trzymały ją przy ziemi — co robiły Przeniknął ją gwałtowny dreszcz i zamknęła oczy. Wspomnienie cofnęło się. Marek — pomyślała nagle z niespodziewaną jasnością. Marek! Podskoczyła i rozejrzała się wokoło błędnym wzrokiem. Kobieta, z którą się zaprzyjaźniła, podbiegła i chwyciła ją za ramię.

— Uspokój się, Molly, bo znowu cię tam wezmą. Rozumiesz? Posiedź cicho do przerwy, a wtedy porozmawiamy.

— Gdzie Marek? — wyszeptała Molly.

Kobieta rozejrzała się trwożnie i rzuciła półgłosem:

— Nic mu nie jest. Siadaj teraz! Idzie siostra.

Molly posłusznie usiadła i wlepiła wzrok w podłogę, czekając, aż pielęgniarka skończy oględziny sali i wyjdzie. Marek jest bezpieczny. Na ziemi leży śnieg. Zima. A więc jej syn ma sześć lat. Wcale nie pamiętała późnego lata, jesieni. Co się z nią działo?

Czas do przerwy wlókł się boleśnie wolno. Kobiety co chwila popatrywały na Molly, a w ich spojrzeniach była teraz iskierka rozpoznania, a nie, jak przedtem, obojętność. Plotka o jej powrocie dotarła już wszędzie. Wszystkie kobiety obserwowały teraz Molly — może chciały zobaczyć, jak się zachowa, może na znak powitania, a może z jakichś innych, nie znanych Molly powodów. Patrzyła w podłogę. Splotła dłonie, paznokcie wbiły jej się w skórę. Rozluźniła palce. Zabrali ją do szpitala, ale nie do zwykłego szpitala: na oddział reproduktorek. Przeszła bardzo dokładne badania. Pamiętała zastrzyki, pytania, pigułki… Wszystko to było strasznie zamazane. Dłonie znów jej się zacisnęły.

— Wstawaj, Molly. Napijemy się herbaty i powiem ci tyle, ile sama wiem.

— Kto ty jesteś?

— Sondra. No, chodź.

Powinnam była pamiętać — pomyślała Molly, idąc posłusznie za Sondrą. Przypomniała jej się nagle, uroczystość pożegnania Sondry, starszej od niej samej zaledwie o trzy czy cztery lata. Ona, Molly, mogła mieć wtedy dziewięć, dziesięć lat.

Herbatą nazywano tu słomkowożółty napój, którego Molly nie była w stanie zidentyfikować. Upiła jeden łyk, odstawiła filiżankę i spojrzała w odsłonięte okno na przeciwległej ścianie.

— Jaki to miesiąc?

— Styczeń. — Sondra dopiła herbatę i pochyliła się ku Molly zniżając głos. — Słuchaj, Molly, odstawili ci narkotyki i teraz przez kilka tygodni będą obserwowali, jak się sprawujesz. Jeśli narozrabiasz — znowu ci coś dadzą. Zostałaś poddana terapii warunkującej. Nie walcz z tym, a nic złego cię nie spotka.

Molly czuła, że rozumie zaledwie połowę z tego, co mówi Sondra. Jeszcze raz rozejrzała się po świetlicy: fotele były bardzo komfortowe, a stoliki ustawione w dogodnych odległościach. Kobiety w grupkach po trzy lub cztery rozmawiały, popatrując co jakiś czas na Molly. Niektóre się uśmiechały, jedna puściła oko. Zdumiona Molly naliczyła w pokoju aż trzydzieści kobiet. Trzydzieści reproduktorek?

— Czy ja jestem w ciąży? — spytała nagle, przyciskając dłoń do brzucha.

— Nie sądzę. A nawet gdybyś była, to najwyżej od paru dni. Odkąd tu jesteś, próbowali co miesiąc i ani razu im się nie udało. Wątpię, czy mogło się udać akurat w ostatniej próbie.

Molly osunęła się na fotel i z całej siły zacisnęła po wieki. A więc to właśnie robili z nią na stole. Czuła, jak łzy wzbierają i toczą się jej po policzkach, ale nie potrafiła ich powstrzymać. Ramię Sondry otoczyło jej plecy i Molly przytuliła się do swej towarzyszki.

— To jest taki sam szok dla każdej z nas, Molly. Wszystko przez tę rozłąkę, przez to, że po raz pierwszy jest się samemu. Do tego nie można się przyzwyczaić, ale można nauczyć się z tym żyć. I wtedy po jakimś czasie już tak bardzo nie boli.

Molly pokręciła głową, niezdolna wykrztusić ani słowa. Nie — myślała trzeźwo — tu nie chodzi o rozłąkę, lecz o upokorzenie, o to, że było się traktowanym jak przedmiot: odurzenie, a potem przymusowe, bezkompromisowe wykorzystanie do tego haniebnego procederu.

— Musimy wracać do pracy — rzekła Sondra. — Jeszcze przez dwa, trzy dni nie będziesz musiała nic robić. Masz czas, żeby zebrać myśli, przywyknąć do wszystkiego.

— Poczekaj, Sondra. Mówiłaś, że z Markiem wszystko w porządku. Gdzie on jest?

— W szkole, razem z innymi dziećmi. Nie zrobią mu krzywdy, nie bój się. Są bardzo dobrzy dla dzieci. Sama chyba pamiętasz?

Molly przytaknęła.

— Klonowali go?

Sondra wzruszyła ramionami.

— Nie wiem. Sądzę, że nie. — Skrzywiła się i przycisnęła rękę do brzucha. Sprawiała wrażenie bardzo starej, zmęczonej i — gdyby nie pęczniejący brzuch — stanowczo za chudej.

— Ile razy byłaś w ciąży? — zapytała Molly. — Długo u już jesteś?

— Z tym będzie siedem — odparła Sondra bez wahania. — Przenieśli mnie tutaj dwadzieścia lat temu.

Molly popatrzyła na nią w osłupieniu i pokręciła głową. Przecież gdy opłakiwano Sondrę, ona miała dziewięć czy dziesięć lat.

— A od jak dawna ja tutaj jestem? — wykrztusiła w końcu.

— Nie tak szybko, Molly. To pierwszy dzień, spróbuj się odprężyć.

— Jak długo?

— Półtora roku. Chodźmy już.

Molly przesiedziała w milczeniu całe popołudnie. Jej wspomnienia były teraz nieco wyraźniejsze, ale i tak nie byłaby w stanie wypełnić nimi kilkunastu miesięcy. Okres ten zniknął z jej życia, jak gdyby w pewnym momencie zacisnęła się pętla czasu: Molly znajdowała się teraz w punkcie przecięcia dwóch wątków, a wszystko, co wydarzyło się przez minione półtora roku, zamknięte w pętli, po prostu dla niej nie istniało.

A zatem Marek ma siedem lat. Nie jest już małym dzieckiem.

Molly z niedowierzaniem pokręciła głową. Po południu lekarz przyszedł na obchód. Zatrzymywał się przy niektórych kobietach i wymieniał z nimi po parę słów. Wreszcie zbliżył się do Molly, a ona — tak samo jak inne powitała go:

— Dzień dobry, doktorze.

— Jak się czujesz, Molly?

— Dziękuję, całkiem dobrze. Doktor przeszedł dalej.

Molly znów wbiła wzrok w podłogę. Czuła się jak widz, który przypatrywał się z daleka niewielkiemu interludium, nie będąc w stanie wpłynąć na jego przebieg. Odruch warunkowy — pomyślała. To o tym właśnie mówiła Sondra. Na co jeszcze została uwarunkowana? Nauczyli ją posłusznie rozkładać nogi, ilekroć podejdą z przyrządami i pieczołowicie strzeżoną spermą? Zmusiła się do rozluźnienia palców, które natychmiast zacisnęły się z powrotem. Całe dłonie miała już od tego obolałe.

Gwałtownie podniosła wzrok, ale lekarza już nie było. Co to był za doktor? Zakręciło jej się w głowie, ale po chwili pokój przestał wirować. Powiedziała do niego “doktorze”, nie dziwiąc się nawet brakowi imienia. Czy to był Barry? A może Bruce? Kolejny przykład uwarunkowania, pomyślała z goryczą. Reproduktorki były spisane na straty. Nie miały już nawet prawa rozróżniać pozostałych klonów. Doktorze. Siostro. Molly ponownie zwiesiła głowę.

Bardzo szybko zorientowała się w prostym rozkładzie dnia. Na noc dostawało się środki nasenne, a przy wstawaniu — pobudzające. I jedne, i drugie rozpuszczone były w lurowatej herbacie, której Molly nie chciała pić. Niektóre kobiety płakały w nocy, inne szybko ulegały usypiającej mocy herbaty i spały twardo. Życie seksualne kwitło: reproduktorki, jak każdy, też miały tu swoje maty. Przez cały dzień pracowały w różnych działach sekcji krawieckiej. Późnym popołudniem zaczynał się czas wolny — każda mogła korzystać z książek, gier, gitar i skrzypiec.

— W gruncie rzeczy nie jest tu tak źle — powiedziała Sondra w kilka dni po przebudzeniu Molly. — Opiekę mamy dobrą, bardzo dobrą. Wystarczy, że ukłujesz się w palec, a już pędzą ci na ratunek i cackają się jak z dzieckiem. Nie jest źle.

Molly milczała. Sondra była wysoka i gruba — szósty miesiąc ciąży. To rozglądała się bystro i czujnie, to znów wodziła wokół apatycznym, niewidzącym spojrzeniem. O n i pilnują Sondry — pomyślała Molly — i na każdą oznakę depresji albo zdenerwowania natychmiast zmieniają jej dawkowanie leków, aby utrzymywać ją na stałym — poziomie napięcia emocjonalnego.

— Nowe nie są przeważnie odurzane tak długo jak ty powiedziała jej Sondra innym razem. — To pewnie dlatego, że większość z nas przyszła tu mając czternaście czy piętnaście lat, a ty byłaś starsza.

Molly kiwnęła głową. Kilkunastoletnie dzieci łatwo było zamienić w maszyny do rodzenia, którym wydaje się, że tu naprawdę nie jest źle. Źle bywało tylko nocą, kiedy opłakiwały rozłąkę z siostrami.

— Po co im aż tyle dzieci? — zapytała Molly. — Zawsze myśleliśmy, że dążą do zredukowania liczby dzieci urodzonych naturalnie, a nie jej zwiększenia.

— Potrzeba robotników, kamieniarzy, budowniczych tam. Kończą się zapasy pewnych substancji, które być może zachowały się w miastach, głównie chemikaliów. Dotarło do nas, że z każdego dziecka robi się teraz więcej klonów. Oni chcą wyprodukować całą armię ludzi do budowania dróg i oczyszczania rzek.

— Skąd wiesz tak dużo o tym, co się tam dzieje? Myśleliśmy zawsze, że izolują was znacznie surowiej.

— W całej dolinie nie uchowa się żaden sekret — odparła wymijająco Sondra. — Niektóre dziewczyny pracują w żłobku, inne w kuchni — każda usłyszy to i owo.

— A Marek? Słyszałyście może coś o nim? Sondra wzruszyła ramionami.

— Nic o nim nie wiem — odpowiedziała. — Chłopak, i tyle, taki sam jak inni chłopcy. Różni się tylko tym, że nie ma braci. Mówią, że sporo się wałęsa samopas.

Molly postanowiła wypatrywać Marka. Prędzej czy później dostrzeże go przez różany żywopłot. Zanim to jednak nastąpiło, została wezwana do lekarza.

Pokornie poszła za siostrą do gabinetu. Doktor siedział za biurkiem.

— Witam cię, Molly.

— Dzień dobry, doktorze — odparła, zastanawiając się, czy to Barry, czy Bruce, czy Bob, czy może…?

— Dobrze się czujesz wśród koleżanek?

— Tak, panie doktorze.

Po całej litanii podobnych pytań, na które odpowiadała “tak, panie doktorze” i “nie, panie doktorze”. Molly zaczęła się zastanawiać, dokąd to wszystko prowadzi i wzmogła czujność.

— Czy masz jakieś życzenie, pragnienie?

— Chciałabym dostać mój szkicownik.

Coś się nagle zmieniło i Molly domyśliła się, że tu właśnie leży przyczyna jej wizyty u lekarza. Popełniła błąd: może została uwarunkowana tak, aby nigdy więcej nie myśleć o rysowaniu, o malowaniu… Usiłowała przypomnieć sobie, co jej mówili, co robili — bez skutku. Nie trzeba było prosić o szkicownik — pomyślała raz jeszcze. To był błąd.

Lekarz otworzył szufladę biurka i wydobył z niej szkicownik Molly oraz węgiel kreślarski. Pchnął je po blacie w stronę dziewczyny.

Molly rozpaczliwie wytężyła pamięć. Na co on może czekać? Co powinna teraz zrobić? Z wolna sięgnęła po blok i węgiel. Poczuła, że ręka jej drży, a żołądek kurczy się, powodując falę mdłości. Uczucia te minęły dopiero po tym, jak Molly wstrzymała ruch ręki, w którą się teraz uważnie wpatrywała. Wszystko było jasne. Zwilżyła wargi i na nowo jęła posuwać rękę w stronę szkicownika. Niemiłe uczucie wróciło na ułamek chwili — tyle tylko, by się przypomnieć po czym ustąpiło. Molly nie patrzyła na lekarza, który obserwował ją z wielką uwagą. Ponownie zwilżyła wargi. Już prawie dotykała bloku. Nagle gwałtownie cofnęła rękę i wyskoczywszy z krzesła potoczyła błędnym wzrokiem po pokoju, jedną dłonią przyciskając żołądek, a drugą zakrywając usta.

Rzuciła się ku drzwiom, ale głos lekarza zatrzymał ją w miejscu.

— Chodź tu, Molly. Siadaj. Nic ci już nie będzie.

Gdy ponownie spojrzała na biurko, bloku i węgla już tam nie było. Ociągając się, wróciła na krzesło. Bała się kolejnych sztuczek doktora, bała się własnych nieuniknionych błędów, była pewna, że je popełni — i co wtedy? Kolejne półtora roku w otchłani nicości? Całe życie w nicości? Nie patrzyła na lekarza.

Jeszcze kilka obojętnych pytań i mogła opuścić gabinet. Idąc z powrotem do swojego pokoju, zrozumiała, dlaczego reproduktorki nie próbują wyjść poza wyznaczony teren, dlaczego nigdy nie rozmawiają z klonami, od których dzieli je tylko żywopłot.

Cały marzec był wietrzny i mokry; lodowate deszcze padały po kilka dni bez przerwy. W kwietniu opady trochę zelżały, ale poziom rzeki i tak podnosił się przez większą część miesiąca, gdyż tający śnieg spływał kaskadami ze wzgórz. Maj rozpoczął się chłodami i wilgocią, ale już w połowie miesiąca słońce przygrzało mocno i robotnicy z farmy ostro wzięli się za prace w polu.

Już wkrótce — pomyślała Molly. Stała na skraju terenu wyznaczonego reproduktorkom i patrzyła na wzgórza. Magnolie już kwitły, a ponad nimi pałały czerwienią drzewa judaszowe. Cały las ustroił się w świeżą zieleń, ziemia z minuty na minutę przestawała być nasiąkniętą gąbką. Już wkrótce — powtórzyła Molly i wróciła do środka, aby podjąć szycie.

Już trzykrotnie przemierzyła zamieszkaną część doliny. Za pierwszym razem wymiotowała gwałtownie, za drugim mając już doświadczenie — walczyła z uczuciami mdłości i strachu, a mimo to przechodząc obok szpitala klonów omal nie zemdlała. Za trzecim razem reakcja nie była już tak silna — znane uczucia powróciły tylko na mgnienie oka, jakby w odpowiedzi na chwilowe pobudzenie pamięci.

Molly pomyślała, że jej reakcja na dom Sumnerów może być jeszcze gwałtowniejsza niż to, czego na razie doświadczyła, ale przekonała się już, że nie jest więźniem zaszczepionych jej odruchów. Już wkrótce — pomyślała raz jeszcze, pochylając się nad szyciem.

Cztery razy zabierano ją do szpitala dla reproduktorek, gdzie poddawana była ciągłej kontroli temperatury, a gdy ciepłota jej ciała osiągała oczekiwaną wysokość, przychodziła pielęgniarka z tacą i oznajmiała radośnie:

— No co, Molly, spróbujemy jeszcze raz?

Na co Molly posłusznie rozkładała nogi i leżała bez ruchu, podczas gdy siostra, za pomocą lśniącego, zimnego przyrządu, umieszczała w jej brzuchu spermę.

— A teraz uważaj, nie ruszaj się przez chwilę — mówiła w końcu pielęgniarka, nadal z promiennym uśmiechem i zawodowym ożywieniem, po czym opuszczała Molly leżącą bez ruchu na wąskiej kozetce. W dwie godziny później wolno było ubrać się i wyjść. Cztery razy — pomyślała Molly z goryczą. Jak rzecz, jak martwy przedmiot: naciskamy guzik — i gotowe, wszystko zgodnie z harmonogramem, na zawołanie.

Ciemną, bezksiężycową nocą Molly opuściła oddział reproduktorek. Taszczyła z sobą wór, w jakim noszono tu pranie, który powoli, w sekrecie, napełniała od prawie trzech miesięcy. Wszyscy spali, w całej dolinie — może w całym świecie — nie istniał nawet cień niebezpieczeństwa, ale Molly śpieszyła się bardzo… Omijając ścieżkę, stąpała po tłumiącej kroki trawie. Czerń zarośli wokół domu Sumnerów przypominała dziurę w ziemi: była to ciemność zdolna pochłonąć wszystko, cokolwiek nieopatrznie znalazło się w pobliżu. Molly zawahała się, ale, odnajdując po omacku drogę pośród gałęzi i konarów, zbliżyła się w końcu do drzwi domu.

Do świtu zostały jej jeszcze dwie godziny; za jakąś godzinę jej nieobecność zostanie wykryta. Zostawiwszy tobół na werandzie, Molly obeszła dom dookoła i stanęła przed tylnymi drzwiami, które otworzyły się za jednym dotknięciem. Weszła do środka — i wcale nie poczuła się źle. Odetchnęła z ulgą. Nikt nie mógł się spodziewać, że dotrze kiedykolwiek aż tak daleko. Po ciemku odnalazła drogę na piętro, do swego dawnego pokoju: ż początku wydał jej się taki sam, jak w chwili gdy go opuszczała, a jednak coś tu było inaczej, coś się zmieniło. W ciemności nie widziała prawie nic, ale pewność, że zaszła jakaś zmiana, nie mijała. Molly znalazła łóżko i przysiadła na nim w oczekiwaniu świtu, kiedy będzie mogła zobaczyć pokój i swoje obrazy.

Gdy zaczęło szarzeć, aż zachłysnęła się z wrażenia. Ktoś rozpostarł jej płótna, poustawiał je wszystkie wzdłuż ścian, na krzesłach, na starym, nigdy nie używanym biurku. Molly przeszła do drugiego pokoju, który służył jej niegdyś za pracownię, a tam, na ławie, przy której Marek zwykle lepił z gliny, znajdowały się dziesiątki glinianych przedmiotów: garnki, głowy, zwierzęta, ryby, stopa ludzka, dwie ręce… Molly poczuła, że słabnie, oparła się o framugę drzwi. i zalała łzami…

Kiedy nareszcie zdołała stanąć na własnych nogach, w pokoju było całkiem jasno. Za długo zwlekała, teraz musi się śpieszyć. Zbiegła po schodach, wypadła z domu, porwała swój worek i jęła wdrapywać się na wzgórze. Przeszedłszy kilkadziesiąt metrów, zatrzymała się i rozejrzała w poszukiwaniu miejsca, które odkryli niegdyś razem z Markiem: zakątka ukrytego za krzakami jagód, osłoniętego sterczącym blokiem wapienia. Mogłaby stamtąd obserwować dom, będąc zarazem niewidoczną z dołu. Krzewy rozrosły się, miejsce było teraz osłonięte znacznie szczelniej, niż to Molly pamiętała. Kiedy je w końcu znalazła, osunęła się z ulgą na ziemię. Słońce stało wysoko; jej ucieczka musiała już wyjść na jaw. Niedługo zaczną przeszukiwać dom Sumnerów — nie w oczekiwaniu, że ją tam staną, lecz z właściwej sobie skrupulatności.

Pojawili się przed południem, godzinę szukali jej po całym domu i podwórzu, wreszcie odeszli. Teraz mogłaby zawsze bez obawy powrócić do domu, ale nie ruszyło się ze swojej niszy na wzgórzu. Tamci powrócili tuż przed zmrokiem i jeszcze dokładniej przeczesali te same miejsca, poprzednio. Tym razem Molly była pewna, że powrót do domu niczym jej nie grozi. Tamci nigdy nie wychodzili zmroku, Chyba że grupami — nie przyszłoby im do głowy podejrzewać Molly o samotne wałęsanie się w ciemnościach. Wstała, rozprostowała zesztywniałe nogi i plecy. Ziemia była wilgotna, a miejsce, w którym skryła się Molly chłodne i nienasłonecznione.

Leżała na łóżku. Wiedziała, że go usłyszy, gdy będzie wchodził do domu, ale i tak nie mogła spać — zapadała jedynie w krótkie, gęste od snów drzemki: Ben i ona w łóżku, Ben przed kominkiem, popijający wonną, różowa herbatę, Ben, który spogląda na jej obraz i blednie… Marek wdrapujący się na schody — nogi obsuwają mu się i ślizgają, minę ma zawziętą; Marek przycupnięty nad listkiem paproci, z napięciem wpatrzony w jego ciasno zwinięty koniuszek, jakby pragnął rozwinąć liść siłą spojrzenia. Marek, który pulchnymi, umorusanymi, lśniącymi wilgocią dłońmi urabia glinę, wygładza, przerabia, obrzuca krytycznym spojrzeniem, niebaczny na obecność matki… Molly usiadła nagle, całkiem obudzona. On wszedł do mu. Słyszała skrzypienie schodów pod jego nogami. Przystanął, nasłuchiwał. Musiał wyczuć moją obecność — pomyślała Molly i jej serce przyśpieszyło rytm. Podeszła do drzwi pracowni, by tam na niego zaczekać.

Miał z sobą świecę. Przez chwilę nie zauważył Molly. Postawił świecę na stole i dopiero wtedy rozejrzał się ostrożnie dookoła.

— Marek! — zawołała cicho Molly. — Marek!

Płomień świecy rozjaśnił jego twarz. Twarz Bena — pomyślała Molly — ale trochę i z niej samej. Marek wykrzywił się, a kiedy Molly postąpiła krok w jego stronę, on cofnął się na tę samą odległość.

— Marek? — powtórzyła, czując, jak twarda, zimna dłoń ściska jej serce, boleśnie zapierając oddech. Co oni mu zrobili? Zbliżyła się jeszcze o krok.

— Po co tu przyszłaś?! — krzyknął nagle chłopiec. — To jest mój pokój! Po co tu wróciłaś? Nienawidzę cię!

Загрузка...