20

Ciemności nowego dormitorium rozjaśniało jedynie kilka słabych żarówek, rozmieszczonych wzdłuż korytarza w regularnych odstępach. Marek przemknął przez hall i wszedł do jednego z pokoi. Ciemność nie pozwalała domyślać się szczegółów: w pierwszej chwili widać było jedynie zarysy ciał śpiących na białych łóżkach chłopców. Okna wyglądały jak czarne dziury.

Marek stanął tuż przy drzwiach, czekając, aż jego wzrok przywyknie do ciemności. Sylwetki chłopców zaczęły stopniowo wynurzać się z mroku, widać już było ciemne i, jasne płaszczyzny ramion, twarzy, włosów. Bose stopy Marka bezszelestnie sunęły po podłodze do pierwszego łóżka. Marek przystanął — tym razem na krócej. Chłopiec na pryczy ani drgnął. Marek powolutku otworzył butelkę atramentu z jagód i owoców leszczyny, po czym zanurzył w płynie cieniutki pędzelek. Buteleczkę niósł przedtem na piersi, była ciepła. Z wielką ostrożnością pochylił się nad śpiącym i szybkim pociągnięciem pędzla wymalował mu na policzku cyfrę 1. Chłopiec nie poruszył się nawet.

Marek przeszedł do drugiego łóżka i znów przystanął, aby upewnić się, że właściciel pryczy twardo śpi. Tym razem wymalował dwójkę.

Wkrótce opuścił sypialnię i przeszedł do następnej, gdzie powtórzył dokładnie te same czynności. Jeżeli któryś z chłopców spał na brzuchu, skrywając twarz w poduszce, Marek wypisywał mu numer na dłoni lub ramieniu.

Na krótko przed świtem zakręcił butelkę z atramentem i przekradł się do swojego pokoju — pomieszczenia, które z trudem mieściło łóżko i kilka ulokowanych nad nim półek. Atrament ustawił tak, żeby każdy, kto wejdzie, musiał go natychmiast dostrzec. Usiadł po turecku na łóżku i czekał.

Był chłopcem drobnej budowy, o ciemnych, bardzo gęstych włosach, które sprawiały, że jego głowa wydawała się zbyt duża. Jedyną uderzającą cechą — jego urody były oczy tak intensywnie niebieskie i głębokie, że nie do zapomnienia. Marek siedział cierpliwie, nikły uśmieszek na jego ustach pogłębiał się i ulatniał, aby zaraz znów powrócić. Niebo za oknem rozświetliło się: była wiosna i w powietrzu drżał blask nie spotykany o żadnej innej porze roku.

Nagle dobiegły go głosy, szeroki uśmiech rozciągnął mu wargi. Były to głosy donośne i gniewne. Marek wybuchnął niepohamowanym śmiechem, od którego całkiem osłabł. Wówczas drzwi się otworzyły i do pokoju weszło pięciu chłopców. W środku było tak ciasno, że chłopcy musieli ustawić się w szeregu, z nogami przyciśniętymi do łóżka.

— Dzień dobry, Jeden, Dwa, Trzy, Cztery, Pięć — powitał ich Marek, krztusząc się ze śmiechu. Twarze chłopców oblały się rumieńcem złości, a Marek aż zgiął się wpół, z trudem hamując chichot.


— Gdzie on jest? — zapytała Miriam, która weszła właśnie do sali konferencyjnej i stała jeszcze w drzwiach.

Główne miejsce przy stole zajmował Barry.

— Usiądź, Miriam — poprosił. — Czy wiesz, co on zrobił? Miriam usiadła na wprost niego i kiwnęła głową.

— Wszyscy już wiedzą. Wszędzie się już rozniosło, każdy o tym mówi.

Popatrzyła na pozostałych uczestników zebrania: wszyscy lekarze, Lawrence, Tomasz, Sara… Walne zebranie rady.

— Czy on coś mówił?

Tomasz wzruszył ramionami.

— Nie zaprzeczył.

— Powiedział, po co to zrobił?

— Żeby móc ich rozróżnić — odparł Barry.

Przez ułamek sekundy Miriam miała wrażenie, że słyszy w tonie Barryego nutkę rozbawienia, ale jego mina wcale tego nie potwierdzała. Miriam była jak sparaliżowana ze złości; czuła się w pewnym sensie odpowiedzialna za tego chłopca, za jego niestosowne zachowanie. Nie pozwolę na to — myślała z wściekłością. Pochyliła się, opierając dłonie mocno o blat stołu, i kategorycznym tonem zadała pytanie:

— Co zamierzacie z nim zrobić? Dlaczego nikt go nie pilnuje?

— Zebraliśmy się właśnie po to, aby odpowiedzieć sobie na te pytania — odrzekł Barry. — Masz jakieś propozycje?

Miriam zaprzeczyła ruchem głowy, nadal wściekła, nieprzejednana. Pomyślała, że przecież nawet nie powinno jej tu być. Ten chłopak nic dla niej nie znaczył, od samego początku unikała go, jak mogła. Zapraszając ją na zebranie, członkowie rady stworzyli między nią a Markiem powiązanie, które w rzeczywistości nie istniało. Miriam raz jeszcze pokręciła przecząco głową, po czym zagłębiła się w fotelu, jakby na podkreślenie własnej obojętności dla dalszego przebiegu obrad.

— Ukarać go musimy — rzekł Lewis, przerywając chwilową ciszę. — Pozostaje pytanie: jak?

Jak? — zamyślił się Barry. Nie poprzez odosobnienie: Marek dążył przecież do samotności, szukał jej na każdym kroku. Dodatkowa praca też wykluczona: chłopiec nie skończył jeszcze odpracowywać swojego ostatniego wybryku. Zaledwie trzy miesiące wcześniej dostał się do pokojów dziewcząt i tak pozamieniał wstążki i szarfy, że żadna grupa nie mogła się ubrać jak należy. Przywrócenie porządku trwało wiele godzin. A teraz ta nowa historia; atrament nie da się zmyć przez parę tygodni.

Lawrence przemówił ponownie, z namaszczeniem, z głębokim namysłem:

— Musimy się przyznać do błędu — oświadczył. — Nie ma dla niego miejsca wśród nas. Rówieśnicy go odtrącają, nie przyjaźni się z nikim. Bywa na przemian kapryśny i konsekwentny, błyskotliwy i tumanowaty. Pomyliliśmy się w jego przypadku. Na razie jego wybryki to po prostu dziecinne kawały, nic więcej — ale za pięć lat? Za dziesięć lat? Czego możemy się po nim spodziewać w przyszłości? Lawrence kierował swe pytania do Barryego.

— Za pięć lat, jak sam wiesz, będzie pracował z dała od nas, na rzece. Potrzebujemy metody na teraz, na kilka najbliższych lat, aby go trochę ujarzmić.

Sara, poruszyła się nieznacznie i Barry oddał jej głos.

— Wiemy już, że odosobnienie nie budzi w nim skruchy — rzekła Sara. — Jest samotnikiem z natury, toteż najdotkliwszą karą będzie dla niego właśnie zakaz przebywania w samotności, której tak bardzo pragnie.

Barry pokręcił głową.

— Rozważaliśmy to już kiedyś — odparł. — Wyrządzilibyśmy krzywdę pozostałym dzieciom, zmuszając je do ciągłego przebywania z nim, z obcym. On sieje zamęt wśród rówieśników, jego kara nie może ich dotknąć.

— Nie mówię o rówieśnikach — sprostowała Sara z naciskiem. — Ty i twoi bracia głosowaliście za umieszczeniem go tutaj w celu obserwowania zasad życia w pojedynkę, które można by z kolei wpajać innym. Macie obowiązek przyjąć go do siebie, wymierzyć mu karę, którą będzie konieczność ciągłego przebywania z wami, pod waszym bacznym nadzorem. Jeśli odrzucacie takie rozwiązanie, przyznajcie, że Lawrence ma rację: popełniliśmy błąd, który lepiej naprawić teraz, zanim nabierze zbyt pokaźnych rozmiarów.

— Chcesz więc nas ukarać za wybryki tego chłopca? zapytał Bruce.

— Tego chłopca wcale by tu nie było, gdyby nie ty i twoi bracia — odparła dobitnie Sara. — Bądź łaskaw przypomnieć sobie, że na pierwszym walnym zebraniu rady w jego sprawie wszyscy oprócz was głosowali za pozbyciem się go. Od samego początku przewidywaliśmy trudności; jedynie wasz argument o ewentualnej przydatności chłopca zachwiał naszym głębokim przekonaniem. Jeśli chcecie go zatrzymać — trzymajcie przy sobie, pod własną kontrolą, z dala od innych dzieci, którym wiecznie dokucza. Ten chłopak to odmieniec, dziwadło, rozrabiaka. Nasze posiedzenia zwoływane są coraz częściej, jego figle są coraz dokuczliwsze. Ile godzin mamy jeszcze spędzić na dyskusjach o jego zachowaniu?

— Sama wiesz, że twoja propozycja jest nierozsądna przerwał jej z irytacją Barry. — Połowę czasu spędzamy w laboratorium, w sekcji reproduktorek, w szpitalu — to nie są miejsca dla dziesięcioletniego chłopaka.

— A więc pozbądźcie się go — podsumowała Sara. Oparła się wygodniej i skrzyżowała ręce na piersi.

Barry spojrzał na Miriam, która siedziała z zaciśniętymi ustami. Odpowiedziała mu lodowatym spojrzeniem. Barry odwrócił się do Lawrencea.

— Możesz zaproponować jakiekolwiek inne wyjście? — spytał Lawrence. — Próbowaliśmy już wszystkiego, co nam przyszło do głowy, i żadna metoda nie odniosła skutku. Ci chłopcy dziś rano gotowi byli zabić go ze złości. Następnym razem może dojść do rękoczynów. Pomyślałeś może, co dla nas wszystkich oznacza użycie siły?

Byli istotami nie znającymi przemocy fizycznej. Nigdy nie stosowali kar cielesnych, gdyż uderzenie jednego przynosiło ból całej grupie. Marka to jednak nie dotyczy — po. myślał nagle Barry, ale nie powiedział tego głośno. Myśl o skrzywdzeniu Marka, o zadaniu mu fizycznego bólu, budziła w nim głęboką odrazę. Popatrzył po twarzach braci i dostrzegł na nich to samo pomieszanie uczuć, którego i on właśnie doświadczył. Nie wolno im opuścić chłopca. Ten chłopak trzymał klucz do tajemnicy życia w pojedynkę; był im potrzebny. Barry nie chciał śledzić dalej swojej myśli: Marek jest im potrzebny jako przedmiot obserwacji. Wiele cech istoty ludzkiej było dla nich niezrozumiałych Marek mógł być tym ogniwem, które pozwoli wyjaśnić wątpliwości. To, że chłopak był synem Bena, a Ben i jego bracia byli jak jedna istota, nie miało tu żadnego znaczenia. Barry nie czuł, aby jakieś szczególne więzy łączyły go z chłopcem. Nie mogło tu być mowy o żadnych więzach. Gdyby ktoś miał czuć się z nim związany, to Miriam — pomyślał Barry, szukając wzrokiem potwierdzenia z jej strony. Lecz twarz Miriam była kamienna, jej oczy unikały Barryego. Zanadto bezwzględna — pomyślał — nazbyt zimna.

A jeśli jednak się mylę — myślał dalej beznamiętnie, jakby analizując doświadczenie z materią nieożywioną — jeśli tak, to istotnie błędem byłoby zatrzymywać chłopca przy sobie. Jeśli ta jedno dziecko było w stanie zranić nie tylko siostry Miriam, lecz i braci Barry — to ono samo było tu błędem. Niebywałe, że ktoś z zewnątrz był w stanie sięgnąć w głąb i otworzyć stare rany, tak że stały się na powrót świeża, jeszcze trudniej się gojące.

— Moglibyśmy przystać na plan Sary — rzekł nieoczekiwanie Bob. — Ryzyko, naturalnie, istnieje, ale moglibyśmy zająć się tym chłopcem. Za cztery lata — ciągnął patrząc na Sarę — wyśle się go z ekipą budowniczych dróg i odtąd przestanie dla nas stanowić jakiekolwiek zagrożenie.

A tymczasem przyda nam się, kiedy zaczniemy zapuszczać się w miasta, rozgryzać teren. Może odkrywać ścieżki, błądzić samotnie po lasach i nie grozi mu przy tym niebezpieczeństwo załamania nerwowego z powodu rozłąki. Przyda nam się na pewno.

Sara kiwnęła głową.

— ,Jeśli jednak zbierzemy się tutaj znów, tak jak dzisiaj — czy możemy już teraz zgodzić się, że będzie to nasze ostatnie posiedzenie w tej sprawie?

Bracia Barry wymienili spojrzenia i niechętnie skinęli głowami. , — Zgoda — rzekł Barry. — Albo go poskromimy, albo się go pozbędziemy.

Lekarze wrócili do gabinetu Barryego, gdzie oczekiwał ich Marek. Drobna, ciemna postać chłopca widniała na tle okna w powodzi jaskrawego słońca. Kiedy się do nich odwrócił i słońce oświetliło go od tyłu, rysy twarzy stały się nieczytelne. Muskane słońcem włosy lśniły rudozłoty — mi pasemkami.

— Co ze mną zrobicie? — zapytał doskonale opanowanym głosem.

— Podejdź tutaj i siadaj — polecił mu Barry, zajmując miejsce za biurkiem. Chłopiec przemierzył pokój i przysiadł na samym skraju twardego krzesła, jakby w każdej chwili gotów był poderwać się i uciec.

— Spokojnie — powiedział Bob, który siadł na blacie biurka i przypatrywał się chłopcu, machając nonszalancko nogą. Obecność wszystkich pięciu braci sprawiła, że gabinet Barryego stał się naraz bardzo ciasny. Chłopiec popatrzył na nich kolejno i skupił swą uwagę na Barrym. Nie powtórzył pytania.

Relacjonując mu przebieg zebrania, Barry myślał, że jest w tym dziecku trochę z Bena i trochę z Molly, ale cała reszta musi pochodzić gdzieś z odległej przeszłości, z obcej struktury genetycznej, nikt bowiem w całej dolinie nie przypominał Marka. Marek słuchał w wielkim skupieniu, podobnie jak czasem na lekcji, gdy coś szczególnie go zainteresowało. Bez trudu pojmował sens każdej wypowiedzi.

— Dlaczego oni uznali, że to, co zrobiłem, było takie okropne? — zapytał, kiedy Barry skończył mówić.

Barry spojrzał bezradnie na braci. Tak to właśnie będzie — zdawał się ostrzegać ich wzrokiem. Żadnej płaszczyzny porozumienia. Marek był obcy w każdym calu.

Nagle chłopiec zapytał:

— A jak mam was rozróżniać?

— W ogóle nie ma takiej potrzeby — odparł dobitnie Barry.

Marek wstał.

— Czy mam już teraz spakować rzeczy i przenieść się do was?

— Tak, właśnie teraz, póki inni są w szkole. I natychmiast wracaj.

Marek posłusznie skinął głową. Już w drzwiach zatrzymał się, popatrzył po braciach i spytał niewinnie:

— A może by tak małe, maciupeńkie znaczki farbą na uszach, co?

Otworzył drzwi i wybiegł z gabinetu. Słyszeli, jak pędząc przez korytarz zanosi się śmiechem.

Загрузка...