27

To Andrew zwołał posiedzenie rady, on też był przewodniczącym zebrania. Nikt już nie kwestionował praw brata Andrew do nadzorowania posiedzeń rady. Obserwujący go z bocznego rzędu Barry próbował wykrzesać z siebie choćby iskierkę entuzjazmu, jaki demonstrowali młodsi bracia.

— Kto ma ochotę, może obejrzeć wykresy i zestawienia. Omówiłem tu pokrótce jedynie wnioski, nie wdając się w opisy metod. Możemy mnożyć się przez klonowanie w nieskończoność. Problem, który dręczył nas od początku problem spadku krzywej w piątej generacji — został nareszcie rozwiązany. Piąta, szósta, dziesiąta, setna — wszystkie generacje będą teraz bez zarzutu.

— Ale dotyczy to tylko klonów pochodzących od najmłodszych dawców — zauważyła cierpko Miriam.

— To także wyjaśnimy — odparł z irytacją Andrew. — Są organizmy, które na zmiany enzymatyczne reagują ostrym załamaniem na tle uczuleniowym. Zbadamy, skąd się to bierze, i zajmiemy się tym zjawiskiem.

Barry uświadomił sobie nagle, że Miriam wygląda bardzo staro. Dotychczas nie zauważył jej siwych włosów, wychudłej twarzy, siateczki zmarszczek wokół oczu. Miriam wyglądała na śmiertelnie zmęczoną.

Z rozbrajającym uśmiechem zwróciła się do brata Andrew: — Sądzę, że ty, Andrew, istotnie zdołasz rozwiązać postawiony przed chwilą problem, ale czy potrafią tego dokonać młodsi lekarze?

— Nadal będziemy korzystali z usług reproduktorek odparł Andrew z nutką zniecierpliwienia w głosie. — Za ich pośrednictwem będziemy klonować dzieci odznaczające się szczególną inteligencją. Implantacja klonów, których nosicielkami będą reproduktorki, zapewni nam stałą ilość osobników wystarczająco pojętnych, aby mogli kontynuować…

Barry przyłapał się na nieuwadze. Słyszał to wszystko już raz, na specjalnym zebraniu lekarzy poprzedzającym posiedzenie rady. Dwie kasty — myślał z goryczą. — Przywódcy i siła robocza, wśród których nie ma niezastąpionych. Czy to właśnie przewidziano na samym początku? Wiedział, że nie znajdzie odpowiedzi na to pytanie. Klony, co prawda, pisały książki, ale każde nowe pokolenie zmieniało ich treść bez skrupułów, zgodnie z własnymi przekonaniami. Szczerze mówiąc, Barry również dokonywał takich poprawek. A teraz Andrew poczyni dalsze zmiany. I będą to już zmiany ostatnie, gdyż w następnym pokoleniu nie znajdzie się nikt, komu przyszłoby do głowy reformowanie czegokolwiek.

— …, i kosztowniejsze, niż sądziliśmy, jeśli idzie o siłę roboczą — ciągnął Andrew. — Lodowce nacierają na Filadelfię z rosnącą szybkością. Być może zostało nam nie więcej niż dwa lub trzy lata na wydobycie tego, co da się uratować — i ten wysiłek kosztuje nas bardzo drogo. Potrzebujemy setek szperaczy, którzy wyprawią się na południe i wschód, do miast wybrzeża. Mamy w tej chwili kilka znakomitych modeli: bracia Edward okazali się szczególnie dobrymi szperaczami, podobnie jak twoje małe siostrzyczki Ella, droga Miriam. Wszyscy będą nam bardzo pomocni.

— Moje siostrzyczki Ella nie potrafiłyby przenieść krajobrazu na mapę, nawet gdyby je przywiązać za nogę do stołu i zagrozić poszatkowaniem w plasterki — zaperzyła się Miriam. — Właśnie o tym cały czas wam mówię. Oni wszyscy potrafią robić tylko to, czego ich nauczono, i to dokładnie tak, jak się nauczyli.

— Nie umieją kreślić map, ale potrafią wrócić tam, skąd przyszli — zaoponował Andrew, nie kryjąc już niezadowolenia z obrotu, jaki przybrało posiedzenie. — Niczego więcej od nich nie żądamy. Myśleć będą za nich klony hodowane w łożyskach reproduktorek.

— A więc to prawda — przerwała mu Miriam. — Jeśli nastąpi zmiana formuły, powstawać będą jedynie takie klony, o jakich mówiłeś.

— Tak jest. Nie potrafimy na razie pogodzić dwóch procesów chemicznych, dwóch formuł, dwóch gatunków klonów. Zdecydowaliśmy, że najlepiej będzie posłużyć się — doraźnie tą metodą, przy czym nie przerywamy prac zmierzających do udoskonalenia procesów, o czym mogę cię zapewnić. Odczekamy siedem miesięcy, aż pojemniki się opróżnią, i wtedy zaprowadzimy konieczne modyfikacje. Pracujemy również nad harmonogramem, według którego w optymalnym czasie będzie się klonować członków rady i tych wszystkich, którzy zdradzają uzdolnienia przywódcze. Zapewniam cię, Miriam, że nie rzucamy się pochopnie w nową sferę działań, lecz rozważamy wszystkie jej aspekty. O każdym kolejnym posunięciu będziemy informować tu zebranych…


W gęsto utkanym szałasie nie opodal młyna Marek uniósł się na łokciu i spojrzał na leżącą u jego boku dziewczynę. Miała, tak jak i on, dziewiętnaście lat.

— Zmarzłaś — powiedział. Kiwnęła głową.

— Już wkrótce nie będziemy mogli tu przychodzić.

— Możemy się umawiać na starej farmie — zaproponował Marek.

— Wiesz dobrze, że ja nie mogę.

— A co się dzieje, kiedy przekraczasz granicę? Rzuca się na ciebie ognisty smok?

Roześmiała się.

— Nie, poważnie — nalegał Marek. — Co się wtedy dzieje? Próbowałaś się przekonać?

Dziewczyna usiadła i objęła swe nagie ciało ramionami.

— Naprawdę mi zimno. Muszę się ubrać.

Marek nie pozwalał jej dosięgnąć tuniki.

— Najpierw mi odpowiedz.

Bez skutku spróbowała złapać sukienkę i nie trafiwszy, przewróciła się na Marka. Przez chwilę leżeli przytuleni. Marek naciągnął na nią koc i gładząc ją po plecach ponowił pytanie:

— Co się dzieje. kiedy próbujesz wyjść?

Westchnęła i odsunęła się od niego.

— Raz próbowałam — wyznała. — Chciałam się dostać do domu, do sióstr. Ciągle płakałam, ale płacz nie przynosił ulgi. Widziałam światła w oknach, one były o kilkadziesiąt kroków ode mnie. Z początku biegłam, ale zaczęło mi się robić dziwnie, chyba słabo. Musiałam przystanąć. Byłam zdecydowana za wszelką cenę dotrzeć do domu, więc ruszyłam dalej, nie za szybko, gotowa w każdej chwili uchwycić się czegoś, gdybym zaczęła mdleć. Kiedy doszłam do granicy terenu — to jest żywopłot, wiesz przecież, zwykły różany żywopłot, otwarty z obu stron, więc naprawdę nie problem go obejść — kiedy do niego doszłam, tamto uczucie powróciło i wszystko dookoła zaczęło wirować. Czekałam długo, aż przejdzie, ale nie przeszło. Pomyślałam sobie jednak, że jeśli będę patrzeć tylko na własne nogi i przestanę zwracać uwagę na cokolwiek poza nimi, to jakoś zdołam iść dalej. I poszłam. — Leżała teraz obok niego sztywno wyprostowana, a jej głos był w dalszej części relacji prawie niedosłyszalny. — Dostałam torsji. Gdy nic już nie miałam w żołądku, zaczęłam wymiotować krwią. Myślę, że w końcu rzeczywiście zemdlałam. Obudziłam się z powrotem w sali reproduktorek.

Marek delikatnie dotknął jej policzka i przyciągnął dziewczynę do siebie. Wstrząsały nią gwałtowne dreszcze. — Cicho, cicho — uspokajał ją. — Już dobrze. Nic ci więcej nie grozi.

Nie krępują ich ściany — rozmyślał, gładząc dziewczynę po włosach. Żaden mur nie stoi im na przeszkodzie, a mimo to nie są w stanie podejść do rzeki, nie mogą bardziej niż ona teraz zbliżyć się do młyna, nie potrafią wyjść poza różany żywopłot ani wejść w las. A jednak Molly się to udało — pomyślał zapalczywie. — Im także się uda.

— Muszę wracać — oświadczyła nagle dziewczyna. Na jej twarzy pojawił się wyraz paniki, który ona sama nazywała pustką.

— Ty nie możesz wiedzieć, jak to jest — usiłowała wyjaśnić Markowi. — My jesteśmy nierozdzielni z natury. Moje siostry i ja to było jedno, jeden organizm — a ja sama jestem tylko cząstką tamtego organizmu. Czasem; na krótko, udaje mi się o tym zapomnieć — kiedy jestem z tobą, udaje mi się na krótko o tym zapomnieć — ale to wraca, zawsze, i na nowo ogarnia mnie uczucie pustki. Gdybyś wywrócił mnie na drugą, stronę, okazałoby się, że tam w środku nie ma nic.

— Muszę z tobą porozmawiać, zanim pójdziesz, Brendo rzekł Marek. — Jesteś tu od czterech lat, prawda? Dwa razy byłaś w ciąży. Zbliża się już chyba trzeci termin?

Skinęła głową, naciągając na siebie tunikę.

— Posłuchaj mnie, Brendo. Tym razem ma być inaczej niż dotychczas. Oni postanowili klonować siebie poprzez implantację sklonowanych komórek w ciała reproduktorek. Czy rozumiesz, co mówię?

Pokręciła przecząco głową, ale słuchała uważnie, w napięciu.

— Inaczej. Pozmieniali skład chemiczny substancji, którą otrzymują klony w pojemnikach. W rezultacie mogą jednego osobnika klonować w nieskończoność, ale on sam jest nienacechowany. Nowe klony nie są w stanie samodzielnie myśleć, nie zachodzą w ciążę, nie płodzą, nigdy nie będą mieć własnych dzieci. Dlatego członkowie rady boją się o utratę swoich uzdolnień, talentów. Umiejętność rysowania, którą posiada Miriam, jej fotograficzna pamięć wzrokowa — wszystko to przepadnie bezpowrotnie, jeśli nie przekażą tego poprzez klonowanie następnej generacji. Ponieważ nie mogą użyć w tym celu pojemników, wykorzystają płodne kobiety. Wszczepią ci swoje klony, trojaczki. A ty po dziewięciu miesiącach urodzisz im trzech nowych braci Andrew albo trzy nowe Miriam czy Lawrenceów — kogo tam zechcą. Wezmą do tego najzdrowsze, najsilniejsze dziewczyny. Jednocześnie sztuczna inseminacja będzie się rozwijać na coraz większą skalę. Jeśli uda im się wyhodować jakiś nowy talent, sklonują go kilkakrotnie, klony wszczepią wam i znów będą mieli kilka egzemplarzy.

Osłupiała dziewczyna była najwyraźniej zaintrygowana gwałtownością przemowy Marka.

— A co to za różnica? — zapytała. — Jeśli w ten właśnie sposób możemy się najlepiej przysłużyć społeczności, naszym obowiązkiem jest poddać się tym zabiegom.

— Nowe dzieci z pojemników nie otrzymają nawet imion ciągnął Marek. — Będzie się ich wołać Benki, Tomki albo Anki, wszystkie tak samo, a potem tak samo ich klony, i tak dalej.

W milczeniu sznurowała sandał.

— A ty, jak myślisz: ile razy twoje ciało potrafi wydać na świat trojaczki? Trzy? Cztery?

Już go nie słuchała.


Marek wspiął się na wzgórze i usadowiony na złomie wapienia obserwował uwijających się w dole ludzi. Widział rozległe tereny farmy, która rozrastała się z każdym rokiem, wypełniając w końcu całą dolinę, aż po zakole rzeki. Jedynie stary dom był oazą drzew pośród jesiennych pól, przypominających teraz pustynię. Bydło nieśpiesznie powracało do ogromnych obór. Nagle ukazała się Markowi grupa małych chłopców, pochłoniętych zabawą, w której trzeba było dużo biegać, padać i znów stawać do biegu. Było ich ze dwudziestu, może więcej. Ich głosy nie docierały do miejsca, gdzie siedział Marek, ale on i tak wiedział, że chłopcy śmieją się radośnie.

— I co w tym złego? — zapytał głośno i zdumiał się brzmieniem własnego głosu. Wiatr poruszył drzewami, ale w ich szumie nie było słów, nie było odpowiedzi.

Chłopcy byli zadowoleni, nawet szczęśliwi, a on, obcy malkontent, chciałby stłamsić te ich uczucia dla zaspokojenia własnych — egoistycznych bez wątpienia — mrzonek. Ogarnięty poczuciem samotności, chciałby rozsadzić od środka całą tę mozolnie pracującą i zadowoloną z życia społeczność.

W dole pod sobą ujrzał dziesięć sióstr Ella, z których każda była wierną kopią jego matki. Na chwilę powrócił obraz Molly wyzierającej zza krzaka, śmiejącej się razem z nim. Obraz zniknął i Marek znów spojrzał na zmierzające ku dormitorium dziewczęta. Z budynku wyszły trzy siostry Miriam. Obie grupy zatrzymały się, aby porozmawiać.

Marek przypomniał sobie, jak Molly ożywiała postacie na papierze: tu kreska, tam kreska, trochę zanadto uniesiona brew, zbyt głęboki dołek w policzku — zawsze trochę w niezgodzie z rzeczywistością, ale właśnie dzięki takim detalom szkic nabierał życia. Marek wiedział, że nikt już nie potrafiłby tak rysować. Ani Miriam, ani jej siostrzyczki Ella. Talent Molly należał do przeszłości, być może nieodwołalnie zamkniętej. Każda nowa generacja coś traciła: czasem coś, czego nie sposób było odzyskać, czasem coś, co nie od razu dawało się zdefiniować. Młodsi bracia Everetta nie potrafili sobie poradzić z nową dla nich awarią w końcówce komputera, a gdy przez kilka dni brakowało prądu, nie wiedzieli, jak utrzymać przy życiu rozwijające się w pojemnikach płody. Póki dorośli byli w stanie przewidzieć ewentualne kłopoty i nauczyć klony, jak sobie z nimi radzić, niebezpieczeństwo właściwie nie groziło, ale wypadki mają to do siebie, że bywają nie do przewidzenia, katastrof nie da się przepowiedzieć, wobec czego każdy poważniejszy incydent groził zniszczeniem całej doliny z tego tylko powodu, że nikt nie potrafi się znaleźć w nowo powstałej sytuacji.

Marek przypomniał sobie swoją rozmowę z Barrym.

— Żyjemy na czubku piramidy — argumentował wówczas. — Pod sobą mamy solidny fundament, ale sami jesteśmy ponad nim, ponad racjonalnym wyjaśnieniem całej konstrukcji. Za nic nie ponosimy odpowiedzialności: ani za samą budowlę, ani za to, co będzie ponad nami. Niczego tej piramidzie nie zawdzięczamy, a mimo to jesteśmy od niej całkowicie zależni. Jeśli piramida popęka i skruszy się w pył, nie będziemy umieli temu zapobiec, nie zdołamy uratować nawet siebie samych. Kiedy wali się fundament, szczyt też obraca się w gruzy, niezależnie od tego, jak wysoko rozwinięte formy życia zdążyły na nim powstać. Gdy ta chwila nadejdzie, wierzchołek rozsypie się w proch razem z fundamentem. Jeśli chce się zbudować coś nowego, trzeba zaczynać od samej podstawy, a nie stawiać to na czubku budowli wznoszonej przez minione wieki. , — Chcesz zmienić ludzi z powrotem w dzikusów!

— Chcę im pomóc zejść z wierzchołka piramidy. Ta piramida zaczyna się rozsypywać. Z jednej strony śnieg i lód, z drugiej — zmiany pogody i czas. Zawali się, a wówczas ujdą z życiem jedynie ci, którzy się od niej w żaden sposób nie uzależnili.

Miasta były martwe — dokładnie tak, jak mówiła Molly. Jak na ironię, zdobycze techniki, które umożliwiły życie w dolinie, będą podtrzymywać to życie tylko dopóty, dopóki nie zginie ostatnia szansa uratowania się po upadku piramidy. Wierzchołek stoczy się w dół po którejś ze ścian i zapadnie w otaczający podstawę śmietnik, na którym spoczywają już liczne, pozornie doskonałe i wiecznotrwałe technologie.

Nikt już nie rozumie istoty działania komputero — rozmyślał Marek — podobnie jak nikt, z wyjątkiem braci Lawrence, nie pojmuje zasady, na jakiej pracuje koło łopatkowe. i silnik parowy, który je napędza. Dysponując odpowiednimi materiałami, młodsi bracia potrafią je naprawić, przywrócić do stanu wyjściowego, nie mają jednak pojęcia o zasadach działania tak komputera, jak i łodzi. Gdyby zabrakło jakiejś śrubki, żaden z nich nie byłby w stanie sporządzić elementu zastępczego. Ta prawda decydowała o nieuchronnej zagładzie doliny i wszystkich jej mieszkańców.

Oni jednak są szczęśliwi — mitygował się, patrząc jak domy w dolinie rozbłyskują światłami. Nawet reproduktorki nie narzekały na swój los: miały dobrą opiekę, rozpieszczano je wręcz w porównaniu z kobietami, które co lato uczestniczyły w wyprawach rzeką, czy też tymi, które godzinami pracowały na polach i w ogrodach. A gdy zanadto dokuczyła im samotność, narkotyki umiały przynieść pociechę.

Byli szczęśliwi, gdyż nie starczało im wyobraźni na spoglądanie w przyszłość, toteż każdy, kto usiłował ostrzec ich przed niebezpieczeństwem, stawał się automatycznie wrogiem publicznym. Takim jak on sam, który zakłócał doskonałość ich egzystencji.

Niespokojnym wzrokiem obiegał dolinę, póki młyn nie przykuł jego spojrzenia. Podobnie jak niegdyś jego przodek, Marek pojął, że to jest właśnie słaby punkt miejsce otwarte na ciosy.

Poczekaj, aż staniesz się mężczyzną . — przestrzegała go Molly. Ale Molly nie mogła przecież wiedzieć, że Marek był z dnia na dzień coraz bardziej zagrożony, że z każdą dysputą nad jego przyszłością bracia Andrew byli coraz mniej skłonni do wybaczania. Z namysłem wpatrywał się w młyn o ścianach spłowiałych aż do srebrzystej szarości, otoczony ceglastymi, brunatnymi i złotymi drzewami, przez które przebijała wieczna zieleń sosen i świerków. Dobrze byłoby to namalować — przyszło mu nagle do głowy i Marek podniósł się ze śmiechem. Nie ma czasu na malowanie. Czas stał się teraz jego głównym celem : potrzebował więcej czasu, a oni mogli lada dzień dojść do wniosku, że dać mu czas, to wydać wyrok na nich wszystkich. Ni stąd, ni zowąd usiadł ponownie i już bez uśmiechu, z oczami zwężonymi głębokim namysłem, zaczął przyglądać się młynowi i jego otoczeniu.


Posiedzenie rady trwało prawie cały dzień, a po jego zamknięciu Miriam poprosiła Barryego, aby się z nią przespacerował. Popatrzył pytająco, ale ona bez słowa pokręciła głową. Przechadzali się wzdłuż rzeki, a gdy zniknęli już z pola widzenia innych, Miriam wyznała:

— Czy zechcesz oddać mi przysługę? Chciałabym odwiedzić starą farmę. Potrafisz dostać się do środka?

— Po co? — zapytał zdumiony Barry.

— Nie wiem. Prześladuje mnie chęć obejrzenia obrazów Molly. Ja ich, widzisz, nigdy nie oglądałam.

— Ale dlaczego?

— Potrafisz się tam dostać?

Barry kiwnął głową i ruszyli przed siebie.

— Kiedy chciałabyś tam pójść?

— Czy teraz byłoby za późno?

Tylne drzwi domu były luźno zabite deskami. Nie potrzebowali nawet łomu. Barry poprowadził Miriam na górę, wysoko dzierżąc lampę naftową, która rzucała na ścianę dziwaczne cienie. Dom ział głęboką pustką, jakby Marek już od bardzo dawna go nie odwiedzał.

Miriam w milczeniu przyglądała się obrazom. Nie dotykała niczego, tylko trzymając dłonie mocno splecione przed sobą posuwała się od jednego płótna do drugiego.

— Należałoby je stąd przenieść — rzekła wreszcie. — Zbutwieją tu do cna.

Kiedy doszła do wyrzeźbionego przez Marka popiersia Molly, dotknęła go z nabożnym niemal szacunkiem.

— Tak, to ona — powiedziała cicho. — Chłopiec odziedziczył po niej talent, prawda?

— Tak, ma talent — odparł Barry.

Miriam oparła dłonie na rzeźbionej głowie.

— Andrew chce go zabić.

— Wiem o tym.

— Wykonał to, o co im chodziło, a teraz stał się groźny i trzeba z nim skończyć. — Przesunęła palcem wzdłuż policzka rzeźby. — Ta głowa jest trochę zanadto wydłużona i spiczasta, ale to tylko upodabnia ją do Molly, zamiast odwrotnie. Nie potrafię zrozumieć, czemu tak się dzieje, a ty?

Barry pokręcił przecząco głową.

— Czy on będzie się ratował? — zapytała Miriam głosem przesadnie opanowanym, nie patrząc Barry'emu w oczy.

— Nie wiem. Jak miałby się ratować? Sam w lesie nie przeżyje. Andrew nie pozwoli mu przebywać wśród nas dłużej niż parę miesięcy.

Miriam westchnęła i cofnęła dłoń od rzeźbionej głowy. — Przykro mi — szepnęła ni to do Barry'ego, ni to do Molly.

Barry podszedł do okna z widokiem na dolinę i spojrzał przez szparę między deskami, którą kiedyś zrobił Marek. Jak tam ładnie — pomyślał. — Ten gęstniejący zmierzch, widoczne w dali niewyraźne światełka i otaczające wszystko czarne wzgórza…

— Miriam — odezwał się po chwili — czy gdybyś wiedziała, jak mu pomóc, zdecydowałabyś się na to?

Zapadła długotrwała cisza, a kiedy Barry uznał, że nie doczeka się już odpowiedzi, Miriam przemówiła:

— Nie. Andrew ma rację. Tu nie chodzi o zagrożenie w sensie fizycznym, lecz o to, że sama jego obecność jest dla nas bolesna. Przypomina nam o czymś nieuchwytnym, co dla nas jest szkodliwe, a może nawet zabójcze, a co staramy się przy nim odzyskać, ponosząc ciągle nowe klęski. Te męczarnie. ustaną dopiero, gdy go nie będzie, nie wcześniej. — Podeszła do okna, przy którym stał Barry. — Za rok, dwa zacznie nam zagrażać na inne sposoby. Najważniejsze jest tamto. — Ruchem głowy wskazała dolinę. — Żadnych jednostek, nawet gdyby jego śmierć miała zabić nas oboje.

Barry otoczył ją ramieniem i razem zapatrzyli się w widok za oknem. Nagle Miriam zesztywniała.

— Patrz! Pali się!

Ledwie widoczna świetlna linia rozrosła się na ich oczach i rozpełzła w dwóch przeciwległych kierunkach: do góry i w dół. Nastąpił wybuch, coś ostro rozbłysło, a obie linie ognia zaczęły posuwać się do przodu.

— Młyn spłonie! — krzyknęła Miriam, rzucając się ku schodom. — Szybciej, Barry! To tuż nad młynem!

Barry stał przy oknie zauroczony ruchomymi liniami ognia. To on — pomyślał. Marek próbował spalić młyn.

Загрузка...