25

Marek fruwał. Wspaniale było wzbijać się w górę i nurkować ponad drzewami i rzekami. Wznosił się coraz wyżej i wyżej, aż w całym ciele poczuł łaskotanie z nadmiaru emocji. Wykonał unik, by ominąć spienioną białą chmurę. Kiedy się wyprostował, wyrosła przed nim następna; uchylił się ponownie, i jeszcze raz, i jeszcze raz. Chmury były teraz wszędzie, zlały się w wielki biały mur, który nacierał na chłopca ze wszystkich stron. Nie było gdzie uciekać przed ich atakiem. Znurkował i uświadomił sobie, że spada z coraz większą prędkością. Nie wiedział, jak się zatrzymać. Leciał w dół poprzez biel…

Marek obudził się gwałtownie, cały drżący i mokry od potu. Ognisko ledwie żarzyło się w ciemności. Podsycił je pieczołowicie, chuchając w zgrabiałe dłonie. Kiedy zbutwiałe szczapy zaczęły się tlić, dorzucił gałęzi, a na koniec grubsze konary. Mimo że wkrótce miał nadejść świt, a wraz z nim pora na wygaszenie ogniska, Marek podsycał je tak długo, aż zapłonęło gorącym i jasnym blaskiem. Skulił się tuż przy ogniu. Przestał już drżeć, ale koszmarna wizja wciąż go nie opuszczała; tęsknił do światła i ciepła. I bardzo nie chciał być już sam.

Przez cztery dni posuwał się szybko naprzód, a piątego popołudnia dotarł do lądowiska w Waszyngtonie, gdzie cumował parowiec i skąd bracia i siostry organizowali wypady do magazynów.

Bracia Peter wybiegli mu na spotkanie, zajęli się czółnem i plecakiem, ani na chwilę nie przestając mówić.

— Gary powiedział, że jak tylko się zjawisz, masz iść do magazynu — poinformował Marka jeden z nich.

— Mieliśmy jak dotąd sześć wypadków — dorzucił inny z przejęciem. — Połamane ręce, nogi, takie tam drobiazgi. Nic z tego, co zdarzało się wcześniejszym grupom. Dajmy radę!

— Gary mówił, że pod koniec tygodnia wyruszymy do Baltimore albo do Filadelfii.

— Tu jest mapa, zaraz ci pokażemy, w którym magazynie oni teraz są.

— Mamy już ze cztery łodzie ładunku…

— Pracujemy na zmianę. Cztery dni tutaj, przy sztauowaniu, gotowaniu i tak dalej, a potem cztery dni szperania w magazynach…

— Nie jest tak źle, myśleliśmy, że będzie gorzej. Ciekawe, czemu tamci mieli zawsze tyle kłopotów.

Morek posuwał się za nimi ociężale. — Głodny jestem — powiedział.

— Zupa na obiad właśnie się gotuje — poinformował go jeden z braci. — Ale Gary mówił…

Marek wyminął ich i skierował się do budynku, w którym kwaterowali. Poczuł woń zupy. Nalał sobie do pełna, ale zanim jeszcze skończył jeść, ogarnęła go taka senność, że oczy same mu się zamykały. Chłopcy wciąż trajkotali o swoich sukcesach.

— Gdzie tu są sypialnie? — zapytał Marek, znowu któremuś przerywając.

— To ty nie idziesz do magazynu? Przecież Gary mówił…

— Nigdzie nie idę. Gdzie są łóżka?


— Z samego rana wyruszamy do Filadelfii — obwieścił triumfalnie Gary. — Dobrze się spisałeś, Marku. Ile czasu zajmie nam przeprawa do Filadelfii?

Marek wzruszył ramionami.

— Nie wiem, nie szedłem pieszo. Pokazałem wam już, gdzie są tereny podmokłe, być może nie do przebycia. Jeśli przedostaniecie się tamtędy, może wam to zabrać osiem, dziesięć dni. Ale musicie wziąć przyrządy do pomiaru radioaktywności.

— Co do tego, mylisz się, Marku. Napromieniowanie jest niemożliwe. Nie braliśmy przecież udziału w wojnie, nie stosowano tu żadnych bomb. Inaczej starsi by nas uprzedzili.

Marek ponownie wzruszył ramionami.

— Ufamy, że przeprowadzisz nas tamtędy — uśmiechnął się Gary. Miał dwadzieścia jeden lat.

— Ja nie idę — odparł Marek.

Gary i jego bracia wymienili spojrzenia.

— Jak to? — zapytał Gary. — Przecież to twój obowiązek. Marek pokręcił głową.

— Moim obowiązkiem — zaprzeczył — było zorientować się, czy miasta nadal istnieją i czy cokolwiek się w nich zachowało. Wiem tyle, że dotarłem tam drogą wodną. Czy można przeprawić się lądem — nie mam pojęcia. Mam pewność, że tereny te zostały napromieniowane, i zamierzam wrócić do doliny, aby złożyć o tym meldunek.

Gary wstał i zaczął zwijać mapę, na którą przed chwilą nanosili bagna, nową linię wybrzeża, bajoro, w które zmieniła się wewnątrzlądowa droga wodna. Nie patrząc na Marka, powiedział:

— Wszyscy uczestnicy tej wyprawy pozostają, jak wiesz, pod moim dowództwem. Wszyscy bez wyjątku.

Marek ani drgnął.

— Rozkazuję ci pójść z nami — zakończył Gary i tym razem spojrzał Markowi prosto w oczy.

Marek potrząsnął głową.

— Nie zdążycie dotrzeć no miejsce i zawrócić przed zmianą pogody — powiedział. — Ani ty, ani twoi bracia, nie wiecie nic o puszczy. Spotkają was takie same kłopoty, jakie mieli członkowie poprzednich wypraw do Waszyngtonu. Chłopcy nie zrobią nic, póki ktoś im dokładnie nie pokaże, co i jak. A jeśli wszystko, co zostało w Filadelfii, jest teraz radioaktywne. Ściągając to do domu, zabijecie wszystkich mieszkańców doliny. Ja wracam.

— Masz słuchać rozkazów jak każdy, i tyle! — wrzasnął Gary. — Pilnujcie go tutaj! — Skinął na dwóch swoich braci i razem z nimi opuścił pokój. Trzech pozostałych pilnowało Marka, który siedział po turecku na podłodze, nie zmieniwszy pozycji od początku rozmowy.

Po jakimś czasie Gary wrócił, niosąc wiązkę długich pasm kory brzozowej. Na ten widok Marek wstał i dotknął kory. Pochodziła z jego czółna.

Gary rzucił mu cały pęk pod nogi:

— Mam nadzieję, że teraz zrozumiałeś. Wyruszamy z rana. Lepiej się teraz połóż.

Marek opuścił ich bez słowa. Poszedł nad rzekę, żeby obejrzeć zniszczoną łódź. Potem rozniecił ognisko, a gdy płonęło już jasnym blaskiem, wsunął w płomienie jeden koniec łodzi i w miarę jak czółno się spalało, popychał je do przodu, aż nie zostało już nic.

Kiedy nazajutrz rano chłopcy zebrali się przed budynkiem gotowi ruszać do Filadelfii, Marka wśród nich nie było. Jego plecak zniknął, nikt nie potrafił odnaleźć chłopca. Gary, bardzo rozgniewany, porozumiał się z braćmi i wspólnie postanowili ruszać bez Marka. Mieli przecież dobre mapy, przez niego samego korygowane, chłopcy otrzymali solidne przeszkolenie. Nie było właściwie żadnego powodu, aby mieli się czuć zależni od czternastolatka. Wyruszyli, lecz dobry nastrój nie powrócił.

Marek obserwował ich z pewnej odległości i przez cały dzień nie spuszczał z oka. Kiedy wieczorem rozbili swój pierwszy obóz w głębi lasu, usadowił się na pobliskim drzewie.

Z satysfakcją zauważył, że chłopcy poczynają sobie całkiem nieźle. Dopóki grupy się nie porozdzielają, nic im nie grozi. Natomiast bracia Gary byli wyraźnie zdenerwowani. Podrywali się na każdy dźwięk.

Odczekał, aż obóz się uspokoi, po czym, siedząc tak wysoko, te niezauważony mógł obserwować ich z góry, zaczął wydawać głuche jęki. Z początku nikt nie zwracał na niego uwagi, w końcu jednak Gary i jego bracia jęli popatrywać nerwowo w las i wymieniać spojrzenia. Marek jęknął głośniej. Wśród chłopców zapanowało poruszenie. Większość z nich zdążyła już zasnąć, nim Marek rozpoczął swój koncert, Teraz ogarnęło ich nerwowe podniecenie.

— Dżin! — wył Marek coraz głośniej. — Dżin! Dżin! — Wątpił, czy ktokolwiek może jeszcze spać. — Dżin ostrzega: wracajcie! — nawoływał głuchym głosem, przesłaniając usta dłonią. Powtarzał te słowa po kilka razy, dodając zawsze na koniec przeraźliwy, wznoszący się jęk. Po jakimś czasie dorzucił jeszcze jedno słowo: — Zguba. Zguba. Zguba.

W środku czwartej “zguby” urwał gwałtownie. Nawet i on poczuł wytężone nasłuchiwanie lasu. Bracia Gary weszli z pochodniami między drzewa, szukając źródła odgłosów w pobliżu obozu. Trzymali się bardzo blisko siebie. Większość chłopców skupiła się ciasno przy ogniskach. Minęło sporo czasu, nim wszyscy poukładali się na nowo, próbując powtórnie zasnąć. Marek zdrzemnął się w koronie drzewa, a ocknąwszy się, powtórzył słowa ostrzeżenia, znów przerywając w pół słowa, chociaż sam nie wiedział, dlaczego “zgu” jest o tyle groźniejsze od “zguby”. Jeszcze raz odbyty się bezowocne poszukiwania, podsycono ogniska, chłopcy usiedli przejęci strachem. Tuż przed świtem, gdy w lesie było najciemniej, Marek jął się zanosić piskliwym, nieludzkim śmiechem, który zdawał się nieść ze wszystkich stron równocześnie.

Dzień wstał chłodny i wilgotny, gęsta mgła z upływem godzin podniosła się — tylko nieznacznie. Marek krążył wokół sunącej z wysiłkiem grupy, szepcząc swe ostrzeżenia to spoza nich, to z przodu, to z lewej strony, to z prawej, to znowu z góry. Po południu chłopcy ledwie się już wlekli, rozmawiając otwarcie o zbojkotowaniu rozkazów Gary'ego i powrocie do Waszyngtonu. Marek z satysfakcją zauważył, że dwaj bracia Garyego stali po stronie zbuntowanych chłopców.

— Huuu! Dżin! — zawył, na co dwie grupy wykonały w tył zwrot i rzuciły się do ucieczki. — Dżin! Zguba!

Do uciekających przyłączali się inni, nie bacząc na krzyki Gary'ego, który też w końcu, razem z braćmi, pośpieszył z powrotem.

Marek odszedł, śmiejąc się sam do siebie, i skierował swe kroki na zachód, ku dolinie.


Bruce stanął nad śpiącym chłopcem.

— Wyjdzie z tego?

Bob kiwnął głową.

— Już kilka razy był na granicy przebudzenia, ale przez cały czas mamrotał tylko coś o śniegu i !odzie. Rozpoznał mnie, kiedy go rano badałem.

Bruce przyjął jego monolog kiwnięciem głowy, Marek spał już ponad trzydzieści godzin. Pod względem fizycznym był daleki od niebezpieczeństwa, prawdopodobnie niebezpieczeństwo takie nigdy mu nie groziło. Potrzebował jedynie odpoczynku i przyzwoitego jedzenia, aby wszystko mogło wrócić do normy. Ale średnie o białym murze wyglądały na chorobę. Barry kazał wszystkim zostawić chłopca, póki się sam nie obudzi. On sam spędzał przy Marku prawie całe dnie. Obiecał wrócić za godzinę. Póki Marek spał, nikt nie miał przy nim nic do roboty.

Tego samego popołudnia Barry posłał po brata Andrew, który prosił, aby go zawiadomić, gdy Marek zacznie mówić. Siedząc po obu stronach łóżka, patrzyli, jak chłopiec porusza się i wydobywa z przepastnego snu, który ukoił go tak głęboko, że Marek wyglądał jak martwy.

Chłopiec otworzył oczy i ujrzał Barry'ego.

— Nie oddawajcie mnie do szpitala — poprosił omdlewającym głosem i znów zamknął oczy. Po chwili otworzył je ponownie i obiegł wzrokiem pokój, zatrzymując się znowu na Barrym.

— Ja już jestem w szpitalu, prawda? Coś mi jest?

— Nic a nic — uspokoił go Barry. — Straciłeś przytomność z powodu przemęczenia i niedożywienia — tylko tyle.

— W takim razie chciałbym wrócić do swojego pokoju rzekł Marek, usiłując się podnieść.

Barry powstrzymał go łagodnie.

— Nie bój się mnie, Marku, proszę. Obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy ani teraz, ani kiedykolwiek. Obiecuję. — Chłopiec przez chwilę opierał się naciskowi jego dłoni, w końcu jednak rozluźnił mięśnie. — Dziękuję ci, Marku — rzekł Barry. — Czy masz ochotę zacząć mówić już teraz?

Marek kiwnął głową.

— Pić mi się chce — powiedział. Wypił łapczywie i zaczął opowiadać o swojej wyprawie na północ. Opowiadał ze wszystkimi szczegółami, nie pominął nawet historii o straszeniu Gary'ego i jego braci i o zawróceniu ekspedycji. Dostrzegł, że w tym punkcie opowieści Andrew zacisnął wargi, ale nie odwracając oczu od Barry'ego dociągnął opowieść do końca.

— A potem wróciłeś — podsumował Barry. — W jaki sposób?

— Przez lasy. Zbudowałem tratwę, żeby przeprawić się na drugi brzeg rzeki.

Barry pokiwał głową. Chciało mu się płakać, chociaż nie wiedział dlaczego. Poklepał Marka po ramieniu.

— Wypocznij sobie teraz — powiedział. — A im przekażemy wiadomość, żeby siedzieli w Waszyngtonie, póki nie wytrzaśniemy skądś liczników Geigera.

— Wykluczone! — sprzeciwił się Andrew, gdy już zamknęli drzwi. — Gary miał świętą rację obstając przy wyprawie do Filadelfii. Ten chłopak w ciągu jednej nocy zmarnował dorobek całorocznego szkolenia.


— Ja także jadę — oświadczył Barry. Był teraz z Markiem w Waszyngtonie. Razem ż nimi przybyło i dwóch młodszych lekarzy. Wśród najmłodszych członków wyprawy panowało przerażenie i bałagan; prace wstrzymano, wszyscy siedzieli w budynku, oczekując nowych instrukcji.

— Kiedy oni wyszli po raz drugi — zapytał Barry.

— W dzień po tym, jak tu wrócili — odparł jakiś, mały chłopczyk.

— Czterdziestu chłopaków! — mruknął pod nosem Barry. — I sześciu osłów. — Zwrócił się do Marka: — Czy wskóramy cokolwiek wyruszając ich śladem jeszcze dziś po południu?

Marek wzruszył ramionami.

— Wystarczy, jak pójdę sam. Mam iść?

— Nie, nie sam. Anthony i ja pójdziemy z tobą, a Alistair zostanie tutaj i rozkręci robotę na nowa.

Marek spojrzał na obu lekarzy z powątpiewaniem: Anthony był blady, Barry — wyraźnie zdenerwowany.

— Mają jakieś dziesięć dni wyprzedzenia — ocenił. — Jeśli nie zgubili drogi, są już pewnie w mieście. Nie sądzę, żeby czyniło to wielką różnicę, czy wyruszymy już teraz, czy poczekamy do rana.

— A zatem rano — zakończył rozmowę Barry. — Jeszcze jedna przespana noc dobrze ci zrobi.

Posuwali się szybko. Od czasu do czasu Marek pokazywał pozostałym, gdzie chłopcy obozowali, gdzie zboczyli ze szlaku, gdzie dostrzegli swój błąd i skierowali się znowu we właściwą stronę. Drugiego dnia Marek szedł z zaciśniętymi ustami i gniewną miną, ale nie mówił nic aż do wieczora.

— Odchodzą za bardzo no zachód, coraz dalej od właściwej trasy — oznajmił wreszcie. — Jeżeli nie skierują się znowu na wschód, mogą ominąć Filadelfię. Na pewno starali się okrążyć bagna.

Barry był zanadto zmęczony, aby się tym przejmować. Anthony zaś tylko chrząknął niepewnie. Dobrze przynajmniej — pomyślał Barry wyciągając się przy ognisku że musieli być wieczorami za bardzo zmęczeni, żeby nasłuchiwać dziwnych odgłosów lasu. Usnął, zanim zdążył sformułować tę myśl do końca.

Czwartego dnia Marek zatrzymał się i z trwogą popatrzył przed siebie. W pierwszej chwili Barry niczego szczególnego nie dostrzegł, ale zaraz uświadomił sobie, że patrzą wszyscy na kępę skarlałych roslin, o jakich mówił Marek. Anthony wyjął z plecaka licznik Geigera, który natychmiast zaczął tykać. Im dalej się posuwali, tym intensywniej pracował licznik. Marek prowadził ich lewą stroną, zachowując sporą odległość od napromieniowanego terenu.

— Oni tam weszli, prawda? — spytał Barry.

Marek potwierdził ruchem głowy. Trzymali się z dala od rejonu skażenia, a kiedy licznik włączał alarm, zbaczali na południe, aż ostrzegawcze sygnały straciły na sile. Podczas nocnej rozmowy postanowili wędrować na zachód, aby okrążyć skażony teren i — jeśli to będzie możliwe — dostać się do Filadelfii od drugiej strony.

— Ale wtedy trafimy na śnieżne pola — ostrzegł ich Marek.

— Nie boisz się chyba śniegu, co — zażartował Barry.

— Ja nie.

— No to w porządku. Jutro ruszamy na zachód, a jeśli do wieczora nie uda nam się skręcić na północ, zawrócimy i popróbujemy drogi na wschód — może w ten sposób natrafimy na jakiś ślad.

Przez cały dzień towarzyszyły im w drodze przelotne deszcze, a temperatura obniżało się z godziny na godzinę, tak że gdy wieczorem rozbijali obóz, była już bliska zero.

— Daleko to jeszcze — zapytał Barry.

— Jutro — odparł Morek. — Powąchaj: już czuć.

Barry czuł jedynie woń ogniska, wilgotnego drewna i gotującego się jedzenia. Przyjrzał się bacznie Markowi i pokręcił głową.

— Ja już nie chcę dalej iść — oświadczył raptownie Anthony. Stał przy ognisku przesadnie wyprostowany, z wyrazem napiętej czujności na twarzy.

— To tylko rzeka — objaśnił Marek. — Musi być już całkiem niedaleko. Na wszystkich rzekach jest teraz kra, która od czasu do czasu wali w brzegi. 1o jest ten odgłos, który słyszysz.

Anthony usiadł, ale jego twarz nie pozbyła się wyrazu napięcia. Nazajutrz znów skierowali się na zachód. W południe weszli między wzgórza, pewni, że skoro tylko dostaną się tak wysoko, aby drzewa przestały im zasłaniać, zobaczą śnieg — jeśli śnieg w ogóle tam był.

Stanęli na szczycie w osłupieniu i Barry pojął koszmary, które dręczyły Marka. Na granicy śniegu drzewa były zwarzone, jak w środku zimy. Te, które rosły dalej, były już do połowy zagrzebane w śniegu, a ich nagie gałęzie sterczały nieruchomo, często pod nienaturalnym kątem, świadcząc o tym, że drzewa nie trzymały się już gleby i tylko śnieg chronił je przed upadkiem. Jeszcze dalej w ogóle nie było widać drzew, tylko śnieg.

— Rozprzestrzenia się — zapytał Barry zduszonym głosem.

Nie było odpowiedzi. Po jakimś czasie cała trójka odwróciła się i pośpieszyła w dół tą samą drogą, którą przybyli. Kiedy okrążali Filadelfię od strony wschodniej, licznik Geigera cały czas kazał im się trzymać z dala od miasta, do którego nie zbliżyli się bardziej niż poprzednio, idąc od strony zachodniej. Wtedy właśnie znaleźli pierwsze ciała.

Chłopcy szli w sześciu. Dwóch upadło blisko siebie, a pozostała czwórka, pozostawiwszy ich, uszła jeszcze niecały kilometr i także nie wytrzymała. Wszystkie ciała były radioaktywne.

— Nie zbliżaj się — ostrzegł Barry Anthonyego, który zamierzał właśnie klęknąć przy pierwszych zwłokach. — Nie wolno ich dotykać — dodał.

— Powinienem był zostać — szepnął Marek, wpatrując się osłupiałym wzrokiem w rozciągnięte na ziemi ciała. Na twarzach martwych chłopców widniały ślady błota. — Nie trzeba było ich zostawiać. Powinienem był wrócić i upewnić się że dalej nie pójdą. Trzeba było zostać.

Barry potrząsnął go za ramię, ale Marek nie odwracał wzroku, powtarzając w kółko:

— Trzeba było z nimi zostać. Trzeba było… — Barry z całej siły uderzył go w twarz, raz i drugi, a Marek skrył głowę w ramionach i chwiejnym krokiem zaczął uciekać od ciał, od Barryego i Anthonyego, wpadając przy tym na drzewa i zarośla. Barry pośpieszył za nim i powstrzymał go za ramię.

— Marek! Dosyć tego! Dosyć, słyszysz! — Potrząsnął chłopcem z całej siły. — Wracamy do Waszyngtonu.

Policzki Marka lśniły od łez. Odtrącił dłonie Barry'ego i ruszył z powrotem, nie patrząc więcej na ciała.


Barry z Brucem czekali na brata Andrew i Anthonyego, którzy zażyczyli sobie — a właściwie zażądali — rozmowy z nimi.

— Znowu chodzi o niego, tak — zapytał Bruce. — Tak sądzę.

— Coś trzeba będzie zrobić — rzekł Bruce. — Obaj wiemy, że tak dalej być nie może. Następnym razem zwołają posiedzenie rady, i tyle.

Barry wiedział o tym. Andrew i jego brat weszli i zajęli miejsca. Miny mieli ponure i złe.

— Nie przeczę, źe chłopiec miał ciężkie lato — wypalił Andrew. — Nie o to teraz chodzi. Rzecz w tym, że przeżycia odbiły się na stanie jego umysłu. Zachowuje się w sposób infantylny i nieodpowiedzialny, czego nie wolno nam po prostu tolerować.

Takie spotkania stały się od końca lata regułą. Marek naznaczył miodem dróżkę od znajdującego się na zboczu mrowiska do kwatery braci Andrew — i mrówki z niej skorzystały. Marek nasączył wszystkie zapałki, jakie wpadły mu w ręce, roztworem soli, osuszył je starannie i popakował z powrotem do pudełek, po czym z kamienną twarzą przyglądał się, jak starsi bracia, jeden po drugim, usiłują wykrzesać z nich ogień. Marek pozabierał z dormitoriów wszystkie wizytówki. Powiązał nogi śpiącym braciom Patrick i zawołał, żeby natychmiast wstawali.

— Tym razem posunął się za daleko — ciągnął Andrew. — Ukradł te żółte skierowania do szpitala i wysyła dziesiątki kobiet na testy ciążowe. Dziewczyny wpadają w panikę, a personel szpitala i tak jest przeciążony pracą. Nikt nie ma czasu zajmować się podobnymi wariactwami. — Porozmawiamy z nim — obiecał Barry.

— To już nie wystarczy! Rozmawiacie z nim za każdym razem. Za każdym razem on obiecuje, że tego czy owego już nigdy nie zrobi, po czym robi coś znacznie gorszego. Jego ciągłe ekscesy nie pozwalają nam normalnie żyć!

— Chłopiec przeżył tego lata serię poważnych wstrząsów. Obciążyliśmy go też nadmierną jak na jego wiek odpowiedzialnością. Ma straszliwe poczucie winy z powodu śmierci tamtych dzieci. Nietrudno zrozumieć, czemu w tej sytuacji powraca do infantylnych reakcji. Dajcie mu jeszcze trochę czasu, aby się ze wszystkim uporał.

— Wykluczone! — Andrew zerwał się z krzesła błyskawicznym, pełnym wściekłości ruchem. — Nie! Koniec z dawaniem czasu! Co on wymyśli następnym razem? — Popatrzył na brata, a tamten skinął głową. — To my jesteśmy celami jego ataków. Nie wy, nie ktokolwiek inny, tylko my. Skąd u niego ta wrogość wobec mnie i moich braci — nie wiem, ale takie są fakty, a my nie mamy zamiaru przejmować się tym chłopakiem bez przerwy, zastanawiać się ciągle, co znów strzeli mu do głowy.

Barry wstał.

— A ja wam powtarzam, że to załatwię.

Andrew przez moment patrzył na niego wyzywająco, aż w końcu rzekł:

— Proszę bardzo. Tylko pamiętaj. Barry, że to się musi skończyć. Natychmiast.

— Skończy się.

Młodsi bracia wyszli. Bruce usiadł z powrotem.

— Co masz zamiar zrobić?

— Sam nie wiem. Wszystkiemu winne to jego odosobnienie. Nie może się przed nikim wygadać, z nikim się nie bawi… Trzeba go zmusić, żeby włączał się przynajmniej w te czynności, przy których inni go zaakceptują.

Bruce zgodził się.

— Na przykład bal sióstr Winona z okazji osiągnięcia dojrzałości. To w przyszłym tygodniu.

Tego samego dnia Barry zawiadomił Marka, że ma być obecny na balu. Marek nigdy formalnie nie wszedł w dorosłą społeczność, nie wydano by przecież specjalnego balu na jego cześć.

Pokręcił głową.

— Nie, dziękuję, wolałbym nie.

— Ja cię nie zapraszam — rzekł z naciskiem Barry. — Ja ci każę tam być i bawić się jak inni. Zrozumiano?

Marek spojrzał na niego z ukosa.

— Rozumiem, ale nie chcę tam pójść.

— Skoro tak, to wynosisz się natychmiast z tego ciepłego gniazdeczka, zostawiasz tu swoje książki i swoją samotność, a wracasz do naszego pokoju albo do sal wykładowych, jeśli zabraknie ci akurat własnych zajęć. Teraz rozumiesz?

Marek kiwnął głową, ale nie popatrzył więcej na Barry'ego.

— W porządku — rzekł z naburmuszoną miną.

Загрузка...