Wędrowna handlarka

W swej wędrówce od jednej do drugiej samotnej siedziby gobeliniarza, często całymi tygodniami, spotykała wyłącznie kobiety. Główne żony, drugie żony i córki gobeliniarzy wprost nie mogły doczekać się, by zaprosić ją do swych kuchni, ale to nie na jej tkaniny i sprzęty kuchenne czekały tak niecierpliwie, lecz na nowiny, które miała im opowiedzieć o innych rodzinach i wydarzeniach w mieście. Przesiadywała więc godzinami z kobietami, często z trudem i dopiero po sprytnych przeskokach z tematu na temat udawało jej się sprowadzić rozmowę na przyniesione towary. Nowe przepisy, to był jej ulubiony sposób. Ubhika znała ogromną ilość niezwykłych przepisów, tak na potrawy, jak i na wszelkiego rodzaju mikstury kosmetyczne, które łączyło jedno: do ich przyrządzenia potrzebne było albo specjalne urządzenie, albo specjalna przyprawa, albo w ogóle coś specjalnego, co można było kupić tylko u niej.

Jeśli miała szczęście, a przy tym gadaniu i plotkowaniu zastał je wieczór, to udawało jej się nawet dostać legowisko na noc. Dzisiaj nie poszczęściło się jej, a najbardziej złościło ją, że powinna była to z góry przewidzieć. W domu Ostvana gościnność nigdy nie znaczyła wiele – już za czasów starego Ostvana nie pielęgnowano jej, a teraz jego syn nie dbał o nią zupełnie. Krótko przed zapadnięciem zmroku młody tkacz włosianych kobierców wszedł do kuchni i zrzędliwie powiedział, że nadszedł już czas, by handlarka ruszyła w dalszą drogę. Ton, jakim to wyrzekł, przyprawił wszystkich o dreszcz strachu i poczucie winy. Przez moment Ubhika poczuła się jak złodziejka, nie handlarka.

Dobrze, że jedna z kobiet pomogła jej jeszcze zapakować kosze, skórzane worki i węzełki na jucznego osła, inaczej nie zdołałaby przy dziennym świetle pokonać stromej ścieżki prowadzącej w dół z domu Ostvana. Miała na imię Dirilja, mała, cicha kobieta, która także już jakiś czas temu przekroczyła wiek, w którym mogłaby wyjść za mąż, nigdy nie odzywała się wiele podczas kobiecych pogawędek, zawsze tylko się smutno przyglądała. Ubhika wiele dałaby za to, żeby poznać przyczynę. Ale tak to już było z żonami tkaczy: zjawiały się nie wiadomo kiedy i skąd, po prostu były, większość z nich nie opowiadała wiele o swym pochodzeniu. Dirilja była ostatnią z drugich żon poślubionych przez starszego Ostvana, niedługo potem zmarł. Dziwne, jego kobierzec musiał być już wtedy gotowy, poza tym suche i łamliwe włosy Dirilji nie miały jakości potrzebnej do tkania kobierców. Ubhika umiała to dobrze rozpoznać, jej włosy też były takie, nawet w czasach, gdy jeszcze nic nie zapowiadało mającej ich przyprószyć siwizny. Ta Dirilja, co mogło ją połączyć z Ostvanem? Zagadkowa historia.

Słońce szybko zniżało się do horyzontu, rzucało długie, irytujące cienie między wzgórzami i surowymi skałami, odczuwało się chłód. Ubhikę, gdy poczuła, jak wiatr wgryza się jej pod spódnice, ogarnęła złość na samą siebie, że pozwoliła zatrzymać się tak długo. Gdyby wyruszyła wcześniej, zdołałaby jeszcze dotrzeć do domu Borlona, w którym zawsze pozwalano jej zatrzymać się na noc.

A tak pozostał jej znów tylko namiot. Rozglądała się za osłoniętym miejscem, małą jaskinią lub skalnym nawisem i w końcu znalazła za skałą zaciszną wnękę, do której zagnała zwierzęta. Uwiązała je do kołków, z trudem wbitych w ziemię kamieniem, zdjęła z obu jucznych osłów ciężary, na koniec zawiązała wszystkim trzem zwierzętom opaski na oczy: był to najpewniejszy sposób, by zapobiec ich ucieczce, gdyby spłoszył je jakiś nocny hałas. Potem ustawiła swój mały namiot, wymościła go kilkoma warstwami tańszego materiału i wpełzła do środka.

A potem leżała tam, słuchała stuku kamieni i szmeru owadzich nóżek, czuła wyraźnie, że jest całkiem sama pośród dziczy, osłonięta tylko malutkim namiotem i dwoma stosami artykułów spożywczych, tkanin i narzędzi po prawej i lewej stronie, jak zawsze myślała o tym, że nigdy nie uda jej się do tego przyzwyczaić. Że właściwie to wszystko powinno wyglądać całkiem inaczej. Jak zwykle przed zaśnięciem przesuwała dłonią po ciele, jakby musiała się upewnić, że jeszcze je ma, czuła piersi, wciąż twarde, mimo wieku, ich dotyk był przyjemny, pieściła swoje biodra i było jej żal, że nigdy nie dotykały ich ręce mężczyzny.

Gdy była w wieku odpowiednim do zamążpójścia, nie dostał jej się żaden mężczyzna, ze swoimi łamliwymi włosami nie mogła liczyć na to, że jakiś tkacz włosianych kobierców weźmie ją na drugą żonę. Pozostał jej więc tylko samotny zawód wędrownej handlarki. Czasami zastanawiała się, czy nie powinna była odwzajemnić rubasznych zaczepek niektórych rzemieślników albo pasterzy, ale w międzyczasie skończyły się i te zaloty.

Wreszcie zasnęła. Jak zwykle, obudził ją chłód wczesnego poranka. Przeważnie, gdy drżąc z zimna, wyczołgiwała się ze swego namiotu owinięta wstęgą tkaniny, słońce właśnie wznosiło się srebrnym świtem, wokół niej otwierała się panorama samotności, tak szeroka, że czuła się jak insekt, malutka i nieważna.

Nigdy nie potrafiła zdobyć się na to, by zjeść śniadanie w miejscu, gdzie nocowała. Odwiązała juczne zwierzęta, obładowała je, zdjęła im z oczu opaski i pośpiesznie się oddaliła. Potem w drodze żuła suszone mięso bawołów ze swych zapasów albo zjadała jakiś owoc, jeśli akurat je miała.

Dom Borlona. Nie było też źle dotrzeć tam rankiem. Narana, młoda druga żona Borlona, na pewno zaparzy jej herbatę; zawsze tak robiła. A potem kupi od niej wiele tkanin, gdyż chętnie i dużo szyła.

Gdy jednak Ubhika ujrzała dom Borlona, jeszcze z oddali, natychmiast wydał jej się jakiś dziwny – o wiele ciemniejszy, niż go pamiętała, prawie czarny, jak wypalony. Gdy zaś podjechała bliżej, zobaczyła, że z domu rzeczywiście pozostało już tylko to, czego nie zdołał strawić potężny pożar.

Powodowana koszmarną fascynacją, jechała coraz dalej, aż w końcu zatrzymała się przed zwęglonymi resztkami murów, w których unosiła się jeszcze woń ognia i zniszczenia, w środku wznosiły się kupy popiołu z drewnianych belek i dachówek. Poczuła się jak padlinożerca, który dotarł na miejsce tragedii, nie brał w niej jednak udziału, może tylko wykorzystać resztki. Może gdzieś w popiele leżało jeszcze kilka monet.

Ubhika rozpoznała zarysy kuchni, w której niejeden raz siedziała z kobietami, obok niej małą komórkę, gdzie często zdarzało jej się spać. Nigdy nie była w głębi domu. Dopiero teraz, wlokąc się przez spopieloną ruinę, gdy stąpaniem wznosiła chmury popiołu cuchnące dymem, widziała, jakie jeszcze pomieszczenia były w domu tkacza włosianych kobierców. Które z nich mogło być pracownią? Jakże chętnie by się tego dowiedziała.

Odkryła w sadzy ślady stóp, wychodzące ze zgliszczy i ginące gdzieś w żwirze, wyglądało na to, że rodzina tkacza przeżyła pożar.

Nie znalazła pieniędzy, ani nic innego, co warto byłoby zabrać. Ostatecznie postanowiła ruszyć dalej. W każdym razie zdobyła ciekawą nowinę, którą mogła opowiadać; trochę ubarwiona, pomoże jej pewnie w interesach, a nawet zapewni posiłek tu i ówdzie.

Wtedy zauważyła tego mężczyznę stojącego na poboczu. Tak po prostu, pośród pustkowia.

Ubhika nieufnie podjechała bliżej na swym wierzchowym ośle, trzymając jedną dłoń na rękojeści pałki przytwierdzonej do siodła. Lecz on pomachał jej przyjaźnie ręką i uśmiechnął się. No i był młody…

Podjeżdżając powoli ku niemu, przyłapała się na mimowolnym poprawianiu włosów. Właściwie wciąż jeszcze jestem młoda, pomyślała zaskoczona, to tylko moje ciało zdradziło mnie i się postarzało. Mimo to pozwoliła włosom opaść, w obawie, że wyda mu się śmieszna.

– Bądź pozdrowiona – powiedział mężczyzna. Dziwnie to zabrzmiało. W jego mowie było coś twardego, jakieś obce brzmienie.

Ubrany był też dziwacznie. Nosił strój okrywający go całkowicie od stóp do głowy, wykonany z tkaniny, jakiej Ubhika nigdy jeszcze nie widziała. Na piersi miał błyszczącą ozdobę, a wokół talii pas, do którego zamocowano rozmaite worki i małe pudełeczka.

– Bądź pozdrowiony, cudzoziemcze – odrzekła z ociąganiem Ubhika.

Mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Na imię mi Nillian – powiedział, starając się wyraźnie upodobnić swą wymowę do Ubhiki. – Przybywam z bardzo daleka.

– Skąd? – niemal automatycznie spytała Ubhika.

– Z Lukdarii – powiedział mężczyzna, ociągając się nieco, jak ktoś próbujący schronić się w fałszu, z obawą, że jego kłamstwo zostanie przejrzane.

Ubhika nie słyszała nigdy wcześniej o mieście lub krainie o takiej nazwie, ale to nie miało znaczenia. Widać było przecież wyraźnie, że obcy pochodzi z bardzo daleka.

– Nazywam się Ubhika – powiedziała, dziwiąc się w duchu swemu podenerwowaniu. – Jak widzicie, jestem wędrowną handlarką.

Przytaknął.

– Czy to znaczy, że sprzedajecie te przedmioty, które ze sobą wozicie?

– Tak. – „A niby co innego” pomyślała, przyglądając się uważnie jego twarzy. Wyglądał na silnego i pełnego życia człowieka; na mężczyznę, który potrafił dziko tańczyć, głośno śmiać się i dotrzymać kroku przy piciu. Trochę przypominał jej chłopca, w którym była zakochana kiedyś, jako bardzo młoda dziewczyna. Do niczego zresztą nie doszło; ożenił się z inną, nauczył rzemiosła garncarza i kilka lat temu zmarł.

Przywołała się do porządku i wróciła myślami do interesów. Kimkolwiek był ten mężczyzna, spytał ją, co miała do sprzedania.

– Tak – powtórzyła. – Co chcecie kupić, Nillianie?

Mężczyzna przesunął wzrokiem po dwóch wysoko załadowanych jucznych osłach.

– Macie ubrania?

– Oczywiście. – Miała wprawdzie przede wszystkim tkaniny, ale także kilka gotowych części męskiej garderoby.

– Chciałbym ubrać się jak ludzie w tej okolicy.

Ubhika rozejrzała się. Nigdzie nie widziała wierzchowca. Jeśli ten mężczyzna przychodził z tak daleka, w jaki sposób tu dotarł? Przecież raczej nie na piechotę. I dlaczego stał tutaj, jakby czekał na handlarkę? Działo się coś niepojętego.

Ale najpierw interesy.

– Macie czym zapłacić? – spytała Ubhika. – Bo takie są zwyczaje w tej okolicy – że się płaci.

Mężczyzna roześmiał się i stwierdził, machając ręką:

– Nie ma w tym nic niezwykłego, robi się tak wszędzie, w całym wszechświecie.

– Na tym zupełnie się nie znam. Tak czy siak, mam dla was ubrania, jeśli wy macie pieniądze.

– Mam pieniądze.

– Dobrze.

Ubhika zsiadła z osła i zauważyła, że spojrzenie mężczyzny powędrowało za nią. Mimo woli poruszała się energiczniej niż zwykle, jakby chciała udowodnić, że jest jeszcze młoda i zgrabna, a nie tak stara jak zdawałyby się wskazywać jej chude ciało i pełna zmarszczek, wygarbowana pogodą skóra. Chwilę później ogarnęła ją złość na samą siebie i gwałtownie wyszarpnęła z bagażu węzełek z męskimi ubraniami.

Rozwinęła go na ziemi, gdy podniosła oczy, zobaczyła, że mężczyzna wyciąga w jej stronę na dłoni kilka monet.

– U nas używamy takich pieniędzy – wyjaśnił. – Popatrzcie najpierw, czy zechcecie je przyjąć.

Ubhika wyjęła z jego dłoni jedną monetę. Wyglądała inaczej, niż wszystkie znane jej monety – dokładniej wytłoczona, błyszcząca, z metalu, jakiego nigdy wcześniej nie widziała. Piękna moneta. Ale nie pieniądz.

– Nie – powiedziała z żalem, oddając mu metalowy krążek. – Za to nie mogę wam nic sprzedać. – Miał jej przejść koło nosa nieoczekiwany interes.

Obcy przyjrzał się monecie, jakby widział ją po raz pierwszy.

– Co jest z nią nie tak? – spytał. – Nie podoba się wam?

– Ależ podoba mi się – odparła Ubhika. – Nie o to chodzi. Z pieniędzmi problem w tym, żeby podobały się innym.

Zaczęła znowu zwijać swój węzełek.

– Stop, zaczekajcie! – zawołał mężczyzna. – Zaczekajcie jeszcze chwilę. Potargujmy się. Może mogę wam dać coś na wymianę?

Ubhika zatrzymała się i zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów.

– Co na przykład?

– Nie wiem… Może moje ubranie?

Ubhika spróbowała wyobrazić sobie, kto mógłby nosić takie dziwaczne ubranie. Nikt, będący przynajmniej z grubsza przy zdrowych zmysłach. A czy dałoby się je przerobić na coś innego, wydawało się to niełatwe… Potrząsnęła głową.

– Nie.

– Zaczekajcie. To coś innego. Tutaj, moja bransoleta. Dostałem ją od mojej matki; ma naprawdę wielką wartość.

Nie potrafi się targować, pomyślała rozbawiona Ubhika. Koniecznie chciał dostać jej nędzne ubrania i nawet nie próbował tego ukryć. Był jak otwarta książka. Każdym swoim ruchem mówił: proszę, daj mi je; zapłacę ci za nie, co tylko zechcesz. Prawie było go jej żal.

– Nie macie naszych pieniędzy, Nillianie i po waszej mowie można poznać, że przybywacie z daleka – powiedziała. – Nie na wiele wam się zda ubierać jak człowiek stąd.

– Bransoleta – powtórzył i wyciągnął w jej stronę ozdobę, noszoną przez siebie, o ile Ubhika dobrze pamiętała, na prawym przegubie. – Jak wam się podoba?

Wyjęła z jego dłoni bransoletę i zadrżała, czując, jak jest ciężka i chłodna. Wykonano ją z gładkiego, połyskującego złoto metalu i przyozdobiono po zewnętrznej stronie delikatnym, mieniącym się wzorem. Gdy przyglądała się z bliska rysunkowi, poczuła dobywający się z bransolety silny zapach, ciężką, łojowatą woń, przypominającą tłusty odór wydzielany przez młode bawoły. Musiał nosić tę obręcz od dawna. Może dzień i noc, odkąd podarowała mu ją matka.

Czy to była prawda? I co mogło kogoś skłonić, by podarek od matki, do tego jeszcze tak wartościowy, wymieniać na kilka nędznych łachów?

Wszystko jedno.

– Bierzcie, co chcecie – Ubhika usłyszała swoje słowa, całkiem zatopiona w podziwianiu bransolety.

– Musicie mi powiedzieć, czego potrzebuję! – zaprotestował mężczyzna.

Ubhika z westchnieniem pochyliła się nad węzełkiem i wyłowiła spodnie z grubo tkanego materiału i kurtkę, jaką nosili pasterze. Oczywiście nie miała pasterskich wysokich butów; zamiast tego dała mu parę zwykłych sandałów.

– To mi przecież nie będzie pasować.

– Nieprawda, to dokładnie wasz rozmiar.

– Uwierzę dopiero po przymiarce – odrzekł mężczyzna i zaczął, ku bezgranicznemu zaskoczeniu Ubhiki, zrzucać swoje ubranie.

Odwrócił się jednak przy tym tyłem. Górną część swego stroju rozpiął na szwie, który otworzył się, wydając dźwięk podobny do cmoknięcia i wysunął ramiona z rękawów. Ukazał się nagi, mocny tors, połyskujący jedwabiście w słońcu. Mężczyzna tymczasem zaczął rozpinać pas.

Ubhika, która z wrażenia zapomniała oddychać, przerażona wstrzymała powietrze i mimowolnie rozejrzała się na wszystkie strony w obawie, że ktoś może ich obserwować. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby rozbierał się przy niej mężczyzna!

Obcemu jednak wydawało się nie robić to żadnej różnicy. Zdjął dolną część ubrania i naciągał nowo nabyte spodnie.

Ubhika stała i wpatrywała się w nagie, muskularne plecy, znajdujące się tak blisko, że wystarczyłoby wyciągnąć ramię, by ich dosięgnąć. Rzeczywiście swędziała ją ręka. Dlaczego nie? Zadawała sobie pytanie i niemal nie mogła opanować pragnienia, by dotknąć gładkiej, błyszczącej skóry mężczyzny, tylko po to, by poczuć, jaka jest w dotyku. Widziała też jego pośladki, małe i twarde, osłonięte tylko obcisłym, niewiarygodnie gładko przylegającym kawałkiem tkaniny i czuła dziwnie ciepłą falę rozchodzącą się w podbrzuszu.

W głowie pojawiła się szalona myśl…

Niezdecydowanie obracała w palcach bransoletę. Wzory na niej połyskiwały przecudnie. Oddać mu bransoletę i poprosić, żeby w zamian robił z nią te rzeczy, które mężczyzna robi z kobietą, tylko ten jeden jedyny raz…

Co za szalona myśl. Energicznie wsunęła bransoletę na przegub lewej dłoni. Wykluczone. Nie chciała doświadczyć jego odmowy i usłyszeć, jak mówi, że jest dla niego za stara.

– Rzeczywiście – usłyszała, jak on mówi, nie mając pojęcia o jej rozterkach. Rozkładał ręce na wszystkie strony i przyglądał się, jak leży ubranie. – Naprawdę pasuje.

Ubhika nic nie powiedziała, bała się tylko, że widać po niej jej myśli.

Ale obcy, któremu było na imię Nillian, uśmiechał się do niej w roztargnieniu i zbierał swoje rzeczy. Błyszczący strój zwinął w węzełek, wcisnął pod pachę, a pas przewiesił przez ramię. Podziękował jej przyjaźnie, powiedział jeszcze kilka słów, których treść do niej nie dotarła, choć później przypominała sobie, że coś mu odpowiadała. Potem pożegnał się.

Patrzyła za nim, gdy oddalał się, odchodząc na przełaj. Nie w kierunku miasta. Zatrzymał się jeszcze przed zapadliskiem, odwrócił się do niej i pomachał ręką. Potem zniknął z oczu.

Ubhika stała jeszcze przez dłuższy czas i nie widząc, wpatrywała się przed siebie. Jakiś czas potem otrzeźwiała, podniosła lewe ramię i przyjrzała się bransolecie. Była tam naprawdę. To nie był sen.

Nagle opanowało ją uczucie, jakby wokół, za każdą skałą i każdym wzgórzem siedzieli ludzie, szeptem opowiadający sobie tajemnice, o których jej nie wolno było się dowiedzieć. W pośpiechu pozbierała pozostałe części ubrań, zwinęła je w węzełek i zapakowała. Potem chwyciła lejce obu jucznych osłów, dosiadła swego wierzchowca i pognała go, uderzając łydkami. W piersiach czuła ucisk, którego nie potrafiła sobie wyjaśnić.

Starała się nie myśleć o wieczorze. Dzisiejsza noc na pewno nie będzie łatwa.

Загрузка...