Przybysz z daleka

– Jałowa planeta, w większej części pokryta pustynią i stepem. Zaludnienie około trzysta do czterystu milionów. Wiele miast średniej wielkości, wszystkie w ruinie. Znikome ilości minerałów, rolnictwo uprawiane w niezwykle ciężkich warunkach. Brak wody.

Co podziwiał w Nillianie, to jego niewiarygodny dynamizm, niemal zwierzęcą energię, wręcz promieniował nią, dodawała mu jakiejś dzikości, nieokiełznania. Działo się tak może dlatego, że Nillian zdawał się wiele nie zastanawiać; jego słowa, działania i decyzje wynikały raczej z intuicji, niewymuszone, proste, niezbyt przemyślane. Od kiedy latał razem z Nillianem, Nargant coraz częściej uświadamiał sobie, że jego własne myśli biegły po torach pełnych niezliczonych zakrętów, nawet gdy chodziło o zupełnie błahe decyzje, że właściwie automatycznie wdawał się w roztrząsanie problemu z każdej strony i rozpatrywanie wszelkich ewentualności, na które tracił mnóstwo energii.

Obserwował Nilliana z boku. Młody drugi pilot siedział w fotelu wygodnie rozparty, odprężony, przy ustach przymocował mikrofon aparatury nagrywającej, uważnie studiował monitory i wskaźniki instrumentów do zdalnej analizy. Jego skupienie było wyczuwalne niemal fizycznie. Na ekranach widoczne były różne ujęcia powierzchni planety, szarobrązowe, bez widocznych szczególnych konturów. Komputer wyświetlił kilka białych linii, zdanymi o dokładności analizy.

– Instrumenty coś wskazują – kontynuował Nillian – co z pewnym prawdopodobieństwem może być pozostałością po wysoko rozwiniętej cywilizacji. Z kosmosu można gołym okiem zobaczyć proste linie, których zabarwienie pozwala przypuszczać, że są to fundamenty dawnych wielkich budowli. Bardzo wielkich budowli. W atmosferze zmierzyłem produkty rozpadu pierwiastków radioaktywnych; niskie promieniowanie szczątkowe. Prawdopodobnie wojna atomowa sprzed kilkudziesięciu tysięcy lat. Istnieje niska aktywność elektromagnetyczna, podejrzewam rodzaj prostej komunikacji radiowej, ale nie zlokalizowaliśmy żadnych dużych źródeł energii. Innymi słowy – wnioskował, a jego głos przybrał odcień poirytowanej ironii – rysuje się taki sam obraz jak wszędzie. Nie sądzę, byśmy mieli coś odkryć, jeśli będziemy dalej rezygnowali z lądowania na obserwowanej planecie. Jest to oczywiście moje prywatne zdanie, ale nie miałbym nic przeciwko temu, żeby kierownictwo ekspedycji potraktowało je jako sugestię. Raport złożył Milian Jegetar Cuain, z pokładu statku KALYT-9. Czas standardowy 15-3-178002, ostatnie skalowanie 4-2. Pozycja kwadrant 2014-BQA-57, na orbicie drugiej planety słońca G-101, koniec.

– Chcesz to tak wysłać?

– A dlaczego nie?

– Te ostatnie uwagi są przecież nieco… zuchwałe, prawda?

Nillian złośliwie uśmiechnął się, potrząsając głową, pochylił się nad pulpitem aparatury nadawczej i kilkoma wprawnymi ruchami rąk spowodował wysłanie swojego raportu z obserwacji planety.

– Problem z tobą, Nargancie, polega na tym – wyjaśnił potem – że jesteś taki nieżyciowy. Wpojono ci przekonanie, że przepisy są ważniejsze od faktów widocznych gołym okiem i że najmniejsze nieposłuszeństwo natychmiast cię zabije. Nie nauczono cię wiele ponad to, ale posłuszeństwo tak weszło ci w krew, przeniknęło do szpiku kości, że kiedy po twej śmierci ktoś rozkroi twoje zwłoki, zapewne zamiast szpiku zobaczy skrystalizowane posłuszeństwo.

Nargant wpatrywał się w swoje dłonie, jakby próbował przejrzeć na wskroś skórę i stwierdzić, czy Nillian ma rację.

– Nie zrobisz już ze mnie rebelianta, Nillianie, zamruczał niepewnie.

Śmieszne, że sam to czuł. Odkąd odbywał loty z dawnym rebeliantem i porównywał się z nim, sam sobie wydawał się skamienieliną.

– Nie możesz już zostać rebeliantem, cesarski żołnierzu – odparł Nillian. Teraz spoważniał. – Na szczęście to już niepotrzebne. Ale bardzo bym się ucieszył, gdybyś mógł trochę zapomnieć o starym warunkowaniu. Nie tylko ze względu na ciebie, ale i dla mnie. Jak długo jesteśmy już w drodze? Prawie czterdzieści dni. Czterdzieści dni, tylko ty i ja w tym małym statku rozpoznawczym i prawdę mówiąc: właściwie ciągle nie wiem, czy ty mnie właściwie lubisz. Czy może wytrzymujesz ze mną tylko dlatego, że taki masz rozkaz.

– Nieprawda – powiedział Nargant. – Dosyć cię lubię. – Zabrzmiało to okropnie oschle. Czy ja kiedykolwiek mówiłem komuś takie rzeczy? – zastanowił się przerażony.

– Dziękuję. Ja ciebie oczywiście też lubię, dlatego złości mnie, gdy postępujesz ze mną tak drętwo, jakbym po powrocie miał złożyć raport o twoich przekonaniach do komisji kapłańskiej albo co najmniej do Rady Rebeliantów.

– Drętwo…?

– Tak! Ostrożnie, uważnie, żeby tylko nie powiedzieć nic niewłaściwego i wszystko wykonać prawidłowo… Wydaje mi się, że powinieneś codziennie rano i wieczorem stawać przed lustrem i powtarzać sobie głośno: „Cesarza już nie ma!” I tak przez kilka lat.

Nargant zastanawiał się, czy Nillian mówi poważnie.

– Mógłbym spróbować.

– Chodzi po prostu o to, żebyś wyłączał czasem tego przeklętego cenzora, który siedzi w twoim mózgu i mówił wprost, co ci przyjdzie do głowy, nie przejmując się, co ja o tym pomyślę. Myślisz, że mógłbyś – przynajmniej od czasu do czasu?

– Postaram się. – Czasem rebeliant irytował go. Czemu na przykład teraz zaśmiał się z jego odpowiedzi?

– A myślisz, że mógłbyś czasem naruszyć kilka przepisów? Kilka instrukcji potraktować trochę dowolniej?

– Hmm… nie wiem. Co na przykład?

W oczach Nilliana pojawił się jakby cień spisku.

– Na przykład instrukcję, że nie wolno nam lądować na żadnej planecie.

Nargant wstrzymał oddech.

– Nie zamierzasz chyba…?

Nillian przytaknął gwałtownie, jego oczy błyszczały z ochoty na to przedsięwzięcie.

– Ale to niemożliwe! – Sama myśl o tym była dla Narganta niepojęta. Ta rozmowa działała na niego jak ściskanie imadłem. Poczuł szybsze bicie serca. – Mamy surowy zakaz – surowy! – lądowania na planetach, które obserwujemy.

– I nie wylądujemy – Nillian uśmiechnął się szeroko. Trudno było rozstrzygnąć, czy był to uśmiech złośliwy, czy zadowolony, czy jedno i drugie. – Tylko troszkę zanurzymy się w atmosferze…

– A potem?

– Wysadzisz mnie w łodzi ratunkowej.

Nargant odetchnął głęboko i zacisnął pięści. W skroniach mocno pulsowała mu krew. Spojrzał w bok, zatrzymał wzrok na jednej z obcych gwiazd, cicho i zagadkowo migocącej za lukiem. Ona jednak także nie umiała mu pomóc.

– Nie wolno nam tego zrobić.

– Dlaczego nie?

– Bo to byłoby przekroczenie wyraźnego rozkazu!

– Ojej – pokiwał głową Nillian. – Okropne. – I milczał.

Nargant unikał jego spojrzenia; znał byłego rebelianta na tyle dobrze, by wiedzieć, że ten obserwuje go bez przerwy. Planeta G-101/2 wisiała nad nimi jak wielka, brudna piłka. Gołym okiem nie było na niej widać miast.

– Nie wiem, na co liczysz – westchnął w końcu Nargant.

– Chcę zdobyć informacje – odpowiedział Nillian. – Nie wiemy wiele, ale jednego możemy być pewni: Nigdy nie dowiemy się, co się tutaj dzieje, podlatując od jednej planety do drugiej i robiąc na orbicie standardowe pomiary.

– Dowiedzieliśmy się już przecież całkiem dużo – sprzeciwił się Nargant. – Wszystkie planety, do których do tej pory podlecieliśmy, zamieszkane są przez ludzi. Wszędzie znajdujemy planetarne cywilizacje na dosyć prymitywnym poziomie. I wszędzie są ślady dawnej wojny, podczas której użyto broni atomowej.

– Nudy – stwierdził młody drugi pilot. – To wszystko właściwie potwierdza tylko to, co i tak już wiedzieliśmy.

– Ale to były tylko legendy, trudne do uwierzenia opowiadania garstki bajarzy. Dopiero teraz potwierdziliśmy je osobiście.

Nillian podniósł się tak gwałtownie, że Nargant cały zadrżał.

– Czy ty tego nie czujesz? – zawołał podniecony. – Przemierzamy galaktykę, która najwyraźniej od niepamiętnych czasów należała do cesarstwa, a nie jest zaznaczona na żadnej gwiezdnej mapie! Odkryliśmy zaginioną część imperium, o której w cesarskim archiwum nie ma żadnych dokumentów. I nikt nie wie, dlaczego. Nikt nie wie, co tu znajdziemy. To przecież niewiarygodna tajemnica!

Opadł na fotel, jakby ten wybuch go wyczerpał.

– Jeśli do tego uzmysłowić sobie, że w ogóle ślad tej tajemnicy wyszedł na jaw tylko dzięki całemu łańcuchowi przypadków… – Zaczął wyprostowanymi palcami rysować w powietrzu dziwne kręgi. – Trzeba było tych wszystkich przypadków, żebyśmy przylecieli tutaj. Namiestnik Eswelundu, który kazał wyśledzić kryjówkę przemytników, jakby nie miał nic ważniejszego do roboty… technik, który, zamiast po prostu wykasować zawartość pamięci pokładowej skonfiskowanego statku kosmicznego, przeglądał ją i odkrył mapy gwiezdne galaktyki Gheera… głosowanie w Radzie uchwaliło naszą ekspedycję większością tylko jednego głosu… I oto jesteśmy tutaj. Naszym cholernym obowiązkiem jest dowiedzieć się tak wiele, ile tylko możliwe, o tym, co się tutaj dzieje i jak mogło dojść do tego, że cała ogromna część imperium cesarza od dziesiątków tysięcy lat była zagubiona i zapomniana.

Nargant milczał. Wskazującym palcem powoli przesuwał po popękanym obiciu gałki głównego steru, chropowatym w miejscach, gdzie przez pęknięcia i rysy wystawało sztuczne tworzywo.

– Co zamierzasz? – Chciał zapobiec ewentualnym zarzutom w przyszłości, że brał w tym udział.

Nillian westchnął.

– Wysadzisz mnie w atmosferze. Wyląduję kapsułą w pobliżu jakiejś osady i spróbuję nawiązać kontakt z mieszkańcami.

– Jak chcesz porozumieć się z tymi ludźmi?

– Sądząc po radiotelegramach, które uchwyciliśmy, tam na dole mówi się starą odmianą Paisi. Może będę musiał trochę się przyzwyczaić, ale myślę, że sobie poradzę.

– A jeżeli nie?

Nillian wzruszył ramionami.

– Może będę udawał głuchoniemego. Albo spróbuję nauczyć się ich języka.

Podniósł się z fotela.

– Coś wymyślę. – Mówiąc to, zszedł po wąskiej drabince prowadzącej do dolnej części statku kosmicznego.

Nargant pojął, że rebeliant nie pozwoli odwieść się od swego zamiaru, więc zrezygnował z oporu. Pogodzony z losem zszedł za nim na dół i pełen złych przeczuć przyglądał się, jak Nillian ładuje do kapsuły sprzęt – namiot, przeznaczony właściwie do lądowań awaryjnych, trochę prowiantu i kilka mierników, używanych do badań powierzchni planet, a które podczas tej wyprawy właściwie powinny były pozostać zamknięte w szafie.

– Weź broń.

– Nonsens.

– A co zrobisz, jeśli znajdziesz się w niebezpieczeństwie? Ci na dole są w końcu ludźmi!

Nillian zatrzymał się i obejrzał. Ich spojrzenia spotkały się.

– Liczę na ciebie, partnerze – powiedział w końcu młody rebeliant z osobliwym uśmiechem, którego Nargant nie potrafił sobie wytłumaczyć.

Napęd zawył przez chwilę, statek wyhamował na tyle, że opuścił swą niską orbitę i zanurzył się głębiej. Planeta stawała się coraz większa, wkrótce cały statek przeniknął przeraźliwy gwizd cząstek atmosfery, z ogromną prędkością ocierających o powłokę. Gwizd przeszedł w wycie, w końcu w ogłuszający huk, gdy statek kosmiczny opadał w coraz głębsze warstwy powietrza.

Nargant dalej hamował, wszedł w lot paraboliczny, by w najniższym punkcie zbliżyć się mocno do powierzchni planety i stamtąd wysłać statek z powrotem w przestrzeń kosmiczną.

– Gotów?

– Gotów.

Krótko przed osiągnięciem najniższego punktu paraboli odłączył kapsułę. Tak elegancko, jakby piloci od lat nie ćwiczyli niczego innego, dwa pojazdy rozłączyły się. Nargant wystrzelił w górę w czarne niebo i wszedł na bardzo wysoką stacjonarną orbitę, na której krążył wokół planety z szybkością zgodną z jej prędkością obrotową, pozostając w ten sposób stale mniej więcej nad miejscem, w którym wylądował Nillian. Podczas gdy cichł grzmot silników i statek kosmiczny trzeszcząc, odpoczywał po wysiłku, nawiązał łączność radiową.

Nillian nadawał bieżący raport.

– Lecę nad osadą. Można by ją niemal nazwać miastem… bardzo rozciągnięte, wiele małych chatek, wąskie uliczki, ale też szerokie drogi. Widzę trochę zieleni i ogrody. Coś w rodzaju muru otacza całą osadę, także ogrody. Za murami jest chyba tylko pustynia i step, chociaż w niektórych miejscach trochę marnej roślinności. Widać kilka pasących się zwierząt; może zajmują się tu hodowlą bydła.

Nargant rzucił spojrzenie na nagrywarkę. Masywne urządzenie działało niestrudzenie, nagrywało każde słowo.

– Po mojej prawej stronie widzę chyba ciemną, wysoko wzniesioną formację skalną, łatwo rozpoznawalną z powietrza. Badanie pozwala spodziewać się tam jaskiń. Wyląduję; może to miejsce nada się na bazę.

Nargant skrzywił się. Jaskinie! Jakby na tej pustej planecie nie było innego – a przede wszystkim bezpieczniejszego – miejsca na postawienie namiotu ciśnieniowego.

– Och! Na terenie wokół miasta jest też kilka budynków. Niektóre dość mocno oddalone od osady; kilka godzin piechotą, na oko. Czujniki podczerwieni wykazują, że budowle są zamieszkane. Widzę jeszcze coś, to może być dym z komina.

To był obłęd. Całe przedsięwzięcie było szaleństwem. Nargant masował sobie kark i myślał, że chciałby znaleźć się daleko stąd.

– Polecę szeroką pętlą na południe, aż znów dojrzę moje skały. Nadają się świetnie na punkt orientacyjny. Lecę teraz do nich i wyląduję.

Nargant wyjął szmatkę i zaczął polerować osłony wskaźników. Odradzałem mu to, myślał. Powinienem był nalegać, żeby moje nieprzychylne stanowisko zostało odnotowane w księdze pokładowej.

Dał się słyszeć twardy odgłos siadania płóz lądowniczych, potem wycie wyłączanego silnika grawitacyjnego.

– Wylądowałem. Otwieram luk i oddycham już atmosferą planetarną. Powietrze nadaje się do oddychania, jest dosyć ciepłe i pełne zapachów – czuć je kurzem i odchodami, jest tu jeszcze słodszy zapach, jakby zgnilizny… Oczywiście jestem przeczulony, po tym jak miesiącami wdychałem tylko sterylne powietrze na statku, ale myślę, że obejdę się bez filtrów. Wysiądę teraz i przeszukam skały wokół, by znaleźć odpowiednie miejsce pod namiot.

Nargant westchnął i spojrzał w górę. Przez luk obserwacyjny z prawej strony widział większy z dwu księżyców planety. Ten drugi okrążał ją w przeciwnym kierunku w ciągu mniej niż dwóch dni planetarnych. Jednak w tej chwili mniejszy księżyc był niewidoczny.

– Tu jest dość skalisto i stromo. Przerwę chyba na jakiś czas łączność, zawieszę aparat na pasie i użyję rąk. A właściwie słyszysz mnie jeszcze, Nargant?

Nargant pochylił się nad mikrofonem i przycisnął guzik.

– Oczywiście.

– To uspokajające, wiedzieć o tym. – Usłyszał, jak Nillian się śmieje. – Przyszło mi właśnie do głowy, że jestem kilka milionów lat świetlnych od domu i że na piechotę to trochę daleko, gdybyś mnie tu zostawił. No, to na razie.

Krótki trzask i głośnik zamilkł. Nagrywarka zatrzymała się automatycznie. Narganta otoczyły dobrze znane odgłosy statku kosmicznego: prawie niesłyszalne buczenie wentylacji, od czasu do czasu niesamowicie brzmiący dźwięk z maszynowni, różnorakie szmery i stuki instrumentów na pulpicie sterowniczym.

Po kilku minutach Nargant przyłapał się na tym, że wpatruje się jak zahipnotyzowany w zegar pokładowy i czeka na następny kontakt radiowy. Rozdrażniony wstał i zszedł do luku wypoczynkowego, by się czegoś napić.

Pojął, że złości się sam na siebie. „Nillian ma teraz swoją przygodę, a ja wiszę na orbicie i zdycham z nudów”.

Trwało niepokojąco długo, nim Nillian zgłosił się po raz drugi.

– Miałem już pierwszy kontakt z tubylcem. Starszy mężczyzna. Porozumienie udało się lepiej, niż oczekiwałem. Ale chyba trochę się zmieszał tym, co powiedziałem. Właściwie myślałem, że to całkiem bezludna okolica, ale według niego są tu jakieś szlachetne kamienie i ludzie czasem przychodzą ich szukać. W ogóle był bardzo rozmowny; miło nam się rozmawiało. Ciekawe, że oni tutaj wciąż uważają cesarza za nieśmiertelnego, boskiego władcę, choć poza tym nie wiedzą wiele o imperium. Gdy opowiedziałem mu o rebelii, nie uwierzył w ani jedno słowo.

Nargant pamiętał jeszcze dobrze taki czas w swoim życiu, gdy także dla niego cesarz był centrum wszechświata. Nawet teraz, po dwudziestu latach prowadzonej z trudem, krwawej sekularyzacji, ciągle czuł w sercu ból w miejscu, w którym kiedyś była tamta wiara; ból, mający coś wspólnego ze wstydem, z poczuciem, że zawiódł – i ze stratą.

Młody rebeliant miał lepiej. Był wówczas jeszcze dzieckiem i gdy go wychowywano, nie został poddany działaniu miażdżącego wszystko aparatu kasty kapłanów. Nie podejrzewał nawet, jakie męki musiał znosić ktoś taki jak Nargant, do końca życia.

– Na szczęście wylądowałem łodzią w słabo widocznym miejscu; nie sądzę, by ją zobaczył. Mimo to poszukam sobie innego miejsca na nocny obóz.

Reszta dnia minęła spokojnie. Nillian latał w różne miejsca i robił zdjęcia, które posyłał zaraz drogą radiową do statku. Nargant mógł oglądać na monitorze obrazy rozległych, pustych krajobrazów, stare, krzywe, rozpadające się chaty i ledwie widoczne wąskie wydeptane ścieżki, ciągnące się bez końca przez skaliste wąwozy.

Następnego ranka Nillian porzucił swój pierwotny zamiar, by wejść do miasta i rozejrzeć się, zamiast tego spędził cały dzień na szukaniu samotnych wędrowców, podróżujących piechotą albo na małych wierzchowcach. Lądował w bezpiecznej odległości, podchodził do nich i wypytywał. Podczas jednego z takich kontaktów nabył od pewnej starej kobiety kompletny tubylczy strój, dając na wymianę swą niesłychanie kosztowną bransoletę. Ta ofiarność zrobiła wielkie wrażenie na Nargancie, musiał przyznać, że uspokajała go również ostrożność w postępowaniu rebelianta.

W południe następnego dnia Nillian odkrył mężczyznę, który najwidoczniej zabłądził na pustyni.

– Obserwuję go już jakiś czas. Nie mogę zrozumieć, dlaczego podróżuje tutaj piechotą; może iść tylko z miasta, a stamtąd jest tu co najmniej jeden dzień drogi. Tam na dole panuje bezlitosny upał i nigdzie nie ma wody. On co chwilę upada. – Milczał przez chwilę. – Teraz już nie wstaje. Prawdopodobnie stracił przytomność. No cóż, tym sposobem oszczędzę mu widoku mego pojazdu. Ląduję.

– Wstrzyknij mu środek uspokajający – poradził Nargant. – Bo obudzi ci się w kapsule, a nie wiesz, jak zareaguje.

– Dobry pomysł. Która to fiołka? Ta żółta?

– Tak. Daj tylko pół dawki; ma chyba dosyć osłabiony układ krążenia.

– W porządku.

Nargant rozpoznawał po dźwiękach, dobywających się z głośnika, że Nillian podnosi nieprzytomnego i transportuje go w chłodne, cieniste miejsce. Tam wlał w niego półtorej butelki wody. Potem czekali, aż uratowany ocknie się.

– Nargant, tu Nillian.

Nargant podskoczył. Zdrzemnął się w fotelu pilota.

– Tak?

W głośniku przez chwilę słychać było trzaski i stuki, potem Nillian spytał:

– Mówi ci coś pojęcie włosiany kobierzec? Nargant bezradnie podrapał się po piersiach i zastanawiał się.

– Nie – powiedział potem. – Mogę najwyżej sądzić, że chodzi o dywan zrobiony z włosów albo który tak wygląda. Dlaczego pytasz?

– Rozmawiałem przez chwilę z tym człowiekiem. Opowiedział mi, że z zawodu jest tkaczem włosianych kobierców. Zawód to może nie całkiem odpowiednie słowo; sposób w jaki o tym mówił, świadczy o tym, że to tutaj coś w rodzaju kasty zawodowej. W każdym razie upewniałem się; on naprawdę miał na myśli, że tka dywan z włosów i to ludzkich.

– Z ludzkich włosów? – Nargant wciąż próbował do końca się obudzić. Dlaczego Nillian opowiada mu to wszystko?

– To musi być pracochłonne zajęcie. Jeśli nie zrozumiałem go źle, potrzeba całego życia na utkanie jednego jedynego włosianego kobierca.

– Brzmi to dość dziwacznie.

– To samo mu powiedziałem, co zupełnie zbiło go z tropu. Tkanie tych dywanów musi być tutaj czymś w rodzaju świętego rytuału. A po tym, że nie wiedziałem, co to jest włosiany kobierzec, poznał od razu, że pochodzę z innej planety.

Nargant nabrał powietrza.

– I co mu powiedziałeś?

– Przyznałem mu rację. Dlaczego nie? Wydaje mi się interesujące, że ci ludzie tutaj wiedzą o innych zamieszkałych światach; nie spodziewałem się, bo wszystko wygląda raczej prymitywnie.

Ku własnemu zdumieniu Nargant zauważył, że drżą mu ręce. Dopiero teraz poczuł, że zrobiło mu się niedobrze, mdliło go ze strachu. Powstało w nim napięcie, które minie dopiero wtedy, gdy skończy się ta przygoda i Nillian będzie znowu na pokładzie, napięcie, którym wbrew wszelkiemu rozsądkowi próbował ochronić ich obu przed następstwami oczywistej niesubordynacji.

– Co zamierzasz? – spytał, licząc na to, że jego głos nie zdradzi, co się z nim dzieje.

– Te włosiane kobierce mnie interesują – oświadczył Nillian beztrosko. – Poprosiłem go, żeby pokazał mi dywan, nad którym pracuje, ale on mówi, że nie może. Nie mam pojęcia, dlaczego; mamrotał coś, nie mogłem zrozumieć. Ale mamy odwiedzić jego kolegę, innego tkacza włosianych kobierców i tam będę mógł obejrzeć dywan.

To była sprawa ciała. Jego umysł wiedział, że rebelianci inaczej pojmują dyscyplinę, ale jego ciało nic o tym nie wiedziało. Jego ciało wolało umrzeć, niż zlekceważyć rozkaz.

– Kiedy tam będziecie?

– Podałem mu preparat wzmacniający; czekam jeszcze, aż zadziała. Może z godzinę. Ten człowiek jest wycieńczony. Ale nie sposób z niego wyciągnąć, czego właściwie szukał na pustyni. Dość tajemnicza jest ta historia.

– Masz na sobie tubylcze ubranie?

– Oczywiście. Zresztą bajecznie niewygodne; drapie w miejscach, o których nawet nie wiedziałeś, że je masz.

– Kiedy zgłosisz się znowu?

– Natychmiast po wizycie u tamtego tkacza. Mamy przed sobą dwie albo trzy godziny marszu; na szczęście słońce stoi już dość nisko, nareszcie nie jest tak okropnie gorąco. Możliwe, że zaproszą nas na nocleg, oczywiście nie odmówię.

– Nadajnik radiowy bierzesz na wszelki wypadek ze sobą?

– Naturalnie. – Nillian roześmiał się. – Hej, martwisz się o mnie?

Przy tych słowach Nargant poczuł ukłucie. Właściwie nie, dotarło do niego i wydał się sobie szpetny i nikczemny. Właściwie martwił się tylko o siebie, o to, co stanie się z nim, jeśli Nilliana spotka coś złego. Nie zasługiwał na sympatię, którą darzył go młody rebeliant, gdyż nie potrafił jej odwzajemnić. Potrafił jedynie zazdrościć mu swobody i wewnętrznej wolności, sam sobie wydawał się kaleką.

– Jestem śmiertelnie zmęczony – stwierdził wymijająco. – Spróbuję się trochę przespać. Powodzenia. Koniec.

– Dziękuję. Koniec. – odrzekł Nillian. Rozległ się głośny trzask, i nagrywarka wyłączyła się automatycznie.

Nargant siedział dalej w fotelu, oparł głowę i przymknął oczy. Zdawało mu się, że czuje wibrowanie swoich gałek ocznych. Na pewno nie będę mógł spać, pomyślał. Ale zasnął, nim udało mu się ponownie podnieść powieki. Zapadł w niespokojny sen.

Gdy się obudził, trwało dobrą chwilę, nim przypomniał sobie, gdzie jest i co się wydarzyło. Spojrzał otępiały na cyfry zegara pokładowego i bezskutecznie próbował obliczyć, jak długo spał. Jednak licznik nagrywarki nie poruszył się jeszcze, a to świadczyło o tym, że Nillian nie zgłaszał się ponownie.

Podszedł do luku obserwacyjnego i wyjrzał w dół, na potężną atmosferę planety. Nieskończona, ciągnąca się od bieguna do bieguna strefa świtu nad brudno-brązową powierzchnią. Nagle z przerażeniem uświadomił sobie, że w okolicy, w której przebywał Nillian, był już wczesny poranek. Spał całą noc.

A Nillian się nie zgłosił.

Sięgnął po mikrofon i zbyt gwałtownym ruchem włączył nadajnik.

– Nillian?

Czekał, ale nic nie przerywało ciszy. Ponowił bardziej formalnie:

– KALYT-9 wzywa Nilliana Jegetara Cuaina, proszę zgłoś się! – To także nic nie dało.

Czas mijał, a Nillian nie zgłaszał się. Nargant siedział w fotelu pilota i powtarzał do aparatu radiowego raz za razem imię Nilliana, godzinami. Cofnął nagrywarkę, odsłuchał nagrania, ale naprawdę nic tam nie było, żadnej wiadomości od Nilliana. Nie zdawał sobie sprawy, że zagryza stale dolną wargę, aż zaczęła już krwawić.

Czuł się jak rozrywany przez dwie siły, szarpiące go dwa żywioły. Z jednej strony rozkaz, wyraźny, jednoznaczny i nieodwołany, by nie lądować na obserwowanych planetach, i zamiłowanie do subordynacji, z której niegdyś był tak dumny. Od początku wiedział, że to się nie uda, od samego początku. Pojedynczy człowiek, sam na nieznanej planecie, w nieznanej kulturze, z którą unia światów nie miała kontaktu od dziesiątków tysięcy lat – cóż innego mógł tam zdziałać, niż znaleźć własną śmierć?

Z drugiej strony było to nowe uczucie przyjaźni, świadomość, że gdzieś tam na dole człowiek znajduje się może w niebezpieczeństwie i całą nadzieję pokłada w nim, człowiek, który w niego wierzył i zabiegał o jego przyjaźń, mimo że widział, iż dawnemu cesarskiemu żołnierzowi takie rzeczy nie przychodzą łatwo. Może właśnie teraz, w tym momencie, Nillian wznosi oczy ku ciemnemu nocnemu niebu, wiedząc, że jest tam mały, kruchy statek kosmiczny, i czeka na ratunek.

Nargant głęboko odetchnął i wyprostował się. Podjął decyzję, to zdecydowanie dodało mu sił. Wyćwiczonymi ruchami dłoni przygotował aparaturę do nadania wiadomości z raportem.

– Tu mówi Nargant, pilot statku kosmicznego KALYT-9. Wzywam ciężki krążownik TRIKOOD pod komendą Jeroma Karswanta. Uwaga, to raport awaryjny!

Przerwa. Nie zwracając uwagi na swoje ruchy, Nargant otarł z czoła krople potu. Miał uczucie, jakby nie chodziło tu o wiadomość, ale jakby musiał we wszystko, co było do powiedzenia i do zrobienia, angażować się całym ciałem, ze wszystkich sił. Wiedział, że nie może zbyt długo się zastanawiać, inaczej nie nada w końcu tego raportu. Po prostu mówić i natychmiast wysłać, a potem niech się dzieje, co chce. Zwolnił przycisk przerwy.

– Naruszając nasze rozkazy, mój partner Nillian Jegetar Cuain udał się przed trzema dniami czasu standardowego na powierzchnię planety G-101/2, by prowadzić dalsze badania wśród jej mieszkańców. Ostatni meldunek nadał osiem godzin temu. Należy przywołać następujące fakty… – Sformułował krótki i rzeczowy raport, nie przejmując się drżeniem nóg. – Proszę o instrukcje. Nargant, z pokładu KALYT-9. Czas standardowy 18-3-178002, ostatnie skalowanie 4-2. Pozycja kwandrant 2014-BQA-57, na orbicie drugiej planety słońca G-101, koniec.

Gdy uruchomił nadawanie, był mokry od potu. Teraz sprawy pójdą swoim biegiem. Wypromieniowany meldunek pędził, rozłożony na cząsteczki informacji o niepojętym wymiarze, ku swemu celowi i nikt nie mógł go już cofnąć. Nargant opuścił mikrofon i przygotował się na długie oczekiwanie. Był zmęczony, ale wiedział, że nie będzie mógł spać.

Podczas następnych godzin ciągle powtarzał imię Nilliana przez elektromagnetyczny aparat radiowy. Zdawało mu się, że jego nerwy rozgrzane są do białości, dręczyło go przeczucie zbliżającego się nieszczęścia.

Nagle rozbłysło pomarańczowo-czerwone światełko sygnalizatora aparatury nadającej, nagrywarka włączyła się automatycznie. Nargant poderwał się z niespokojnej drzemki. Zgłosił się okręt flagowy floty Gheera!

– Tu krążownik TRIKOOD. KALYT-9, potwierdzam przyjęcie waszej wiadomości czasu standardowego 15-3-178002. Kierownictwo wyprawy poleca wam przerwać badania i jak najszybciej wrócić. Koniec.

Wydawało się, że czas stanął. Nargant nie słyszał nic poza dzikim biciem własnego serca i grzmotem wrzącej krwi w uszach. Zdawało mu się, że słyszy: – Błąd! Błąd! Błąd – skandowane w rytm uderzeń serca. Popełnił błąd. Dopuścił do tego, że popełniono błąd. Był nieposłuszny, teraz zostanie bezwzględnie ukarany. Wszystko, co mógł jeszcze zrobić dla ratowania swego honoru, to powrócić tak szybko i pokornie, jak tylko możliwe i przyjąć swą karę.

Dłonie Narganta śmigały nad pulpitami. Szepty i szemranie instrumentów na pulpicie sterowniczym zamarły, gdy zbudziły się ogromne maszyny w głębi statku i wprawiły w drżenie zewnętrzne warstwy. Strach wymazał wszystkie myśli, nawet wspomnienie Nilliana. Igła wskaźnika wspinała się z czerwonego ku zielonemu obszarowi, nieforemne agregaty z głuchym buczeniem pompowały energię do napędu, potem Nargant przyspieszył, skierował mały statek ku ciemnemu sklepieniu obsypanemu gwiazdami. Każdy ruch wykazywał ćwiczoną przez całe życie rutynę; mógłby prowadzić statek nawet na wpół żywy. Bez żadnego zbędnego ruchu dłoni przygotował nadświetlną fazę lotu i po chwili KALYT-9 przeszedł do wymiaru, w którym panują inne prawa. Nie ma w nim ograniczenia prędkości, ale każdy jest sam. Do statku, znajdującego się w tej niepojętej nadprzestrzeni, nie docierają żadne radiowe informacje.

Dlatego Nargant rozminął się o parę minut z właściwą odpowiedzią na swe wołanie o pomoc.

– KALYT-9, tu mówi komandor Jerom Karswant ze statku TRIKOOD. Uwaga, niniejszym odwołuję ostatni rozkaz, jaki otrzymaliście. Była to standardowa instrukcja wysłana do wszystkich łodzi. Nargant, pozostańcie na orbicie G-101/2 i próbujcie nadal nawiązać kontakt z Nillianem. Wysyłam do was lekki krążownik SALKANTAR. Proszę wymierzyć najbliższy punkt zanurzenia dla statku tej wielkości i wysłać dokładne współrzędne, żeby SALKANTAR dotarł do was jak najszybciej! Powtarzam: Nie wracajcie do bazy, lecz utrzymajcie swoją pozycję i wspierajcie przylot SALKANTARA. Pomoc jest w drodze.

Dużo później, po dotarciu statku KALYT-9 do bazy ekspedycji Gheera i po wielokrotnych kontaktach z SALKANTAREM, który próbował sam dolecieć do gwiazdy G-101, jednak bezskutecznie, gdyż mapy były niedokładne i zawierały błędy, Nargant zrozumiał, że opanowany paniką nie zwrócił uwagi na fakt, że wiadomość, którą uznał za odpowiedź na swoje wołanie o pomoc, przybyła o wiele za wcześnie, niż umożliwiały to prawa fizyki, i że chodziło w rzeczywistości o rutynową wiadomość wysłaną do wszystkich łodzi ekspedycji. Pojął też, że przez swój przedwczesny powrót pozostawił swego towarzysza Nilliana na łasce losu i najprawdopodobniej odpowiadał za jego śmierć.

Miał nieprzyjemną rozmowę z muskularnym komendantem ekspedycji, ale stary generał rebeliantów nie ukarał go. Była to być może najcięższa kara.

Od tej pory Nargant każdego ranka, widząc w lustrze swoje odbicie, mówił głośno do siebie:

– Nie ma już cesarza. – I za każdym razem, gdy wypowiadał te słowa, czuł głęboko w sercu strach, który go okaleczał i wspominał mężczyznę, który ofiarował mu swą przyjaźń i zaufanie. Tak bardzo pragnął móc je odwzajemnić, lecz nie potrafił.

Загрузка...