Marcin nie lubi, jak zniemcza się jego imię na Martin. Ma siedemnaście lat, mieszka z rodzicami na dziewiątym piętrze w bloku w Russelsheim, najbardziej robotniczym z robotniczych miasteczek w okolicy Frankfurtu. Wstaje o szóstej rano, aby zdążyć na lekcje w gimnazjum w innej miejscowości w pobliżu Frankfurtu, w której nie ma, nigdy nie było i nigdy nie będzie żadnych bloków. Jego ojciec, gdy nie pracuje akurat na drugiej zmianie lub nie wybiera się na trzecią „na taśmę” w fabryce Opla, jeździ na wywiadówki syna, zakładając na tę okazję najlepszy garnitur. Marcin „od zawsze” jest najlepszym uczniem w klasie i gdy ojciec wraca z wywiadówek, to przychodzi do pokoju syna, siada na wersalce, patrzy na niego i nic nie mówi. Marcin wie, że w tym momencie ojciec jest z niego dumny i dokładnie wie, co oj- ciec chciałby mu powiedzieć, tylko tego nie potrafi. Ojciec posiedzi chwilę, wstanie nagle, przytuli go mocno do siebie, wróci do kuchni i wyciągnie trzy piwa z lodówki. Dwie butelki postawi przed sobą, a z jednej naleje ostrożnie do szklanki i poda Ani, matce Marcina.
Któregoś razu, po wywiadówce, Ania powiedziała mężowi, że byłoby dobrze, aby pojechali na jakiś „prawdziwy urlop”. Ona wprawdzie bardzo się cieszy, że on – Niemiec – także lubi Hel, ale ze względu na dzieci „byłoby dobrze, gdyby raz inaczej”. Wie, że to jest bardzo drogie, ale u Marcinka w szkole wszyscy po wakacjach takie rzeczy opowiadają… Przerwał jej. Nie znosił słuchać historii o tym, co opowiadają koledzy w szkole Marcina.
Ona wzięła dodatkowe dyżury w szpitalu, on przez cały rok brał wszystkie możliwe nocne zmiany. Dwudziestego grudnia wsiedli do samolotu we Frankfurcie i polecieli na wyspę Phuket w Tajlandii. Gdyby kiedyś zapytano Anię, jak wyobraża sobie raj, odpo- wiedziałaby, że dokładnie tak jak na tarasie przed ich bungalowem, na wzgórzu schodzącym łagodnie do oceanu, w Khao Lak.
W pierwszy dzień przez cały czas robiła zdjęcia i pisała kartki do Polski. W Wigilię wieczorem poszli na plażę i spacerując brzegiem morza, czekali na pierwszą gwiazdę. Marcin trzymał siostrę za rękę, raz po raz wbiegając z nią do wody. W restauracji podczas wigilii przełamali się opłatkiem. Gdy potem wrócili do pokoju, Justynka odtańczyła taniec radości, znajdując prezenty obok małej sztucznej choinki, którą w czasie porannego sprzątania obsługa hotelu wstawiła do każdego apartamentu. Najbardziej cieszyła się z lalki, którą dostała od Marcina…
Gdy urodziła się Justynka, Marcin miał trzynaście lat. Przez trzynaście lat był jedynakiem. Rodzice obawiali się, szczególnie Ania, że dojrzewający chłopiec nie pogodzi się z nagłym wtargnięciem do swojego świata kogoś, kto zepchnie go na drugi plan. Mylili się. Marcin od początku uwielbiał „swoją księżniczkę”, a ona nie zasnęła, zanim brat nie pocałował jej na dobranoc. W przedszkolu wiedzieli, że Justynkę odbiera tylko Marcin… Rano, w drugi dzień świąt, około dziesiątej trzydzieści, Ania, ciągle w szlafroku, piła poranną kawę na tarasie, patrząc, jak jej dzieci stromymi schodami schodzą do hotelowego basenu. W pewnym momencie zatrzymały się i po krótkiej rozmowie Marcin zawrócił, biegnąc na górę. Najpierw usłyszała dźwięk otwieranych drzwi, a potem zdyszany głos syna:
– Justysia zapomniała lalki, nie wiesz przypadkiem, gdzie ona…
Reszty, zagłuszonej niewyobrażalnym hukiem, już nie dosłyszała. Podbiegła do balustrady tarasu. Justynka powoli schodziła niżej…
Trzy dni później zidentyfikowali jej zwłoki spośród setek innych, złożonych w buddyjskiej świątyni w Khao Lak, przerobionej na tymczasową kostnicę. Wrócili do domu tydzień temu. Marcin od pogrzebu siostry właściwie nie wychodzi ze swojego pokoju. Gdy dzwoni telefon lub gdy słyszy dzwonek u drzwi, przekręca klucz w zamku, zakłada słuchawki na uszy i słucha Nirvany.
Wszystkim się wydaje, że Justynka osierociła jedynie jego rodziców i że to tylko ich trzeba pocieszać, z nimi płakać i z nimi milczeć, trzymając ich za ręce. A on przecież nie potrafi być jedynakiem. Wieczorami, gdy upewni się, że rodzice są w sypialni, wchodzi do pokoju Justynki, siada na łóżku, kładzie rękę na jej poduszce i płacze. Wtedy najbardziej żałuje, że wrócił po tę cholerną lalkę…