Zostawia samochód na małym asfaltowym parkingu przy stacji metra i przechodzi bocznymi uliczkami pod wjazd prowadzący do ich domu. Kupuje gazetę i puszkę coca-coli w kiosku naprzeciwko wjazdu i staje za żywopłotem otaczającym mały plac przed drewnianą budką kiosku. Jest tam każdej środy około czternastej. W tym roku dziewczynki razem wracają ze szkoły właśnie w środy. Widzi je już na zakręcie przy restauracji. Odkłada wtedy gazetę, przesuwa się głębiej za żywopłot i patrzy na nie. Martusia idzie zawsze trochę z tyłu, blisko krawężnika, pochylona do przodu, aby zrównoważyć ciężar tornistra. Agnieszka przeważnie maszeruje przed nią, zatrzymując się często i zaglądając przez parkan otaczający ogród wokół willi sąsiadującej z ich domem. Stają przy bramie prowadzącej do willi. Agnieszka wyciąga z tornistra pudełko z suchym jedzeniem dla kota i małą rączką wpycha pomiędzy prętami bramy. W tym momencie są już ta blisko, że może wyraźnie dostrzec ich twarze. Czasami idą, trzymając się za ręce. Wtedy chowa się głębiej za żywopłot i nie odwraca głowy, żeby mężczyźni pijący piwo przy kiosku nie mogli zobaczyć, jak płacze. Po chwili dziewczynki znikają za zakrętem wjazdu. Zapala wtedy papierosa i wraca powoli do samochodu.
Pobrali się w Polsce. Z miłości. Oboje byli wtedy jeszcze studentami. Przyjechali jedenaście lat temu do Hamburga, po tym jak ona na strychu w domu babci w Grudziądzu znalazła jakieś „papiery” z niemieckimi pieczątkami. Pojechał wyłącznie dlatego, że ona tego chciała. Po kursie językowym okazało się, że z nich dwojga tylko ona może liczyć na uznanie lat studiów w Polsce. Zaczęła studiować, a on nauczył się tapetować mieszkania, remontować łazienki i malować ściany. Gdy urodziła się Martusia, to on nosił ją nocami, gdy miała kolkę, chodził z nią do lekarzy i to on tylko wiedział na co musi być szczepiona. Gdyby miał piersi, to by ją karmił, aby tylko nie budzić zmęczonej nauką matki. Zaczął gotować, wiedział, jakie pieluchy najlepiej wchłaniają wilgoć i jakie bajki są najlepsze dla czterolatki. Kiedy urodziła się Agnieszka, ona powiedziała mu, że na niemieckim rynku pracy liczą się tylko biolodzy z doktoratem. Uwierzył jej. Gdy przygotowywała się do egzaminów ubierał Martusię i wypychał wózek z Agnieszką na osiedlowy plac zabaw, żeby miała spokój i mogła się skupić.
Ona coraz lepiej mówiła po niemiecku, on, z poplamionymi farbą dłońmi, coraz bardziej nie pasował do ludzi, których zapraszała na swoje urodziny. W dniu, w którym pierwszy raz odprowadził Martusię do szkoły ona nie mogła iść z nimi, bo akurat odbierała dyplom doktora.
Zaczęła pracować. Odbierał Agnieszkę z przedszkola, chodził na wywiadówki do szkoły Martusi. „W okresie próbnym trzeba się wykazać” – powtarzała mu, gdy coraz później wieczorami wracała do domu. Dwa lata temu tydzień przed Wigilią wróciła w nocy z przyjęcia zorganizowanego przez jej firmę, obudziła go i powiedziała, że go nie kocha i że nie pasują do siebie. Rano spakował walizkę i przeniósł się do pustego mieszkania, które remontował. Spał na płaszczu położonym na betonowej wylewce. W Wigilię upił się i szkłem z rozbitej butelki po wódce chciał przeciąć sobie żyły. Rano, w pierwszy dzień Świąt, ciągle pijany, pojechał do ich domu i prosił, aby pozwoliła mu wrócić. Krzyczał. Przeklinał. Kopał w drzwi. Nie wpuściła go do mieszkania. Prezenty dla Martusi i Agnieszki zostawił na progu. Sąsiedzi wezwali policję. Dwa miesiące później dostał wezwanie do sądu. Ustalono, że może spotykać dzieci raz na dwa tygodnie. W soboty między siedemnastą trzydzieści a dziewiętnastą trzydzieści. Zobowiązano go również do podjęcia stałej pracy, aby mógł się „wywiązać z płacenia alimentów od czego uzależniona będzie częstotliwość spotkań z dziećmi”. Nie wytrzymuje tych dwóch tygodni. Gdy się upije nie wytrzymuje nawet dwóch godzin i jedzie wtedy pod ich dom, i patrzy w okna. W następną środę jest Dzień Matki. Postanowił, że kupi dziewczynkom kwiaty. Dla ich mamy. Tak jak każdego roku…