Robert A. Heinlein Kawaleria kosmosu

Rozdział pierwszy

Naprzód, cholerne pawiany!

Chcecie żyć wiecznie?

— Nieznany sierżant, dowódca plutonu, 1918.


Zawsze mną trzęsie przed zrzutem. Dostałem rzecz jasna zastrzyki i przeszedłem seans hipnozy, ale to coś po prostu we mnie tkwi. Rozsądek mówi, że nie mam się czego bać, a psychiatra stwierdził, że to wcale nie strach — tylko takie drżenie z podniecenia. Jak koń wyścigowy przed startem. Nigdy nie byłem koniem wyścigowym, ale fakt pozostaje faktem — jestem kretyńsko przerażony za każdym razem.

Na trzydzieści minut przed godziną X, kiedy zebraliśmy się w śluzie Rodgera Younga, dowódca naszego oddziału przeprowadził inspekcję. Właściwie to nie był on naszym dowódcą, tylko sierżantem w oddziale, ale gdy porucznik Rasczak poległ w czasie ostatniej akcji, sierżant Jelal faktycznie nami dowodził.

Jelly jest Fino-Turkiem, z Iskanderu koło Proximy. Smagły i niski, wygląda jak urzędnik, ale widziałem, jak załatwił dwóch szeregowców, którzy wpadli w szał. Musiał podskoczyć, by ich chwycić za łby. Trzasnęło, jakby łupał orzechy. Poza służbą zły nie jest — jak na sierżanta oczywiście. Można nawet nazywać go Jelly. Nie rekruci, rzecz jasna, ale każdy, kto ma za sobą choćby jeden bojowy zrzut.

W tej chwili był jednak na służbie. Każdy z nas już wcześniej sprawdził swój ekwipunek, sierżant dyżurny skontrolował to w czasie zbiórki, ale Jelly musiał przeprowadzić własny przegląd — złośliwie wykrzywiona gęba i oko, które nic nie przepuści. Zatrzymał się przed facetem stojącym przede mną, nacisnął mu na pasie guzik zapisu stanu fizycznego.

— Wystąp!

— Ależ sierżancie, to tylko przeziębienie! Doktor powiedział…

Jelly przerwał mu.

— Ależ sierżancie! — warknął — To nie doktor ma być katapultowany, ale także i nie ty z gorączką. Myślisz, że mam czas na pogawędkę tuż przed zrzutem? Zjeżdżaj!

Jenkins odszedł smutny i zły. Ja także czułem się nieszczególnie. Ostatnio zostałem dowódcą pododdziału i teraz będę miał dziurę po Jenkinsie, której nie ma kim wypełnić. To niedobrze. To znaczy, że gdyby ktoś wdepnął w jakieś bagno i wzywał pomocy, nikt mu nie pospieszy na ratunek…

Jelly nie wykluczył nikogo więcej. Stanął przed nami, popatrzył i smętnie potrząsnął głową.

— Co za banda małp! — zamamrotał. — Może, gdybyście wszyscy wyparowali w tej akcji, udałoby się stworzyć nową jednostkę, taką jakiej oczekiwał porucznik.

Wyprostował się nagle i wrzasnął:

— Chcę wam przypomnieć, głupie małpy, że każdy z was kosztował rząd, wliczając broń, amunicję, ekwipunek, wyszkolenie i to, jak się przeżeracie — każdy kosztował żywą gotówką ponad pół miliona! Dodajcie do tego jeszcze trzydzieści centów swojej prawdziwej wartości, a wypadnie wcale ładna sumka. — Wlepił w nas wzrok. — Nie życzę sobie żadnych bohaterów w tej jednostce. Porucznikowi wcale by się to nie podobało. Schodzicie w dół, wykonujecie zadanie, macie uszy otwarte na sygnał powrotu i meldujecie się cali, zdrowi i w komplecie. Zrozumiano? — Znów obrzucił nas wzrokiem. — Zakładam, że znacie plan, ale raz jeszcze go przypomnę. Zostaniecie zrzuceni w dwóch liniach. Podacie mi swoje namiary, gdy tylko wylądujecie. Podacie też namiary swoim towarzyszom z jednej i drugiej strony. Będziecie się maskować w terenie. Macie niszczyć i burzyć wszystko, co pod ręką, dopóki nie wylądują skrzydłowi. — Mówił o mnie, miałem być lewym skrzydłowym, bez nikogo przy boku. Znowu zacząłem drżeć. — Skoro oni znajdą się na dole, macie wyprostować linie! Wyrównać odległości! I zabrać się do dzieła. Potem posuwacie się naprzód żabimi skokami. — Spojrzał na mnie. — Jeżeli wykonacie to właściwie, w co wątpię, flankowi porozumieją się ze mną na dźwięk odwoławczy… i wtedy jazda do domu. Są jakieś pytania?

Pytań nie było. Nigdy nie ma pytań. Mówił więc dalej.

— Jeszcze jedno. To jest tylko nalot, a nie bitwa. To ma być demonstracja siły, ognia i terroru! Nasza misja polega na tym, by pokazać Skórniakom, że możemy zniszczyć ich miasto, ale tego nie robimy, że nie mogą czuć się bezpieczni, chociaż powstrzymujemy się od totalnego bombardowania. Nie bierzcie żadnych jeńców. Zabijajcie tylko w ostatecznym wypadku. Ale cały teren, który zaatakujemy, ma zostać obrócony w perzynę. Nie życzę sobie, żeby jakiś darmozjad wrócił mi tu z nie wykorzystaną amunicją! Zrozumiano? — Zerknął na zegarek. — Bycze Karki Rasczaka mają reputację, którą muszą utrzymać. Porucznik prosił, zanim dał za wygraną, aby powiedzieć wam, że nigdy nie spuści was z oczu… i że oczekuje, iż wasze imiona okryją się chwałą!

Jelly popatrzył na sierżanta Migliaccio, dowódcę pierwszego pododdziału.

— Pięć minut dla Padre — oznajmił. Niektórzy z chłopców opuścili szeregi, podeszli i uklękli przed Migliaccio. Każdy, kto chciał usłyszeć od niego słowo przed wyprawą.

Podobno kiedyś były oddziały mające swoich kapelanów, którzy nie walczyli razem z innymi. Nie umiem wyobrazić sobie, jak kapelan może błogosławić coś, w czym sam nie chce uczestniczyć.

Tak czy inaczej, w Piechocie Zmechanizowanej każdego zrzucają i każdy walczy — i kapelan, i kucharz, i adiutant Starego. Gdy wchodzimy do kanału odpalającego, na pokładzie nie zostaje żaden Byczy Kark.

Tym razem poza Jenkinsem, oczywiście, ale to nie jego wina.

Nie podszedłem do Migliaccio. Zawsze obawiam się, że ktoś mógłby dostrzec, jak się trzęsę. A zresztą Padre może równie dobrze pobłogosławić mnie z daleka. Ale kiedy ostatni z klęczących wstał, on zbliżył się do mnie i przysunął swój hełm.

— Tylko jedno, Johnnie — powiedział spokojnie — nie staraj się wyskakiwać przed orkiestrę. Znasz swoją robotę. Wykonaj ją. Po prostu wykonaj. Czy musisz od razu dostać medal?

— Och, dziękuję, Padre, nie muszę.

Dodał coś w języku, którego nie znam, poklepał mnie po ramieniu i pospieszył do swoich.

Jelly wrzasnął:

— Dziesiątkamiiiiii — i wszyscy poderwaliśmy się na baczność… — Oddział… sekcjami… lewa burta i prawa burta… przygotować się do zrzutu! Pododdział! Obsadzić kapsuły! Marsz.

Musiałem czekać, aż cały pododdział obsadzi swoje kapsuły i przesunie się do kanału odpalającego.

Zastanawiałem się, czy tamci wojownicy, w dawnych czasach, też trzęśli się ze strachu, kiedy wchodzili do Konia Trojańskiego.

Jelly sprawdzał, czy każdy jest hermetycznie zamknięty, a moją kapsułę zamknął sam. Pochylił się przy tym i powiedział:

— Żebyś tylko nie skrewił, Johnnie. To przecież tak samo jak na ćwiczeniach.

Klapa zamknęła się i zostałem sam. Tak jak na ćwiczeniach, powiedział. Zacząłem trząść się nieprzytomnie. Potem w słuchawkach usłyszałem głos Jelly'ego:

— Uwaga! Bycze Karki Rasczaka… gotowi do zrzutu!

— Siedemnaście sekund, poruczniku! — zabrzmiał w odpowiedzi pogodny kontralt pilotki i poczułem do niej urazę, że nazywa Jelly'ego porucznikiem. Nasz porucznik rzeczywiście nie żył i możliwe, że Jelly otrzyma po nim nominację… ale byliśmy wciąż jeszcze Byczymi Karkami Rasczaka.

— Powodzenia, chłopcy! — dodała.

— Dzięki, pani komandor.

— Zapiąć pasy! Pięć sekund.

Byłem cały spięty pasami — brzuch, czoło, nogi… ale drżałem bardziej niż kiedykolwiek.

…Siedzisz w całkowitej ciemności, owinięty jak mumia i przywiązany, bo działa siła przyspieszenia, zaledwie możesz oddychać, i wiesz, że gdybyś nawet mógł zdjąć hełm, to wokół ciebie, w kapsule, jest tylko azot, i wiesz, że ta kapsuła znajduje się w kanale odpalającym i gdyby statek został trafiony, nim zdążyliby ciebie wystrzelić, nie miałbyś czasu nawet zmówić pacierza, umarłbyś tam po prostu, bezradny, nie mogący się poruszyć.

Właśnie to nie kończące się oczekiwanie w ciemności powoduje, że się trzęsiesz, myślisz, że może zapomnieli o tobie… że może statek został już trafiony i unieruchomiony na orbicie, martwy, i ty też zaraz będziesz martwy, zadusisz się… albo że pędzisz po orbicie, żeby się roztrzaskać, o ile wcześniej nie upieczesz się, spadając w dół…

Nagle odczuliśmy włączenie systemu hamowania statku i przestałem drżeć. Rzuciło mną osiem albo może i dziesięć razy.

Kiedy pilotem prowadzącym statek jest kobieta, to nie można spodziewać się pieszczot: będziesz miał siniaki w każdym miejscu, gdzie trzymają cię pasy.

Tak, tak, wiem, że są one lepszymi pilotami niż mężczyźni, że ich reakcje są szybsze i że lepiej znoszą przyspieszenie. Potrafią szybciej startować i zręczniej umykać, i dlatego zwiększają nasze szanse. Ale to przecież twój kręgosłup musi znieść dziesięciokrotne przeciążenie… i jeszcze te cholerne pasy…

Muszę jednak przyznać, że pani komandor Deladrier znała swój zawód.

Gdy tylko Rodger Young przestał hamować, padła ostra komenda:

— Kanał centralny… desant! — Nastąpiły dwa wstrząsy, kiedy katapultował się Jelly i facet pełniący obowiązki sierżanta w oddziale. A zaraz potem: — Kanały z lewej i prawej burty… desant! — i to był rozkaz dla nas.

Bum! Kapsuła została szarpnięta do przodu — bum! i znów nią szarpnęło, zupełnie tak jakby ładowano naboje do komory broni automatycznej starego typu. No cóż, właściwie nie byliśmy niczym innym jak właśnie pociskami ładowanymi do dwóch luf wbudowanych w transportowiec kosmiczny. Ale każdy taki pocisk był kapsułą, dostatecznie dużą, by pomieścić piechura z polowym ekwipunkiem.

Bum! — Normalnie miałem trzecie miejsce w kolejce, ale teraz byłem w ogonie, na końcu, po całym pododdziale. Było to męczące czekanie, choć kapsuły wystrzeliwano co sekundę. Próbowałem liczyć — bum! (dwunasta), bum (trzynasta), bum!…I bzzz! — moja kapsuła wsuwa się do komory — potem jeszcze tylko grzmot…

I nagle NIC.

W ogóle nic. Żadnego dźwięku, żadnego ciśnienia, żadnego przeciążenia. Unoszenie się w ciemności… zbliżanie się w stanie nieważkości do planety, której nigdy nie widziałeś. Ale już się nie trzęsę. Najgorsze było czekanie. Teraz, jeśli nawet coś pójdzie źle, to stanie się to tak szybko, że ani się spostrzeżesz, a już będziesz trupem.

Moja kapsuła łagodnie weszła w atmosferę. Jej zewnętrzna powłoka spaliła się i odpadła.

Żołnierz w kapsule może przeżyć do wypłaty następnego żołdu tylko dzięki temu, że odpadające resztki zwalniają spadanie, a potem unosząc się w powietrzu sprawiają, że radary „widzą” wiele celów w tym rejonie. Mogą to być ludzie, bomby lub coś zupełnie innego, ale to wystarczy, by doprowadzić komputery balistyczne do nerwowego załamania, co też ma miejsce.

Aby zwiększyć to całe zamieszanie, statek, zaraz po katapultowaniu kapsuł, zrzuca ogromne jaja, które spadają szybciej, bo nie odrywa się od nich zewnętrzna osłona. Gdy znajdą się niżej niż człowiek, eksplodują i wyrzucają metalowe pasy, które zakłócają urządzenia radiolokacyjne, czasem działają jako elektroniczne przyrządy odzewowe i robią jeszcze inne psikusy, powodując zamieszanie w powitalnym komitecie oczekującym cię na dole.

Twój statek ignoruje cały ten radarowy obłęd i spokojnie odbiera od dowódcy oddziału sygnały latarni radiolokacyjnej.

Po odpadnięciu drugiej powłoki, automatycznie otworzył się pierwszy spadochron, ale przy deceleracji kilku g zaraz porwał się w strzępy. Potem otworzył się drugi i trzeci. W kapsule robiło się gorąco i myślałem już o ładowaniu.

Trzecia powłoka odpadła razem z ostatnim spadochronem i teraz pozostałem w opancerzonym skafandrze wewnątrz plastykowego jaja. Wciąż byłem do niego przytwierdzony pasami, tak że nie mogłem się ruszać.

Nadeszła pora podjęcia decyzji, jak i gdzie mam lądować. Nacisnąłem kciukiem guzik na skali odległości i odczytałem wynik na płytce odblaskowej umieszczonej w hełmie nad moim czołem. Mila i osiem dziesiątych. Trochę za daleko…

Jajo osiągnęło stałą szybkość i już mi właściwie nie było potrzebne. Pstryknąłem więc wyłącznikiem.

Pierwszy ładunek detonujący wyzwolił mnie ze wszystkich pasów, a drugi rozerwał jajo na osiem kawałków.

Znalazłem się na zewnątrz, w powietrzu, i mogłem widzieć! Pokryte metalem szczątki powłoki dawały taki sam refleks jak człowiek w bojowym rynsztunku. Każdy obserwator radaru, żywy czy cybernetyczny, będzie miał nie lada zgryz, żeby mnie wyłuskać spośród tego rupiecia unoszącego się wokół.

Wyprostowałem się rozkładając ręce i rozejrzałem…

W dole panowała noc, ale noktowizor pozwalał zupełnie dobrze orientować się w terenie. Rzeka, która przecinała miasto po przekątnej, była tuż pode mną i zbliżała się coraz szybciej wyraźną, błyszczącą powierzchnią. Było mi obojętne, na którym brzegu wyląduję, jednak wolałbym się nie skąpać.

Zauważyłem wybuch płomienia po prawej stronie, prawie na mojej wysokości. Widać jakiś nieżyczliwy krajowiec strzelił do szczątków powłoki jaja.

Odpiąłem spadochron, żeby jak najszybciej zejść z ekranu owego krajowca, bo wokół mnie zaczęły rozrywać się pociski. Rzuciło mną i przez jakieś dwadzieścia sekund leciałem w dół, dopóki nie otworzyłem drugiego spadochronu.

Udało się — nie trafili i nie spalili mnie.

Spostrzegłem, że przenosi mnie nad rzeką i że zbliżam się do jakiegoś domu towarowego czy czegoś w tym rodzaju, z płaskim dachem. Wylądowałem na nim podskakując — to zadziałały wmontowane w kombinezon rakietki podrzutowe przeciwdziałające gwałtownemu uderzeniu. Zaraz też zacząłem penetrować przestrzeń w poszukiwaniu sygnału od sierżanta Jelala.

Okazało się, że jestem po złej stronie rzeki — gwiazda Jelly'ego pokazał się bowiem na obrzeżu kompasu w moim hełmie. To znaczy, że znajdowałem się za daleko na północ. Podbiegłem do krawędzi dachu i wziąłem namiar dowódcy najbliższej sekcji.

— Ace, wyrównaj front! — zawołałem i rzuciłem za siebie bombę, schodząc jednocześnie z dachu i przekraczając rzekę.

Dom towarowy wyleciał w powietrze. Podmuch uderzył mnie, gdy byłem jeszcze nad rzeką i nie chroniły mnie budynki po przeciwnej stronie. O mało co, a bym się zwalił i stracił swój żyroskop. Nastawiłem tę bombę na piętnaście sekund… a może nie?

Zdałem sobie nagle sprawę, że zaczynam się denerwować. To przecież tak samo jak na ćwiczeniach, Jelly wiedział i ostrzegał mnie. Uspokój się i rób, co do ciebie należy, nawet gdyby to miało zabrać jeszcze następne pół sekundy.

Ponownie wziąłem namiar na Ace'a i powiedziałem, żeby wyrównał. Nie odpowiedział, ale zrobił to, dałem więc spokój. Jak długo Ace wykonuje swoje zadanie, mogę przełknąć jego grubiaństwo… na razie. Ale po powrocie na pokład — oczywiście jeżeli Jelly zatrzyma mnie na stanowisku dowódcy pododdziału — znajdziemy jakieś ustronne miejsce i przekonamy się, kto tu jest bossem.

On był wprawdzie zawodowym kapralem, a ja tylko w stopniu kaprala, ale na razie mi podlegał i nie mogłem pozwolić na żadną bezczelność. Żeby mu nie weszło w nawyk.

Jednak teraz nie miałem czasu o tym myśleć. Kiedy przeskakiwałem rzekę, dostrzegłem ponętny cel i chciałem go załatwić.

Była to spora grupa czegoś, co wyglądało jak budynki użyteczności publicznej. A może świątynie… albo pałac. Leżały o parę mil poza obszarem, który oczyszczaliśmy, ale jedną z reguł postępowania „zamieniaj w gruzy i uciekaj” był nakaz pozbycia się przynajmniej połowy amunicji poza granicami rejonu akcji. Dzięki temu wróg nie mógł zorientować się, gdzie w danym momencie jesteśmy.

I jeszcze jedno: bądź stale w ruchu i wszystko rób szybko. Oni zawsze mają dużą przewagę liczebną. Jedyne co nas ratuje, to zaskoczenie i szybkość manewru.

Kiedy ładowałem rakietnicę i miałem napomnieć Ace'a po raz drugi, dobiegł mnie głos Jelly'ego przez obwodowe połączenie do wszystkich:

— Oddział! Żabim skokiem! Naprzód!

Przez jakieś dwadzieścia sekund mogłem się niczym nie martwić, skoczyłem więc na najbliższy budynek, podniosłem miotacz do ramienia i odnalazłem cel. Pociągnąłem za pierwszy spust — rakieta na celu, potem za drugi spust — buźka, jazda — i odskoczyłem do tyłu.

— Drugi pododdział dwójkami! — zawołałem… odczekałem moment — Naprzód!

Przeskoczyłem ponad następnym rzędem budynków, częstując te z tyłu ogniem z ręcznego miotacza. Zdaje się, że były drewniane, bo zaraz objął je ogień. A do tego w niektórych były składy benzyny i materiałów wybuchowych.

Zaraz po skoku skierowałem na nowe cele dwie małe bomby H.E. Nie wiedziałem, co zdziałały, bo akurat wybuchła moja pierwsza rakieta i cały teren rozświetlił się eksplozją atomową.

Była to co prawda dziecinna zabawka, o sile wybuchu mniejszej niż dwie kilotony, ale nikt przecież nie chce wchrzanić kolegów w katastrofę kosmiczną.

Mnie ten błysk nie oślepił. Nasze kaski mają ołowiane pokrywy nad oczami, noktowizory. Zostaliśmy też wyszkoleni, żeby pochylać się i przyjmować promieniowanie na opancerzony kombinezon.

Zamrugałem tylko powiekami, a gdy otworzyłem oczy, spostrzegłem miejscowego obywatela wychodzącego przez dziurę w budynku na wprost mnie. On spojrzał na mnie, a ja na niego. Zaczął coś unosić — chyba jakąś broń — i wtedy Jelly zawołał: Naprzód!

Nie miałem czasu, żeby się cackać ze Skórniakami — byłem o dobre pięćset jardów za oddziałem i musiałem się spieszyć. W ręku wciąż trzymałem miotacz, więc przypiekłem go i przeskoczyłem budynek, z którego właśnie wyszedł.

Ręczny miotacz ognia służy głównie do podpalania, ale jest to dobra broń osobista, zwłaszcza na terenach ciasno zabudowanych — nie trzeba specjalnie dokładnie celować.

Byłem zdenerwowany, chciałem jak najszybciej dołączyć i skoczyłem za wysoko i za daleko. Zawsze człowiek ma taką pokusę — ale nie należy tego robić! Wtedy bowiem przez parę sekund wisi się w powietrzu, będąc grubym i dużym celem.

Najlepszy sposób posuwania się naprzód to prześlizgiwanie się nad każdym budynkiem tak nisko, jak tylko można, bo wtedy wykorzystuje się osłonę, no i nie wolno pozostawać na jednym miejscu dłużej niż sekundę lub dwie, żeby nie mieli czasu w ciebie wycelować.

Zmieniaj wciąż miejsce, ruszaj się!

Tym razem spartoliłem — skoczyłem za daleko jak na jeden rząd budynków, za blisko, żeby przeskoczyć i następny.

Znalazłem się na dachu. Ale nie na wygodnym, płaskim dachu, gdzie mógłbym zostać ze trzy sekundy i wyrzucić maleńką atomową rakietkę. Ten dach był dżunglą rur, słupów i różnego rodzaju żelastwa — może jakaś fabryka albo zakłady chemiczne.

Nie było gdzie wylądować. A jeszcze gorzej, że znajdowało się tam z pół tuzina krajowców.

Te dziwolągi są humanoidalne, mają osiem lub dziewięć stóp wzrostu, chudzi z obwisłą skórą. Nie noszą ubrań i wysuwają jakieś czułki, podobne do reklamy neonowej. Jeszcze śmieszniej wyglądają przy świetle dziennym, kiedy patrzy się na nich gołym okiem, ale już wolę walczyć z nimi niż z Pluskwo-Pajęczakami… Jak widzę Pluskwo-Pajęczaki, to mi się żołądek przewraca.

W żadnym razie nie chciałem z nimi zaczynać, to nie był rajd tego rodzaju. Odbiłem się więc znowu i rozrzuciłem garść dziesięciosekundowych gałek ognistych, żeby mieli się czym zająć.

Wylądowałem, natychmiast znów skoczyłem i zawołałem:

— Drugi pododdział! Dwójkami!… Naprzód! — i sam pospieszyłem, próbując jednocześnie dostrzec coś, w co warto by pieprznąć rakietą.

Chciałem wypatrzyć urządzenia wodno-kanalizacyjne. Jedno celne uderzenie i całe miasto stałoby się nie do zamieszkania. Musieliby się ewakuować. A przecież posłano nas właśnie po to, żeby im nieźle dokopać.

Nie mogłem jednak nic dostrzec. Może nie podskakiwałem dość wysoko. Kusiło mnie oczywiście, by skoczyć wyżej, ale przypomniałem sobie, co Migliaccio mówił o medalu i dałem spokój. Nastawiłem automat w miotaczu i za każdym razem, gdy dotykałem gruntu, wyrzucałem parę bombek i podpalałem na chybił trafił to, co było na drodze.

No, wreszcie coś znalazłem w odpowiedniej odległości… może właśnie wodociągi… Skoczyłem na dach najbliższego budynku, wziąłem obiekt na muszkę i wypaliłem. Nagle dobiegł mnie głos Jelly'ego:

— Johnnie! Red! Zaczynajcie oskrzydlać.

Potwierdziłem i usłyszałem, że Red też potwierdził. Nastawiłem sygnał świetlny na miganie, żeby mnie Red zauważył, wziąłem namiar na jego migacz i zawołałem:

— Drugi pododdział! Manewr oskrzydlający dwustronny! Dowódcy sekcji potwierdzić!

Czwarta i piąta sekcja odpowiedziała, a Ace krzyknął:

— Już to robimy… sam się pospiesz!

Migacz Reda wskazywał, że prawe skrzydło znajduje się przede mną, na wprost, o jakieś piętnaście mil. O rany! Ace miał rację, muszę dobrze wyciągać nogi!

Wylądowaliśmy w szyku o kształcie V. Jelly u podstawy tego V, a Red i ja na końcach obu ramion. Teraz mieliśmy zamknąć koło, żeby mogli nas zabrać. Oznaczało to, że Red i ja musimy pokonać największą odległość, a jeszcze po drodze zniszczyć to i owo. Wreszcie przestałem posuwać się żabimi skokami i mogłem się skoncentrować na szybkości. Już zaczynało się tu robić gorąco.

Rozpoczynaliśmy akcję mając ogromną przewagę zaskoczenia. Przy lądowaniu chyba nikt nie został ranny i działaliśmy w taki sposób, żeby ogniem nie szkodzić sobie nawzajem. Teraz ich obrona zaczynała dawać o sobie znać. Nie była to jeszcze akcja skoordynowana, ale już rozerwało się, tuż koło mnie, parę pocisków. Zacząłem szczękać zębami. Raz prześliznął się po mnie jakiś promień i włosy stanęły mi dęba; na moment cały zmartwiałem, na szczęście na tym się skończyło.

Bardzo się spiesząc, przebyłem prawie połowę drogi w minimalnym czasie, nie sprawiając im jednak poważniejszych szkód. Moja ładownica była już pusta, zatrzymałem się więc, żeby wprowadzić do wyrzutni rezerwowe bomby wodorowe.

Wziąłem namiar na Ace'a i przekonałem się, że jestem dostatecznie daleko, by się pozbyć dwóch ostatnich atomowych rakietek. Wskoczyłem na dach najwyższej budowli w sąsiedztwie.

Było już jasno. Podniosłem niepotrzebny noktowizor na czoło i rozejrzałem się dokoła. Na horyzoncie dostrzegłem ich port kosmiczny. Obok znajdowała się jakaś ogromna konstrukcja, której nie mogłem zidentyfikować. Kosmodrom był bardzo oddalony, ale wskazałem go rakiecie, powiedziałem: — Leć maleńka, poszukaj! — i nakręciłem jej usterzenie ogonowe. Potem ostatnią wyrzuciłem w stronę najbliższego celu i odskoczyłem.

W tym samym momencie dostał budynek, na którym stałem. Albo jakiś Skórniak doszedł do wniosku (i słusznie), że warto poświecić budynek za jednego z nas, albo też któryś z moich kolegów był nieco lekkomyślny.

Tak czy inaczej, postanowiłem teraz nie skakać, a przejść przez następne parę budynków. Zdjąłem z pleców ciężki miotacz ognia, opuściłem na oczy noktowizor i cały strumień promieni skierowałem na wznoszącą się przede mną ścianę. Zrobiła się wyrwa. Wszedłem, i wycofałem się jeszcze szybciej.

Nie widziałem, co rozwaliłem — zgromadzenie w kościele, dom noclegowy Skórniaków, a może kwaterę główną ich obrony. Zobaczyłem tylko, że była to ogromna sala, zapchana tylu Skórniakami, ilu nie chciałbym spotkać przez całe życie.

Nie był to chyba jednak kościół, bo ktoś strzelił do mnie, gdy się wycofywałem. Takie tylko uderzenie, które odbiło się od mojego kombinezonu — ale zadzwoniło mi w uszach i zatoczyłem się lekko.

Złapałem bez namysłu pierwszą rzecz, jaka wisiała mi u pasa, i rzuciłem. Usłyszałem, że zaczęło to skrzeczeć.

W Bazie powtarzali nam, że lepiej od razu zrobić cokolwiek konstruktywnego, niż wymyślić coś nadzwyczajnego po paru godzinach. Przez czysty przypadek zrobiłem to, co należało. Skrzeczenie, które usłyszałem, to były słowa wypowiadane przez bombę w języku Skórniaków. W wolnym przekładzie brzmiało to tak: Jestem 30-sekundową bombą! Jestem 30-sekundową bombą! Dwadzieścia dziewięć!… dwadzieścia osiem!… dwadzieścia siedem!…

Miało to szarpać im nerwy. Może i tak. Ale na pewno szarpało i moje. Już bardziej humanitarnie jest zastrzelić. Nie czekałem końca liczenia.

Skoczyłem i zastanawiałem się, czy starczy im drzwi i okien, żeby uciec w porę. Wziąłem namiary na migacze Reda i Ace'a i okazało się, że znów zostałem w tyle. Trzeba było się spieszyć.

Po trzech minutach zamknęliśmy koło. Miałem Reda na lewym skrzydle, o pół mili dalej. Zameldował o tym Jelly'mu i usłyszałem, jak Jelly westchnął z ulgą, a potem ryknął do całego oddziału:

— Koło zamknięte, sygnału jeszcze nie ma, posuwać się pomału naprzód, niszcząc po drodze, co się da… Jak dotąd — dobra robota, nie popsujcie jej. Oddział! Sekcjami… w szyku!

Ja też uważałem, że dobra robota: większa część miasta płonęła. Dym był tak gęsty, że patrzyliśmy przez noktowizory. Wydałem rozkaz:

— Odliczyć i zameldować!

Czwarta sekcja nie mogła dojść do ładu z odliczaniem, aż szef przypomniał, że numer Jenkinsa jest pusty. Piąta sekcja liczyła jak na liczydle i zacząłem czuć się dobrze… aż nagle odliczanie stanęło na numerze czwartym w sekcji Ace'a.

— Ace, gdzie jest Dizzy? — zawołałem.

— Zamknij się — odpowiedział. — Numer szósty! Odlicz!

— Sześć! — powiedział Srith.

— Siedem!

— Szósta sekcja brak Floresa — zakończył Ace.

— Jeden nieobecny — zameldowałem. — Flores, z szóstej sekcji.

— Zaginął czy zabity?

— Nie wiem… Ruszono na poszukiwanie.

— Johnnie, niech to przejmie Ace.

Nie usłyszałem go, więc i nie odpowiedziałem. Jasne, że wcale nie chciałem zasłużyć na medal, poszukiwanie to sprawa służby specjalnej. Dowódcy pododdziałów i sekcji mają inną robotę do wykonania.

W tym momencie poczułem się jednak nie do zastąpienia. Absolutnie niezastąpiony. Usłyszałem bowiem ten najpiękniejszy we wszechświecie dźwięk — sygnał statku mającego nas ewakuować.

Ten sygnał to rakieta-robot wystrzelona ze statku, która po uderzeniu w grunt zaczyna nadawać tę słodką, rozkoszną muzykę. Statek pojawi się za trzy minuty i lepiej być na miejscu, bo nasz autobus nie będzie czekał, a następnego może nie być bardzo długo.

Ale czy można odlecieć i zostawić kumpla… przecież jest jeszcze szansa, że on żyje… Nie, tego Bycze Karki Rasczaka nie zrobią. Usłyszałem, jak Jelly wydawał rozkaz:

— Głowa do góry, chłopcy! Zamknąć okrąg! Gotowi do odskoku! — I usłyszałem słodki głos sygnału: …na wieczną chwałę piechoty, na sławę jej imienia, na sławę imienia Rodgera Younga. A głos ten był tak upragniony, że nieomal czułem jego smak.

Niestety, oddalałem się w przeciwną stronę, za Ace'em, wyrzucając pozostałe bomby, gałki ogniowe i wszystko inne, co mogłoby mnie obciążać.

— Ace, masz jego sygnał?

— Tak. Wracaj, to się na nic nie zda!

— Ciebie już widzę… A on gdzie jest?

— Tuż przede mną, o jakieś ćwierć mili. Do cholery! To mój człowiek!

Nie odpowiedziałem. Po prostu skierowałem się w lewo, na ukos, tam gdzie mógł być Dizzy.

Ace stał nad nim, paru Skórniaków dopalało się, a reszta uciekała. Opadłem koło niego.

— Trzeba mu zdjąć kombinezon… Statek będzie lada chwila!

— Jest zbyt ciężko ranny!

Zobaczyłem, że to prawda — przez dziurę w skafandrze sączyła się krew. Zatkało mnie. Żeby zabrać rannego, trzeba mu zdjąć zbroję… potem bierze się go na ręce i jazda.

— Co my teraz zrobimy?! — spytałem.

— Podniesiemy go — powiedział Ace z zawziętością w głosie. — Chwyć go za pas z lewej strony. — Sam złapał z prawej i jakoś udało się nam postawić Floresa na nogi. — Trzymaj mocno! To teraz… gotowi do skoku — raz — dwa!

Skoczyliśmy. Nie za daleko i nie za dobrze. Ale jeden człowiek nie zdołałby go podnieść. Opancerzony kombinezon jest za ciężki. We dwóch jakoś sobie można poradzić. Skakaliśmy i skakaliśmy na komendę Ace'a, przy każdym dotknięciu gruntu prostując się i mocniej chwytając Dizzy'ego. Jego żyroskop był popsuty.

Rakieta sygnałowa skończyła nadawanie i wylądował statek mający nas zabrać… a my byliśmy jeszcze tak daleko. Usłyszeliśmy, jak sierżant pełniący służbę komenderował:

— Przygotować się do załadunku!

Wydostaliśmy się wreszcie na otwartą przestrzeń. Nasz statek stał na ogonie i ostrzegawczo wył. Oddział jeszcze czekał, żołnierze ustawieni w koło kulili się za tarczami. Jelly zawołał:

— Kolejno… na pokład… marsz! — A my wciąż byliśmy za daleko! Widziałem, jak ci z pierwszej sekcji tłoczyli się na trapie i krąg wokół statku zmniejszał się.

Nagle jedna figurka wyłamała się z koła i zbliżyła do nas z szybkością, jaką umożliwiało jedynie wyposażenie kombinezonu dowódcy.

Jelly spotkał nas w powietrzu, chwycił Floresa za pasy do mocowania bomb i pomógł go nieść. Trzy skoki doprowadziły nas do statku. Wszyscy już byli wewnątrz, ale drzwi pozostały otwarte. Pilotka krzyczała, że spóźnimy się na randkę i wszyscy za to gorzko zapłacimy! Jelly nie zwracał na nią uwagi. Złożyliśmy Floresa na podłodze i sami padliśmy koło niego.

Gdy uderzyła w nas siła odrzutu, Jelly szepnął do siebie:

— Wszyscy obecni, panie poruczniku… Trzej ranni, ale wszyscy obecni.

Muszę przyznać pani komandor Deladrier, że nie ma lepszych pilotów jak kobiety. Randka, czyli spotkanie ze statkiem kosmicznym na orbicie, musi być precyzyjnie wyliczona. Nie wiem, jak się to robi i nie umiałbym.

Ale ona umiała. Odczytała na przyrządach, że silniki odrzutowe nie wypaliły w porę. Przyhamowała, nabrała znacznie większej szybkości i trafiła co do sekundy i co do milimetra. Gdyby Wszechmogący potrzebował kiedyś pomocnika do utrzymywania gwiazd na orbitach, to wiem, gdzie powinien go szukać.

Flores zmarł, gdy nabieraliśmy wysokości.

Загрузка...