I będziesz nimi rządził rózgą żelazną.
Szkolenie rekruckie odbywałem w Obozie Arthura Currie, na dalekiej północy, razem z paroma tysiącami innych ofiar. W tym obozie był tylko jeden budynek: magazyn sprzętu. My spaliśmy i jadaliśmy w namiotach.
Życie na świeżym powietrzu — o ile można to było nazwać życiem! Wydawało mi się, że Biegun Północny jest pięć mil poza obozem i wciąż się przybliża. Bez wątpienia wracała epoka lodowcowa.
Ćwiczenia jednak rozgrzewały nas, a mieliśmy ćwiczeń w nadmiarze.
Od razu, pierwszego dnia po przybyciu, obudzono nas przed świtem. Miałem trudności z przystosowaniem się do zmiany czasu i zdawało mi się, że dopiero co poszedłem spać. Nie mogłem uwierzyć, że ktoś chce mnie na serio zbudzić w środku nocy. Ale oni chcieli. Przez jakiś głośnik lały się ogłuszające dźwięki wojskowego marsza, a uliczką wzdłuż namiotów biegał jakiś typ wrzeszcząc przeraźliwie.
— Wstawać! Wychodzić! Zbiórka!
Po dziesięciu minutach, ubrany w spodnie, podkoszulkę i buty, znalazłem się w szeregu z innymi, gotów do porannej gimnastyki. Słońce ledwo wyglądało znad horyzontu.
Przed nami stał barczysty, niesympatyczny chłop, ubrany tak samo jak my. Tylko że ja wyglądałem i czułem się jak źle zabalsamowana mumia, a jego gęba była gładko wygolona, spodnie w ostry kant, w butach można było się przejrzeć.
Poruszał się raźno, zupełnie przebudzony i swobodny. Zaryczał jak wół:
— Kmpania… Bcznoś…! Jestem sierżant Zim, z lotniskowca, wasz dowódca kompanii. Zwracać się do mnie macie: panie sierżancie. I salutować. Macie salutować każdemu, kto nosi pałkę instruktorską — sam miał modną laseczkę. Zauważyłem już wczoraj wieczorem u niektórych takie laseczki i zamierzałem też sobie kupić, bo były naprawdę szykowne. Ale teraz zmieniłem zdanie. — Mamy tu za mało oficerów i będziecie nam oddawać honory, żebyście się nauczyli. Kto kichnął?
Nie było odpowiedzi.
— KTO KICHNĄŁ?
— Ja — odezwał się jakiś głos.
— Co, ja?
— Ja kichnąłem.
— Ja kichnąłem, panie sierżancie!!
— Ja kichnąłem, panie sierżancie. Jestem przeziębiony, panie sierżancie.
— O ho, ho! — Zim podszedł do tego nieboraka, podsadził mu okucie laseczki pod nos i zażądał: — Nazwisko?
— Jenkins… panie sierżancie.
— Jenkins… — powtórzył Zim z obrzydzeniem. — A jakbyś był na nocnym patrolu, to też byś kichał, bo ci leci z nosa, co?
— Mam nadzieję, że nie, panie sierżancie.
— No, ja również. Ale jesteś przeziębiony. Hmm… załatwimy to. Widzisz tam, tę zbrojownię? — Popatrzyłem… Goły step i gdzieś daleko, na horyzoncie, jakiś budynek.
— Wystąp! Wokół zbrojowni, biegiem marsz! Biegiem, powiedziałem. Prędzej! Bronski! Ustal krok!
— Rozkaz, panie sierżancie! — I jeden z pięciu czy sześciu facetów z pałkami pobiegł za Jenkinsem. Zrównał się z nim bez trudu i trzepnął go po spodniach pałką.
Zim znowu zwrócił się do nas stojących na baczność i trzęsących się z zimna. Chodził tam i z powrotem, spoglądał na nas i wydawał się ogromnie nieszczęśliwy. Wreszcie zatrzymał się i powiedział, jakby do siebie, ale głos miał donośny:
— Pomyśleć, że też mnie musiało się to przytrafić!
Patrzył na nas.
— Wy małpy — nie, nie małpy, to dla was za dobre określenie. Jesteście zgrają ckliwych koczkodanów… zapadnięte klatki piersiowe, obwisłe brzuchy. Zaślinione niedojdy spod maminej spódnicy. W życiu nie widziałem takiej gromady maminsynków — ty, tam! Wciągnij brzuch! Do ciebie mówię!
Wciągnąłem brzuch, chociaż nie byłem pewny, czy zwraca się do mnie. Zaczynałem zapominać o gęsiej skórce, gdy tak chodził i grzmiał. Nie powtórzył się ani razu, nie bluźnił i nie używał nieprzyzwoitych słów (przekonałem się później, że zostawiał je na specjalne okazje). Ale opisywał nasze ułomności fizyczne, umysłowe, moralne i genetyczne w drobnych szczegółach i bardzo obraźliwie.
Nie czułem się obrażony, zainteresowało mnie natomiast jego panowanie nad językiem. Taki by nam się przydał w klubie dyskusyjnym!
Wreszcie przestał i myślałem, że się rozpłacze.
— Nie mogę tego znieść — wyznał gorzko. — Muszę to jakoś z siebie wyrzucić. DOBRA! Czy jest wśród was, obleśne glisty, ktoś, kto uważa, że może się ze mną zmierzyć? Czy jest choć jeden mężczyzna w tym tłumie?… Głośniej!
Zapadła chwila milczenia. Nie miałem cienia wątpliwości, że pokonałby mnie. Byłem o tym przekonany. Doszedł do mnie głos, gdzieś z końca szeregu.
— Myślę, że… może ja… panie sierżancie.
Zim ucieszył się.
— Doskonale! Wystąp!
Rekrut wystąpił. Był przynajmniej o trzy cale wyższy od sierżanta Zima i szerszy w barach. Wyglądał imponująco.
— Jaki rodzaj walki wybieracie?
— Proszę, niech pan sierżant wybierze sposób, w jaki chce umrzeć. Mnie tam wszystko jedno.
— Dobrze. Wolna amerykanka. Ty zaczynasz. — Zim odrzucił laseczkę.
Zaczęło się — i skończyło. Ogromny rekrut siedział na ziemi, trzymając lewy nadgarstek prawą ręką. Nic nie mówił.
Zim pochylił się nad nim.
— Złamana?
— Niewykluczone… panie sierżancie.
— Przykro mi. Wiesz, gdzie jest ambulatorium? No nic, Jones! Zabierzcie rekruta do ambulatorium. — Poklepał go po ramieniu i powiedział spokojnie. — Spróbujemy się znów za jakiś miesiąc. Pokażę ci, co się stało. — Miała to być prywatna wymiana zdań, ale wszyscy słyszeli.
Zim stanął znów przed frontem i zawołał:
— W kompanii znalazł się jeden mężczyzna! A może mamy jeszcze jednego? A może jakieś dwie skrofuliczne żaby ośmielą się ze mną zmierzyć? — Patrzył wzdłuż szeregów. — Mięczaki bez kręgosłupów… O, och! Wy? Wystąp! — Wystąpiło dwóch stojących obok siebie, pewnie naradzili się szeptem. Zim obdarzył ich uśmiechem. — Jak będziemy walczyć? — spytał.
— Gołymi rękami, jeśli można, panie sierżancie — odpowiedział jeden.
— Jak chcecie. Jestem gotów. Zaczynajcie, kiedy chcecie. — Zim odrzucił laseczkę i ktoś ją złapał. — No, prędzej, walczcie! Albo wracajcie do szeregu!
Jeden rzucił się na sierżanta, ale ten odwrócił się do niego twarzą, kopiąc jednocześnie drugiego w brzuch. Ten pierwszy nie dosięgną! Zima, bo przeleciał mu nad głową i gruchnął o ziemię.
W wyniku tego obaj rekruci leżeli grzecznie, nieruchomo, jeden na brzuchu, a drugi na plecach, a nad nimi stał Zim nawet nie zdyszany.
— Jones! — zawołał. — Ach, nie. Jones poszedł. Mahmud! Przynieś kubeł wody i postaw ich na nogi.
Po paru minutach obaj byli przytomni, mokrzy i w szeregu. Zim spojrzał na nas i spytał łagodnie:
— Czy ktoś jeszcze? Czy możemy już podjąć szkolenie?
Nie spodziewałem się, żeby ktoś się ośmielił i on też chyba tego nie oczekiwał. Ale z końca lewego skrzydła, gdzie stali najniżsi, wystąpił szczuplutki chłopak i zbliżył się do Zima.
— Sam? Czy chcesz sobie dobrać partnera?
— Tylko ja, panie sierżancie.
— Jak sobie życzysz. Nazwisko?
— Shujumi, panie sierżancie.
Zim otworzył szeroko oczy.
— Jakiś krewny pułkownika Shujumi?
— Mam zaszczyt być jego synem, panie sierżancie.
— Ach, tak. No, proszę! Czarny pas?
— Nie, panie sierżancie. Jeszcze nie.
— Cieszę się, że o to zabiegasz. No więc jak, Shujumi, czy będziemy stosować reguły konkursowe, czy mam posłać po ambulans?
— Jak pan sobie życzy, panie sierżancie. Ale sądzę, jeśli wolno mi wyrazić swoją opinię, że rozsądniej byłoby trzymać się reguł konkursowych.
— Nie wiem, co masz na myśli, ale zgadzam się. — Zim znów odrzucił symbol swojej funkcji, a potem stanęli twarzą do siebie i oddali sobie ukłon.
Zaczęli się okrążać, robiąc półprzysiady, zamierzając się pięściami. W ogóle wyglądali jak para kogutów.
Nagle zwarli się — i mały chłopak leżał, a sierżant Zim poszybował nad jego głową, ale nie wylądował z głuchym, tępym uderzeniem. Zaczął toczyć się i zaraz wstał na nogi, a przed nim stał już Shujumi.
— Banzai! — wrzasnął Zim i wyszczerzył zęby.
— Arigato — odparł Shujumi i też uśmiechnął się krzywo.
Zwarli się znowu i myślałem, że sierżant pofrunie, ale nie.
Zaczęła się kotłowanina rąk i nóg. A potem, gdy się uspokoiło, zobaczyłem, że Zim wpycha Shujumiemu lewą nogę w prawe ucho. Nie było to zapewne przyjemne.
Shujumi uderzył o ziemię wolną ręką. Zim puścił go natychmiast.
Znów ukłonili się sobie.
— Jeszcze jedna runda, panie sierżancie?
— Raczej nie. Mamy robotę. Może innym razem, co? Dla zabawy… i zaszczytu. Może powinienem był powiedzieć, że szkolił mnie twój szanowny ojciec.
— Tak też przypuszczałem, panie sierżancie. A więc następnym razem.
Zim klepnął go mocno w ramię.
— Do szeregu! K'mp'ia!!!
Przez dwadzieścia minut była gimnastyka, aż spociłem się jak mysz. Zim ćwiczył razem z nami i do tego wykrzykiwał: — Raz, dwa… raz, dwa! — Gdy skończyliśmy, wyglądał świeżo i wcale nie był zdyszany. Potem już nigdy nie prowadził porannych ćwiczeń i nie widywaliśmy go przed śniadaniem.
Ale tego pierwszego dnia wykonywał wszystko z nami. Po gimnastyce, gdy byliśmy kompletnie wypompowani, poprowadził nas kłusem do mesy — też w namiocie — krzycząc cały czas:
— Raźniej! Raźniej! Nie ociągać się!
W obozie imienia Arthura Currie zawsze i wszędzie poruszaliśmy się biegiem. Nigdy nie zdołałem dowiedzieć się, kto to był ten Currie, ale pewnie jakiś maratończyk…
Jenkins pojawił się z kapralem Bronskim, gdy brałem dokładkę. Zatrzymali się na moment przy stole, gdzie jadł Zim, a potem Jenkins usiadł na wolnym stołku koło mnie. Wyglądał na chorego — blady, wyczerpany, oddychał chrapliwie. Powiedziałem:
— Naleję ci kawy. — Potrząsnął głową. — Lepiej coś zjedz — nalegałem. — Może jajecznicę?
— Nie mogę jeść. Och, ten drań, ta świnia. — Zaczął kląć Zima cichym, prawie monotonnym głosem. — Prosiłem tylko, żeby pozwolił mi się położyć i opuścić śniadanie. Bronski sam nie chciał się zgodzić. Mówił, że muszę zapytać dowódcę kompanii. No to zapytałem. Powiedziałem mu, że jestem chory, a on wziął mnie za puls i powiedział, że chorzy meldują się o dziewiątej. I nie pozwolił mi wrócić do namiotu. Och, ten szczur. Już ja go dopadnę w jakiejś ciemnej uliczce!
Nałożyłem mu trochę jajecznicy i nalałem kawy. Zaczął jeść. Sierżant Zim wstał od stołu, gdy większość z nas kończyła jeszcze śniadanie. Zatrzymał się koło nas.
— Jenkins.
— Och? Rozkaz, panie sierżancie.
— O dziewiątej apel chorych, zameldujcie się do doktora.
Widziałem, jak Jenkins zacisnął szczęki. Odpowiedział przez zęby:
— Nie potrzebuję żadnych pigułek, panie sierżancie. Przejdzie mi.
— Punkt dziewiąta. To rozkaz.
Odszedł. Jenkins znów zaczął monotonnie kląć.